Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Debiutancka powieść Celeste Ng, autorki „Małych ognisk” i „Naszych zaginionych serc”.
„Lydia nie żyje. Jeszcze tego jednak nie wiedzą”. Lata siedemdziesiąte, prowincja w Ohio. Amerykańska rodzina chińskiego pochodzenia zdaje się wieść uporządkowane życie. Lydia jest oczkiem w głowie rodziców, którzy pragną, aby dziewczyna spełniała ich marzenia z młodości.
Kiedy policja odnajduje ciało Lydii w pobliskim jeziorze, równowaga w rodzinie Lee chwieje się i zmusza domowników do stawienia czoła długo skrywanym tajemnicom, które powoli oddalają ich od siebie.
„Wszystko, czego wam nie powiedziałam” to opowieść o rodzinie, historii i o tym, co dla człowieka znaczy dom; jednocześnie trzymająca w napięciu lektura i czuły portret rodzinny, przedstawiający podziały międzykulturowe i konflikty wewnątrzrodzinne, ukazujący sposoby, w jakie matki i córki, ojcowie i synowie, mężowie i żony przez całe życie usiłują się nawzajem zrozumieć.
„Czuła i jednocześnie bezlitosna".
Jesmyn Ward, autorka „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie"
„Gniazdo rodzinnych urazów złożone z mniejszych, drażliwych tajemnic. Głęboki, szczery portret rodziny zmagającej się ze swoim miejscem w historii oraz młodej kobiety, która ma nadzieję odnaleźć własne. Powieść o ciężarze oczekiwań, który nie zawsze daje się unieść".
Alexander Chee, pisarz, poeta, dziennikarz
„Cudownie poruszająca i precyzyjna. Pięknie nakreślone studium dysfunkcji i żałoby".
„Boston Globe”
„Wspaniale stworzona opowieść o cierpiącej rodzinie oraz o wielu osobistych i społecznych przyczynach, dla których jej członkowie spędzili większość swojego życia jako obcy sobie ludzie".
„Dallas Morning News”
„Literacka tajemnica utworzona z błyskotliwej prozy i precyzyjnych, bolesnych obserwacji na temat barier rasowych, ciężaru oczekiwań rodzinnych i podstawowego ludzkiego pragnienia przynależności… Chwyta czytelników od pierwszej strony nadzieją na odkrycie tajemnicy śmierci Lydii – i to się udaje, pod każdym względem".
„Huffington Post”
Bestseller „New York Timesa”
APA Award for Literature 2014
American Library Association Alex Award 2015
Książka roku według:
Entertainment Weekly * Huffington Post * Booklist * San Francisco Chronicle * Book Riot * School Library Journal
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Celeste Ng
Wszystko, czego wam nie powiedziałam
Tytuł oryginału: Everything I Never Told You
Przekład: Tomasz Wilusz
Copyright © 2014 by Celeste Ng
Copyright for this edition © 2024 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Projekt okładki: Joanna Kosk-Florczak
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
Łamanie: Aneta Zdziech
ISBN 978-83-68021-18-9
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.relacja.net
Lydia nie żyje. Jeszcze tego jednak nie wiedzą. Trzeciego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku o wpół do siódmej rano nikt nie wie nic oprócz tego niewinnego faktu: Lydia spóźnia się na śniadanie. Obok jej miseczki matka jak zawsze położyła zaostrzony ołówek i pracę domową Lydii z fizyki, sześć zadań odhaczonych ptaszkami. Ojciec Lydii w drodze do pracy kręci gałką radia w poszukiwaniu stacji WXKP, Najlepszego Źródła Wiadomości W Północno-Zachodnim Ohio, poirytowany trzaskami zakłóceń. Brat Lydii ziewa na schodach, jeszcze opleciony rzedniejącymi oparami snu. A siostra Lydii siedzi z szeroko otwartymi oczami na swoim krześle w kącie kuchni, zgarbiona nad płatkami kukurydzianymi, które ssie jeden po drugim, aż się rozpadną, i czeka, kiedy Lydia się zjawi. To ona w końcu mówi:
– Lydia coś się dzisiaj guzdra.
Marilyn idzie na górę, otwiera pokój córki i widzi łóżko, w którym nikt nie spał: rogi prześcieradła wciąż starannie wsunięte pod materac, przetrzepana, wypukła poduszka. Na oko wszystko jest na swoim miejscu. Musztardowe sztruksy niedbale rzucone na podłogę, jedna skarpetka w paski w kolorach tęczy. Odznaki zwycięzcy konkursu naukowego w rzędzie na ścianie, pocztówka z Einsteinem. Zmięta torba sportowa na podłodze garderoby. Zielony tornister oparty o biurko. Butelka Baby Soft na komodzie, w powietrzu wciąż wyczuwalny słodki, pudrowy zapach, zapach kochanego dziecka. Ale Lydii nie ma.
Marilyn zamyka oczy. Może kiedy je otworzy, Lydia będzie tutaj, jak zwykle z naciągniętą na głowę kołdrą, spod której wystają tylko pojedyncze kosmyki włosów. Marudny kształt zagrzebany w pościeli, który za pierwszym razem jakoś przeoczyła. Byłam w łazience, mamo. Poszłam na dół napić się wody. Cały czas tu leżę. Oczywiście kiedy otwiera oczy, nic się nie zmieniło. Zaciągnięte zasłony świecą jak pusty ekran telewizora.
Schodzi na dół i staje w drzwiach kuchni, oparta rękami o boki futryny. Jej milczenie mówi wszystko.
– Sprawdzę na dworze – stwierdza wreszcie. – Może z jakiegoś powodu… – Idąc do drzwi domu, wzrok ma utkwiony w podłodze, jakby ślady Lydii mogły być odciśnięte w przykrywającym ją chodniku.
Nath zwraca się do Hannah:
– Wieczorem była w swoim pokoju. Słyszałem, jak grało jej radio. O wpół do dwunastej. – Milknie, przypominając sobie, że nie powiedział „dobranoc”.
– Mogą cię porwać, jak masz szesnaście lat? – pyta Hannah.
Nath gmera łyżką w miseczce. Płatki rozmiękają i toną w mętnym mleku.
Mama wraca do kuchni i przez jeden cudowny ułamek sekundy Nath wzdycha z ulgą: oto i ona, Lydia, cała i zdrowa. To się czasem zdarza – ich twarze są tak do siebie podobne, że łatwo pomylić jedną z drugą, kiedy zobaczyć je kątem oka: ten sam drobny podbródek, wydatne kości policzkowe, dołek w lewym policzku, wąskie ramiona. Różnią się tylko kolorem włosów: Lydia ma atramentowoczarne, mama jasne, miodowe. On i Hannah wrodzili się w ojca – raz jakaś kobieta zaczepiła ich w spożywczym i zapytała „Chińczycy?”, a gdy odpowiedzieli, że tak, nie chcąc wchodzić w kwestie, kto jest w połowie taki, a w połowie inny, pokiwała głową z mądrą miną. „Wiedziałam”, powiedziała. „Po oczach”. I czubkami palców rozciągnęła kąciki oczu. Lydia, wbrew genetyce, jakimś cudem ma jednak niebieskie oczy matki i oboje wiedzą, że między innymi dlatego jest mamy ulubienicą. Ojca też. Wtedy Lydia unosi dłoń do czoła i na powrót zmienia się w jego matkę.
– Samochód jest – mówi, ale to akurat Natha nie dziwi. Lydia nie umie prowadzić; nie ma nawet tymczasowego prawa jazdy. W zeszłym tygodniu, ku zaskoczeniu ich wszystkich, oblała egzamin i tata nie pozwoliłby jej nawet usiąść w fotelu kierowcy. Nath miesza płatki, które zmieniły się w szlam na dnie miseczki. Zegar w przedpokoju tyka, po czym wybija wpół do ósmej. Nikt się nie rusza.
– Czy mimo wszystko mamy iść do szkoły? – pyta Hannah.
Marilyn się waha. Potem podchodzi do swojej torebki i ostentacyjnie pewnym ruchem wyciąga kluczyki.
– Oboje już jesteście spóźnieni na autobus. Nath, weź mój samochód i po drodze podrzuć Hannah. – A potem: – Nie martwcie się. Dowiemy się, co się dzieje. – Nie patrzy na nich. Oni na nią też nie.
Po wyjściu dzieci wyjmuje kubek z szafki, usiłując opanować drżenie rąk. Dawno temu, kiedy Lydia była mała, miała raptem jedenaście miesięcy, Marilyn raz zostawiła ją w salonie, bawiącą się na kołdrze, i poszła do kuchni zrobić sobie herbatę. Zdjęła czajnik z kuchenki, odwróciła się i zobaczyła Lydię stojącą w drzwiach. Aż podskoczyła z zaskoczenia i oparła się ręką o gorący palnik. Patrząc na córkę wilgotniejącymi oczami, podniosła do ust dłoń, na której wyskoczył czerwony, spiralny ślad. Lydia była dziwnie czujna, jakby pierwszy raz w życiu oglądała kuchnię. Marilyn nie pomyślała wtedy o tym, że przegapiła jej pierwsze kroki ani że córka tak szybko rośnie. Przez głowę przebiegło jej nie: „Jak mogłam to przeoczyć?”, tylko: „Co jeszcze przede mną ukrywasz?”. Nath podnosił się, chwiał, przewracał i raczkował na jej oczach, nie przypominała sobie jednak, by choć raz widziała Lydię choćby próbującą wstać. A tu proszę, jej córka, z paluszkami wystającymi z falbaniastego rękawa pajacyka, pewnie trzymała się na swoich bosych nogach. Marilyn często się od niej odwracała, bo a to szukała czegoś w lodówce, a to wyjmowała pranie z pralki. Lydia mogła zacząć chodzić bez jej wiedzy wiele tygodni wcześniej, w czasie, kiedy ona stała nad garami.
Wzięła wtedy Lydię na ręce, przygładziła jej włosy i powiedziała jej, jakie mądre z niej dziecko, jak dumny będzie tata, kiedy wróci z pracy. Czuła się jednak, jakby znalazła zamknięte drzwi w znajomym pokoju: Lydia, jeszcze tak mała, że dało się ją kołysać w ramionach, miała tajemnice. Marilyn może i ją karmiła, kąpała i wsuwała jej nóżki w nogawki piżamy, ale w życiu córki już działy się rzeczy, o których nic nie wiedziała. Pocałowała Lydię w policzek i przyciągnęła do siebie, próbując ogrzać się małym ciałkiem dziecka.
Teraz Marilyn sączy herbatę i wspomina tamtą niespodziankę.
Numer telefonu szkoły średniej jest zapisany na karteczce przyczepionej do tablicy korkowej obok lodówki. Marilyn zdejmuje karteczkę i dzwoni. Czekając, aż ktoś odbierze, okręca kabel wokół palca.
– Szkoła średnia w Middlewood – mówi sekretarka po czwartym sygnale. – Przy telefonie Dottie.
Marilyn przypomina sobie Dottie: kobieta zbudowana jak poducha na kanapę, o niemodnie wysoko upiętych, przyblakłych rudych włosach.
– Dzień dobry – zaczyna niepewnie. – Czy moja córka jest dziś w szkole?
Dottie cmoka z dyskretnym zniecierpliwieniem.
– Przepraszam, kto mówi?
Przez chwilę nie pamięta własnego imienia.
– Marilyn. Marilyn Lee. Moja córka to Lydia Lee. Jest w dziesiątej klasie.
– Niech zajrzę do jej planu. Pierwsza lekcja… – Pauza. – Fizyka z jedenastą klasą?
– Tak, zgadza się. Z panem Kellym.
– Wyślę kogoś, żeby sprawdził. – Słychać głuchy huk, kiedy sekretarka kładzie słuchawkę na biurku.
Marilyn wpatruje się w swój kubek, w kałużę wody wokół niego. Przed kilkoma laty mała dziewczynka wczołgała się do szopy i udusiła. Policja potem rozesłała po wszystkich domach ulotki treści: Jeśli zaginie Wam dziecko, od razu zacznijcie go szukać. Zajrzyjcie do pralek i suszarek, bagażników samochodów, szop na narzędzia, we wszystkie miejsca, gdzie mogłoby się schować. Jeśli nigdzie dziecka nie znajdziecie, natychmiast wezwijcie policję.
– Pani Lee? – mówi sekretarka. – Pani córki nie było na pierwszej lekcji. Dzwoni pani, żeby usprawiedliwić jej nieobecność?
Marilyn bez słowa odkłada słuchawkę. Przyczepia karteczkę z powrotem do tablicy. Jej wilgotne palce rozmazują atrament, cyfry rozmywają się jak na silnym wietrze albo pod wodą.
Sprawdza wszystkie pokoje, otwiera wszystkie szafy. Zagląda do pustego garażu: nic, tylko plama oleju na betonie i słaby, odurzający zapach benzyny. Nie jest pewna, czego szuka: Śladów stóp złoczyńcy? Szlaku z okruszków chleba? Kiedy miała dwanaście lat, zaginęła starsza dziewczyna z jej szkoły. Ginny Barron. Nosiła półbuty, których Marilyn jej strasznie zazdrościła. Poszła do sklepu po papierosy dla ojca i dwa dni później znaleźli ją nagą i uduszoną na poboczu w połowie drogi do Charlottesville.
Myśli kotłują się w głowie Marilyn. Od zeszłego lata grasuje Syn Sama – choć prasa dopiero niedawno tak go ochrzciła – i nawet w Ohio nagłówki gazet krzyczą o najnowszej zbrodni. Za kilka miesięcy policja schwyta Davida Berkowitza i kraj znów skupi się na innych sprawach: śmierci Elvisa, nowym atari, skoku Fonziego przez rekina. W tej chwili jednak, w czasie, kiedy ciemnowłose nowojorki wykupują blond peruki, świat wydaje się Marilyn przerażający, rządzony przez przypadek. Takie rzeczy tu się nie zdarzają, mówi sobie. Nie w Middlewood, które mieni się miastem, a w rzeczywistości jest małym, trzytysięcznym ośrodkiem uniwersyteckim o godzinę drogi od Toledo, miejscem, gdzie w sobotnie wieczory ma się do wyboru wrotkowisko, kręgielnię i kino samochodowe, gdzie nawet położone w centrum jezioro Middlewood tak naprawdę jest tylko sadzawką pod szumną nazwą. (Co do tego Marilyn się myli: jezioro ma szerokość trzystu metrów i jest głębokie). Mimo to czuje mrowienie w krzyżu. Jakby chrabąszcze chodziły jej po plecach.
Marilyn odciąga zasłonę prysznica – kółka, na których wisi, zgrzytają o karnisz – i wbija wzrok w białą krzywiznę wanny. Przeszukuje wszystkie szafki w kuchni. Zagląda do spiżarki, szafy w przedpokoju, piekarnika. Potem otwiera lodówkę. Oliwki. Mleko. Kurczak w różowym, styropianowym pojemniku, główka sałaty lodowej, kiść winogron w kolorze jadeitu. Dotyka chłodnego szkła słoika z masłem orzechowym i zamyka drzwi, kręcąc głową. Jakby Lydia jakimś cudem miała być w środku.
Poranne słońce jak krem cytrynowy wsącza się do domu, oświetlając wnętrza kredensów, puste szafy i czyste, nagie podłogi. Marilyn spogląda w dół, na swoje dłonie, też puste i niemal jaśniejące w słońcu. Podnosi słuchawkę i wykręca numer męża.
Dla Jamesa, który siedzi w swoim gabinecie, to wciąż jest wtorek jak każdy inny. Stuka długopisem w zęby. Linijka rozmazanego maszynopisu odchyla się nieco ku górze: Serbia należała do najpotężniejszych państw bałtyckich. Przekreśla bałtyckich, wpisuje bałkańskich, przewraca kartkę. Arcyksiążę Frank Ferdynand został zamordowany przez członków Ciemnej Ręki. Franciszek, myśli. Czarnej Ręki. Czy ci studenci w ogóle zaglądają do podręczników? Wyobraża sobie siebie w sali wykładowej ze wskaźnikiem w ręku i rozwieszoną za plecami mapą Europy. To kurs wprowadzający, „Ameryka a wojny światowe”; James nie oczekuje głębokiej wiedzy ani krytycznych analiz. Tylko prostego rozumienia faktów i żeby choć jeden student potrafił bez błędu napisać „Czechosłowacja”.
Zamyka pracę, wpisuje liczbę punktów na pierwszej stronie – sześćdziesiąt pięć na sto możliwych – i zakreśla kółkiem. Co roku, im bliżej lata, tym trudniej studentom wysiedzieć na miejscach; iskry niezadowolenia rozpalają się i gasną na pozbawionych okien ścianach sali wykładowej. Prace są odbębniane na odwal się, akapity urywają się nagle, czasem w pół zdania, jakby autor nie był w stanie dłużej się skupić na jednej myśli. Czy to była strata czasu, zastanawia się James. Te wszystkie starannie szlifowane notatki do wykładów, kolorowe slajdy pokazujące MacArthura, Trumana, mapy Guadalcanal. Ot, zabawne nazwiska, z których można się pośmiać, jeszcze jeden kurs do odfajkowania przed ukończeniem studiów. Czego innego się spodziewać na takiej uczelni? Odkłada pracę na stertę i upuszcza na wierzch długopis. Przez okno widzi mały zielony dziedziniec i trzech młodych ludzi w dżinsach, którzy rzucają do siebie frisbee.
Kiedy był młodszy i niższy rangą, jego samego często brali za studenta. Nie zdarzyło się to od lat. Następnej wiosny skończy czterdzieści sześć lat; ma stały etat i pierwsze srebrne nitki w swoich czarnych włosach. Czasem jednak nadal biorą go za kogoś, kim nie jest. Raz recepcjonistka z biura prorektora, przekonana, że ma przed sobą goszczącego na uczelni japońskiego dyplomatę, zapytała go, jak mu się leciało z Tokio. Lubi widzieć zaskoczenie na twarzach ludzi, kiedy mówi im, że jest profesorem historii amerykańskiej. „Było nie było, jestem Amerykaninem”, dodaje urażonym tonem, kiedy rozmówcy mrugają oczami.
Ktoś puka: jego asystentka, Louisa, ze stosem prac.
– Profesorze Lee, nie chciałam przeszkadzać, ale drzwi były otwarte. – Kładzie prace na jego biurku i nieruchomieje. – Wszystkie są dość marne.
– Fakt. Moje też. Miałem nadzieję, że te na piątkę przypadły tobie.
Louisa się śmieje. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, na seminarium w zeszłym semestrze, zaskoczyła go. Widziana od tyłu do złudzenia przypominała jego córkę: prawie identyczne włosy, ciemne, lśniące, opadające na łopatki, ten sam sposób siedzenia, z łokciami blisko ciała. Gdy jednak się odwróciła, okazało się, że twarz ma swoją i tylko swoją: wąską, nie szeroką jak twarz Lydii, o brązowych, spokojnych oczach. „Profesor Lee?”, powiedziała, wyciągając rękę. „Jestem Louisa Chen”. Osiemnaście lat w Middlewood College, pomyślał, i oto jego pierwsza studentka azjatyckiego pochodzenia.
Uśmiechnął się bezwiednie.
Tydzień później przyszła do jego gabinetu.
– To pańska rodzina? – spytała, przechylając zdjęcie na jego biurku w swoją stronę. Oglądała je w milczeniu. Tak robili wszyscy i dlatego trzymał tę fotografię na widoku. Patrzył, jak jej oczy wędrowały po zdjęciu z jego twarzy na twarze jego żony, dzieci i z powrotem. – Och – dodała po chwili i poznał, że próbowała ukryć zmieszanie. – Pana żona…nie jest Chinką?
To samo mówili wszyscy. Po niej jednak spodziewał się czegoś innego.
– Nie – powiedział i wyprostował ramkę tak, żeby była trochę bardziej na wprost niej, pod kątem dokładnie czterdziestu pięciu stopni do przedniej krawędzi biurka. – Nie, nie jest Chinką.
Mimo to pod koniec jesiennego semestru poprosił Louisę, żeby pomagała mu sprawdzać prace studentów z jego grupy wykładowej. A w kwietniu zaproponował, by została jego asystentką na kursie letnim.
– Mam nadzieję, że letni studenci będą lepsi – mówi Louisa w tej chwili. – Kilku upiera się, że kolej Kapsztad–Kair była w Europie. Jak na studentów mają zadziwiające trudności z geografią.
– Cóż, Harvard to nie jest, na pewno – komentuje James. Układa dwa stosy prac w jeden i wyrównuje. – Czasem się zastanawiam, czy to wszystko nie jest stratą czasu.
– Nie pana wina, że studenci się nie przykładają. Poza tym nie wszyscy są do niczego. Jest kilka piątek. – Louisa patrzy na niego i mruga nagle spoważniałymi oczami. – Pańskie życie nie jest stratą czasu.
Jamesowi chodziło tylko o kurs wprowadzający, o to, że rok po roku uczy studentów, którym nawet nie chce się przyswoić najbardziej podstawowych faktów historycznych. Dziewczyna ma dwadzieścia trzy lata, myśli; nic nie wie o życiu, straconym czy nie. Ale zawsze to miło usłyszeć takie rzeczy.
– Nie ruszaj się – mówi. – Masz coś we włosach. – Jej włosy są chłodne i nieco wilgotne, jeszcze nie wyschły po porannym prysznicu. Louisa stoi bez ruchu, z otwartymi oczami utkwionymi w jego twarzy. To nie płatek kwiatu, jak pomyślał w pierwszej chwili. To biedronka. Kiedy bierze ją w palce, owad smyrga na cienkich nóżkach na jego paznokieć i zwisa z niego głową w dół.
– O tej porze roku wszędzie pełno tego cholerstwa – odzywa się głos od strony drzwi. James podnosi wzrok i widzi, że do jego gabinetu zagląda Stanley Hewitt. Nie lubi Stana; to wiecznie rumiany spaślak, który mówi do niego powoli i głośno, jakby miał go za przygłuchego, i opowiada głupie dowcipy zaczynające się: „George Washington, Buffalo Bill i Spiro Agnew wchodzą do baru…”.
– Chcesz czegoś, Stan? – pyta James. Jest dotkliwie świadom tego, że jego kciuk i palec wskazujący ułożone są w pukawkę wymierzoną w ramię Louisy, i cofa rękę.
– Mam tylko pytanie w związku z najnowszą notatką od dziekana – mówi Stanley, pokazując odbitkę powielaczową. – Nie chciałem w niczym przeszkodzić.
– I tak muszę już iść – stwierdza Louisa. – Miłego ranka, profesorze Lee. Do zobaczenia jutro. Do widzenia, profesorze Hewitt. – Kiedy przeciska się obok Stanleya na korytarz, James widzi, że jest zarumieniona, i jego też zaczyna palić twarz. Po wyjściu Louisy Stanley sadowi się na rogu biurka Jamesa.
– Ładna dziewczyna – mówi. – Latem też będzie twoją asystentką, zgadza się?
– Tak. – James rozkłada dłoń i biedronka przechodzi na czubek jego palca, po czym krąży po zawijasach i zakrętasach linii papilarnych. Ma ochotę przyłożyć Stanleyowi pięścią w ten szeroki uśmiech, poczuć, jak skóra na knykciach rozcina się o jego lekko przekrzywiony przedni ząb. Zamiast tego rozgniata biedronkę kciukiem. Pancerzyk pęka jak łuska popcornu. Stanley dalej przesuwa palcem po grzbietach książek Jamesa. Później James będzie tęsknił do płynącego z niewiedzy spokoju tej chwili, do tej ostatniej sekundy, kiedy największym jego problemem był obleśny uśmiech Stana. Na razie jednak, gdy dzwoni telefon, odczuwa tylko ulgę, że coś przerwało im rozmowę. Ulgę tak wielką, że z początku nie słyszy niepokoju w głosie Marilyn. – James? – mówi żona. – Mógłbyś przyjechać do domu?
Policjanci informują ich, że wielu nastolatków opuszcza dom bez uprzedzenia. Często się zdarza, tłumaczą, że dziewczęta są złe na rodziców, a rodzice nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Nath patrzy, jak krążą po pokoju jego siostry. Spodziewał się sproszkowanego talku i miotełek z piór, psów tropiących, szkieł powiększających. Tymczasem policjanci tylko patrzą: na plakaty przypięte pinezkami nad jej biurkiem, buty na podłodze, rozchylony tornister. Młodszy policjant kładzie dłoń na zaokrąglonym, różowym korku butelki perfum Lydii, jakby głaskał dziecko po głowie.
Przypadki zaginięć dziewcząt, mówi im starszy policjant, najczęściej wyjaśniają się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Zaginione same wracają do domu.
– Co to znaczy? – pyta Nath. – „Najczęściej”? Co to znaczy?
Policjant patrzy znad okularów dwuogniskowych.
– W ogromnej większości przypadków – odpowiada.
– Osiemdziesięciu procentach? – docieka Nath. – Dziewięćdziesięciu? Dziewięćdziesięciu pięciu?
– Nathan – odzywa się James. – Wystarczy. Daj posterunkowemu Fiske’owi robić, co do niego należy.
Młodszy funkcjonariusz zapisuje szczegóły w notesie: Lydia Elizabeth Lee, lat szesnaście, ostatnio widziana w poniedziałek drugiego maja, ubrana w sukienkę w kwiatki z odkrytymi plecami, nazwiska rodziców James i Marilyn Lee. Na dźwięk ostatniego imienia posterunkowy Fiske coś sobie przypomina i uważnie przygląda się Jamesowi.
– Zdaje się, że kiedyś zaginęła też pańska żona? – mówi. – Pamiętam tę sprawę. W sześćdziesiątym szóstym, zgadza się?
Fala ciepła rozlewa się po karku Jamesa jak pot ściekający zza uszu. Teraz jest zadowolony, że Marilyn czeka przy telefonie na dole.
– To była pomyłka – odpowiada sztywno. – Nieporozumienie z żoną. Sprawa rodzinna.
– Rozumiem. – Starszy funkcjonariusz wyjmuje notes i coś zapisuje, a James stuka knykciem w róg biurka Lydii.
– Coś jeszcze?
W kuchni policjanci przeglądają rodzinne albumy, szukając wyraźnego zdjęcia Lydii.
– To – mówi Hannah, pokazując palcem. To fotka z ostatniego Bożego Narodzenia. Lydia była wtedy nie w sosie i Nath próbował ją rozweselić, aparatem fotograficznym wymusić na niej uśmiech. Nie udało się. Lydia siedzi przy choince, oparta plecami o ścianę, sama w kadrze. Jej twarz rzuca wyzwanie. Patrzy prosto w obiektyw, bez choćby lekkiego odwrócenia głowy, spojrzeniem pytającym „Na co się gapisz?”. Nath nie może na tym zdjęciu odróżnić błękitu jej tęczówek od czerni źrenic, oczy Lydii przypominają ciemne dziury w błyszczącym papierze. Kiedy odebrał wywołane zdjęcia, żałował, że uchwycił ten moment, tę twardą minę na twarzy siostry. Teraz jednak, patrząc na fotografię w ręku Hannah, musi przyznać, że rzeczywiście tak wyglądała – przynajmniej wtedy, kiedy ją ostatnio widział.
– Nie to. Nie z taką miną. Ludzie pomyślą, że zawsze tak wygląda. Wybierz ładniejsze. – James przewraca kilka kart albumu i wyjmuje ostatnie zdjęcie. – To jest lepsze.
Z ubiegłego tygodnia, z jej szesnastych urodzin – Lydia siedzi przy stole z podkreślonym szminką uśmiechem. Choć twarz ma zwróconą w stronę obiektywu, jej oczy patrzą na coś za białą obwódką zdjęcia. Co ją tak rozbawiło? – zastanawia się Nath. Nie pamięta, czy on, czy coś, co powiedział ojciec, czy może Lydia śmiała się do siebie z czegoś, czego nie wiedział nikt inny. Wygląda jak modelka z reklamy w kolorowym czasopiśmie, jej wargi są ciemne i ostro zarysowane, na delikatnej dłoni trzyma talerzyk z pięknie lukrowanym tortem. Nieprawdopodobnie dobrze się bawi.
James popycha urodzinowe zdjęcie po stole w stronę policjantów. Młodszy z nich wsuwa je do teczki i wstaje.
– To będzie w sam raz – stwierdza. – Przygotujemy ulotki na wypadek, gdyby do jutra nie wróciła. Proszę się nie martwić. Na pewno wróci. – Zostawia kropelkę śliny na karcie albumu i Hannah wyciera ją palcem.
– Nie wyszłaby bez uprzedzenia – mówi Marilyn. – A jeśli to jakiś szaleniec? Psychol, który porywa dziewczynki? – Jej dłoń wędruje do porannego wydania gazety, wciąż leżącego na środku stołu.
– Niech pani spróbuje się nie martwić – odpowiada posterunkowy Fiske. – Takie rzeczy praktycznie się nie zdarzają. W ogromnej większości przypadków… – Zerka na Natha i odchrząkuje. – Dziewczęta prawie zawsze wracają do domu.
Po wyjściu policjantów Marilyn i James siadają ze świstkiem papieru. Policjanci zasugerowali, żeby zadzwonili do wszystkich przyjaciół Lydii, każdego, kto mógłby wiedzieć, gdzie ona jest. Razem sporządzają listę: Pam Saunders, Jenn Pittman, Shelley Brierley. Nath nie wyprowadza ich z błędu, ale te dziewczyny nigdy nie były przyjaciółkami Lydii. Znają się z Lydią od przedszkola; od czasu do czasu dzwonią, rozchichotane i hałaśliwe, a ona woła przez drugi telefon: „To do mnie”. W niektóre wieczory godzinami siedzi w oknie na podeście schodów, z telefonem na kolanach i słuchawką przyciśniętą ramieniem do ucha. Kiedy przechodzą rodzice, zniża głos do konfidencjonalnego szeptu i okręca kabel wokół małego palca, dopóki nie pójdą. Nath wie, że to dlatego jego rodzice z takim przekonaniem wpisują nazwiska tych dziewczyn na listę.
Nath jednak na co dzień widzi Lydię w szkole; widzi, że na stołówce siedzi cicho wśród roztrajkotanych dziewczyn, widzi, jak bez słowa wkłada zeszyt z powrotem do tornistra, kiedy kończą przepisywać od niej pracę domową. Po lekcjach chodzi sama do autobusu i w milczeniu wsuwa się na miejsce obok niego. Raz nie odłożył słuchawki drugiego telefonu, kiedy odebrała, i usłyszał nie plotki, lecz głos siostry sumiennie recytujący, co jest zadane – „Przeczytać pierwszy akt Otella, zrobić nieparzyste zadania z piątego rozdziału…” – i milknący po trzasku przerwanego połączenia. Następnego dnia, kiedy Lydia siedziała skulona w oknie na podeście, z telefonem przyciśniętym do ucha, podniósł słuchawkę aparatu w kuchni i usłyszał tylko ciche brzęczenie sygnału. Lydia nigdy tak naprawdę nie miała przyjaciół, ale rodzice o tym nie wiedzą. Kiedy ojciec pyta: „Lydio, co nowego u Pam?”, Lydia odpowiada: „Och, wszystko super, właśnie została czirliderką”, a Nath nie zaprzecza. Zadziwia go spokój na jej twarzy, to, jak potrafi kłamać bez choćby uniesienia brwi.
Tyle że nie może tego teraz powiedzieć rodzicom. Patrzy, jak matka wypisuje nazwiska na odwrocie starego paragonu, a kiedy pyta jego i Hannah: „Przychodzi wam do głowy ktoś jeszcze?”, Nath myśli o Jacku i mówi, że nie.
Przez całą wiosnę Lydia kręciła się koło Jacka – a raczej on koło niej. Praktycznie każdego popołudnia jeździli tym jego garbusem i wracała do domu dopiero na kolację, twierdząc, że w tym czasie była w szkole. Ta przyjaźń – Nath nie chciał inaczej tego nazywać – zrodziła się znienacka. Jack od pierwszej klasy mieszka z matką na rogu ulicy i Nath kiedyś nawet myślał, że zostaną przyjaciółmi. Tak się nie stało. Jack upokorzył go przy innych dzieciach, śmiał się, kiedy matka Natha zniknęła, kiedy Nath myślał, że może jej więcej nie zobaczyć. Sam nie ma ojca, a innym przygaduje, myśli Nath w tej chwili. Wszyscy sąsiedzi szeptali o tym, kiedy Wolffowie się wprowadzili: że Janet Wolff jest rozwiedziona, że pracuje na nocnych zmianach, a Jack w tym czasie zostaje sam i rozrabia. Tamtego lata szeptali też o rodzicach Natha – ale matka Natha wróciła. Matka Jacka nadal była rozwiedziona. A Jack nadal rozrabiał.
A teraz? Raptem w zeszłym tygodniu, wracając do domu po załatwieniu jakiejś sprawy, widział Jacka spacerującego z tym jego psem. Właśnie wyjechał zza jeziora i już miał skręcić w swoją wąską ślepą uliczkę, kiedy go dostrzegł; wysoki i chudy, szedł nadbrzeżną ścieżką, a przed nim pies gnał wielkimi susami w stronę drzewa. Jack miał na sobie stary wypłowiały T-shirt, jego nieuczesane piaskowe kędziory sterczały w górę. Podniósł wzrok, kiedy Nath przejeżdżał obok, i lekko skinął głową, z papierosem w kąciku ust. Ten gest, pomyślał wtedy Nath, to było nie tyle pozdrowienie, ile znak rozpoznania. Pies stojący obok Jacka spojrzał mu w oczy i niedbale zadarł nogę. I Lydia spędziła z tym chłopakiem całą wiosnę.
Jeśli teraz coś powiem, myśli Nath, zapytają: Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym wcześniej? Będzie musiał wytłumaczyć, że w te wszystkie popołudnia, kiedy mówił: „Lydia uczy się z koleżanką” lub „Lydia została po szkole, żeby podciągnąć się z matmy”, tak naprawdę miał na myśli: „Jest z Jackiem” albo „Jack zabrał ją na przejażdżkę”, albo: „Pojechała z nim Bóg wie gdzie”. To nie wszystko: wypowiadając imię Jacka, przyzna coś, czego przyznać nie chce. Że Jack był częścią życia Lydii, i to od kilku miesięcy.
Po drugiej stronie stołu Marilyn wyszukuje numery w książce telefonicznej i czyta je na głos; James powoli, ostrożnie przekręca palcem tarczę telefonu. Z każdą kolejną rozmową w jego głosie słychać coraz większe zakłopotanie. Nie? O niczym nie wspomniała, nie mówiła, czy ma jakieś plany? Aha. Rozumiem. Cóż. Mimo wszystko dziękuję. Nath wpatruje się w słoje w drewnie stołu kuchennego, w otwarty album. Po zabranym zdjęciu została luka, pod folijką widać pustą białą wyklejkę okładki. Mama przesuwa dłoń w dół kolumny nazwisk w książce telefonicznej, brudząc sobie czubek palca na szaro. Hannah wyciąga nogi schowane pod obrusem i palcem jednej dotyka stopy Natha. Żeby dodać mu otuchy. On nie podnosi głowy. Zamyka tylko album, podczas gdy po drugiej stronie stołu jego matka wykreśla kolejne nazwisko z listy.
Zadzwoniwszy na ostatni numer, James odkłada słuchawkę.Bierze świstek papieru od Marilyn i przekreśla Karen Adler, dzieląc K na dwa równe V. Pod kreską wciąż widać nazwisko. Karen Adler. W weekendy Marilyn nigdzie Lydii nie puszczała, dopóki nie odrobi lekcji – a wtedy zwykle było już niedzielne popołudnie. W te niedzielne popołudnia Lydia czasem umawiała się z koleżankami w centrum handlowym, po czym przymilnie prosiła o podwózkę: „Idziemy w parę osób do kina. Na Annie Hall. Karen bardzo chce to obejrzeć”. On wtedy wyciągał z portfela banknot dziesięciodolarowy i pchał go przez stół w jej stronę, co znaczyło: W porządku, idź i baw się dobrze. Teraz uświadamia sobie, że nie widział ani jednego przedartego biletu kinowego, że odkąd pamięta, Lydia zawsze czekała przy krawężniku sama, kiedy po nią przyjeżdżał. W dziesiątki wieczorów stawał u podnóża schodów i z uśmiechem słuchał płynącego z podestu głosu Lydii rozmawiającej przez telefon: „O Boże, wiem, to dopiero, co? I co ona na to?”. Teraz jednak wie, że od lat nie dzwoniła do Karen, Pam ani Jenn. Myśli o tych długich popołudniach, kiedy myśleli, że zostawała po lekcjach, żeby się uczyć. O tych przepastnych dziurach w czasie, w trakcie których mogła być wszędzie, robić wszystko. Po chwili James zauważa, że całkowicie zakreskował nazwisko Karen Adler czarnym tuszem.
Znów podnosi słuchawkę i wybiera numer.
– Proszę z posterunkowym Fiske’em. Tak, tu James Lee. Zadzwoniliśmy do wszystkich… – Waha się. – Koleżanek Lydii ze szkoły. Nie, nic. Dobrze, dziękuję. Tak, oczywiście.
– Wyślą kogoś na poszukiwania – informuje, odkładając słuchawkę na widełki. – Mamy nie blokować telefonu, na wypadek gdyby zadzwoniła.
Pora kolacji przychodzi i przemija, ale nie wyobrażają sobie, by mogli cokolwiek zjeść. Cały ten rytuał podnoszenia widelca do ust wydaje się czymś, co ogląda się tylko w filmach, uroczym, czysto estetycznym aktem. Bezcelowym ceremoniałem. Telefon milczy. O północy James posyła dzieci do łóżek i choć nie protestują, stoi u podnóża schodów, aż wejdą na górę.
– Stawiam dwie dychy, że Lydia do rana zadzwoni – mówi z trochę zbyt dużą werwą.
Nikt się nie śmieje. Telefon wciąż milczy.
Nath zamyka drzwi swojego pokoju na piętrze i waha się. Przede wszystkim chce znaleźć Jacka – który, jest tego pewien, wie, gdzie jest Lydia. Nie może jednak wymknąć się z domu, dopóki rodzice nie zasną. Jego matka i bez tego jest spięta, podskakuje, ilekroć silnik lodówki uruchamia się lub gaśnie. Tak czy tak, z okna widzi, że u Wolffów jest ciemno. Podjazd, na którym zwykle stoi stalowoszary volkswagen Jacka, jest pusty. Matka Jacka, jak zawsze, przed wyjściem zapomniała zapalić światło na ganku.
Próbuje pomyśleć: czy Lydia dziwnie się zachowywała zeszłego wieczoru? Nie było go w domu całe cztery dni, pierwszy raz w życiu wyjechał bez rodziców, i to na Harvard – Harvard! – gdzie jesienią zacznie naukę. W tych ostatnich dniach zajęć przed okresem przygotowawczym do sesji – „Dwa tygodnie zakuwania i imprez przed egzaminami”, wyjaśnił Andy, student, u którego się zatrzymał – na kampusie panowało wręcz świąteczne ożywienie. Przez cały weekend snuł się jak w transie i podziwiał wszystko: żłobkowane filary ogromnej biblioteki, mury z czerwonej cegły na tle soczystej zieleni trawników, słodki zapach kredy w salach wykładowych. Pewny, zdecydowany chód wszystkich napotkanych osób; jakby wiedziały, że pisana jest im wielkość. Z piątku na sobotę nocował w śpiworze na podłodze u Andy’ego i obudził się o pierwszej, kiedy współlokator jego gospodarza, Wes, przyszedł ze swoją dziewczyną. Zapaliło się światło i Nath, zastygły w bezruchu, patrzył, mrugając oczami, na drzwi, aż z oślepiającej jasności powoli wyłonił się wysoki, młody brodacz trzymający dziewczynę za rękę. Miała długie rude włosy, okalające falami twarz.
„Sorry”, powiedział Wes i zgasił światło, po czym Nath usłyszał ich ciche kroki, kierujące się przez wspólny salon do sypialni Wesa. Leżał potem z otwartymi oczami, czekając, aż na nowo oswoją się z ciemnością, i myślał: A więc tak to jest na studiach.
Teraz wraca pamięcią do zeszłego wieczoru. Kiedy przyjechał zaraz przed kolacją, Lydia siedziała w swoim pokoju. Potem przy stole zapytał ją, jak jej minęły ostatnie dni. Wzruszyła ramionami i tylko przelotnie podniosła wzrok znad talerza. Uznał, że to znaczy – nic nowego. Teraz nie może sobie przypomnieć, czy w ogóle się z nim przywitała.
W swoim pokoju na poddaszu Hannah wychyla się za krawędź łóżka i spod osłaniającej jego boki falbany wyciąga książkę. Właściwie to książka Lydii, Wściekłość i wrzask. Lektura z angielskiego na poziomie zaawansowanym. Nie dla piątoklasistów. Świsnęła ją z pokoju Lydii kilka tygodni temu. Lydia nawet nie zauważyła. Od dwóch tygodni Hannah mozolnie czyta tę powieść, co wieczór po kawałku, delektując się słowami jak wiśniowym cukierkiem trzymanym w policzku. Tej nocy książka wydaje się jakaś inna. Hannah pojmuje dlaczego, dopiero kiedy otwiera ją w miejscu, w którym wczoraj przerwała czytanie. Lydia podkreślała niektóre słowa i gdzieniegdzie notowała na marginesie uwagi zasłyszane na lekcji. Porządek kontra chaos. Upadek arystokratycznych wartości Południa. Poczynając od tej strony, książka jest nietknięta. Hannah wertuje dalszą część: żadnych notatek, rysuneczków, ani śladu niebieskiego tuszu urozmaicającego czerń druku. Doszła do miejsca, w którym Lydia przestała czytać, uświadamia sobie, i nie ma ochoty czytać dalej.
Zeszłej nocy leżała z otwartymi oczami i patrzyła na księżyc sunący po niebie jak niesiony leniwym wiatrem balon. Nie widziała jego ruchu, ale za każdym razem, kiedy na chwilę odwracała wzrok i ponownie wyglądała przez okno, poznawała, że się przemieścił. Wkrótce, myślała, nadzieje się na cień wielkiego świerka na podwórku. Długo nie mogła się tego doczekać. Już prawie zasypiała, kiedy usłyszała cichy trzask. W pierwszej chwili pomyślała, że księżyc rzeczywiście wpadł na drzewo. Gdy jednak wyjrzała za okno, księżyca nie było widać, niemal w całości przesłoniła go chmura. Fosforyzujący zegar pokazywał drugą w nocy.
Leżała cicho, nie ruszając nawet palcami u nóg, i nasłuchiwała. To musiał być dźwięk zamykanych drzwi domu. Zawsze jest z tym kłopot; trzeba docisnąć je biodrem, żeby zatrzask zaskoczył. Włamywacze! – pomyślała. Przez okno zobaczyła samotną postać idącą przez trawnik przed domem. Nie włamywacz, tylko chuda sylwetka oddalająca się pośród mroku nocy. Lydia? Przed oczami mignęła jej wizja życia bez siostry. Miałaby najlepsze miejsce przy stole, to z widokiem na bzy w ogródku, przeniosłaby się do dużej sypialni na dole, blisko reszty rodziny. Na kolacji to jej pierwszej podawaliby ziemniaki. To z nią żartowałby tata, to jej brat mówiłby swoje tajemnice, a mama posyłała swoje najcieplejsze uśmiechy. Wtedy postać dotarła na ulicę i zniknęła, a Hannah zaczęła się zastanawiać, czy to nie było przywidzenie.
Teraz, w swoim pokoju, patrzy w dół, na gąszcz tekstu. To była Lydia, jest tego pewna. Powiedzieć komuś? Mama byłaby na nią zła o to, że pozwoliła Lydii, jej ukochanej córce, odejść bez słowa. A Nath? Hannah przypomina sobie, że przez cały wieczór miał ściągnięte brwi, że bezwiednie przygryzał wargę, aż zaczęła pękać i krwawić. On też by się gniewał. Powiedziałby: „Dlaczego za nią nie pobiegłaś?”. Ale ja nie wiedziałam, dokąd ona idzie, szepcze Hannah w mrok. Nie wiedziałam, że w ogóle dokądś idzie.
W środę rano James znów dzwoni na policję. Czy mają jakieś tropy? Sprawdzają wszystkie możliwości. Czy pan władza mógłby coś, cokolwiek powiedzieć? Wciąż liczą na to, że Lydia sama wróci. Badają sprawę, oczywiście będą informować rodzinę na bieżąco.
James słucha tego wszystkiego i kiwa głową, choć wie, że posterunkowy Fiske go nie widzi. Odkłada słuchawkę i siada z powrotem do stołu, nie patrząc na Marilyn, Natha ani Hannah. Nie musi niczego wyjaśniać: po jego minie poznają, że nie ma nowych wieści.
Jakoś nie sposób robić nic innego, jak tylko czekać. Dzieci nie idą do szkoły. Telewizja, prasa, radio: wszystko wydaje się błahe w obliczu ich strachu. Na zewnątrz świeci słońce, powietrze jest chłodne i rześkie, ale nikt nie proponuje wyjścia na ganek lub na podwórko. Nie można nawet posprzątać w domu: jeszcze zatarliby jakieś ślady, gdyby zaczęli odkurzać czy podnieśli książkę z podłogi i odstawili z powrotem na półkę. Rodzina więc czeka. Zbierają się przy stole i bojąc się spojrzeć sobie w oczy, patrzą na słoje w drewnie blatu, jakby układały się w wielki odcisk palca albo mapę wskazującą miejsce ukrycia tego, czego szukają.
Dopiero w środę po południu przypadkowy przechodzień zauważa łódkę dryfującą na środku jeziora w bezwietrzny dzień. Przed laty, zanim zbudowano wieżę ciśnień, jezioro to było zbiornikiem rezerwowym Middlewood. Dziś jego brzegi zarosły trawą i latem ludzie się w nim kąpią; dzieci skaczą do wody z drewnianego pomostu, a przy okazji imprez urodzinowych i pikników pracownik parku odcumowuje trzymaną tam łódkę. Nikt nie przywiązuje do tego większej wagi: puściła cuma, nieszkodliwy psikus. Nie jest to sprawa priorytetowa. Dyżurny sporządza notatkę z poleceniem, żeby jeden z policjantów sprawdził, co się stało; podobną dostaje komendant służby parkowej. Dopiero późnym wieczorem w środę, tuż przed północą, porucznik przeglądający meldunki z tego dnia kojarzy fakty i dzwoni do państwa Lee z pytaniem, czy Lydia kiedykolwiek pływała łódką po jeziorze.
– Oczywiście, że nie – mówi James. Lydia stanowczo odmówiła zapisania się na lekcje pływania w YMCA. Sam za młodu był zapalonym pływakiem; Natha nauczył pływać w wieku trzech lat. Z Lydią za długo zwlekał, miała już pięć lat, gdy pierwszy raz zabrał ją na basen. Wszedł do wody ledwo po pas i czekał. Lydia nawet nie chciała się zbliżyć do basenu. Położyła się w kostiumie kąpielowym na brzegu i w płacz; James w końcu wydźwignął się z wody w ociekających kąpielówkach, ale od pasa w górę suchy, i obiecał, że nie każe jej wskoczyć. Nawet teraz, choć jezioro jest tak blisko, Lydia wchodzi do wody tylko po kostki, żeby spłukać ziemię ze stóp.
– Oczywiście, że nie – powtarza James. – Lydia nie umie pływać. – Dopiero kiedy mówi te słowa do słuchawki telefonu, dociera do niego, dlaczego policja o to pyta. A całą przysłuchującą się rodzinę przechodzi zimny dreszcz, jakby doskonale wiedzieli, czym policyjne poszukiwania się zakończą.
Dopiero w czwartek bladym świtem policja przeszukuje jezioro i ją znajduje.
Jak to się zaczęło? Jak wszystko – od matek i ojców. Przez matkę i ojca Lydii, przez matki i ojców jej matki i ojca. Przez to, że dawno temu jej matka zaginęła, a ojciec przywiózł ją z powrotem do domu. Przez to, że jej matka nade wszystko chciała się wyróżnić z otoczenia; przez to, że jej ojciec nade wszystko chciał się w to otoczenie wtopić. Przez to, że jedno i drugie było niemożliwe.
Na pierwszym roku studiów na Radcliffe, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku, Marilyn zapisała się na wprowadzenie do fizyki. Opiekun dydaktyczny zerknął na jej plan zajęć i długo milczał. Był pulchnym mężczyzną w tweedowym garniturze i szkarłatnej muszce. Na stole obok niego leżał rondem w dół ciemnoszary kapelusz.
– Po co pani fizyka? – zapytał wreszcie. Wyjaśniła nieśmiało, że ma nadzieję zostać lekarką.
– Nie pielęgniarką? – zachichotał. Wyjął z teczki i przestudiował jej świadectwa ze szkoły średniej.
– Cóż, widzę, że miała pani bardzo dobre oceny z fizyki.
Była najlepsza w klasie, z każdej klasówki dostawała najwięcej punktów; kochała fizykę. On jednak nie mógł tego wiedzieć. Na świadectwach było tylko „5”. Czekała z wstrzymanym tchem, bojąc się, że zaraz usłyszy, że przedmioty ścisłe są dla niej za trudne, że niech się lepiej zapisze na angielski czy historię. W myślach już szykowała ripostę. On tymczasem powiedział:
– No dobrze, może w takim razie niech pani pójdzie na chemię… O ile sądzi pani, że sobie poradzi. – Po czym podpisał plan zajęć i ot tak jej oddał.
Kiedy jednak przyszła do laboratorium, okazało się, że jest jedyną dziewczyną w szesnastoosobowej grupie. Prowadzący zajęcia pocmokał z niezadowoleniem i powiedział: „Pani Walker, lepiej niech pani zwiąże te złote pukle”. „Zapalić ci palnik?”, pytał ktoś inny. „Daj, otworzę ci ten słoik”. Kiedy drugiego dnia stłukła zlewkę, przypadło do niej trzech chłopaków. „Ostrożnie”, powiedzieli. „Lepiej ci z tym pomożemy”. Wszystko, zauważyła szybko, zaczynało się od „lepiej”. „Lepiej, żebym to ja nalał ci ten kwas”. „Lepiej się odsuń – będzie huk”. Trzeciego dnia zajęć postanowiła pokazać, co potrafi. Powiedziała „nie, dziękuję”, kiedy zaproponowali, że zrobią pipety za nią, a potem tłumiła uśmiech, gdy patrzyli, jak topiła szklane probówki nad palnikiem Bunsena i rozciągała je jak toffi w idealnie zwężone zakraplacze. Koledzy z grupy czasem ochlapywali sobie kitle, wypalając dziury w nich i osłoniętych nimi ubraniach, ona zawsze odmierzała kwasy pewną ręką. Jej roztwory nigdy nie kipiały jak wulkany z sody oczyszczonej. Wyniki jej pomiarów były najbardziej precyzyjne; jej sprawozdania laboratoryjne najpełniejsze. W połowie semestru dostawała już najwięcej punktów z każdego kolokwium i z twarzy prowadzącego zajęcia zniknął złośliwy uśmieszek.
Zawsze lubiła tak zaskakiwać ludzi. W szkole średniej zwróciła się do dyrektora z prośbą, żeby zapisał ją na technikę zamiast na zajęcia z gospodarstwa domowego. Był tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi rok i w Bostonie właśnie rozpoczęto badania nad pigułką, która miała nieodwracalnie zmienić życie kobiet – ale dziewczęta wciąż chodziły do szkoły w spódniczkach i w Wirginii jej prośba była iście radykalna. Zajęcia z gospodarstwa domowego były obowiązkowe dla uczennic dziesiątej klasy, a matka Marilyn, Doris Walker, była jedyną prowadzącą je nauczycielką w liceum imienia Patricka Henry’ego. Marilyn poprosiła o przeniesienie na zajęcia techniczne z chłopakami. Godzina zajęć jest ta sama, zwróciła uwagę. Nie będzie bałaganu z planem lekcji. Pan Tolliver, dyrektor, dobrze ją znał; od szóstej klasy była najlepszą uczennicą, a jej matka uczyła w jego szkole od lat. Dlatego potakiwał i uśmiechał się, słuchając jej argumentów. A na koniec potrząsnął głową.
– Przykro mi – powiedział. – Nie możemy robić wyjątku dla nikogo, bo potem wszyscy będą tego oczekiwać. – Widząc minę Marilyn, wyciągnął rękę nad biurkiem i poklepał ją po dłoni. – W pracowni technicznej są urządzenia, które trudno byłoby ci obsługiwać. I, szczerze mówiąc, obecność takiej młodej panny jak ty rozpraszałaby chłopców. – Wiedziała, że miał to być komplement. Wiedziała też jednak, że nim nie jest. Uśmiechnęła się i podziękowała dyrektorowi, że znalazł dla niej czas. Nie był to szczery uśmiech i w jej policzkach nie pojawiły się dołki.
Usiadła więc zgarbiona w ostatnim rzędzie w sali zajęć z gospodarstwa domowego i czekała, aż jej matka wygłosi tę samą mowę, którą przez ostatnie dwanaście lat witała swoje uczennice w pierwszym dniu lekcji. Bębniła palcami, gdy mama obiecywała, że nauczy je wszystkich umiejętności niezbędnych „młodej damie”, by prowadzić dom. Jakby, pomyślała Marilyn, dom bez tego miał zejść na manowce. Obserwowała koleżanki z grupy, zwracając uwagę, która obgryza paznokcie, która ma zmechacony sweter, która lekko zalatuje papierosem, ukradkiem wypalonym na długiej przerwie. Po drugiej stronie korytarza widziała pana Landisa, nauczyciela techniki, pokazującego, jak poprawnie trzymać młotek.
Prowadzenie domu – myślała. Dzień w dzień obserwowała, jak koleżanki niewprawnie operują palcami w naparstkach, jak ślinią końce nitki, jak ze zmrużonymi oczami nawlekają igłę. Myślała o tym, jak mama uparcie przebiera się do kolacji, mimo że nie ma już męża, któremu mogłaby zaimponować odświeżoną twarzą i odprasowaną sukienką. To po odejściu ojca zaczęła uczyć. Marilyn miała wtedy trzy lata. Jej najwyraźniejszym wspomnieniem o ojcu był jego dotyk i zapach: zarost drapiący ją w policzek, kiedy była u niego na rękach, i łechczące nos opary old spice’a. Nie pamiętała, kiedy odszedł, ale wiedziała, że to się stało. Wszyscy wiedzieli. Choć od tego czasu właściwie o tym zapomniano. Nowo przybyli do ich okręgu szkolnego automatycznie zakładali, że pani Walker jest wdową. Matka Marilyn sama nic o tym nie mówiła. Nadal pudrowała nos po gotowaniu i przed jedzeniem; nadal malowała usta, zanim schodziła na dół zrobić śniadanie. Czyli „prowadzenie domu” ma sens, myślała Marilyn. Bez tego rzeczywiście może zejść na manowce. A na klasówce z angielskiego napisała: „Ironia: rezultat działań sprzeczny z oczekiwaniami, swoiste ośmieszenie ludzkich nadziei i wizji właściwego porządku rzeczy”, i dostała piątkę.
Zaczęła plątać nitki w swojej maszynie do szycia. Wycinała wykroje, nie rozkładając ich, przez co z dolnych warstw robiła się koronka. Jej suwaki wypruwały się z sukienek. Wsypywała kawałki skorupek jajka do ciasta na naleśniki; myliła sól z cukrem, robiąc biszkopt. Pewnego dnia zostawiła włączone żelazko na desce i nie dość, że przepalił się pokrowiec, to jeszcze było tyle dymu, że uruchomiły się spryskiwacze przeciwpożarowe. Tego wieczoru, przy kolacji, jej matka zjadła ostatni kawałek ziemniaka i starannie skrzyżowała widelec i nóż na talerzu.
– Wiem, co próbujesz udowodnić – powiedziała. – Ale wierz mi, postawię ci dwóję, jeśli dalej będziesz tak postępować. – Po czym zebrała naczynia i zaniosła do zlewu.
Marilyn zwykle jej pomagała, ale nie tym razem. Patrzyła, jak mama jednym szybkim ruchem palców zawiązuje w pasie falbaniasty fartuszek. Jak po zmywaniu opłukuje dłonie i rozsmarowuje po nich odrobinę emulsji z butelki na blacie. Jak podchodzi do stołu, odgarnia włosy z jej twarzy i całuje ją w czoło. Ręce mamy pachniały cytryną. Wargi miała suche i ciepłe.
Przez resztę życia to właśnie będzie stawało Marilyn przed oczami na myśl o matce. Matce, która nigdy nie wyjeżdżała z rodzinnej mieściny sto dwadzieścia kilometrów od Charlottesville, która zawsze nosiła rękawiczki poza domem i która nigdy, odkąd Marilyn pamiętała, nie puściła jej do szkoły bez ciepłego śniadania. Która ani słowem nie wspominała o nieobecnym ojcu Marilyn, tylko wychowywała ją samotnie. Która, gdy Marilyn dostała stypendium na Radcliffe, długo ją ściskała, po czym szepnęła: „Ależ jestem z ciebie dumna. Nawet sobie nie wyobrażasz”. I która potem, rozluźniając uścisk, spojrzała Marilyn w twarz, założyła jej włosy za uszy i powiedziała: „Wiesz, poznasz wielu wspaniałych mężczyzn z Harvardu”.
Marilyn do końca życia drażnić będzie to, że jej matka miała rację. Zaliczyła chemię, zrobiła specjalizację z fizyki, odfajkowała przedmioty obowiązkowe dla kandydatów na studia medyczne. Późną nocą, w czasie gdy jej współlokatorka nawijała włosy na wałki, smarowała policzki kremem nawilżającym i kładła się spać, ona siedziała pochylona nad podręcznikami, sączyła mocną herbatę i odpędzała senność, wyobrażając sobie siebie w białym kitlu lekarskim, z chłodną dłonią na czyimś rozpalonym czole lub ze stetoskopem przystawionym do piersi chorego. To byłoby życie w niczym nieprzypominające życia jej matki, dla której wszycie równo lamówki było chwalebnym osiągnięciem, a wywabienie z bluzki plam od buraka – powodem do świętowania. Ona zamiast tego będzie koić ból, tamować krwotoki, nastawiać kości. Ratować życie. A ostatecznie przepowiednia matki się spełniła: poznała mężczyznę.
Był wrzesień tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku, zaczynała trzeci rok studiów. Tego dnia siedziała z tyłu zatłoczonej sali wykładowej. W Cambridge wciąż było upalnie i parno, wszyscy czekali z utęsknieniem, kiedy rześki chłód jesieni odświeży miasto. Kurs był nowy, wprowadzony w tym roku – „Kowboj w kulturze amerykańskiej” – i kto żyw, chciał się na niego zapisać: chodziły słuchy, że prace domowe będą polegać na oglądaniu seriali kowbojskich w telewizji. Marilyn wyjęła luźną kartkę z teczki i w czasie, kiedy siedziała z pochyloną głową, w sali zaległa cisza. Jakby przykrył ją śnieg. Zerknęła na profesora idącego w stronę katedry i zrozumiała, dlaczego wszyscy zamilkli.
W wykazie kursów podano, że zajęcia prowadził będzie James P. Lee. Był na czwartym roku studiów doktoranckich i nikt nic o nim nie wiedział. Marilyn, która spędziła całe życie w Wirginii, nazwisko „Lee” kojarzyło się z określonym typem człowieka: Richardem Henrym, Robertem E.1. Teraz uświadomiła sobie, że spodziewała się – że wszyscy się spodziewali – kogoś w piaskowej marynarce, z lekkim południowym akcentem i przodkami z Południa. Mężczyzna rozkładający papiery na katedrze był dość młody i chudy, ale na tym wszelkie zbieżności z ich wyobrażeniami się kończyły. Azjata – pomyślała. Pierwszy, jakiego widziała na własne oczy. Ubrany był jak przedsiębiorca pogrzebowy: czarny garnitur, czarny, ciasno zawiązany krawat, koszula tak biała, że aż świeciła. Włosy miał zaczesane do tyłu, z idealnie równym, jasnym przedziałkiem, zza głowy jednak sterczał jeden kosmyk jak pióro plemiennego wodza. Kiedy zaczął mówić, podniósł rękę, żeby przygładzić tego koguta, i ktoś parsknął śmiechem.
Jeśli profesor Lee to usłyszał, nie dał nic po sobie poznać.
– Dzień dobry państwu – powiedział.
Gdy pisał swoje nazwisko na tablicy, Marilyn złapała się na tym, że wstrzymuje oddech. Widziała go oczami reszty studentów i wiedziała, co myślą. To ma być ich profesor? Ten mikrus, góra metr siedemdziesiąt pięć, w dodatku nie-Amerykanin, będzie ich uczył o kowbojach? Kiedy jednak znów mu się przyjrzała, zauważyła, jak smukłą ma szyję, jak gładkie policzki. Wyglądał jak mały chłopczyk w przebraniu dorosłego. Zamknęła oczy i modliła się, żeby zajęcia się udały. Cisza przeciągała się, napięta jak powierzchnia bańki mydlanej, gotowa w każdej chwili pęknąć. Marilyn podskoczyła, kiedy ktoś podał jej nad ramieniem plik powielonych programów kursu.
Wzięła pierwszą kartkę z wierzchu i przekazała resztę dalej, a profesor Lee znów zaczął mówić.
– Wizerunek kowboja istnieje dłużej, niż może się nam wydawać.
W jego głosie nie było śladu akcentu i Marilyn powoli wypuściła powietrze. Skąd on się wziął, zastanawiała się. Mówił zupełnie inaczej niż Chińczycy, o których jej opowiadano, żadnego: „Cieplasiam, bez kwitka nie dostanie plania”. Czyżby się wychował w Ameryce? Po dziesięciu minutach w sali zaczęły się szmery i szepty. Marilyn zerknęła na swoje zapiski z wykładu, sformułowania typu „przechodził rozliczne ewolucje we wszystkich epokach historii Ameryki” i „pozorna dychotomia między buntownikiem przeciwko normom społecznym a uosobieniem tradycyjnych wartości amerykańskich”. Przejrzała plan kursu. Dziesięć lektur obowiązkowych, egzamin w połowie semestru, trzy prace do napisania. Nie tego oczekiwali przybyli studenci. Dziewczyna z boku sali wzięła książkę pod pachę i wymknęła się na korytarz. Dwie dziewczyny z następnego rzędu poszły w jej ślady. A potem grupa powoli, ale nieubłaganie topniała. Co minutę, dwie wychodziło kolejnych kilka osób. Chłopak z pierwszego rzędu wstał i przemaszerował przed katedrą do drzwi. Jako ostatni wyszli trzej studenci z tyłu sali. Szepcząc i chichocząc, wysunęli się ze świeżo opustoszałego rzędu, ich uda obijały się o poręcze krzeseł z cichym łup, łup, łup. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Marilyn usłyszała, jak jeden krzyknął: „Ju-huuu!” tak głośno, że zagłuszył wykład. Oprócz niej zostało tylko dziewięć osób, wszystkie pilnie pochylone nad zeszytami, ale z coraz czerwieńszymi policzkami i krawędziami uszu. Ją samą też paliła twarz i nie śmiała spojrzeć na profesora Lee. Zamiast tego wsadziła nos w notatki i podniosła dłoń do czoła, jakby osłaniając oczy od słońca.
Kiedy w końcu znów zerknęła na katedrę, profesor Lee patrzył po słuchaczach, jakby nic się nie stało. Zdawał się nie zauważać, że jego głos rozbrzmiewa echem w prawie pustej auli. Skończył wykład pięć minut przed czasem i oznajmił: „Do trzeciej mam dyżur”. Przez kilka sekund stał z oczami utkwionymi w jakimś odległym horyzoncie i Marilyn zaczęła się wiercić, jakby patrzył prosto na nią.
To ta ostatnia chwila, to mrowienie karku, które czuła, kiedy zbierał swoje notatki i wychodził z sali, kazało jej po wykładzie pójść do jego gabinetu. Na korytarzach wydziału historii panowała spokojna cisza jak w bibliotece, powietrze było nieruchome, chłodne i lekko zakurzone. Kiedy weszła, siedział za biurkiem, z głową opartą o ścianę i czytał najnowszy numer „Crimson”. Przedziałek w jego włosach się zatarł, z tyłu znów sterczał kogut.
– Profesorze Lee? Nazywam się Marilyn Walker. Właśnie byłam na pańskim wykładzie? – Jej głos mimowolnie przybrał intonację pytającą i pomyślała: Pewnie brzmię jak nastolatka, durna, głupiutka, płytka nastolatka.
– Tak? – Nie podniósł wzroku.
– Chciałam tylko spytać – powiedziała, bawiąc się górnym guzikiem swetra – czy w pańskiej ocenie ten kurs nie będzie dla mnie za trudny.
Nadal nie podnosił głowy.
– Pani główną specjalizacją jest historia?
– Nie. Fizyka.
– Jest pani na czwartym roku?
– Nie. Na trzecim. Potem wybieram się na studia medyczne. Dlatego historia… to nie moja dziedzina.
– Cóż, szczerze mówiąc, nie powinna pani mieć żadnych problemów. To znaczy jeśli zdecyduje się pani zostać na kursie. – Częściowo złożył gazetę, odsłaniając kubek kawy, napił się, po czym znów rozpostarł „Crimson” przed sobą. Marilyn odęła usta. Zrozumiała, że audiencja dobiegła końca, że teraz ma się odwrócić, wyjść na korytarz i zostawić go samego. Ale przyszła tu w określonym celu, choć sama nie była pewna w jakim, więc zadarła podbródek i przysunęła krzesło do jego biurka.
– Czy historia była pana ulubionym przedmiotem w szkole?
– Pani Walker – powiedział, wreszcie podnosząc wzrok – dlaczego pani do mnie przyszła? – Kiedy zobaczyła jego twarz z bliska, oddaloną zaledwie o szerokość biurka, znów zauważyła, jaki jest młody. Może kilka lat starszy od niej, jeszcze przed trzydziestką, myślała. Jego dłonie były szerokie, palce długie. Bez obrączki.
– Chciałam tylko przeprosić za tych chłopaków – rzuciła nagle i wtedy uprzytomniła sobie, że naprawdę właśnie po to przyszła. On znieruchomiał z lekko uniesionymi brwiami i dotarło do niej, co przed chwilą usłyszał: „chłopaków”, banalizujące określenie. Ach, ci mężczyźni. Jak dzieci.
– To pani koledzy?
– Nie – powiedziała Marilyn, dotknięta. – Nie. Po prostu idioci.
Zaśmiał się na to, ona razem z nim. Patrzyła, jak w kącikach jego oczu tworzą się cieniutkie zmarszczki; kiedy się wygładziły, jego twarz była już inna, łagodniejsza, stała się twarzą prawdziwego człowieka. Z tej odległości widziała, że ma brązowe oczy, nie czarne, jak się wydawało na sali wykładowej. Jaki on jest chudy, pomyślała, jakie ma szerokie ramiona, jak pływak. Jego skóra była koloru herbaty, jesiennych liści przypieczonych słońcem. Nigdy nie widziała nikogo takiego jak on.
– Pewnie takie rzeczy zdarzają się na okrągło – powiedziała cicho.
– Tego to ja nie wiem. To był mój pierwszy wykład. Kierownictwo wydziału pozwoliło mi na próbę poprowadzić ten kurs.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. Pani została do końca. – Oboje spojrzeli w dół; on na swój teraz już pusty kubek, ona na maszynę do pisania i równą stertę arkuszy kalki na końcu biurka.
– Paleontologia – powiedział po chwili.
– Słucham?
– Paleontologia – powtórzył. – To był mój ulubiony przedmiot. Paleontologia. Chciałem odkopywać skamieliny.
– W sumie to rodzaj historii – stwierdziła.
– Można tak powiedzieć. – Uśmiechnął się szeroko do swojego kubka, a Marilyn wychyliła się nad biurkiem i pocałowała go.
W czwartek, na następnym wykładzie, usiadła z boku sali. Kiedy wszedł profesor Lee, nie podniosła głowy. Zamiast tego starannie napisała datę w rogu kartki, kreśląc „ś” w wyrazie „września” z subtelnym zawijasem i kreską u góry idealnie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Kiedy zaczął mówić, policzki zapiekły ją, jakby wyszła na letnie słońce. Była święcie przekonana, że jest czerwona na twarzy, świeci jak latarnia morska, gdy jednak wreszcie się rozejrzała, ostrożnie, kątem oka, garstka pozostałych studentów skupiona była na wykładzie. Jedni pisali w zeszytach, inni patrzyli na katedrę. Na nią nikt nie zwracał uwagi.
Kiedy go pocałowała, zaskoczyła samą siebie. To był silny impuls – jak w chwilach, gdy wyciągała rękę, żeby złapać zbłąkany liść niesiony wiatrem, albo przeskakiwała kałużę w słotny dzień – coś zrobionego bez namysłu ani oporu, coś bezcelowego i nieszkodliwego. Nigdy wcześniej nie odważyła się na nic podobnego i nigdy więcej się nie odważy; patrząc na to z perspektywy czasu, zawsze będzie zaskoczona i lekko zszokowana swoim zachowaniem. W tamtym momencie jednak wiedziała, z pewnością, jakiej nie zazna po kres swoich dni, że to było słuszne, że chce tego mężczyznę w swoim życiu. Coś w niej powiedziało: On rozumie. Jak to jest być innym.
Dotyk jego ust na jej wargach lekko ją spłoszył. Smakował kawą, ciepłą i gorzkawą, i odwzajemnił pocałunek. To też ją spłoszyło. Jakby był na to przygotowany, jakby to się stało w równym stopniu z jego i jej inicjatywy. Kiedy w końcu się od siebie odsunęli, ze wstydu nie mogła spojrzeć mu w oczy. Spuściła wzrok na swoje kolana, na okrywającą je miękką, kraciastą flanelową spódnicę. Przepocona, zmięta halka lepiła się do jej ud. Po chwili ośmieliła się zerknąć na niego przez zasłonę włosów. Nieśmiało popatrzył na nią spod rzęs i zobaczyła, że się nie gniewał; jego policzki były różowe.
– Może lepiej chodźmy gdzie indziej – powiedział. Skinęła głową i podniosła swoją torbę.
Szli nad rzeką, w milczeniu mijając akademiki z czerwonej cegły. Trwał trening osady wioślarskiej, wioślarze zginali się i prostowali nad wiosłami w idealnie zsynchronizowanym rytmie, łódź bezszelestnie sunęła po wodzie. Marilyn znała tych facetów: zapraszali ją na imprezy, do kina, na mecze; wszyscy do złudzenia podobni, piaskowe włosy, rumiana cera, ten sam zestaw, jaki oglądała przez wszystkie lata szkoły średniej, przez całe życie – widok znajomy jak gotowane ziemniaki. Kiedy ich spławiała, żeby dokończyć pisanie pracy albo nadrobić zaległości w lekturze, szli podrywać inne dziewczyny z akademika. Z miejsca, w którym ona stała, daleko od nich, na brzegu rzeki, ciężko było odróżnić jednego od drugiego, ich twarze wydawały się pozbawione wyrazu, jak twarze lalek. Potem weszła z Jamesem – wtedy jeszcze nawet nie śmiała tak o nim myśleć – na kładkę; tam zatrzymała się i odwróciła do niego. Nie wyglądał jak profesor, tylko jak wstydliwy i podekscytowany nastolatek, niepewnie wyciągający dłoń, żeby wziąć ją za rękę.
A James? Co on myślał o niej? Nigdy jej tego nie powie, nigdy nie przyzna tego przed sobą: na tym pierwszym wykładzie w ogóle jej nie zauważył. Raz po raz spoglądał prosto na nią, kiedy rozprawiał o Royu Rogersie, Genie Autrym i Johnie Waynie, ale gdy weszła do jego gabinetu, nawet jej nie rozpoznał. Była tylko jedną z wielu ładnych bladych twarzy, których nie sposób od siebie odróżnić, i choć James nigdy w pełni nie zda sobie z tego sprawy, to było pierwszym powodem, dla którego ją pokochał – bo tak doskonale zlewała się z otoczeniem, bo sprawiała wrażenie, jakby pod każdym względem czuła się swobodnie w tym środowisku.
Przez cały drugi wykład Marilyn wspominała zapach jego skóry – czysty i ostry, jakby powietrza po burzy – i dotyk jego rąk trzymających ją w pasie. Nawet jej dłonie zrobiły się ciepłe. Obserwowała go przez palce: czubek jego długopisu stukający w blat katedry, zdecydowany ruch ręki przewracającej kolejną kartkę notatek. Zauważyła, że patrzył wszędzie, tylko nie na nią. Po wykładzie została na miejscu, powoli schowała kartki do teczki, wsunęła ołówek do kieszeni. Studenci spieszący na następne zajęcia przeciskali się obok niej do wyjścia, trącając ją torbami. Za katedrą James uporządkował swoje notatki, otrzepał ręce, odłożył kredę na półkę pod tablicą. Nie podniósł wzroku, kiedy Marilyn wzięła stos książek pod pachę i ruszyła do drzwi. Dopiero w chwili, gdy jej dłoń dotknęła gałki, zawołał: „Chwileczkę, pani Walker”, i coś w niej podskoczyło.
Teraz już byli sami w sali i Marilyn oparła się o ścianę, dygocząc, a James zamknął teczkę i zszedł po schodkach z katedry. Delikatnie chwyciła gałkę w drzwiach za jej plecami, żeby się przytrzymać. Kiedy jednak do niej podszedł, nie uśmiechał się.
– Pani Walker – powtórzył i wziął głęboki oddech, a wtedy zorientowała się, że ona też się nie uśmiecha.
Jest jej nauczycielem, przypomniał jej. Ona jego studentką. Jako jej nauczyciel czułby, że wykorzystuje swoją pozycję, gdyby mieli – tu spojrzał w dół i zaczął się bawić uchwytem teczki – gdyby mieli nawiązać jakieś bliższe relacje. Nie patrzył na Marilyn, ale nie wiedziała tego. Patrzyła w dół, na swoje stopy, na pościerane czubki butów.
Marilyn próbowała przełknąć ślinę, nie mogła. Skupiła wzrok na szarych rysach w czarnej skórze butów i żeby wziąć się w garść, pomyślała o swojej matce, o tych wszystkich sugestiach, by poznała „mężczyznę z Harvardu”. Nie po to tutaj jesteś, żeby szukać męża – powiedziała sobie. – Jesteś tu po coś lepszego. Zamiast jednak gniewu, na który liczyła, poczuła palący ból w głębi gardła.
– Rozumiem – powiedziała, wreszcie podnosząc wzrok.
Nazajutrz przyszła do niego na dyżur, żeby mu powiedzieć, że wypisała się z jego kursu. Nie minął tydzień, a byli kochankami.
Spędzili razem całą jesień. Nie poznała w swoim życiu nikogo, kto miałby w sobie taką powagę, rezerwę, jak James. Zdawał się patrzeć na wszystko bardziej uważnie, myśleć bardziej wnikliwie, trzymać się pół kroku od innych. Tylko kiedy byli ze sobą w jego małym mieszkaniu w Cambridge, ten mur rezerwy rozpadał się z gwałtownością, która odbierała Marilyn dech. Potem, przytulona do niego na łóżku, mierzwiła jego spocone, sterczące włosy. W tych popołudniowych godzinach zdawał się czuć swobodnie w swojej skórze i była zachwycona, że tylko ona potrafi mu to dać. Leżeli razem, drzemiąc i śniąc, do szóstej. Potem Marilyn na powrót wkładała sukienkę przez głowę, a James zapinał koszulę i czesał się. Z tyłu zawsze sterczał mu ten kogut, ale nigdy o tym nie wspominała, bo uwielbiała ten mały ślad przypominający o istnieniu jego drugiej strony, którą jej jednej dane było poznać. Całowała go tylko i pospiesznie wracała do akademika, żeby zdążyć przed ciszą nocną. Sam James zaczął zapominać o tym niesfornym kosmyku; po wyjściu Marilyn rzadko pamiętał, żeby spojrzeć w lustro. Ilekroć go całowała, ile razy wsuwała się w jego otwarte ramiona, myślał, że to cud. Przy niej, jak nigdy przedtem, czuł się swojsko.
Nigdy nie mógł się tutaj odnaleźć, mimo że urodził się na amerykańskiej ziemi i nie wychylił nosa poza jej granice. Jego ojciec przybył do Kalifornii pod fałszywym nazwiskiem, podając się za syna sąsiada, który wyemigrował kilka lat wcześniej. Ameryka była tyglem narodów, ale Kongres, przerażony, że wytapiana w tym tyglu mieszanka przybiera nieco zbyt żółty odcień, zamknął granice przed imigrantami z Chin. Wyjątek uczyniono tylko dla dzieci osób przebywających już w Stanach. Dlatego ojciec Jamesa przybrał nazwisko chłopaka, który rok wcześniej utonął w rzece, syna sąsiada, i przyjechał dołączyć do „ojca” w San Francisco. Taka była historia prawie każdego chińskiego imigranta w okresie od prezydentury Chestera A. Arthura po koniec drugiej wojny światowej. Gdy Irlandczycy, Niemcy, Szwedzi tłoczyli się na pokładach parowców i machali na widok bladozielonej pochodni Statuy Wolności, kulisi musieli szukać innych sposobów dotarcia do kraju, w którym wszyscy stworzeni są równi. Ci, którym ta sztuka się udała, odwiedzali następnie żony pozostawione w Chinach i za każdym razem wracali z radosną nowiną, że urodził im się syn. Ci, którzy siedzieli w rodzinnych wioskach i marzyli o lepszym życiu, przybierali nazwiska tych nieistniejących synów i wyprawiali się w długi rejs przez ocean. Podczas gdy Norwegowie, Włosi, rosyjscy Żydzi przepływali promem z wyspy Ellis na Manhattan, a następnie drogami i koleją rozjeżdżali się do Kansas, Nebraski i Minnesoty, Chińczycy, którzy podstępem dostali się do Kalifornii, zazwyczaj już tam zostawali. Ci „papierowi synowie” z chińskich dzielnic dzień w dzień stąpali po cienkim lodzie. Wszyscy żyli pod fałszywymi nazwiskami. Wszyscy mieli nadzieję, że nie zostaną zdemaskowani i odesłani do ojczyzny. Wszyscy trzymali się w grupach, żeby się nie wyróżniać.
Rodzice Jamesa nie zostali jednak w chińskiej dzielnicy. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku, kiedy James miał sześć lat, jego ojciec dostał list od „papierowego brata”, który na początku Wielkiego Kryzysu pojechał za pracą na wschód. Znalazł tam posadę w małej szkole z internatem w Iowa jako ogrodnik i konserwator. Tyle że teraz jego (prawdziwa, nie papierowa) matka się rozchorowała i musiał wrócić do Chin. Jego chlebodawcy pytali, czy nie mógłby im polecić na swoje miejsce równie solidnego pracownika. Lubią Chińczyków, pisał autor listu; uważają, że jesteśmy spokojni, pracowici i czyści. To dobra posada, w bardzo ekskluzywnej szkole. Twoja żona mogłaby dostać pracę w szkolnej kuchni. Czy byłbyś zainteresowany?
James nie umiał czytać po chińsku, ale na całe życie zapamiętał ostatni akapit listu, niedbale wykaligrafowane wiecznym piórem znaki, które przykuły uwagę jego rodziców. Dzieciom pracowników, napisał brat, przysługuje specjalny przywilej. Jeśli zdadzą egzamin wstępny, mogą chodzić do szkoły za darmo.
O pracę było trudno, wszyscy przymierali głodem, ale z powodu tego jednego akapitu państwo Lee sprzedali swoje meble i z dwiema walizkami pojechali na drugi koniec kraju. Po czterech dniach podróży pięcioma różnymi autobusami Greyhounda dotarli na miejsce. Tam, w Iowa, „wujek” Jamesa zabrał ich do swojego mieszkania. James pamiętał tylko zęby tego człowieka, jeszcze bardziej krzywe od zębów jego ojca, jeden odwrócony bokiem jak ziarnko ryżu czekające na wydłubanie wykałaczką. Nazajutrz ojciec włożył swoją najlepszą koszulę i zapięty po szyję poszedł z przyjacielem do Lloyd Academy. Po południu wszystko było uzgodnione; zacznie pracę od najbliższego tygodnia. Następnego ranka matka Jamesa włożyła swoją najlepszą sukienkę i poszła z mężem do szkoły. Wieczorem oboje wrócili z granatowymi strojami roboczymi, na których wyszyto ich nowe, angielskie imiona: Henry, Wendy.
Kilka tygodni później rodzice zabrali Jamesa do Lloyd Academy na egzamin wstępny. Mężczyzna z wielkimi, białymi wąsami jak z waty wpuścił go do pustej sali lekcyjnej, dał mu arkusz egzaminacyjny i żółty ołówek. Patrząc z perspektywy czasu, James uświadomił sobie, jak genialny był to pomysł: jaki sześciolatek byłby w stanie przeczytać, a co dopiero zdać taki egzamin? Może syn nauczycielki, gdyby go wcześniej odpowiednio przygotowała. Na pewno nie syn woźnego, szkolnej kucharki czy ogrodnika. Jeżeli kwadratowe boisko ma boki piętnastometrowej długości, jak długie jest otaczające je ogrodzenie? W którym roku odkryto Amerykę? Które z poniższych słów jest rzeczownikiem? Oto ciąg figur; jaką figurą należy go uzupełnić? Przykro nam, powie potem dyrektor. Państwa syn oblał. Nie spełnia kryteriów przyjęcia do Lloyd Academy. I nie trzeba będzie wydawać pieniędzy na czesne.
James jednak znał wszystkie odpowiedzi. Czytał wszystkie gazety, które wpadały mu w ręce; czytał wszystkie książki, które jego ojciec kupował torbami po pięć centów każda na wyprzedażach w bibliotece. Sześćdziesiąt metrów, napisał. 1492. Samochód. Kołem. Skończył test i położył ołówek w rowku u szczytu ławki. Wąsaty mężczyzna podniósł głowę dopiero dwadzieścia minut później.
– Już? – powiedział. – Tak cicho siedziałeś, synku.
Zabrał arkusz i ołówek, po czym zaprowadził Jamesa z powrotem do kuchni, w której pracowała jego matka.
– Sprawdzę egzamin i podam wynik w przyszłym tygodniu – oznajmił im, ale James już wiedział, że zdał.
We wrześniu, pierwszego dnia nauki, ojciec zawiózł go do szkoły użyczonym przez dyrekcję służbowym fordem pikapem.
– Jesteś pierwszym Azjatą w Lloyd – przypomniał mu. – Świeć przykładem.
Tego pierwszego ranka, kiedy James wsunął się na swoje miejsce, dziewczyna siedząca obok zapytała:
– Dlaczego masz takie dziwne oczy?
Dopiero kiedy usłyszał przerażenie w głosie nauczycielki – „Shirley Byron!” – zrozumiał, że powinien był się speszyć; zapamiętał to sobie na przyszłość i gdy to się powtórzyło, od razu spłonął rumieńcem. Na każdej lekcji, każdego dnia tego pierwszego tygodnia inni uczniowie bacznie mu się przyglądali: skąd się ten chłopak wziął? Miał tornister i mundurek ucznia Lloyd. Mimo to nie mieszkał w internacie jak oni; nigdy nie widzieli nikogo, kto wyglądałby tak jak on. Od czasu do czasu wzywano jego ojca, żeby poluzował skrzypiące okno, wymienił żarówkę, wytarł zalaną podłogę. James, skulony w ostatnim rzędzie, widział, jak reszta klasy zerkała to na niego, to na ojca, i wiedział, że podejrzewali prawdę. Pochylał się wtedy nad książką, tak nisko, że prawie dotykał nosem strony, i nie podnosił głowy, dopóki ojciec nie wyszedł. W drugim miesiącu nauki poprosił rodziców, żeby pozwolili mu samemu chodzić do szkoły i z niej wracać. Kiedy był sam, mógł udawać, że jest zwykłym uczniem. Mógł udawać, że w mundurku wygląda tak jak wszyscy.