Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Wynajęty pokój w starym domu rodem z filmów grozy, towarzyska papuga, upiorne głosy w telefonie i mnożące się starsze panie z ciągotami do sarkazmu – czy to aby nie za dużo jak na jedną Salomeę Przygodę? Cóż. Najwyraźniej los ma na ten temat inne zdanie, bo do kompletu ściąga jej na głowę Niedasia, beztroskiego młodszego brata, który od razu pakuje się w poważne kłopoty. Kłopoty, których początki sięgają pewnej ciemnej lutowej nocy podczas oblężenia Festung Breslau.
Pełna humoru i grozy powieść przygodowa o cenie, jaką przychodzi zapłacić za pochopne decyzje, tajemnicach z przeszłości splatających ze sobą losy dwóch rodzin oraz świecie, którego już nie ma.
Wydanie poszerzone o opowiadanie Toten Räume.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Salka Przygoda, lat dwadzieścia pięć, metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, siedemdziesiąt sześć kilo wagi, niczym gołębica przeleciała nad barierką i runęła prosto w ciemny, lodowaty nurt Odry, o włos mijając betonowe nabrzeże i krasnoludka z brązu, który przycupnął tam, by wyprać sobie portki.
Opadając bezwładnie w stronę dna, sparaliżowana zimnem i przerażeniem, dziewczyna myślała tylko o jednym.
Może nie byli sobie szczególnie bliscy. W końcu Salka nie miała zielonego pojęcia, co od dwóch lat z takim uporem studiuje Niedaś. Może też nie dogadywali się najlepiej, choć tak na dobrą sprawę nigdy nie próbowali. Może różnili się od siebie jak dzień i noc, jak ogień i woda, ale to przecież nie tłumaczyło tego, co Niedaś właśnie zrobił.
Dlaczego, na litość boską, rodzony brat postanowił ją ni stąd, ni zowąd utopić?
w którym na scenę wpada z rozpędu główna bohaterka, celując mniej więcej w Madagaskar
Babcia Przygodowa wiedziała, co to ból istnienia. Ochrzczona przed siedemdziesięcioma trzema laty mało wdzięcznym imieniem Izydora i pieszczotliwie – bądź litościwie, nigdy nie była tego pewna – zwana przez najbliższych Isią, od lat pluła sobie w brodę, że nie ocaliła przed podobnymi cierpieniami własnej wnuczki – Salomei Klementyny. Zdążyła jedynie uratować młodsze z dwojga dzieci swego rodzonego, acz chwilami wyrodnego syna. Jej stanowcza interwencja z elementami gróźb karalnych oszczędziła chłopcu smutnego losu Euzebiusza Joachima, wobec którego los Adama Joachima był już nieco bardziej godny pozazdroszczenia. Z naciskiem na „nieco”.
Niestety, nawet babcia Przygodowa, choć wprawiona w bojach natury życiowej, nie mogła nic poradzić na pecha, który wyraźnie upodobał sobie jej wnuczkę, co rusz wypróbowując na niej nowe metody prześladowań. Ujrzawszy w progu Salkę, brudną, obdartą i zasmarkaną, odłożyła krzyżówkę i westchnęła ciężko. Sądząc po długości gila wiszącego z perkatego nosa dziewczyny, tym razem pech dał z siebie wszystko.
– Zaparzę ci, dziecko, herbaty.
Parę minut później siedziały przy kuchennym stole i kontemplowały najnowszy rekord pecha.
– No już, już – mruczała babcia, spoglądając znad filiżanki miętowej herbaty, jak wnuczka, z twarzą ukrytą w ramionach, ryczy niczym ranny łoś w jej najlepszą serwetę. – Nie ma co tak smarkać, Saleczko. Co się stało, to się nie odstanie…
W odpowiedzi Salka zawyła jeszcze głośniej.
– …a przecież sama dobrze wiesz, jaka jest twoja mama. – Tu babcia Przygodowa urwała, bo nijak nie mogła znaleźć właściwych słów, które oddałyby istotę rzeczy, choć parę cisnęło jej się na usta. Nie przepadała za synową, to prawda, uważała się jednak za osobę z wrodzonym wyczuciem taktu. Ten zaś nie pozwalał jej stosować określeń w rodzaju „szurnięta” w odniesieniu do własnej synowej, kiedy w zasięgu słuchu krążyło którekolwiek z wnucząt. Nawet jeśli było to określenie ze wszech miar prawdziwe, a na dodatek wyjątkowo łagodne. – Na pewno chciała dobrze, ale co poradzić, że jest trochę… trochę… zbyt otwarta?
– Trochę? Trochę?! – Zapłakana Salka wyprostowała się jak struna. – Chyba raczej na przestrzał!
Nie wiadomo, czy sprawił to kolejny ryk wnuczki, od którego zadrżały szyby w wiekowych oknach mieszkania, czy też widok straszliwie wymiętoszonej serwety, w każdym razie w głosie babci Przygodowej dało się słyszeć lekką przyganę.
– Dziecko, czy ty aby nie dramatyzujesz?
Czerwona jak burak Salka umilkła, wbijając w babcię pełne wyrzutu i łez spojrzenie. Malowniczy gil pod jej nosem, który dotychczas podrygiwał w takt kolejnych wybuchów rozpaczy, zastygł w złowieszczym bezruchu.
– Babuniu, babunia kpi czy o drogę pyta? – zapytała rzeczowo.
Babcia Przygodowa stropiła się wyraźnie. No tak…
A jeszcze przed godziną nic nie zapowiadało kolejnej katastrofy, która miała nie tyle nadejść w najmniej stosownym momencie tego słonecznego czerwcowego popołudnia, ile raczej przygalopować dziarsko i z przytupem.
Salka, dyżurna ofiara losu, wysiadła z pekaesu i wyminąwszy parę niezbyt żwawych, za to wielce rozmownych staruszek, ruszyła jedną z wąskich uliczek miasteczka. Pomimo upału, który innym przechodniom zdawał się odbierać władzę w nogach, kroczyła szybko i energicznie. Zajrzawszy jeszcze po drodze do warzywniaka, skąd wyszła z siatką pełną ziemniaków, dotarła w końcu do niepozornej kamienicy na rogu i zniknęła w ciemnej bramie, ani na chwilę nie zwalniając.
Przystanęła dopiero na szczycie skrzypiących, wyślizganych schodów i zaczęła gmerać wolną ręką w torebce, żeby wyłowić klucze. Foliowe uszy ciężkiej siatki niemiłosiernie wrzynały jej się w mokre od potu palce. Sapnęła z poirytowaniem, ale w końcu wymacała brelok i wywlokła drania razem z kluczami.
Górny zamek ustąpił bez trudu, za to dolny skrzypnął, zgrzytnął, po czym zaciął się na amen.
No tak. Niedaś. Jak zwykle niezawodny.
Po krótkiej, acz intensywnej i okraszonej epitetami szamotaninie Salka zdołała wreszcie przekręcić klucz. Skrzydło starych drzwi uchyliło się lekko, ukazując jasny korytarz…
…i w tym momencie rozległ się cichy trzask pękającej folii.
Przeklinając Niedasia, który miał naoliwić wysłużony zamek już dobry tydzień temu, Salka rzuciła się w pogoń za uciekającymi ziemniakami, zanim te zdążyły czmychnąć schodami z drugiego piętra.
I w tej oto pozycji – na klęczkach na zakurzonej drewnianej podłodze, z brudnymi ziemniakami w objęciach i głową tuż przy uchylonych drzwiach – padła ofiarą losu, który przemówił do niej z głębi mieszkania świergoczącym, nieco jazgotliwym głosem rodzonej matki:
– …i tłumaczę, zerwijże kajdany fałszywej cnotliwości, uwolnij nieokiełznany erotyzm! Niech kipi, niech bucha! Ach, żeby pan wiedział, jaki ta moja Salka ma potencjał… Słucham? Ach, pan sobie wyobraża! No proszę, to niech pan sobie wyobrazi, jaka w tym młodym bujnym ciele czyha moc! Jaka pokusa! Ja jej to zawsze powtarzam, kuś, dziecko, kuś! Od czego masz te rozłożyste biodra? Przepraszam, nie dosłyszałam pańskiego imienia?
Młode bujne ciało wzmiankowanej Salki zastygło w bezbrzeżnym osłupieniu, a po jej głowie zaczęła się tłuc rozpaczliwa myśl.
Najwyższy czas się wyprowadzić, zanim matka zdąży uświadomić w kwestii jej niewykorzystanego potencjału seksualnego i szerokości bioder każdego telemarketera w kraju. Teraz. Zaraz. I to możliwie daleko.
Zamiast od razu obrać kurs na Górę Przeznaczenia, Salka porzuciła ziemniaki na progu mieszkania i powędrowała na drugi koniec ulicy, do babci.
Salka i babcia Przygodowa westchnęły zgodnie.
– Kajdany, powiadasz?
– No i sama babunia widzi. Przecież to idzie się pociąć z taką matką. – Wierzchem dłoni otarła łzy z policzków. – To którędy na Madagaskar?
– Madagaskar poczeka – stwierdziła stanowczo babcia. – Na początek weź lepiej z niciarki agrafkę, inaczej całe miasteczko będzie miało okazję dobrze się przyjrzeć, jak ci bucha ten twój erotyzm.
– Babuniu, ale ja z tym cięciem to tylko tak… – zaczęła Salka, lecz coś ją tknęło i spojrzała w ślad za wymownym wzrokiem babci. Na wielkie rozdarcie w swojej letniej sukience.
Wielkie, sięgające prawie do biodra. Tego rozłożystego.
Salka pociągnęła gwałtownie nosem, czym na nowo wprawiła gila w ruch.
– Przecież to była moja najlepsza sukienkaaa…
Czując, jak na rasowego reumatyka przystało, że zanosi się na kolejny solidny strumień łez, babcia Przygodowa huknęła dłonią w stół i czym prędzej zagnała wnuczkę do dzieła.
– Naprawdę, powinna babunia w końcu zainwestować w igłę i nici – burknęła Salka, gdy wspólnymi siłami próbowały spiąć rozdarty materiał za pomocą zestawu mniej lub bardziej pordzewiałych agrafek.
Organiczna wręcz niechęć babci Przygodowej do wszystkiego, co związane z jakimikolwiek robótkami ręcznymi, doczekała się w rodzinie statusu legendarnej, nikt jednak nie zdołał dotąd odkryć, co leżało u jej podstaw. A próbowało wielu. Gorącą atmosferę domysłów dodatkowo podsycał fakt, że jej wychuchany jedynak, Paweł, ożenił się z krawcową. Od dnia ich ślubu, czyli od blisko trzydziestu lat, krewni dalsi i bliżsi zakładali się o to, co było pierwsze – niechęć do dziergania czy niechęć do synowej. Stawka wzrastała wraz z każdym rodzinnym spędem, zbliżając się powoli, acz konsekwentnie do wysokości średniej krajowej.
Z podobną konsekwencją babcia Przygodowa puszczała mimo uszu wszelkie uwagi na ten temat. Teraz także – podźwignęła się z podłogi, na której przyklękła wcześniej na jedno kolano, po czym schowała zbędne agrafki do starej niciarki i odwróciła się ponownie do wnuczki.
– No, pokaż się.
Salka cofnęła się posłusznie o krok, wchodząc prosto w zastawiony paprociami drewniany kwietnik, który zaczaił się podstępnie w kącie.
– I jak wyglądam? – zapytała, gdy już ustawiła z powrotem wszystkie doniczki i mniej więcej otrzepała się z ziemi.
Babcia obrzuciła wnuczkę krytycznym spojrzeniem.
Odkaszlnęła.
Nie dając łatwo za wygraną, obrzuciła ją spojrzeniem raz jeszcze, dla odmiany życzliwym.
Nie pomogło.
Przed nią stała zgnębiona przez własną matkę i los dwudziestopięcioletnia dziewczyna, wysoka jak dąb i niemal równie zwiewna, w pospinanej metodą partyzancką letniej sukience, brudnej i wymiętej, z potarganymi rudymi włosami i opuchniętą od płaczu twarzą. Z perkatego nosa zwisał czy raczej sterczał jej gil, teraz już zaschnięty na amen, oczy miała zaczerwienione, dłonie czarne od ziemi doniczkowej, a gołe nogi jak zwykle w sińcach i zadrapaniach, które przez całe życie kolekcjonowała z zapałem, acz mimowolnie, wpadając na co – nomen omen – popadnie.
W tych okolicznościach nawet niezmierzone pokłady miłości, jaką babcia Przygodowa żywiła do swojej wnuczki, okazały się niewystarczające.
– Oj, dziecko, dziecko… – Pokręciła siwiuteńką głową. – Będziesz ty się musiała wyprowadzić.
Jeśli chodzi o zacieranie śladów i dbałość o zachowanie prywatności na Facebooku, Salka biła rekordy paranoi, które wzbudziłyby lekki niepokój nawet u tajnych agentów infiltrujących szeregi zorganizowanych grup przestępczych. Aby nikt nie odnalazł jej po e-mailu, założyła odrębną skrzynkę tylko po to, by się zarejestrować na portalu, i już nigdy więcej do niej nie zajrzała. Co tydzień, kombinując jak koń pod górę, zmieniała hasło do swojego profilu. Po każdym logowaniu czyściła historię przeglądarki, przy czym zawsze ją kusiło, żeby całkiem tę przeglądarkę usunąć z dysku, a następnie zainstalować od nowa. Najlepiej wraz z systemem, tak na wszelki wypadek. Oficjalnie nazywała się Komuna Paryska, nie miała płci ani daty urodzenia, nie była w związku, niczym się nie interesowała, nigdy nie skalała własnej tablicy żadnym statusem, nie pozwalała też nikomu nic na niej zamieszczać, niczego nie komentowała ani nie lajkowała, olewała łańcuszki i zwierzęta w potrzebie, a jako zdjęcie profilowe ustawiła sobie gumową kaczuszkę. Nie publikowała żadnych fotografii i nie zgadzała się, by ktoś ją na nich oznaczał. Z góry odrzucała wszystkie otrzymywane zaproszenia, węsząc w nich podstęp, a zanim sama wysłała je do kogokolwiek, wpierw skrupulatnie przeglądała znajomych swoich znajomych, choćby uzbierało się ich kilkuset. Blokowała jak leci wszelkie możliwe aplikacje. W zasadzie bardziej mogłoby jej nie być na Facebooku tylko wtedy, gdyby jej tam nie było wcale, lecz nie o to Salce chodziło. Chciała być, nie będąc. Śledziła dyskretnie statusy starannie wyselekcjonowanych znajomych i od czasu do czasu, w przypływie straceńczej odwagi, nawiązywała kontakt. Przede wszystkim jednak miała oko na poczynania Niedasia i własnych rodziców, beztrosko i ochoczo korzystających z możliwości, jakie dawał Facebook.
Ale trzeba Salce oddać, że nie była to paranoja całkowicie bezpodstawna. Pół miasteczka zawsze wiedziało, kiedy miała okres, drugie pół oglądało wszystkie jej zdjęcia z dzieciństwa – w tym również te, które nie pozostawiały żadnych złudzeń – natomiast trzecie pół… No, w każdym razie Paweł i Kalina Przygodowie, oboje bardzo towarzyscy i otwarci, czy to w kontakcie bezpośrednim, czy to internetowym, prześcigali się nawzajem w braku jakichkolwiek konwersacyjnych zahamowań, uznając je za przejaw ciasnoty horyzontów myślowych. A Niedaś, jak to Niedaś, odkąd tylko nauczył się mówić, radośnie informował cały świat o każdej wpadce i tajemnicy swojej starszej siostry po prostu dlatego, że uważał je za szalenie zabawne. W rezultacie Salka nieraz najadła się wstydu, gdy dowolne pół miasteczka omawiało jej zmagania z rozstępami, funkcjami rzeczywistymi czy nadprogramowymi centymetrami tu i ówdzie. Niewiele mogła zrobić, by temu zapobiec, chociażby z racji ograniczonego dostępu do trucizn i broni palnej, wybrała zatem mniejsze zło. W końcu nic tak nie pomaga młodej wrażliwej kobiecie w codziennych kontaktach z najbliższymi jak solidna dawka zdrowej, regularnie podsycanej paranoi.
Grubo ponad miesiąc po incydencie ziemniaczanym Salka wciąż nie wiedziała, co ze sobą począć. Z reguły zgadzała się z babcią Przygodową – musiała się wyprowadzić, zanim rodzina wykończy ją psychicznie, fizycznie i odzieżowo. Madagaskar, niestety, nie wchodził w grę, podobnie jak inne, równie kuszące miejsca – takie jak chociażby daleka, niedostępna Syberia. Pod nieobecność reszty domowników Salka siadała do wspólnego komputera, zerkała na profile znajomych, patrzyła, gdzie to ich nogi poniosły po skończeniu szkoły, i zazdrościła im niemożebnie, nawet jeśli był to Sosnowiec.
Aż pewnego popołudnia, gdy po powrocie ze znienawidzonej pracy znowu w samotności marnowała czas przed monitorem, zamiast rozwijać swój stłamszony seksapil, przypadkiem rzuciła jej się w oczy zmiana statusu jednej z koleżanek z liceum: Agata Sławczak zaktualizowała swoje miejsce zamieszkania jako Leeds, England.
Agata, czyli Gacia, swego czasu przyjaźniła się z Salką. Tuż po maturze zebrała manatki i razem ze swoim chłopakiem wyniosła się z miasteczka w poszukiwaniu lepszego życia. Najwyraźniej teraz wywiało ją jeszcze dalej, być może nawet w tym samym celu. Na wszelki wypadek Salka nie zastanawiała się za bardzo, tylko od razu otworzyła okienko nowej wiadomości i zaczęła klepać w klawisze.
Po dwóch minutach otrzymała odpowiedź od Gaci, jak zwykle najeżoną błędami ortograficznymi i stadem wykrzykników. Po kwadransie znała już większość szczegółów, z bieżącym kursem funta brytyjskiego i ceną litra mleka w sklepie u Hindusa na rogu włącznie. Po godzinie wyłączyła komputer i pognała do stojącego w przedpokoju telefonu, żeby zadzwonić pod podany przez Gacię numer, zanim upiorna rodzinka zwali jej się z powrotem na głowę i zacznie zadawać pytania.
Tuż przed szesnastą zakończyła rozmowę, odtańczyła krótki, acz efektowny taniec zwycięstwa, po czym wywlokła ze schowka swój stary plecak ze stelażem i zaczęła się pakować.
w którym Salka w zasadzie dociera do celu
Ostatni w długiej kolejce na postoju taksówkarz spokojnie dokończył akapit i właśnie miał przerzucić stronę najnowszego numeru „Detektywa”, gdy gdzieś ponad jego głową rozległo się dyskretne sapnięcie, po nim zaś pytanie, które w swej wieloletniej karierze słyszał już chyba milion razy:
– Wolne?
Kolejna gęś z prowincji, co to nie wie, gdzie się zaczyna postój, westchnął w głębi ducha taksówkarz, a potem zerknął znad okularów za okno.
Mniej więcej na poziomie jego oczu, na tle gładkiej zielonej bluzeczki, dyndał koniec grubego rudego warkocza, którym można by się swobodnie posłużyć niczym bronią obuchową. Wyruszywszy od szerokich bioder, wzrok taksówkarza powędrował tym ognistym szlakiem prosto na daleką północ. Pierwszy przystanek – wcięcie w talii. Niczego sobie, niczego. Kawałek wyżej rozpościerała się łagodna równina, po czym następowała wyraźna zmiana krajobrazu. I tu taksówkarski wzrok utknął na dobre, być może wytrząsając z butów wyjątkowo natrętny kamyczek. W tym miejscu bowiem leżał przystanek trzeci – biust. Duży. Rozpierający zielony materiał bluzeczki. Falujący lekko wraz z każdym oddechem. Od razu widać, że żaden tam push-up czy inny sylikon. Najprawdziwszy, konkretny biust.
Minęło parę chwil, zanim rozległo się ciche chrząknięcie, ciskając rozanielonym taksówkarzem z powrotem o ziemię. Spojrzał w górę. No tak, nad biustem wznosił się jeszcze ciąg dalszy – szyja owinięta niedbale kolorową apaszką, a na niej głowa, z której brał początek imponujący warkocz. Ale kto by się tam przejmował szczegółami, kiedy poniżej…
– Wolne? – powtórzyła dziewczyna. W jej głosie dało się słyszeć skromne początki irytacji.
– Nooo… – szybki rzut oka na początek postoju i ponownie do bluzeczki – …jak dla pani, to czemu nie.
– A to na siedzenie czy do bagażnika? – zapytała, wykonując przy tym dziwny ruch ramionami, od których lekkie falowanie dekoltu i okolic przeszło natychmiast w dziesięć w skali Beauforta.
Zasłuchany w pienia anielskie taksówkarz nie od razu zrozumiał, o co chodzi. Dopiero po chwili dostrzegł, że ponad rudą głową wznosi się jeszcze masyw załadowanego po brzegi wielkiego plecaka ze stelażem. Następnych parę sekund zajęło mu przyswojenie myśli, że dziewczyna, która zdołała dźwignąć taki ciężar, zarzucić go sobie na plecy i ustać, a nawet przejść z nim na własnych nogach z peronu kolejowego na postój taksówek naprzeciwko dworca, prawdopodobnie jest nie tylko nieprzeciętnie wysoka i zaokrąglona tam, gdzie mężczyźni ponoć lubią najbardziej, ale też silna jak wszyscy diabli razem wzięci. Innymi słowy, w pysk lepiej od niej nie dostać.
Odzyskawszy rozum i krążenie we wszystkich częściach ciała, taksówkarz z prędkością światła wystrzelił ze swojego miejsca i rzucił się, żeby otworzyć bagażnik. Prawie wyrwał przy tym klapę z zawiasów.
– Może ja pani… – zaczął, lecz dziewczyna majtnęła od niechcenia plecakiem i wrzuciła go do bagażnika. Pęd powietrza mało nie zwalił mężczyzny z nóg. – E… to dokąd ma być?
Tu dziewczyna wyraźnie się stropiła, po czym zaczęła gmerać w torebce.
– Wie pan co, dokładnie nie pamiętam, ale to było coś od jakiegoś drzewa… przy jakiejś tam wieży czy czymś takim…
– Coś od jakiegoś drzewa i przy jakiejś tam wieży czy czymś takim… – powtórzył taksówkarz w fachowym zamyśleniu. – Jak przy wieży, to Wiśniowa może?
Na ułamek sekundy dziewczyna znieruchomiała.
– Może… Coś mi to mówi, koleżanka chyba wspominała, ale…
– Dobra, pani wsiądzie i znajdzie po drodze. – Machnął ręką w stronę tylnego siedzenia. Kątem oka dostrzegł niewielkie poruszenie na początku postoju i wolał się zmyć, zanim któryś z kolegów po fachu sprzątnie mu sprzed nosa ten rudowłosy krajobraz.
Odjechał spod dworca i energicznie włączył się do ruchu, podczas gdy dziewczyna wciąż grzebała w torebce. Szelest papieru i znajoma subtelna woń wskazywały, że w trakcie podróży posilała się nieśmiertelną kanapką z jajkiem na twardo. Taksówkarz wzruszył ramionami. Nie takie aromaty się w robocie znosiło. Lepsze jajko na twardo niż… no, w zasadzie też jajko na twardo. Tyle że w nieco zmodyfikowanej postaci.
Z dworca na Wiśniową nie było daleko, jakieś pięć minut bez szczególnego gazowania, ale jazdę wydłużały wszędobylskie elki, które z uwagi na bliskość WORD-u upodobały sobie te okolice. Nie dość, że z uporem maniaka nie próbowały bić rekordów prędkości i przyspieszenia, prując slalomem pomiędzy dziurami w asfalcie, czym wybijały innych kierowców z rytmu, to na dodatek przepuszczały pieszych na pasach, nawet jeśli ci nie rzucali im się pod koła w akcie ostatecznej rozpaczy. To jeszcze było do zniesienia – wszak zawalidroga teoretycznie też człowiek. Lecz gdy w połowie drogi kolejna napotkana elka zaczęła hamować na kilkanaście metrów przed skrzyżowaniem, choć licznik na światłach wskazywał jeszcze dziesięć sekund do żółtego, taksówkarz nie zdzierżył. Zmienił pas i dał po garach.
– Mam! – wykrzyknęła w tej samej chwili z tylnego siedzenia dziewczyna. W dłoni trzymała wymięty karteluszek z zapisanym adresem. – Lipowa! Aleja Lipowa pięć!
Pisk opon wyrwałby ze snu wiecznego nawet zabytkowych nieboszczyków z pobliskiego cmentarza, który dopiero co minęli. Taksówka stanęła jak wryta na samym środku skrzyżowania. Dziewczyna sapnęła, gdy pasy wbiły jej się w klatkę piersiową i brzuch.
– Co pan, zdurniał?!
– Li… Li… ile ta Li…?
– Lipowa pięć – powtórzyła dziewczyna, rozglądając się po skrzyżowaniu. – Rany boskie, niech się pan odwiesi, zaraz nas ktoś stuknie!
– Co? A, stuknie. Tak. Już.
Nie zauważył nawet, że usiłuje ruszyć na luzie, dopóki wśród trąbienia innych kierowców nie zawył mu silnik. Nerwowo wrzucił bieg, aż zaprotestowała skrzynia, i czmychnął ze skrzyżowania, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w prawo.
Zgiełk głównej ulicy został daleko za nimi. Znaleźli się w cichej dzielnicy pełnej rozłożystych wiekowych drzew. Wzdłuż pustych o tej porze uliczek ciągnęły się stare piętrowe wille. Tylko gdzieniegdzie kuliły się niskie bloki i inne wytwory współczesnej architektury, jak gdyby zawstydzone tak znamienitym towarzystwem, do którego nijak nie mogły aspirować.
Taksówka zatrzymała się przed jednym z nich.
– To tutaj? – Dziewczyna sięgnęła do klamry, żeby rozpiąć pas.
– No… w zasadzie… w zasadzie to tak.
– Znaczy… bardziej tak? Czy bardziej nie?
– No… w zasadzie… w zasadzie to nie.
– To czemu pan tu stanął?
– No… w zasadzie…
– Panie, daj pan spokój z tymi zasadami! Czemu pan tu stanął?
Na taksówkarza spłynęło olśnienie.
– Bo tam nie ma gdzie!
– A… – To nieco zmieniało postać rzeczy. – Aha. A to niedaleko stąd?
– No… w zasadzie… w zasadzie to tak.
Dziewczyna wzniosła oczy ku podsufitce, wzywając ją na świadka.
– Krótka piłka. Niedaleko: tak czy nie?
– No… no nie!
Po paru minutach intensywnej wymiany argumentów i opinii taksówka, wciąż tykając licznikiem, odjechała z piskiem opon i zniknęła za najbliższym zakrętem, pozostawiając na chodniku zdezorientowaną Salkę Przygodę z jej monstrualnych rozmiarów plecakiem, wymiętym karteluszkiem i dyskretną wonią kanapek z jajkiem na twardo.
Znalezienie osoby, która w końcu wskazałaby jej drogę na Lipową pięć, okazało się nie lada wyczynem. Każdy z zaczepionych przechodniów, gdy słyszał, jakiego adresu poszukuje, gwałtownie tracił zainteresowanie, nabierał za to przyspieszenia. Obarczona bagażem Salka niespecjalnie mogła czy też chciała się bawić w pościg i przesłuchanie. Snuła się zatem po dzielnicy, próbując znaleźć kogoś, kto będzie uciekał nieco wolniej niż inni, żeby zdążyła go przycisnąć. Błąkała się tak dobre pół godziny, aż w końcu na widok oblężonego przez margines miejscowej społeczności supersamu doznała przebłysku. Wydawszy właściwie to, co przez przypadek zaoszczędziła na taksówce, ruszyła w kierunku, który ochoczo wskazał jej ów z lekka znieczulony margines.
Spodziewała się co najmniej przedsionka piekieł, tymczasem ku jej rozczarowaniu aleja Lipowa niczym nie różniła się od pozostałych uliczek. Ot, wąska jezdnia, na której w teorii powinny wyminąć się dwa samochody, wyboisty chodnik, na lewo wille, na prawo wille, jak w lustrzanym odbiciu, w wolnych miejscach zieleń pod każdą niemalże postacią, a wszystko to szczodrze okraszone ciszą i spokojem.
Idąc przez ten sielsko-miejski krajobraz i rozglądając się za numerem piątym, Salka uśmiechała się z zadowoleniem. Adres, a w zasadzie numer telefonu, zdobyła dla niej Gacia, której ciotka mieszkała gdzieś w pobliżu i chętnie poleciła stancję „u pewnej starszej pani”, przytulną i tanią, z dobrym dojazdem do centrum. Co tu kryć, Salka funduszem dysponowała skromnym jak na wrocławskie standardy, na apartamenty stać jej nie było, poza tym ogólnie nie miała nic przeciwko starszym paniom. Ten konkretny egzemplarz przez telefon brzmiał co prawda bardziej rzeczowo niż sympatycznie, ale wysłuchał, o co chodzi, wyjaśnił, co trzeba, podał adres i zaprosił w swoje skromne progi. Cała rozmowa trwała może pięć minut i nie wzbudziła u Salki żadnych niepokojących wizji.
Jak się okazało, niesłusznie.
Za pordzewiałym ogrodzeniem z metalowej siatki wyrastał rząd strzelistych drzew, między którymi przedzierała się wąska ścieżynka prowadząca od zdezelowanej furtki. Dalej, w głębi działki, wznosiła się spora piętrowa willa. Mury straszyły dziurami po tynku, który w końcu nie wytrzymał napięcia i odpadł. Podobne tendencje emigracyjne wykazywała niegdyś biała farba na stolarce dużych wysłużonych okien. Z jednej strony fasadę zdominowało coś na kształt ganku z balustradą, nad którym ciężko opierał się trącący lekko klasycyzmem balkon na piętrze, z drugiej zaś – i tu umysł Salki zaciął się na dłuższą chwilę, rozpaczliwie usiłując wyprzeć to, co podsuwały mu wybałuszone oczy – półokrągły narożnik willi, jak nic przypominający kiczowatą wieżyczkę z płaskim daszkiem. Całość wyglądała tak, jakby nikt tu nie mieszkał od co najmniej stulecia, odkąd ostatni lokator wyniósł się nocą w wielkim pośpiechu, odprowadzany przez życzliwych sąsiadów w blasku pochodni i przy akompaniamencie ostrzonych siekier.
Przytulna stancja u starszej pani mogła z powodzeniem występować w horrorach klasy dowolnej. I to bez charakteryzacji.
Nieco oniemiała Salka sterczała pośrodku jezdni i gapiła się niczym cielę na malowane wrota to na koszmarną ruderę, to na tabliczkę z numerem pięć, która wisiała smętnie na furtce i nijak nie chciała z niej zniknąć, jak zły sen. Nagle dziwne zachowanie taksówkarza i umykających przechodniów nabrało w jej oczach delikatnego rysu racjonalności. A potem wyobraźnia dziewczyny otrząsnęła się z szoku i ruszyła z kopyta, zastępując rzeczową starszą panią wizją szurniętej staruszki z zaawansowaną awersją do higieny osobistej, co najmniej piętnastoma kocurami na stanie i kameralnym cmentarzykiem w piwnicy.
– Rany boskie. – Z bujnej piersi Salki wyrwało się ciężkie westchnienie.
– Niech no zgadnę – rozległo się nagle tuż za nią. – Masz na imię Ania, ale wolałabyś Kordelia i szukasz pokrewnej duszy.
Na te słowa Salka spurpurowiała momentalnie, obróciła się na pięcie i stanęła twarzą w twarz ze starszą panią.
Starszą panią, która przewyższała ją o głowę i jak gdyby nigdy nic wbijała w dziewczynę spojrzenie przyprawiających o ciarki żółtych oczu.
Nagle cmentarzyk w piwnicy mocno zyskał na prawdopodobieństwie…
w którym Salka mierzy się z architekturą, a Roy Keane dzieli się wafelkiem
– No i cooo? No i cooo? No i cooooooooo?
– No i pstro! – fuknęła zniecierpliwiona Salka i odwróciła się, żeby przegnać natręta z pokoju, po czym z rozmachem godnym najwyższych not za styl wyrżnęła czołem prosto w belkę stropową.
– No i pstrooo – powtórzył natychmiast Roy Keane, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem. – No i pstrooo!
Zamroczona Salka jęknęła i z dłonią przyciśniętą do czoła usiadła ostrożnie na łóżku. Coś jej mówiło, że tym guzem zainaugurowała właśnie nową serię imponujących obrażeń.
Nie licząc niskiego stropu, który dybał na życie co wyższych lokatorów, pokoik na piętrze prezentował się całkiem przyjemnie. Pod warunkiem że ktoś lubił ekstremalne retro. W powietrzu unosił się delikatny zapach lawendy, sugerujący, że w zakamarkach mebli toczy się dyskretna wojna z molami. Wszystko tutaj – blada tapeta w żółte różyczki, łóżko pod oknem, fotel przy drzwiach, śmieszna pękata komoda pod jedną oraz staromodna toaletka z lustrem pod drugą ścianą – bez cienia wątpliwości miało już swoje lata, wręcz dziesięciolecia, nie trąciło jednak kompletną rupieciarnią, czego zaczęła obawiać się Salka, gdy po raz pierwszy zobaczyła willę przy Lipowej pięć. Nie mając wtedy specjalnie innego wyjścia, z duszą na ramieniu przestąpiła próg rudery w ślad za starszą panią, jak się okazało, właścicielką.
I tuż za tym progiem prawie potknęła się o wielką żółto-niebieską papugę, która jak gdyby nigdy nic z wafelkiem w dziobie tuptała sobie korytarzem.
– Jak się maaasz? – zagaiła grzecznie i zatrzepotała skrzydłami.
– Dobrze, dziękuję – odparła odruchowo Salka, chwilowo zagubiona zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie.
– To jest Roy Keane. – Starsza pani odstawiła siatkę z zakupami na podłogę i dokonała zdawkowej prezentacji. – A to nasza nowa lokatorka. Przywitaj się ładnie.
– Salomea Przygoda, miło mi.
Starsza pani uraczyła dziewczynę zaledwie przelotnym spojrzeniem, jakby nie takie głupoty już w życiu słyszała, za to Roy Keane z wrażenia podzielił się z nią swoim wafelkiem.
Salka całkowicie straciła łączność ze zdrowym rozsądkiem.
Jak na autopilocie porzuciła plecak w przedpokoju i powędrowała za starszą panią do salonu w wieżyczce, gdzie czas zatrzymał się w okolicach ostatniej wojny. Wcisnęła się potulnie pomiędzy haftowane poduszki, które okupowały kanapę, podczas gdy starsza pani znikła gdzieś, by po dłuższej chwili wrócić z filiżanką herbaty i zasiąść z nią w fotelu pod oknem. Roy Keane przycupnął przy niej na podłokietniku, skąd zerkał z zaciekawieniem w stronę dziewczyny.
Zapadła cisza.
Popijając parującą herbatę, starsza pani otwarcie omiotła Salkę krytycznym wzrokiem, od którego dziewczyna znów oblała się rumieńcem.
Właścicielka willi odbiegała od przyjętej dla staruszek średniej normy nie tylko wzrostem. Absolutnie w niczym nie przypominała miłej pogodnej kobieciny w typie babci Przygodowej, jakiej spodziewała się Salka. Włosy miała ostrzyżone krótko, prawie po męsku, a do tego nietknięte płukanką i całkiem siwe, co dodatkowo podkreślał intensywny, chabrowy kolor bluzki o luźnym modnym kroju, do której włożyła wygodne dżinsy. Ewidentnie nie wiedziała, co to moher albo nieśmiertelna podomka. Była szczupła i poruszała się bardzo energicznie, wyprostowana jak struna, przez co Salka z początku nie zauważyła nawet, że wspierała się na zwykłej drewnianej lasce. Jej pomarszczona surowa twarz sugerowała dość zaawansowany wiek, nie zdradzając przy tym zbyt wielu szczegółów. Największe wrażenie robiły jednak oczy o intensywnie żółtych tęczówkach, które właśnie przewiercały Salkę na wylot. Brudny Harry mógłby starszej pani co najwyżej czyścić spluwę. O ile w przypływie łaskawości by mu na to pozwoliła.
Salka najchętniej zapadłaby się pod ziemię albo chociaż zagrzebała między wszędobylskimi poduszkami i powoli wyzionęła ducha z braku tlenu.
– Salomea Przygoda, tak? – odezwała się niespodziewanie starsza pani.
– Tak, proszę pani.
– Cóż. Niektórzy rodzice nie znają litości.
Mimo najszczerszych chęci Salka nie mogła się z nią nie zgodzić, dlatego poprzestała na zdawkowym skinieniu głową.
– Studenci zwykle ściągają do miasta dopiero pod koniec września – ciągnęła niewzruszenie starsza pani. – No, chyba że wcześniej zwabi ich tutaj słodka woń poprawki.
– Nie, ja nie studiuję – wyjaśniła pospiesznie Salka, o lata świetlne mijając się z kąśliwą aluzją. – Pierwszego zaczynam tu pracę, będę…
– Rozumiem. – Tym jednym słowem starsza pani zmroziła powietrze skuteczniej niż klimatyzator na pełnych obrotach. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, głaszcząc niebieski łebek Roya Keane’a. – Adulescentia est tempus discendi, sed nulla aetas sera est ad discendum…*
– Słu… słucham?
W tym momencie dzwonek u drzwi zaterkotał straszliwie, przynosząc wybawienie coraz bardziej zdezorientowanej Salce. Na ten dźwięk starsza pani podźwignęła się z fotela i chwyciła swoją laskę.
– Zapewne listonosz. Pójdę otworzyć – zwróciła się do Roya Keane’a – a ty pokaż pannie… Salomei jej pokój.
Nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad absurdem tej sytuacji, Salka wspięła się po stromych schodach za drepczącą z zapałem papugą. Byli w połowie drogi, gdy usłyszała, jak drzwi się otwierają i tubalny męski głos mówi:
– Uszanowanie, pani Bolesna! Mam tu coś dla pani…
Bolesna? Salka przypomniała sobie lodowate spojrzenie żółtych oczu i aż się wzdrygnęła. Co jak co, ale to nazwisko pasowało do starszej pani jak ulał…
Roy Keane, zgodnie z poleceniem, zaprowadził dziewczynę do jej pokoju, skrzecząc przy tym z entuzjazmem, nijak nie potrafił jednak przekazać, by uważała na strop. Teraz ciche drapanie jego pazurków o drewnianą podłogę wyrwało ją z zamroczenia po zbyt bliskim spotkaniu z miejscową architekturą. Wyraźnie nastawiony towarzysko Roy Keane z wprawą wspiął się po grubej narzucie na łóżko, a potem przycupnął obok Salki i łypnął przyjaźnie.
– No i cooo? – zaskrzeczał.
Salka westchnęła. Miała już serdecznie dość wstrząsów jak na jeden dzień, a jeszcze nawet nie zaczęła planować, co zrobi Gaci za to, że wpakowała ją w tę kabałę. Poza tym podejrzewała, że w najbliższym czasie nie natknie się na życzliwą duszę w bardziej ludzkim ciele, a już na pewno nie w tym domu, więc równie dobrze mogła sobie pogawędzić z papugą.
– Roy Keane, tak? No i co teraz?
– Ekawuacja! Ekawuacja!
Lepiej nie mógł tego ująć.
Babcia Przygodowa chyba warowała przy telefonie w pełnej gotowości bojowej, bo odebrała, zanim jeszcze pierwszy sygnał przebrzmiał na dobre.
– Słucham?
– Babuniu…
– Saleczko? To ty?
– Tak, babuniu, to ja…
Salka ślęczała przy zawalonym papierami małym biurku ze wzrokiem wbitym w kubek z zastygłym kisielem z torebki. Rzekome kawałki truskawek, które w nim pływały, wyglądały jak robale. Salka dziabnęła jednego łyżeczką. Zwiał, skubaniec.
– Saleczko, czemu nie zadzwoniłaś wcześniej? – Wyrzut w głosie babci dźgnął Salkę prosto w sumienie. Rzeczywiście, nim się obejrzała, od jej przyjazdu minął tydzień. – Ja się tu zamartwiałam, czy ty w ogóle dojechałaś, czy cię gdzieś nie napadli! Wiesz co, Niedaś ma rację, ty musisz sobie w końcu kupić tę komórkę. No to jak, dojechałaś? Znalazłaś tę stancję? Jak ci tam w tym Wrocławiu?
– Wcale nie muszę, dojechałam, znalazłam, beznadziejnie.
– No co ty nie powiesz? – zdumiała się szczerze babcia Przygodowa.
Salka wzięła głęboki wdech.
– Pracuję w piwnicy, komputerem mogę sobie co najwyżej gwoździe wbijać, a nie wypisywać faktury, internet pojawia się i znika, szefowa zwraca się do mnie per „panno Salciu”, portier mnie podrywa, od tutejszej wody dostałam wysypki, wczoraj złamałam obcas, mieszkam u staruszki z piekła rodem i śpię w jednym łóżku z papugą.
– Z czym?
– Z papugą.
– Ale… ale dlaczego z papugą?
– Nie wiem, babuniu, podejrzewam, że się we mnie zakochała. Zakochał. Bo to ten papuga.
– Dziecko, czy ty się aby dobrze czujesz?
– Trochę mnie swędzi, ale poza tym nie narzekam.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła głęboka cisza.
– Wiesz, Saleczko – odezwała się w końcu babcia Przygodowa – tak sobie myślę, że czasami… czasami geny bywają okrutne.
– Wiem, babuniu.
Babcia odchrząknęła.
– No dobrze, ale czemu nie zadzwoniłaś wcześniej? Czy tam nie ma telefonu?
Tu Salka się stropiła i zaczęła nerwowo kręcić łyżeczką w robalowym kisielu. Wcale nie miała zamiaru zamilknąć na cały tydzień, chciała zadzwonić do babci i zameldować się już pierwszego dnia, gdy tylko mniej więcej rozpakowała plecak, tyle że…
Tyle że…
Kiedy szła za Royem Keane’em na piętro, zauważyła, że na szafce w przedpokoju stoi telefon. Pal sześć, że przewodowy – z tarczą! Taką obrotową, z cyferkami i w ogóle. Salka, bądź co bądź dziecko zapalonego elektronika, który co rusz próbował zagadać kogoś na śmierć, wiedziała doskonale, że z podobnego ustrojstwa nie da się już dzwonić, tylko co najwyżej odebrać rozmowę, a i to wyłącznie przy pomyślnych wiatrach. Trochę się tym zmartwiła, bo z braku własnej komórki liczyła, że na stancji będzie mogła korzystać ze stacjonarnego aparatu. Belka stropowa wybiła jej ten problem z głowy szybko i skutecznie. Dopiero wieczorem, gdy Salka schodziła na kolację i usłyszała dobiegający z dołu dźwięk telefonu, przypomniała sobie, że miała przecież zadzwonić do babci, kiedy tylko dotrze na miejsce.
Wtedy w przedpokoju zjawiła się pani Bolesna i podniosła słuchawkę.
– MILCZEĆ! – ryknęła na wstępie pełną piersią, po czym kontynuowała już swoim normalnym lodowatym głosem: – Słucham?
W okamgnieniu Salka straciła apetyt.
A to był dopiero początek.
Schody skrzypiały upiornie pod jej stopami, gdy następnego ranka po przyjeździe schodziła na dół, pochłonięta rozmyślaniami, jak by tu namierzyć kuchnię i nie wejść w oczy pani Bolesnej. Ku jej niewypowiedzianej uldze na dole panowała głucha cisza. Zajrzawszy najpierw do salonu, powędrowała w głąb domu, mijając po drodze kilkoro zamkniętych drzwi. Ostatnie, na końcu ciemnego korytarza, były uchylone. Uszu Salki dobiegły ciche kroki, skrzypienie desek i zawiasów, rozmaite stukoty, chlupoty, brzęki i zgrzyty. Kiedy po chwili do symfonii dźwięków dołączył mile łechczący powonienie zapach kawy, przeraźliwym burczeniem w żołądku przypominając dziewczynie, że poprzedniego wieczoru ominęła ją kolacja, Salka cichutko zapuściła żurawia do kuchni.
Wcale nie liczyła na miły poranek w towarzystwie pani Bolesnej, radosne pogaduszki przy domowym śniadanku czy wspólne pieczenie ciasta. Prawdę mówiąc, zamierzała porwać pajdę chleba z jakimś smarowidłem, kubek herbaty i ewakuować się z powrotem do swojego pokoju, zanim ktokolwiek dostrzeże jej obecność. Lecz los jak zwykle miał inne plany. Postanowił ją na dzień dobry ogłuszyć.
Szeleszcząc hektarami wściekle różowego jedwabiu w wielkie czerwono-złote motyle, po kuchni szalała w najlepsze pani Bolesna. Na głowie miała turban z tego samego materiału co szlafrok, w uszach wielkie złote koła, a na nogach ranne pantofle z futerkiem. Z filiżanką w dłoni uwijała się przy skwierczącej patelni, podczas gdy Roy Keane siedział na kuchennym parapecie i chrupał wielką marchewkę.
– Czy czuje pani cza-czę, czy cza-czę pani zna? Ja pani wytłumaczę, co znaczy cza-cza-cza! – śpiewała na cały regulator, a każde „cza-cza-cza” podkreślała energicznymi ruchami bioder.
Mając do wyboru zaspokojenie głodu bądź własne zdrowie psychiczne, Salka wycofała się po cichutku, na palcach.
Cały następny tydzień tylko utwierdził ją w przekonaniu, że z panią Bolesną coś jest zdecydowanie nie tak. Raz kroczyła po domu jak Herr Flick z Gestapo, uzbrojona w laskę, raz pląsała niczym reinkarnacja Isadory Duncan na ostrym haju. Raz bez makijażu, raz wypacykowana na wzór wielkanocnego jaja. Raz w dżinsach, raz w jedwabiach. Raz cicha i przyjazna jak sopel lodu, a raz rozgadana i rozśpiewana niczym całe Mazowsze razem wzięte. Salka w końcu przestała za nią nadążać.
I teraz niby miała powiedzieć własnej rodzonej babci, że ta papuga w łóżku to jeszcze nic w porównaniu z gospodynią, szurniętą jędzą wzrostu przeciętnego koszykarza, która paraliżuje ofiary wzrokiem i ogłusza odgłosami paszczy, a w dodatku ewidentnie cierpi na rozdwojenie jaźni?
– No właśnie nie ma, uwierzy babunia? – zełgała gładko. – Telewizora też nie. Ani radia.
– No jak to tak, w mieście i bez radia? Co to za jakieś zwyczaje?
– Radia nie ma, za to książek jak psów. I gdziekolwiek spojrzeć, wszystko wyhaftowane. Poduchy, całe mnóstwo poduch, narzuty, makatki, babunia sobie wyobraża? Piękne to, nie powiem – trajkotała jak najęta, ciągle gmerając w kisielu – nawet u mamy takich cudów nie widziałam, ale to się przecież musi strasznie kurzyć, no babunia sama pomyśli, ile z tym musi być sprzątania, a przecież w tym wieku…
– A w pracy jak ci idzie?
W głębi ducha Salka odetchnęła z ulgą. Rzutem na taśmę – czy raczej na haft – ominęła mieliznę.
– W pracy jak to w pracy. Gacia mi wszystko pięknie wypisała, więc się wdrażam powolutku. No, bardziej powolutku niż wdrażam, dopiero dzisiaj chyba wyjdę o czasie, bo tak to cały tydzień siedziałam po godzinach, a muszę wreszcie…
– Ach, właśnie! – Babcia z impetem weszła wnuczce w słowo. – Dobrze, że dzwonisz, bo coś mi się przypomniało. Rozmawiałam wczoraj z twoim ojcem i on mi mówił, że rozmawiał z Niedasiem o tym jego doktoracie…
Pomalutku, tak by nie przerywać babci Przygodowej nagłym łomotem i okrzykiem bólu, Salka pochyliła się i na znak absolutnej rozpaczy palnęła czołem o biurko.
W oczach wnuczki babcia Przygodowa miała jedną wadę – ślepo wierzyła we wszystko, co mówił jej syn. A Paweł Przygoda z kolei był głęboko przekonany o wybitności Niedasiowego umysłu. Przekonanie to brało się stąd, że podczas gdy on perorował godzinami na temat dowolnie doniosły i wielokrotnie złożony, Niedaś słuchał w wielkim skupieniu i co rusz kiwał głową, przytakując rozważaniom ojca. Meandry filozoficznych traktatów Kanta, ruchy wojsk napoleońskich pod Borodino, fizyka cząstek elementarnych – w oczach dumnego ojca Niedasiowy umysł ogarniał wszystko.
W oczach reszty świata umysł Niedasia ogarniał jedynie najbliższe okolice, a i to pod warunkiem, że miał szczegółową mapę z wielką czerwoną strzałką i napisem: „Jesteś tutaj”.
Salka i w to wątpiła.
– …więc koniecznie do niego zadzwoń, słyszysz?
– Tak, babuniu.
– I szalik noś. Tam ponoć straszna wilgoć w tym Wrocławiu. I wieje.
– Tak, babuniu.
– I nie śpij lepiej z tym papugą, jeszcze jakiegoś kleszcza złapiesz. Albo, nie daj Boże, tasiemca! Ty pamiętasz, Saleczko, panią Krysię, tę z mięsnego przy Zdrojowej? Tę z tymi tam takimi tymi?
– Tak, babuniu. – Salka nawet nie próbowała dochodzić, co babcia miała na myśli.
– No więc ta pani Krysia, nie uwierzysz…
Babcia snuła opowieść o pani Krysi z tymi tam takimi tymi, coraz bardziej się rozkręcając, a Salka siedziała ze słuchawką przy uchu i czołem na biurku i myślała. O tym, że znowu nie wyjdzie z odziedziczonej po Gaci pracy o czasie, bo zanim babcia dobrnie do puenty, minie co najmniej kwadrans, a potem jeszcze nastąpi kilkuminutowa wymiana dobrych rad i obietnic na odczepnego. O tym, że jeśli zadzwoni do domu, to straci kolejne pół godziny, jak nie więcej, wysłuchując fantazji ojca na temat błyskotliwego doktoratu Niedasia, chociaż Niedaś dopiero co cudem zaliczył pierwszy rok na polibudzie. O tym, że przydałby jej się jakiś dermatolog, inaczej zwariuje od tego swędzenia. O tym, że najbliższy rok przyjdzie jej spędzić w rozsypującej się willi bez podstawowych zdobyczy myśli technicznej, w towarzystwie świrniętej staruszki i natrętnej papugi, ale… ale za to – i tu Salka wpierw drgnęła, po czym zaczęła się pomału prostować, a na jej twarzy rozkwitł wyraz całkowitej, nieziemskiej wręcz błogości – dwieście kilometrów od ojca, matki i ich codziennych peanów na temat Niedasia.
Skończywszy wreszcie rozmowę z babcią, niespodziewanie otumaniona rozkoszną wizją najbliższej przyszłości, po krótkim namyśle postanowiła zaszaleć na całego i zadzwonić do domu.
Odebrała jej wniebowzięta matka.
– Córuniu, czy ja dobrze słyszałam? Ty sypiasz z adwokatem?!
* Młodość jest czasem nauki, lecz żaden wiek nie jest zbyt późny do podjęcia nauki.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Konsultacje opowiadania Toten Räume dot. j. rosyjskiego: Joanna Krystyna Radosz, Jacek Falejczyk
Korekta: Magdalena Matuszewska, Angelika Kuch, Martyna Olewska
Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: White Doe
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydrukowano w Polsce
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-29-5