Małe ogniska - Celeste Ng - ebook + książka

Małe ogniska ebook

Celeste Ng

4,5

17 osób interesuje się tą książką

Opis

„Dowcipna, mądra i czuła. Cudowna”. – Paula Hawkins, autorka „Dziewczyny z pociągu”

Porywająca powieść autorki „Naszych zaginionych serc”, która śledzi splecione losy idealnej rodziny Richardsonów oraz enigmatycznej matki i córki, które wywracają ich życie do góry nogami.
Dla Eleny Richardson najważniejsze są zasady. W jej idyllicznym świecie pojawia się Mia Warren, która w niepokojący sposób przyciąga do siebie czworo dzieci Richardsonów. Lecz Mia ma za sobą tajemniczą przeszłość, zaś w sercu nosi głęboką pogardę dla konwencji. Podejrzliwa wobec Mii i jej motywów Elena z determinacją próbuje odkryć sekrety z jej przeszłości.  Jaką cenę zapłaci za swoją obsesję?
Powieść zgłębia wagę tajemnic, naturę sztuki i tożsamości oraz okrutny urok macierzyństwa – a także niebezpieczeństwo kryjące się w przekonaniu, że przestrzeganie zasad może zapobiec katastrofie.

„Powiedzieć, że kocham tę książkę, to jak nic nie powiedzieć. To głęboka psychologiczna tajemnica o sile macierzyństwa, intensywności nastoletniej miłości i niebezpieczeństwie perfekcji. Poruszyła mnie to do łez”.
Reese Witherspoon

Na podstawie książki powstał miniserial z udziałem m.in. Reese Witherspoon, Kerry Washington i Joshuy Jacksona.

Najlepsza książka roku według: People, The Washington Post, Bustle, Esquire, Southern Living, The Daily Beast, GQ, Entertainment Weekly, NPR, Amazon, Barnes & Noble, iBooks, Audible, Goodreads, Library Reads, Book of the Month, Paste, Kirkus Reviews, St. Louis Post-Dispatch.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (24 oceny)
13
10
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iza_rut

Dobrze spędzony czas

Piękna mądra skłaniająca do przemyślenia
00
Gramona97

Dobrze spędzony czas

Czytałam z przerwami, niestety nie porwała mnie całkowicie. Autorka ma coś w sobie, nie przeczę, ale czegoś mi zabrakło. Próba nakreślenia przyczyn i konsekwencji wyborów bohaterów książki chyba nie do końca była udana. Jest trochę niedopowiedzeń, co akurat jest tu plusem, bo wymusza na czytelniku refleksję- co by było gdyby...Ale czułam podskórny nacisk na jedynie słuszne wybory, które są akceptowalne i już. Na koniec miałam wrażenie, że ta pozycja nie wniosła nic nowego i godnego zatrzymania się i przemyślenia życiowych zasad i postępowania. Mimo wszystko polecam, bo uważam, że trzeba mieć swoje spojrzenie, a uczyć się na błędach cudzych.
00
ewunia45

Nie oderwiesz się od lektury

Każda matka znajdzie w niej coś z siebie....
00
kajetan6518

Nie oderwiesz się od lektury

doskonałą książka!!!
00

Popularność




Celeste Ng

Małe ogniska

Tytuł oryginału: Little Fires Everywhere

Przekład: Anna Standowicz-Chojnacka

Copyright © 2017 by Celeste Ng

Copyright for this edition © 2023 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

Projekt okładki: Joanna Kosk-Florczak

Redakcja: Ewelina Sobol

Korekta: Kamila Wrzesińska

ISBN 978-83-67817-33-2

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Marszałkowska 4 lok. 5

00-590 Warszawa

www.relacja.net

1

Tamtego lata wszyscy w Shaker Heights mówili o tym, jak Isabelle, najmłodsza córka Richardsonów, w końcu zbzikowała i spaliła dom. Przez całą wiosnę plotkowano o małej Mirabelle McCullough lub – w zależności od tego, po której stało się stronie – o May Ling Chow, ale dopiero teraz pojawiło się coś, co wzbudziło prawdziwą sensację. Pewnej majowej soboty, tuż po południu, zakupowicze pchający swe wózki w supermarkecie Heinen’s usłyszeli, jak wozy strażackie zaczynają zawodzić, a następnie pędzą w kierunku sadzawki dla kaczek. Kwadrans po dwunastej wzdłuż Parkland Drive parkowały już cztery, tworząc dość chaotyczną czerwoną linię, a każda z sześciu sypialni domu Richardsonów stała w płomieniach. Wszyscy w promieniu pół mili mogli zobaczyć dym unoszący się nad drzewami niczym gęsta, czarna chmura burzowa. Później ludzie powiedzą, że sygnały ostrzegawcze dawało się dostrzec już wcześniej, że Izzy była małą świruską, że z Richardsonami zawsze było coś nie tak, że tamtego ranka, gdy tylko usłyszeli syreny, wiedzieli, że stało się coś strasznego. Do tego czasu oczywiście Izzy zdążyła już dawno zniknąć, nie pozostawiając za sobą nikogo, kto by jej bronił, a ludzie mogli mówić, co im się żywnie podobało, i tak też robili. Jednak gdy przybyły wozy strażackie, i jeszcze dość długo potem, sąsiedzi nie wiedzieli, co się dzieje. Tłoczyli się tak blisko prowizorycznej barykady – radiowozu zaparkowanego na ukos kilkaset jardów od domu – jak tylko mogli, obserwując, jak strażacy – z posępnymi minami ludzi, którzy potrafią rozpoznać przegraną sprawę – rozwijają węże. Po drugiej stronie ulicy, na sadzawce, gęsi zanurzały głowy pod wodę w poszukiwaniu wodorostów, zupełnie nieporuszone całym tym zamieszaniem.

Pani Richardson stała na trawniku przy ulicy, ściskając przy szyi poły bladoniebieskiego szlafroka. Chociaż było już po południu, ona wciąż spała, gdy zabrzmiały czujniki dymu. Późno się położyła i postanowiła w końcu się wyspać, tłumacząc sobie, że zasłużyła na to po dość ciężkim dniu. Poprzedniej nocy obserwowała z okna na piętrze, jak pod dom wreszcie podjechał samochód. Podjazd był długi i półkolisty, w kształcie podkowy mocno wygiętej od krawężnika po drzwi wejściowe i z powrotem, tak że do ulicy było dobrych kilkaset jardów, zbyt daleko, żeby mogła cokolwiek wyraźnie zobaczyć. Poza tym o ósmej wieczorem nawet w maju było już prawie ciemno. Ale w blasku przednich świateł udało jej się rozpoznać małego, jasnobrązowego volkswagena swojej lokatorki, Mii. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i ze środka wyłoniła się szczupła figura. Była to nastoletnia córka Mii, Pearl. Światło rozjaśniło wnętrze samochodu niczym teatrzyk cieni, ale kabina była wypełniona torbami aż po sufit i pani Richardson ledwie zdołała dostrzec niewyraźny zarys głowy Mii, z niechlujnym kokiem przycupniętym na samym czubku. Pearl pochyliła się nad skrzynką na listy, zaś pani Richardson wyobraziła sobie nikłe zgrzytnięcie towarzyszące otwieraniu, a potem zamykaniu skrzynki. Następnie Pearl wskoczyła z powrotem do samochodu i zatrzasnęła drzwi. Światła stopu błysnęły czerwienią, potem zgasły i samochód odjechał z warkotem w gęstniejącą noc. Z ogromną ulgą pani Richardson zeszła do skrzynki na listy i znalazła w niej pęk kluczy na prostym kółku, bez żadnego listu. Planowała podejść rankiem do domu na wynajem na Winslow Road i sprawdzić swoje przypuszczenia, ale przed chwilą się dowiedziała, że lokatorek tam nie będzie.

To właśnie ze względu na to pozwoliła sobie pospać dłużej, a teraz było już wpół do pierwszej, ona zaś stała na trawniku przed domem w szlafroku i tenisówkach syna, Tripa, patrząc, jak z jej domu zostają zgliszcza. Gdy obudził ją przeszywający jazgot czujnika dymu, zaczęła biegać po domu, szukając Tripa, Lexie i Moody’ego. Uderzyło ją to, że nie szuka Izzy, jakby od początku wiedziała, że to ona jest temu winna. Wszystkie sypialnie były puste, jeśli nie liczyć zapachu benzyny i małych, trzaskających ognisk rozpalonych dokładnie na środku każdego łóżka, jakby rozbił tam obóz jakiś obłąkany skaut. Zanim sprawdziła salon, bawialnię i pokój rekreacyjny, dym zaczął się już rozprzestrzeniać, więc wybiegła w końcu na zewnątrz, by usłyszeć zbliżające się wycie syren, zaalarmowanych przez czujniki przeciwpożarowe. Na podjeździe zauważyła, że nie stoi tam ani jeep Tripa, ani explorer Lexie, ani rower Moody’ego, ani nawet sedan jej męża. W sobotnie poranki zazwyczaj jeździł do biura, żeby podgonić robotę. Ktoś będzie musiał zadzwonić do niego do pracy. Wtedy przypomniała sobie, że – dzięki Bogu – Lexie została na noc u Sereny Wong. Zaczęła się zastanawiać, dokąd poszła Izzy, gdzie są jej synowie i jak ich znaleźć, żeby powiedzieć, co się stało.

Wbrew obawom pani Richardson zdążono ugasić pożar, zanim dom doszczętnie spłonął. Co prawda szyby wyleciały z okien, ale pozostał ceglany szkielet domu, mokry, poczerniały i parujący, oraz większość dachu, z ciemnymi łupkowymi dachówkami połyskującymi wilgocią niczym rybie łuski. Richardsonom nie pozwolono wchodzić do środka przez kilka następnych dni, dopóki inżynierowie pożarnictwa nie sprawdzą każdej belki nośnej, która pozostała cała, ale nawet z trawnika – najmniej oddalonego od domu miejsca, do którego pozwalała im podejść żółta taśma z napisem: „UWAGA” – mogli dojrzeć, że nie zostało tam zbyt wiele rzeczy, które można by ocalić.

– Jezu Chryste – powiedziała Lexie.

Przycupnęła na dachu swojego samochodu, który zaparkowała po przeciwnej stronie ulicy, na trawniku okalającym sadzawkę dla kaczek.

Ona i Serena wciąż spały, przytulone do siebie plecami w wielkim łóżku Sereny, gdy tuż po pierwszej doktor Wong potrząsnęła ją za ramię i wyszeptała:

– Lexie. Lexie, kochanie. Obudź się. Właśnie dzwoniła twoja mama.

Poszły spać po drugiej nad ranem, bo do późna rozmawiały – podobnie jak przez całą wiosnę – o małej Mirabelle McCullough, kłócąc się o to, czy sędzia wydał dobry wyrok, czy nie, czy to jej nowi rodzice powinni mieć prawo do opieki nad nią, czy też powinna zostać oddana biologicznej matce.

– Na Boga, Mirabelle McCullough to nawet nie jest jej prawdziwe nazwisko – powiedziała Serena, zanim zapadło posępne, pełne zakłopotania milczenie, tuż przed tym, jak obie zasnęły.

A teraz Lexie obserwowała, jak kłęby dymu unoszą się z okna jej sypialni, tego na froncie, wychodzącego na trawnik, i myślała o wszystkich rzeczach, które były w środku i przepadły. O wszystkich T-shirtach w komodzie, każdej parze jeansów w szafie. O wszystkich liścikach, pisanych przez Serenę do niej od szóstej klasy, wciąż zwiniętych w kulki, które trzymała w pudełku po butach pod łóżkiem; o samym łóżku, prześcieradle i kołdrze zwęglonych na popiół. O schnącym na toaletce bukieciku z róż, który jej chłopak Brian dał jej na szkolnym balu, a którego rubinowe niegdyś płatki ściemniały, nabierając koloru zakrzepłej krwi. Zostały tylko popioły. Nagle zdała sobie sprawę, że biorąc pod uwagę zapas ubrań, jaki zabrała do Sereny, i tak może mówić o szczęściu w porównaniu z resztą rodziny. Na tylnym siedzeniu auta leżała torba sportowa, a w niej znajdowały się para jeansów, szczoteczka do zębów, piżama. Spojrzała na braci, na matkę wciąż stojącą na trawniku w szlafroku i pomyślała, że nie mają dosłownie nic poza ubraniami na sobie. „Dosłownie” było jednym z ulubionych słów Lexie – używała go nawet wtedy, gdy sytuacja była daleka od dosłowności. Teraz przynajmniej okazało się to mniej więcej prawdą. Siedzący obok niej Trip z roztargnieniem przeczesał włosy ręką. Słońce stało już wysoko, a pot pozlepiał mu włosy tak, że sterczały zawadiacko. Grał w kosza w centrum kultury, gdy usłyszał wycie syren, ale nic mu nie zaświtało w głowie. (Tego ranka był czymś szczególnie zaabsorbowany, ale tak naprawdę i tak nie skojarzyłby faktów). O pierwszej, kiedy wszyscy zgłodnieli i stwierdzili, że na dziś koniec, pojechał do domu. Z typową dla siebie spostrzegawczością nawet przy opuszczonych szybach nie zauważył wielkiej chmury dymu płynącej w jego kierunku. Zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, dopiero gdy się okazało, że wjazd w jego ulicę blokuje radiowóz. Po dziesięciu minutach wyjaśnień pozwolono mu w końcu zaparkować jeepa naprzeciwko domu, po drugiej stronie ulicy, gdzie czekali już Lexie i Moody. We troje usiedli na dachu samochodu, w takiej kolejności, w jakiej ustawiali się, pozując do rodzinnych portretów, które kiedyś wisiały na schodach, a z których teraz pozostał już tylko popiół. Lexie, Trip i Moody: uczniowie kolejno ostatniej, przedostatniej i drugiej klasy liceum. Przed sobą czuli pustkę, jaką pozostawiła po sobie Izzy – uczennica pierwszej klasy, czarna owca, wielka niewiadoma. Wszyscy jednak wciąż byli przekonani, że ta pustka będzie tylko tymczasowa.

– Co ona sobie myślała? – wymamrotał Moody.

– Nawet ona zdaje sobie sprawę, że posunęła się za daleko, i dlatego uciekła – powiedziała Lexie. – Jak wróci, mama ją zabije.

– Gdzie my będziemy mieszkać? – spytał Trip.

Nastała chwila ciszy, podczas której kontemplowali swoją sytuację.

– Pojedziemy do hotelu albo gdzieś – powiedziała w końcu Lexie. – Tak chyba zrobiła rodzina Josha Trammela.

Wszyscy znali tę historię: kilka lat wcześniej Josh Trammel, uczeń drugiej klasy liceum, zasnął z zapaloną świecą i spalił dom rodziców. Stara wieść niosła, że wcale nie była to świeczka, tylko joint, ale dom spłonął doszczętnie, więc nie dało się tego stwierdzić, a Josh utrzymywał swoją wersję o świeczce. Wszyscy wciąż myśleli o nim jako o tym durnym pakerze, który puścił chałupę z dymem, choć zdarzyło się to wiele lat temu, a Josh niedawno skończył z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Oczywiście od teraz pożar wzniecony przez Josha Trammela przestanie być najsłynniejszym pożarem w Shaker Heights.

– Jeden pokój? Dla nas wszystkich?

– No to dwa pokoje. Albo może zatrzymamy się w apartamencie prezydenckim. Nie wiem. – Lexie zabębniła palcami w kolano. Chciało jej się palić, ale po tym, co się przed chwilą wydarzyło, nie odważyła się wyciągnąć papierosa na oczach matki i dziesięciu strażaków. – Mama i tata coś wymyślą. Poza tym dostaniemy kasę z ubezpieczenia. – Choć miała ledwie mgliste pojęcie, jak działają ubezpieczenia, ten scenariusz wydawał jej się prawdopodobny. W każdym razie to problem starych, nie ich.

Ostatni strażacy wychodzili z domu, ściągając maski z twarzy. Większość dymu zdążyła się już rozwiać, ale w powietrzu wciąż wisiała swego rodzaju duchota, jak w łazience po długim, gorącym prysznicu. Dach samochodu zaczynał robić się gorący. Trip spuścił nogi wzdłuż przedniej szyby, trącając wycieraczki czubkiem japonek. Zaczął się śmiać.

– Co cię tak śmieszy? – spytała Lexie.

– Właśnie sobie wyobraziłem, jak Izzy biega po całym domu, zapalając zapałki. Wariatka.

Moody postukał palcem w bagażnik dachowy.

– Czemu wszyscy są pewni, że to ona?

– No daj spokój. – Trip zeskoczył z samochodu. – Bo to Izzy. Poza tym cała nasza trójka jest tutaj. Mama też tu jest. Tata w drodze. Kogo brakuje?

– No tak, Izzy tu nie ma. Ale czy tylko ona może być odpowiedzialna?

– Odpowiedzialna? – wtrąciła Lexie. – Izzy?

– Tata był w pracy – odparł Trip. – Lexie była u Sereny. Ja byłem w Sussex, grałem w kosza. A ty?

Moody zawahał się przez chwilę:

– Pojechałem do biblioteki.

– No właśnie. Już łapiesz? – Dla Tripa odpowiedź była oczywista. – Były tutaj tylko mama i Izzy, a mama spała.

 – Może doszło do jakiegoś zwarcia w instalacji albo ktoś zostawił włączoną kuchenkę?

– Strażacy mówili, że wszędzie były małe ogniska – powiedziała Lexie. – Liczne miejsca zapłonu. Możliwe użycie przyspieszacza. To nie wypadek.

– Wszyscy wiemy, że zawsze była psychiczna. – Trip oparł się plecami o drzwi samochodu.

– Ciągle się jej czepiacie – powiedział Moody. – Może dlatego się tak zachowuje.

Po drugiej stronie ulicy strażacy zaczęli zwijać węże. Troje dzieci Richardsonów patrzyło, jak odkładają swoje siekiery i ściągają przydymione żółte kurtki.

– Ktoś powinien tam iść i zostać z mamą – powiedziała Lexie, ale nikt się nie ruszył.

Po chwili Trip powiedział:

– Jak mama z tatą znajdą Iz, zamkną ją u czubków na resztę życia.

Nikt nie pomyślał o niedawnej wyprowadzce Mii i Pearl z domu przy Winslow Road. Patrząc, jak komendant straży skrupulatnie wszystko notuje, pani Richardson zupełnie zapomniała o swoich byłych lokatorkach. Nic jeszcze nie powiedziała ani dzieciom, ani mężowi. Moody odkrył ich nieobecność dopiero rano i wciąż nie wiedział, co o tym myśleć. Daleko w dole Parkland Drive pojawiła się niebieska kropka – BMW ojca zbliżało się w stronę domu.

– A skąd pewność, że ją znajdą? – zapytał Moody.

2

Poprzedniego lata, gdy Mia i Pearl wprowadziły się do małego domku na wynajem, ani pani Richardson (która – technicznie rzecz biorąc – była właścicielką domu), ani pan Richardson (który wręczał im klucze) nie poświęcili im zbyt dużo uwagi. Wiedzieli, że nie było żadnego pana Warrena, a według prawa jazdy wydanego w stanie Michigan, które okazała Mia, miała ona trzydzieści sześć lat. Zauważyli, że na lewej ręce nie nosi obrączki, chociaż ma sporo pierścionków: pierścień z dużym ametystem na palcu wskazującym, pierścionek zrobiony ze srebrnej łyżki na małym palcu i jeszcze jeden na kciuku – według pani Richardson ten podejrzanie przypominał pierścionki pokazujące nastrój. Ale wydawała się dość miła, podobnie jak jej córka Pearl, spokojna piętnastolatka z długim, ciemnym warkoczem. Mia zapłaciła czynsz za pierwszy i ostatni miesiąc oraz depozyt plikiem dwudziestodolarówek, po czym jasnobrązowy golf – już wtedy mocno wysłużony – pojechał, klekocząc, w dół Parkland Drive, w stronę południowej części Shaker Heights, gdzie zabudowa była gęstsza, a podwórka mniejsze.

Winslow Road była ciągiem bliźniaków, ale gdy stało się na chodniku, nie dało się tego dostrzec. Z zewnątrz było widać tylko jedne drzwi wejściowe, jedną lampę nad nimi, jedną skrzynkę na listy i jeden numer domu. Być może dało się też zauważyć dwa liczniki energii elektrycznej, ale zgodnie z rozporządzeniem władz miejskich były one ukryte na tyłach domu, podobnie jak garaż. Dopiero gdy weszło się do korytarza, pojawiały się drzwi wewnętrzne, jedne prowadzące do mieszkania na górze, drugie do mieszkania na dole i do wspólnej piwnicy. We wszystkich domach przy Winslow Road mieszkały dwie rodziny, choć z zewnątrz wydawało się, że tylko jedna. Budynki celowo zaprojektowano w taki sposób, żeby mieszkańcy nie musieli się wstydzić, że mieszkają w bliźniaku, że wynajmują lokal, zamiast mieć go na własność. Planistom miejskim z kolei pozwalało to na zachowanie dobrego wyglądu ulicy; wszyscy przecież wiedzieli, że dzielnice domów na wynajem cieszą się mniejszą popularnością.

Takie właśnie było Shaker Heights. Panowały tam zasady, wiele zasad, dotyczące tego, co można, a czego nie można robić. Tego właśnie dowiedziały się Mia i Pearl, gdy wprowadziły się do nowego domu. Nauczyły się, jak poprawnie pisać swój nowy adres: Winslow Road 18434 G. Ta jedna litera dawała im pewność, że poczta trafi do nich na górę, a nie do mieszkającego na dole pana Yanga. Dowiedziały się, że skrawek trawy pomiędzy chodnikiem a ulicą nosi dumne miano skweru, ponieważ ozdabiają go młode klony – po jednym na dom – a w piątkowe poranki nie wyciąga się nań koszy ze śmieciami, które zamiast tego należy wystawić za dom, by uniknąć ich szpetnego widoku i zagracania krawężnika. Duże spalinowe skutery śmigały wzdłuż podjazdów, żeby w zaciszu podwórka za domem mężczyźni w pomarańczowych kombinezonach roboczych mogli zebrać śmieci i przewieźć je do większej ciężarówki czekającej z wyłączonym silnikiem na ulicy. Na wiele miesięcy zapadł Mii w pamięć ich pierwszy piątek na Winslow Road i przerażenie, jakie odczuła, gdy z wyciem silnika skuter przemknął pod oknem ich kuchni, niczym wózek golfowy na wysokich obrotach pomalowany na kolor płomieni. W końcu do tego przywykły, tak jak przywykły do wolnostojącego garażu – umiejscowionego za domem w celu zachowania ładnego wyglądu ulicy – i nauczyły się nosić ze sobą parasolkę, żeby nie zmoknąć w trakcie biegu z samochodu do domu w deszczowe dni. Później, w lipcu, gdy pan Yang wyjechał na dwa tygodnie do rodziny w Hongkongu, dowiedziały się, że nieskoszony trawnik skutkuje otrzymaniem uprzejmego, lecz surowego w tonie listu informującego, że ich trawa mierzy już ponad sześć cali i jeśli się to nie zmieni, za trzy dni miasto samo ją skosi, a je obciąży kosztami w wysokości stu dolarów. Należało się nauczyć wielu zasad.

Było też wiele takich, z których Mia i Pearl przez długi czas nie zdawały sobie sprawy. Na przykład zasady, które określały, na jaki kolor można pomalować dom. Pomocne zestawienie otrzymane od władz miasta klasyfikowało każdy budynek jako dom w stylu Tudorów, w stylu angielskim lub francuskim i przedstawiało właściwe kolory zarówno architektom, jak i właścicielom. I tak dom w stylu angielskim można było pomalować tylko na niebiesko-szaro, na odcień nasyconej zieleni lub pewien bardzo konkretny odcień jasnego brązu; domy w stylu Tudorów wymagały określonego kremowego odcienia tynku i ciemnobrązowego odcienia elementów drewnianych. W Shaker Heights mieli plan na wszystko. Gdy miasto zostało zaprojektowane w 1912 roku – jako jedno z pierwszych miast koncepcyjnych w kraju – szkoły usytuowano w taki sposób, żeby w drodze do nich dzieci nie musiały przechodzić przez główne ulice; boczne uliczki przechodziły w większe bulwary ze strategicznie rozmieszczonymi na nich przystankami szybkiej kolei, by ludzi dojeżdżających do pracy przewieźć do centrum Cleveland. W zasadzie motto miasta brzmiało dosłownie, jak by ujęła to Lexie: „Większość miast po prostu powstaje, najlepsze są zaprojektowane”. Wydźwięk był taki, że wszystko mogło – i powinno – być zaplanowane i że dzięki planowaniu można uniknąć wszystkiego, co niestosowne, nieprzyjemne i zgubne.

Ale w ciągu tych pierwszych tygodni odkryły też milsze rzeczy. W przerwach między sprzątaniem, malowaniem i rozpakowywaniem poznawały nazwy ulic dookoła: Winchell, Latimore, Lynnfield. Nauczyły się poruszać po lokalnym supermarkecie, Hansen’s, gdzie według słów Mii traktowano ludzi jak arystokratów. Nie trzeba było pchać wózka na parking, bo wózkowy w odprasowanej popelinowej koszuli wieszał na nim numerek i dawał klientom pasującą biało-czerwoną etykietę, którą ci zawieszali w oknie samochodu. Potem podjeżdżali pod wejście, gdzie inny wózkowy podprowadzał wózek z zakupami i pakował je starannie do bagażnika, odmawiając przyjęcia napiwku.

Dowiedziały się, gdzie jest najtańsza benzyna w mieście – na stacji benzynowej na rogu Lomond Road i Lee Road – zawsze o cent tańsza niż gdziekolwiek indziej, gdzie są drogerie i w których można dostać podwójne kupony zniżkowe. Dowiedziały się, że w pobliskich Cleveland Heights, Warrensville i Beachwood mieszkańcy wystawiają swoje niechciane mienie na chodnik, jak zwykli ludzie, a także w które dni z których ulic są zabierane śmieci. Dowiedziały się, gdzie kupować śrubokręty, młotki, farby i pędzle: wszystko to można było dostać w sklepie Shaker Hardware, ale tylko między dziewiątą trzydzieści a osiemnastą, o której właściciel wysyłał pracowników do domu na kolację.

Dla Pearl ważnym odkryciem było poznanie ludzi, od których wynajmowały dom, oraz ich dzieci.

Moody wyruszył do domu na Winslow Road jako pierwszy z rodziny Richardsonów. Słyszał wcześniej, jak matka opisuje ojcu nowe lokatorki.

– Ona jest artystką czy kimś takim – powiedziała pani Richardson, a gdy jej mąż zapytał, jaką artystką, odpowiedziała żartobliwie, że walczącą o uznanie.

– Ale wszystko w porządku – zapewniła go. – Od razu dała mi kaucję.

– To jeszcze nie znaczy, że będzie płaciła czynsz – odrzekł pan Richardson, ale oboje wiedzieli, że to nie czynsz jest tutaj najważniejszy (za mieszkanie na górze dostawali tylko trzysta dolarów miesięcznie) i że nie potrzebują go, żeby przeżyć. Pan Richardson był adwokatem, a pani Richardson pracowała dla lokalnej gazety, „Sun Press”. Dom na Winslow Road należał do nich bez żadnych ograniczeń – kupili go rodzice pani Richardson, gdy była jeszcze nastolatką, jako nieruchomość inwestycyjną. Czynsz za jego wynajem pomógł jej ukończyć studia na Uniwersytecie Denison, a później stał się, jak to ujęła jej matka, comiesięcznym „wspomagaczem”, gdy rozpoczęła karierę jako początkująca dziennikarka. Potem, gdy poślubiła Billa Richardsona i stała się panią Richardson, pomógł im przy wpłacie zaliczki na własny dom w Shaker Heights – ten sam budynek przy Parkland Drive, który spłonął na jej oczach. Kiedy pięć lat temu zmarli rodzice pani Richardson, w odstępie zaledwie pięciu miesięcy od siebie, to ona odziedziczyła dom przy Winslow Drive. Jej rodzice przed śmiercią mieszkali w domu spokojnej starości, a miejsce, w którym dorastała, zostało już wcześniej sprzedane. Ale zatrzymali dom przy Winslow Road, a za pieniądze z wynajmu opłacali opiekę dla jej rodziców. Po ich śmierci pani Richardson zachowała go w charakterze sentymentalnej pamiątki.

Nie, to nie pieniądze były najważniejsze. Czynsz – wszystkiego raptem pięćset dolarów – odkładali teraz co miesiąc na wakacje. W zeszłym roku opłacili z niego wyjazd na wyspę Martha’s Vineyard, gdzie Lexie ćwiczyła pływanie stylem grzbietowym, Trip oczarował wszystkie lokalne dziewczęta, Moody spalił się na skwarkę, a Izzy – pod przymusem – zgodziła się wreszcie zejść na plażę, szczelnie osłonięta ubraniem, w glanach na nogach, patrząc na nich wilkiem. Ale prawda była taka, że pieniędzy na wakacje mieli w bród, nawet bez czynszu. A ponieważ nie potrzebowali tych pieniędzy, najważniejsze dla pani Richardson było to, kim byli wynajmujący. Chciała mieć poczucie, że dzięki temu domowi czyni dobro. Rodzice wychowali ją tak, by czyniła dobro: co roku wpłacali pieniądze na Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami i UNICEF i zawsze brali udział w lokalnych imprezach dobroczynnych (raz nawet, podczas cichej aukcji w Klubie Rotariańskim, wygrali wypchanego niedźwiedzia wysokiego na trzy stopy). Pani Richardson traktowała wynajmowanie domu jak rodzaj działalności dobroczynnej. Czynsz ustanowiła niewysoki – co prawda nieruchomości w Cleveland były tanie, ale mieszkania w dobrych okolicach, takich jak Shaker Heights, potrafiły słono kosztować – a dom wynajmowała wyłącznie osobom, które według niej na to zasługiwały, ale też którym z różnych przyczyn nie poszczęściło się w życiu. Wyrównywanie szans sprawiało jej przyjemność.

Pan Yang był pierwszym lokatorem, którego przyjęła po odziedziczeniu domu. Wyemigrował z Hongkongu, choć nie znał w Stanach nikogo i potrafił powiedzieć po angielsku jedynie kilka słów, a i to z silnym akcentem. Przez lata akcent wcale nie zniknął i bywało, że podczas rozmowy pani Richardson musiała się ograniczać do uśmiechu i potakiwania. Ale czuła, że pan Yang jest dobrym człowiekiem. Pracował bardzo ciężko jako kierowca szkolnego autobusu w Laurel Academy – pobliskiej prywatnej szkole dla dziewcząt – i jako złota rączka. Żyjąc samotnie, przy skromnych dochodach nigdy nie mógłby sobie pozwolić na zamieszkanie w tak ładnej okolicy. Wylądowałby pewnie w jakiejś szarej, ciasnej kawalerce gdzieś przy Buckeye Road lub, co bardziej prawdopodobne, w piaszczystym trójkącie wschodniego Cleveland, który uchodził za lokalne Chinatown. Czynsz był tam podejrzanie niski, co drugi budynek świecił pustkami, a syreny rozbrzmiewały przynajmniej raz każdej nocy. Poza tym pan Yang utrzymywał dom w nienagannym stanie: reperował cieknące krany, łatał beton na froncie i potrafił sprawić, by podwórko na tyłach – malutkie niczym znaczek pocztowy – zmieniło się w bujny ogród. Każdego roku przynosił właścicielce melony zimowe, które sam wyhodował, niczym dziesięcinę. I choć pani Richardson nie miała pojęcia, co z nimi zrobić – były zielone jak jadeit, pomarszczone i zaskakująco włochate – to i tak doceniała troskliwość pana Yanga. Był dokładnie takim lokatorem, jakiego sobie życzyła – życzliwym człowiekiem, wobec którego ona mogła zachowywać się życzliwie i który jej życzliwość doceniał.

Z mieszkaniem na górze miała mniej szczęścia. Lokatorzy zmieniali się tam mniej więcej co roku: wiolonczelistka, którą właśnie zatrudniono jako nauczycielkę w konserwatorium; czterdziestoletnia rozwódka; młodzi nowożeńcy, którzy dopiero co ukończyli studia na Uniwersytecie Stanowym Cleveland. Każde z nich zasługiwało na mały wspomagacz, ale żadne nie zagrzało miejsca na dłużej. Wiolonczelistka, której odmówiono miejsca w Cleveland Orchestra, opuściła miasto w aurze rozgoryczenia. Rozwódka po czterech miesiącach burzliwego romansu wyszła ponownie za mąż i wprowadziła się z nowym mężem do nowiutkiej posiadłości w Lakewood. Z kolei nowożeńcy, choć wydawali się tak wobec siebie szczerzy, tak sobie oddani i tak mocno w sobie zakochani, pokłócili się nieodwracalnie i rozstali po zaledwie półtora roku, pozostawiając po sobie zerwaną umowę najmu, kilka potłuczonych wazonów i trzy dziury w ścianie na wysokości głowy, w miejscach, gdzie roztrzaskały się wazony.

Pani Richardson stwierdziła, że to dla niej nauczka. Następnym razem będzie ostrożniejsza. Poprosiła pana Yanga, żeby załatał ściany, i nie spieszyła się z wyborem nowych lokatorów. Właściwych lokatorów. Mieszkanie przy Winslow Road 18434 G stało puste przez prawie pół roku, zanim pojawiły się Mia Warren i jej córka. Samotna matka, elokwentna, obdarzona artystyczną duszą, wychowująca uprzejmą, dość ładną i potencjalnie genialną córkę.

– Słyszałam, że szkoły w Shaker Heights są najlepsze w Cleveland – powiedziała Mia, kiedy pani Richardson spytała ją, czemu tu przyjechały. – Pearl jest już na poziomie akademickim, ale nie stać mnie na posłanie jej do prywatnej szkoły. – Spojrzała na córkę, która stała cicho w salonie, z rękoma splecionymi na brzuchu, i uśmiechała się nieśmiało.

Było w tym spojrzeniu matki na dziecko coś, co chwyciło za serce panią Richardson niczym entomolog chwytający motyla w siatkę. Zapewniła Mię, że tak, owszem, szkoły w Shaker Heights są znakomite – Pearl może się zapisać na zajęcia rozszerzone z każdego przedmiotu, korzystać z laboratoriów naukowych, planetarium i uczyć się aż pięciu języków obcych.

– Mamy też wspaniały kurs teatralny, jeśli ją to interesuje – dodała. – Moja córka Lexie grała w zeszłym roku Helenę w Śnie nocy letniej. Pani Richardson zacytowała też motto szkół z Shaker Heights: „Wspólnotę poznaje się po szkołach, które w niej funkcjonują”. Podatek od nieruchomości był w Shaker Heights wyższy niż gdziekolwiek indziej, lecz ta inwestycja zwracała się mieszkańcom z nawiązką. – Ale pani wynajmuje mieszkanie, więc oczywiście będzie pani mogła korzystać z tych wszystkich przywilejów bez ponoszenia kosztów – dodała ze śmiechem.

Wręczyła Mii wniosek do wypełnienia, ale już zdecydowała. Wyobrażanie sobie, jak ta kobieta urządza się w mieszkaniu wraz z córką, dawało jej ogromną satysfakcję. Pearl będzie odrabiać lekcje przy kuchennym stole, a Mia być może pracować nad nowym obrazem lub rzeźbą – nie sprecyzowała, jakim rodzajem sztuki się zajmuje – na zabudowanej werandzie wychodzącej na tyły domu.

Gdy Moody słuchał, jak matka opisuje ich nowe lokatorki, poczuł się zaintrygowany, nie tyle artystką, ile wzmianką o „genialnej” córce w jego wieku. Kilka dni po tym, jak Mia i Pearl się wprowadziły, ciekawość wzięła nad nim górę. Jak zwykle pojechał rowerem – ostrym kołem od Schwinna, na którym wiele lat temu jego ojciec jeździł w Indianie. W Shaker Heights nikt nie jeździł rowerem, tak samo jak nikt nie jeździł autobusem – wszyscy albo sami prowadzili samochód, albo ktoś ich samochodem podwoził; było to miasto zbudowane dla samochodów i dla ludzi, którzy mają samochody. Moody jeździł rowerem. Szesnaście lat miał skończyć dopiero na wiosnę, a proszenia Lexie i Tripa o podwózkę unikał, jak mógł.

Odepchnął się nogą od chodnika i podążył wzdłuż krzywizny Parkland Drive, obok sadzawki dla kaczek, w której nigdy w życiu nie widział żadnej kaczki, tylko mrowie krzykliwych bernikli kanadyjskich, potem przez Van Aken Boulevard i tory kolejki miejskiej aż do Winslow Road. Nie przyjeżdżał tutaj często – żadne z dzieci Richardsonów nie interesowało się szczególnie domem na wynajem – ale wiedział, gdzie znajduje się bliźniak. Kiedy był młodszy, kilkukrotnie miał okazję siedzieć w samochodzie na podjeździe, gapiąc się na drzewo brzoskwiniowe rosnące na podwórku i zmieniając stacje radiowe, podczas gdy matka biegła do domu, by coś podrzucić lub sprawdzić. Nie zdarzało się to często, z reguły – poza momentami, w których matka szukała nowych lokatorów – dom obsługiwał się sam. Nagle, gdy koła roweru wpadły w szczelinę między płytami piaskowca, z których zrobiono chodnik, chłopak zdał sobie sprawę, że nigdy nie wchodził do środka. Nie był pewien, czy którekolwiek z jego rodzeństwa wchodziło.

Przed domem Pearl pieczołowicie układała na frontowym trawniku części drewnianej ramy łóżka. Zatrzymując się płynnie po drugiej stronie ulicy, Moody zobaczył szczupłą dziewczynę w długiej, marszczonej spódnicy i luźnym T-shircie z napisem, którego nie mógł do końca odczytać. Włosy miała długie i kręcone, zwisały na plecach splecione w gruby warkocz i sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz zerwać się z uwięzi. Pearl położyła zagłówek na płasko niedaleko rabatek okalających dom, poniżej boki, a listewki stelaża na zewnątrz od nich, w dwóch równych rzędach, niczym żebra. Jakby łóżko zrobiło wdech, a potem z gracją rozpłaszczyło się na trawie. W połowie schowany za drzewem Moody obserwował, jak dziewczyna przedziera się naokoło do volkswagena golfa, który stał na podjeździe z otwartymi na oścież drzwiami, i wyciąga tył łóżka z tylnego siedzenia. Zastanawiał się, jakim sposobem udało im się upchnąć wszystkie części w tak małym samochodzie. Gdy Pearl przechodziła przez trawnik, żeby położyć ostatni kawałek układanki na miejscu, zauważył, że jest boso. Następnie, ku jego zdumieniu, weszła w pusty prostokąt, gdzie powinien znajdować się materac, i klapnęła na plecy. Na piętrze domu z brzękiem otwarło się okno, z którego wyłoniła się głowa Mii.

– Wszystko jest?

– Brakuje dwóch listewek – odkrzyknęła Pearl.

– Znajdziemy coś w zamian. Nie, poczekaj, zostań tam. Nie ruszaj się.

Mia zniknęła wewnątrz. Po chwili pojawiła się ponownie. Trzymała w ręku aparat, prawdziwy aparat fotograficzny, z obiektywem grubym jak wielka puszka z konserwą. Pearl pozostała w swojej pozycji, patrząc w na wpół zachmurzone niebo, a Mia wychyliła się z okna niemal do połowy, by złapać dobre ujęcie. Moody wstrzymał oddech w obawie, że aparat może wyślizgnąć się jej z rąk, wprost na patrzącą w górę ufną twarz córki, lub że ona sama może wypaść z okna i roztrzaskać się na trawniku. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Głowa Mii przechylała się to w jedną, to w drugą stronę, by znaleźć w wizjerze najlepsze ujęcie. Kamera skryła jej twarz, skryła wszystko oprócz włosów, upiętych na czubku głowy w kędzierzawy kok, wyglądający niczym ciemna aureola. Później, gdy Moody zobaczył wywołane zdjęcia, najpierw pomyślał, że Pearl wygląda jak delikatna skamielina, która na całe tysiąclecia utknęła w brzuchu pradawnej bestii. Potem pomyślał, że wygląda jak anioł odpoczywający z rozłożonymi skrzydłami. Po chwili zaś wydała mu się po postu dziewczyną, która zasnęła na bujnym zielonym łożu w oczekiwaniu, aż jej kochanek położy się obok.

– No dobrze – krzyknęła w dół Mia. – Mamy to. – Wślizgnęła się na powrót do środka, a Pearl usiadła i spojrzała na drugą stronę ulicy, wprost na Moody’ego. Serce mu zamarło.

– Chcesz pomóc? – spytała. – Czy tylko będziesz tam stał?

Moody nigdy sobie nie przypomniał, jak przeszedł przez ulicę, jak położył rower na chodniku przed frontem ani jak się jej przedstawił. Dzięki temu wydawało mu się, że od zawsze znał jej imię, a ona jego, że jakimś sposobem on i Pearl znali się od zawsze.

Razem wnieśli kawałki ramy wąską klatką schodową. Salon był pusty, jeśli nie liczyć stosu pudeł w jednym rogu i wielkiej czerwonej poduchy na środku podłogi.

– Tędy. – Pearl uniosła niesione naręcze listewek i wprowadziła Moody’ego do większej sypialni, w której nie znajdowało się nic oprócz wyblakłego, lecz czystego podwójnego materaca opartego o ścianę.

– Trzymaj – powiedziała Mia, stawiając stalową skrzynkę na narzędzia u stóp Pearl. – Przyda się wam. – Posłała Moody’emu uśmiech, jakby byli starymi przyjaciółmi. – Zawołajcie mnie, jeśli będziecie potrzebować dodatkowej pary rąk. – Wycofała się do przedpokoju, a po chwili usłyszeli, jak rozcina jedno z pudeł.

Pearl z wprawą posługiwała się narzędziami. Podnosiła boczne panele tak, by stykały się z zagłówkiem, i opierając je na kostce, wkręcała na miejsce. Moody siedział obok skrzynki na narzędzia i obserwował dziewczynę z rosnącym podziwem. Kiedy w ich domu coś się popsuło – kuchenka, pralka czy rozdrabniacz odpadków – matka dzwoniła po konserwatora, żeby to naprawił; wszystko inne było wyrzucane i zastępowane nowym. Co trzy, cztery lata, lub gdy sprężyny zaczynały się zapadać, matka wybierała nowy zestaw wypoczynkowy do salonu, stary trafiał do pokoju rekreacyjnego w piwnicy, a jeszcze starszy stamtąd oddawali do ośrodka dla nieletnich chłopców na West Side lub do schroniska dla kobiet w śródmieściu. Jego ojciec nie majstrował przy samochodzie w garażu. Gdy coś w nim zaczynało grzechotać lub skrzypieć, odstawiał go do warsztatu Krzepki Klucz, gdzie przez ostatnie dwadzieścia lat Luther zajmował się każdym ich samochodem. Moody zdał sobie sprawę, że jedyna okazja, kiedy on sam trzymał w ręku narzędzia, trafiła się w ósmej klasie na zajęciach technicznych: podzielili ich na grupy, z których jedna mierzyła, druga cięła piłą, a trzecia szlifowała papierem ściernym; na koniec semestru wszyscy posłusznie połączyli swoje kawałki, żeby zrobić mały dozownik do cukierków w kształcie pudełka, z którego za każdym pociągnięciem dźwigni wylatywały trzy skittlesy. Rok wcześniej identyczny zrobił na zajęciach Trip, dwa lata wcześniej zrobiła taki sam Lexie, a rok później – Izzy. Pomimo całego semestru zajęć technicznych i czterech identycznych dozowników do cukierków schowanych gdzieś w domu Moody nie był pewien, czy w ich rodzinie ktokolwiek potrafi zrobić coś poza wkręceniem śruby śrubokrętem krzyżakowym.

– Jak się tego wszystkiego nauczyłaś? – spytał, podając Pearl kolejną listewkę.

Wzruszyła ramionami:

– Od mamy – odparła.

Przytrzymała listewkę na miejscu jedną ręką, a drugą podniosła śrubę z kupki na dywanie.

Po złożeniu łóżko okazało się staroświeckim podwójnym łożem z gałkami, w jakim mogłaby spać Złotowłosa.

– Skąd je wytrzasnęłyście? – Moody umieścił materac na stelażu i podskoczył na nim, żeby go przetestować.

Pearl odłożyła śrubokręt do skrzynki z narzędziami i zamknęła ją na zatrzask.

– Znalazłyśmy.

Usiadła na łóżku, oparła plecy o jego tył, wyciągnęła nogi i spojrzała w sufit, jakby chciała je wypróbować. Moody usiadł u wezgłowia, tuż przy jej stopach. Źdźbła trawy przylgnęły do jej palców, łydek i rąbka spódnicy. Pachniała świeżym powietrzem i miętowym szamponem.

– To mój pokój – powiedziała nagle Pearl, a Moody zeskoczył z łóżka.

– Przepraszam – powiedział, oblewając się gorącym rumieńcem.

Pearl podniosła wzrok, jakby na moment zapomniała, że tam był.

– Och – powiedziała. – Nie to miałam na myśli. – Wyjęła źdźbło trawy spomiędzy palców i strzepnęła je na dywan. Razem patrzyli, jak opada. Gdy znów zaczęła mówić, w jej głosie było słychać zdumienie. – Nigdy wcześniej nie miałam swojego pokoju.

Moody zastanawiał się nad jej słowami.

– Czy to znaczy, że zawsze musiałaś go z kimś dzielić?

Usiłował wyobrazić sobie świat, w którym było to możliwe. Usiłował wyobrazić sobie dzielenie pokoju z Tripem, który zaśmiecał podłogę brudnymi skarpetkami i magazynami o sporcie, a po przyjściu do domu zawsze najpierw włączał radio – zawsze na stację Jammin na 92,3 MHz – jakby bez tego niedorzecznego dudnienia basów jego serce mogło przestać bić. Na wakacjach Richardsonowie wynajmowali trzy pokoje: jeden dla państwa Richardsonów, jeden dla Lexie i Izzy, jeden dla Tripa i Moody’ego. Przy śniadaniu Trip nabijał się z Moody’ego, że ten mówi przez sen. Moody nawet nie potrafił sobie wyobrazić, że ludzie mogą być tak biedni, by musieć dzielić z kimś pokój.

Pearl potrząsnęła głową.

– Nigdy wcześniej nie miałyśmy własnego domu – powiedziała, a Moody zdusił w sobie pragnienie, by powiedzieć jej, że to wcale nie jest dom, tylko pół domu.

Opuszką palca powiodła po zagłębieniach materaca, okrążając dołeczek przy każdym guziku.

Patrząc na nią, Moody nie mógł widzieć wszystkiego, co sobie przypominała: kapryśnej kuchenki w Urbanie, którą musiały zapalać zapałką; mieszkania na piątym piętrze budynku bez windy w Middlebury, zachwaszczonego ogródka w Ocali i zadymionego mieszkania w Muncie, w którym poprzedni lokator pozwalał swojemu królikowi wędrować po salonie, gdzie ten zostawił kilka wygryzionych dziur i podejrzanie wyglądających plam. I domu podnajmowanego w Ann Arbor, lata temu, którego opuszczenie było dla niej najbardziej bolesne, ponieważ ludzie, którzy mieszkali tam na stałe, mieli córkę, ledwie rok lub dwa lata starszą od niej, a przez pół roku, gdy tam mieszkały, Pearl każdego dnia bawiła się należącą do dziewczynki kolekcją figurek koni, siadała w jej dziecięcym foteliku, kładła się do snu w jej śnieżnobiałym łóżku z baldachimem, a czasem, w środku nocy, gdy matka spała, zapalała lampkę nocną, otwierała szafę dziewczynki i przymierzała jej sukienki i buciki, chociaż okazały się na nią nieco za duże. Wszędzie w domu były zdjęcia małej lokatorki – na kominku, na niskich stolikach w salonie – a na schodach wisiał jej wielki, piękny studyjny portret z brodą opartą na dłoniach. Pearl bez trudu nauczyła się udawać, że to jej dom, jej rzeczy, jej pokój i jej życie. Gdy właściciele wrócili z urlopu naukowego, nie czuła się na siłach nawet spojrzeć na dziewczynkę, opaloną, szczupłą, ale umięśnioną i zbyt wysoką na te wszystkie sukienki wiszące w szafie. Przepłakała całą drogę do Lafayette, gdzie mieszkały z matką przez następne osiem miesięcy, i nawet stojący dęba koń maści palomino skradziony z kolekcji dziewczynki nie przyniósł jej ukojenia. Chociaż czekała nerwowo, nikt nie poskarżył się na stratę, a czyż mogło być coś mniej satysfakcjonującego niż okradzenie kogoś tak obdarzonego bogactwem, że nawet nie zauważył, co mu zginęło? Matka chyba wszystko zrozumiała, bo już nigdy nie podnajmowały czyjegoś mieszkania. Pearl też nie narzekała, bo już wiedziała, że woli puste lokum niż takie, które jest wypełnione rzeczami należącymi do kogoś innego.

– Dużo podróżujemy. Jak tylko mama złapie bakcyla. – Spojrzała na niego ostro, prawie spiorunowała go wzrokiem, a Moody dostrzegł, że jej oczy wcale nie są piwne, jak wcześniej myślał, ale mają odcień ciemnego jadeitu. W tym momencie doznał nagłego, wyraźnego olśnienia, co tak naprawdę stało się tamtego ranka – jego życie zostało podzielone na przed i po i już zawsze będzie porównywał te dwa okresy.

    – Co robisz jutro? – spytał.

3

Kilka następnych tygodni stało się dla Moody’ego serią następujących po sobie jutr. Pojechali do Fernway, jego starej podstawówki, gdzie wdrapali się na zjeżdżalnię, wspięli na słup i spadli z kładki wprost w drewniane wióry wysypane pod spodem. Zabrał Pearl do Draeger’s na deser lodowy z gorącą karmelową polewą. Nad jeziorem Horseshoe włazili na drzewa jak dzieci, rzucając kawałki suchego chleba unoszącym się na wodzie kaczkom. W lokalnym barze o nazwie „Z poważaniem” siadali w boksach poprzedzielanych wysokimi przepierzeniami, jedli frytki posypane tartym serem i kawałkami boczku i karmili ćwierćdolarówkami szafę grającą, by puszczała im Great Balls of Fire czy Hey, Jude.

– Pokaż mi jakichś szejkerów1 – poprosiła pewnego dnia Pearl, a Moody się zaśmiał.

– Nie ma żadnych szejkerów w Shaker Heights – powiedział. – Wszyscy wymarli. Nie wierzyli w seks. Po prostu nazwano miasto na ich cześć.

W połowie miał rację, choć ani on, ani większość dzieciaków z miasta nie mieli pojęcia o historii tego miejsca. Szejkerzy rzeczywiście opuścili ziemie, które później miały stać się Shaker Heights, na długo przed zbudowaniem miasta, a do 1997 roku zostało ich na całym świecie dokładnie dwanaścioro. Ale Shaker Heights założono jeśli nie na zasadach wyznawanych przez szejkerów, to przynajmniej kierując się tym samym pomysłem stworzenia utopii. Porządek i prawo – ojciec porządku – były dla szejkerów kluczem do osiągnięcia harmonii. Wszystko było u nich skodyfikowane: właściwy czas na wstawanie rano, odpowiedni kolor firan, konkretna długość męskich włosów, poprawny sposób składania rąk do modlitwy (prawy kciuk na lewym). Szejkerzy wierzyli, że jeśli zaplanują każdy szczegół, mogą stworzyć na ziemi kawałek nieba, niewielkie schronienie od trosk tego świata. Założyciele Shaker Heights myśleli dokładnie tak samo. W ogłoszeniach ukazywali Shaker Heights w chmurach, spoglądające w dół na brudne miasto Cleveland ze szczytu góry na końcu tęczy. Perfekcja była ich celem; być może szejkerzy tak mocno do niej dążyli, że wgryzła się w samą ziemię, karmiąc tych, którzy na niej wyrośli, skłonnością do przewyższania oczekiwań i głęboką nietolerancją dla wad. Nawet nastolatkowie z Shaker Heights – którzy na kontakt z szejkerami byli narażeni jedynie podczas śpiewania Simple Gifts na lekcjach muzyki – czuli wciąż obecny w powietrzu pęd do doskonałości.

W miarę jak Pearl dowiadywała się coraz więcej o swoim nowym miejscu zamieszkania, Moody zaczynał dowiadywać się więcej o sztuce Mii i zawiłościach sytuacji finansowej rodziny Warrenów.

Moody nigdy nie myślał zbyt dużo o pieniądzach, bo nie musiał. Światło zapalało się, gdy pstryknął włącznik; woda leciała, gdy odkręcił kran. Produkty spożywcze pojawiały się w lodówce w regularnych odstępach czasu, by znaleźć się na stole pod postacią gotowych dań w porze posiłków. Dostawał kieszonkowe, odkąd skończył dziesięć lat – początkowo wynosiło pięć dolarów tygodniowo i wzrosło stopniowo wraz z inflacją i jego wiekiem do obecnych dwudziestu. Dzięki kieszonkowemu oraz kartkom urodzinowym od ciotek i innych krewnych, z których każda zawierała złożony banknot, stać go było na używaną książkę z Mac’s Backs, okazjonalny zakup płyty CD, nowe struny do gitary czy na cokolwiek, co wydało mu się potrzebne.

Mia i Pearl starały się zdobywać jak najwięcej potrzebnych im rzeczy z drugiej ręki, a jeszcze lepiej – za darmo. W zaledwie kilka tygodni poznały lokalizację wszystkich sklepów Armii Zbawienia, Towarzystwa św. Wincentego á Paulo i Goodwill2 w rejonie Cleveland. W tym samym tygodniu, w którym przybyły do Shaker Heights, Mia znalazła pracę w Pałacu Szczęścia, lokalnej chińskiej knajpce; przez kilka popołudni i wieczorów w tygodniu pakowała przy ladzie dania na wynos. Szybko dowiedziały się, że jeśli chodzi o jedzenie na miejscu, wszyscy w Shaker wolą Perłę Orientu, oddaloną jedynie o kilka przecznic, ale Pałac Szczęścia kręcił całkiem niezły biznes na posiłkach na wynos. Jako dodatek do swojej stawki godzinowej Mia dostawała od kelnerów część ich napiwków, a kiedy zostało trochę jedzenia, zabierała kilka pojemników do domu: lekko podeschnięty ryż, niezjedzoną wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym, warzywa, które dopiero co zaczynały więdnąć. Tym właśnie żywiły się z Pearl przez większość tygodnia. Miały bardzo mało, ale nie od razu dawało się to zauważyć, bo Mia była świetna w ponownym wykorzystywaniu różnych rzeczy. Makaron lo mein bez sosu polewała jednego dnia włoskim ragu ze słoika, a następnego odgrzewała z dodatkiem wołowiny po syczuańsku. Stare prześcieradła, kupione po ćwierć dolara w sklepie z używanymi rzeczami, przerabiała na zasłonki, obrusy i poszewki na poduszki. Moody’emu przywodziło to na myśl lekcje matematyki – kombinatoryka zastosowana w praktyce. Jak wiele znasz kombinacji placków mandaryńskich i nadzienia? Ile kombinacji uda ci się stworzyć z ryżu, wieprzowiny i papryki?

– Dlaczego twoja mama nie pójdzie do prawdziwej pracy? – spytał Moody pewnego popołudnia. – Założę się, że mogłaby dostać więcej godzin w tygodniu. Albo może nawet cały etat w Perle Orientu lub jakimś innym miejscu.

Zastanawiał się nad tym przez cały tydzień, od kiedy tylko dowiedział się o pracy Mii. Gdyby wzięła więcej godzin, rozumował, zarabiałaby wystarczająco, by stać je było na prawdziwą sofę, prawdziwe posiłki, może nawet na telewizor.

Pearl wpatrywała się w niego ze zmarszczonymi brwiami, jakby nie zrozumiała pytania.

– Ale ona ma już pracę – powiedziała. – Jest artystką.

Przez lata żyły w ten sposób: Mia łapała dorywcze prace na część etatu, by zarobić tyle, ile potrzebowały na utrzymanie. Pearl, jak daleko sięgała pamięcią, rozumiała tę hierarchię: prawdziwą pracą jej matki jest sztuka, a wszystko to, z czego opłacają rachunki, istnieje tylko po to, żeby umożliwić tworzenie tej sztuki. Matka Pearl spędzała na pracy kilka godzin dziennie, choć Moody nie od razu zrozumiał, że to właśnie robiła. Czasem przebywała w prowizorycznej ciemni – skleconej przez siebie w pralni mieszczącej się w piwnicy – wywołując klisze lub robiąc odbitki. Czasem wydawało się, że spędza długie godziny na czytaniu czegoś, co z punktu widzenia Moody’ego nie było istotne, na przykład magazynów kulinarnych z lat sześćdziesiątych, instrukcji obsługi samochodu lub opasłej biografii Eleanor Roosevelt w twardej oprawie, którą wypożyczyła z biblioteki. Czasem jej jedynym zajęciem było patrzenie przez okno salonu na rosnące tuż pod nim drzewo. Pewnego dnia, gdy Moody przyjechał, Mia bawiła się kawałkiem sznurka w kocią kołyskę, a gdy wrócili, wciąż się tym zajmowała, splatając między palcami coraz to bardziej skomplikowane wzory, by nagle je rozplątać i zacząć od początku.

– To część procesu twórczego – poinformowała go Pearl, gdy przeszli przez salon, z nonszalancką miną tubylca niewzruszonego dziwacznymi zwyczajami panującymi w kraju.

Czasem Mia wychodziła z aparatem, ale częściej spędzała całe dnie, a nawet tygodnie, na przygotowywaniu tego, co chciała sfotografować, podczas gdy samo fotografowanie trwało nie więcej niż kilka godzin. Jak dowiedział się Moody, Mia nie uważała się za fotografa. Podstawą fotografii bowiem było dokumentowanie, a jak Moody szybko zrozumiał, dla Mii fotografia była jedynie narzędziem, którego używała tak, jak malarz używa pędzla lub noża.

Zwykłą fotografię można później obrobić: zakryć twarze ludzi haftowanymi karnawałowymi maskami, a ich postacie wyciąć niczym lalki z papieru i ubrać w stroje wycięte z magazynów modowych. W jednym zestawie zdjęć Mia przepłukała negatywy, zanim zrobiła odbitki, które wyszły dziwnie zniekształcone: zdjęcie czystej kuchni było upstrzone plamami z lemoniady; zdjęcie prania na sznurze stało się upiorne i zniekształcone przez wybielacz. W innym zestawie na każdej klatce zrobiła dwa ujęcia: na drapacz chmur widoczny w oddali nałożyła zdjęcie środkowego palca swojej ręki, a na obraz błękitnego nieba – martwego ptaka leżącego na chodniku ze skrzydłami wygiętymi w łuk, w taki sposób, że jeśli pominąć zamknięte oczy, wyglądał, jakby leciał.

Pracowała w sposób niekonwencjonalny, zostawiała tylko te zdjęcia, które jej się podobały, a całą resztę wyrzucała. Gdy jakiś pomysł się wyczerpał, zostawiała pojedynczą odbitkę każdego ujęcia i niszczyła negatywy.

– Nie jestem zainteresowana sprzedażą zdjęć do gazet – odpowiedziała nonszalancko, gdy Moody spytał, dlaczego nie robi więcej odbitek.

Rzadko fotografowała ludzi; czasem robiła zdjęcia Pearl, tak jak wtedy na łóżku rozłożonym na trawie, ale nigdy nie używała ich w pracy. Siebie też nie fotografowała, chociaż kiedyś, jak Pearl powiedziała Moody’emu, zrobiła serię autoportretów, na których miała na twarzy różne przedmioty w charakterze masek: kawałek czarnej koronki, pięciopalczasty liść kasztanowca, wilgotną i sprężystą rozgwiazdę. Spędziła nad tymi zdjęciami cały miesiąc, zawężając zestaw do ośmiu ujęć. Były piękne i tajemnicze i nawet dziś Pearl miała je wyraźnie przed oczami: jasne oko jej matki połyskujące niczym perła między ramionami rozgwiazdy. Ale w ostatniej chwili Mia spaliła i odbitki, i negatywy, z powodów, których nawet Pearl nie była w stanie pojąć.

– Poświęciłaś cały ten czas – powiedziała. – A potem, ot tak – pstryknęła palcami – puściłaś je z dymem?

Mia odpowiedziała jedynie:

– Nie wyszły.

Ale zdjęcia, które zatrzymywała i sprzedawała, były zdumiewające.

W luksusowym domu, który podnajmowały w Ann Arbor, Mia rozkręcała niektóre meble gospodarzy, a z ich części – śrub tak grubych jak jej palec, nielakierowanych belek poprzecznych i odkręconych nóżek – robiła aranżacje przedstawiające zwierzęta. Nieporęczna dziewiętnastowieczna sekretera zmieniła się w byka: boki rozłożonych szuflad uformowały umięśnione nogi, żeliwne uchwyty w kształcie gałek stały się nosem, oczami i lśniącymi jądrami byka, garść długopisów znalezionych wewnątrz szuflady rozłożyła się półkoliście w półksiężyce rogów. Z pomocą Pearl Mia porozkładała wszystkie kawałki na kremowym perskim dywanie, który jako tło wyglądał niczym pole ukryte za mgłą, a następnie wdrapała się na stół, by sfotografować byka z góry, zanim go rozłożyły i ponownie skręciły biurko. Stara chińska klatka dla ptaków, połamana w sieć wygiętych drutów, stała się orłem z mosiężnymi, szkieletowymi skrzydłami rozpostartymi niczym do lotu, a wyściełana sofa – słoniem z trąbą wzniesioną jak do odegrania hejnału. Seria fotografii, która wyłoniła się z tego projektu, była zarazem intrygująca i niepokojąca, gdyż zwierzęta wyglądały jak żywe, a potem przyglądałeś się im bliżej i zdawałeś sobie sprawę, z czego zostały zrobione. Mia sprzedała tych zdjęć całkiem sporo dzięki swojej przyjaciółce Anicie, która miała galerię w Nowym Jorku – osobie, której Pearl nigdy nie spotkała, mieszkającej w miejscu, w którym nigdy nie była. Mia nienawidziła Nowego Jorku i nie jeździła tam, nawet żeby promować swoje prace.

– Anito – powiedziała kiedyś przez telefon. – Kocham cię szczerze, ale nie mogę przyjechać do Nowego Jorku na pokaz. Nie, nawet jeśli mój przyjazd miałby oznaczać, że sprzedam tysiąc zdjęć. – Cisza. – Wiem, że tak, ale ty wiesz, że nie mogę. W porządku. Zrób tyle, ile możesz, mnie to wystarczy.

Anicie i tak udało się sprzedać pół tuzina zdjęć z serii, co oznaczało, że zamiast sprzątać po domach, Mia mogła przez następne pół roku pracować nad nowym projektem.

Tak właśnie pracowała jej matka: jeden projekt na cztery miesiące lub nawet sześć, potem przechodziła do kolejnego. Pracowała i pracowała, aż w końcu tworzyła zestaw zdjęć, z których Anicie zazwyczaj udawało się sprzedać w swojej galerii przynajmniej kilka. Z początku stawki były tak skromne – kilkaset dolarów za sztukę – że Mia musiała brać dwa lub nawet trzy dodatkowe zajęcia. Ale z czasem jej prace zaczęto cenić w świecie sztuki na tyle, że Anita mogła sprzedawać więcej zdjęć za wyższe stawki, które wystarczały na opłacenie tego, czego Mia i Pearl potrzebowały – jedzenia, czynszu, paliwa do golfa – nawet po odjęciu pięćdziesięcioprocentowej prowizji dla sprzedającej.

– Czasem dwa, trzy tysiące dolarów. – Pearl powiedziała z dumą, a Moody szybko przeliczył to w pamięci: jeśli Mia sprzedaje dziesięć zdjęć na rok…

Czasem zdjęcia nie szły – z projektu ze szkieletowymi liśćmi sprzedało się tylko jedno i Mia musiała imać się rozmaitych prac, takich jak sprzątanie, florystyka czy dekorowanie tortów. Była dobra we wszystkim, co wymagało zdolności manualnych, i wybierała raczej prace, w których nie musiała kontaktować się bezpośrednio z klientem; od kelnerowania, sekretarzowania i sprzedawania w sklepie wolała zajęcia, przy których mogła zostać sam na sam ze swoimi myślami.

– Kiedyś, zanim się urodziłaś, pracowałam jako ekspedientka – opowiedziała Pearl. – Wytrzymałam jeden dzień. Jeden. Kierownik ciągle mi powtarzał, jak mam wieszać sukienki na wieszakach. Klientki urywały koraliki z ubrań i żądały rabatów. Wolę już w samotności myć podłogę, niż męczyć się z czymś takim.

1 Szejkerzy lub inaczej szejkersi (ang. Shakers), oficjalnie: Zjednoczone Towarzystwo Wyznawców Powtórnego Przyjścia Chrystusa, byli protestancką grupą religijną, założoną według przekazów w 1706 r. i nakazującą życie w celibacie. Ich zwyczajowa nazwa (oznaczająca po polsku „drżący, trzęsący się”) pochodzi od zachowania wiernych podczas nabożeństw, które miało pomóc im oczyścić duszę z grzechów. Nazwa miejscowości Shaker Heights (po pol. dosłownie „Wzgórza Szejkerów”) pochodzi właśnie od nich [przyp. tłum.].

2 Amerykańska organizacja non profit wspierana m.in. przez sieć sklepów z używanymi rzeczami [przyp. tłum.].