Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Najnowsza powieść autorki „Małych ognisk”.
Po straszliwym kryzysie ekonomicznym w USA powstaje represyjny system rządów, w ramach którego władze mogą przesiedlać dzieci dysydentów, szczególnie tych o azjatyckim pochodzeniu. Jednym z takich dzieci jest dwunastoletni Bird, który mieszka z ojcem, emerytowanym profesorem Harvardu zdegradowanym do pracy w bibliotece.
Bird za wszelką cenę chcę się dowiedzieć, co stało się z jego zaginioną trzy lata wcześniej matką, poetką chińskiego pochodzenia. Kiedy chłopak otrzymuje tajemniczy list z zaszyfrowanym rysunkiem, zostaje wciągnięty w jej poszukiwania. Zetknie się z zakazanymi ludowymi przypowieściami, wejdzie do podziemia działalności bibliotek i pozna historie dzieci zabranych rodzicom.
Jak to możliwe, że pozornie cywilizowana społeczność ignoruje jawną niesprawiedliwość? Co jest w stanie zrobić matka, aby ochronić swoje dziecko? „Nasze zaginione serca” to opowieść o świecie, w którym szukano winnych kryzysu, i o świecie, w którym ich znaleziono. Zawsze są przecież jacyś oni, jacyś inni, odzierani z godności, pozbawiani tożsamości.
Wyczekiwana trzecia powieść Celeste Ng, amerykańskiej pisarki o chińskich korzeniach, autorki bestsellerowych „Małych ognisk”, na podstawie których Reese Witherspoon stworzyła ceniony serial
„Nie pozostawia obojętnym”. Stephen King
Bestseller New York Timesa
Książka roku 2022 według: People, TIME Magazine, The Washington Post, USA Today, NPR, Los Angeles Times, Oprah Daily
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Celeste Ng
NASZE ZAGINIONE SERCA
Tytuł oryginału: OUR MISSING HEARTS
Przekład: Elżbieta Janota
Copyright © 2022 by Celeste Ng
Copyright for this edition and translation © 2023 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Adaptacja okładki: Joanna Kosk-Florczak
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
ISBN 978-83-67555-59-3
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.relacja.net
List przychodzi w piątek. Oczywiście rozcięty i ponownie zapieczętowany za pomocą naklejki, jak wszystkie ich listy: Dla Twojego bezpieczeństwa poddano inspekcji – PAKT. Na poczcie wywołał dezorientację, urzędnik rozłożył kartkę, przestudiował ją i przekazał swojemu przełożonemu, a stamtąd trafiła do głównego kierownika.
Jednak ostatecznie wiadomość uznano za nieszkodliwą i wysłano w dalszą drogę. Żadnego adresu zwrotnego, tylko „Nowy Jork” i nowojorski stempel pocztowy sprzed sześciu dni. Na kopercie jego imię – Bird – i stąd wie, że to list od matki.
Już od dawna nie jest Birdem.
Nadaliśmy ci imię Noah, po ojcu twojego ojca, powiedziała mu kiedyś matka. Bird to wyłącznie twoja sprawka.
Gdy wymawiał to słowo – Bird, „ptak” – czuł, że do niego pasuje. Coś, co nie przynależy do ziemi, małe i szybkie stworzenie. Ciekawskie ćwierknięcie, istota, która kuli się wzdłuż krawędzi.
Szkole się to nie spodobało. Bird to nie imię, oznajmili, chłopiec ma na imię Noah. Wzburzona nauczycielka z zerówki: Nie odpowiada, kiedy go wołam! Reaguje tylko na „Bird”.
Bo tak ma na imię, odparła jego matka. Skoro reaguje na „Bird”, sugeruję, by właśnie tak się pani do niego zwracała, i niech diabli wezmą akt urodzenia.
Do każdej karty pracy, która zjawiała się w domu, przykładała mazak, wykreślała Noah i zamiast tego wpisywała na przerywanej linii Bird.
Taka była jego matka: potężna i wojownicza, gdy jej dziecko znalazło się w potrzebie.
W końcu szkoła ustąpiła, choć nauczycielka brała Birda w cudzysłów, jakby to był przydomek gangstera. Drogi „Birdzie”, pamiętaj poprosić mamę, żeby podpisała formularz zgody. Drodzy Państwo Gardner, „Bird” okazuje szacunek i pilnie się uczy, ale musi pełniej uczestniczyć w zajęciach. Dopiero w dziewiątym roku życia, po tym, jak matka odeszła, stał się Noahem.
Jego ojciec twierdzi, że tak jest lepiej, i nie pozwala już, by ktokolwiek nazywał go Birdem.
Jeśli ktoś się tak do ciebie zwróci, mawia, masz go poprawić. Powiedzieć: Przepraszam, nie, to nie moje imię.
Była to jedna z wielu zmian, które zaszły po odejściu jego matki. Nowe mieszkanie, nowa szkoła, nowa praca ojca. Całkiem nowe życie. Jakby ojciec chciał kompletnie ich przetransformować, tak by matka, jeśli kiedykolwiek wróci, nie wiedziała nawet, jak ich znaleźć.
W zeszłym roku w drodze do domu minął swoją dawną wychowawczynię z zerówki. O, dzień dobry, Noah, rzuciła, jak się dzisiaj masz?, a on nie potrafił stwierdzić, czy w jej głosie pobrzmiewała litość, czy zadowolenie.
Teraz ma dwanaście lat; od trzech lat jest Noahem, lecz to imię wciąż przypomina jedną z tych halloweenowych masek, coś gumowego i niewygodnego, co do czego nigdy nie ma pewności, jak to nosić.
¶
A więc teraz, zupełnie znienacka: list od matki. Pismo wygląda na jej – poza tym nikt inny by go tak nie nazwał. Bird. Po tych wszystkich latach zapomina czasem brzmienia jej głosu; kiedy próbuje je przywołać, wymyka mu się niczym cień rozpływający się w mroku.
Drżącymi rękami otwiera kopertę. Trzy lata bez ani jednego słowa, ale teraz nareszcie zrozumie. Dlaczego odeszła. Gdzie się podziewała.
Jednak w środku: nic poza obrazkiem. Całą kartkę papieru od krawędzi do krawędzi pokrywają rysunki nie większe od dziesięciocentówek: koty. Duże koty, małe koty, pręgowane, trikolorki i pingwinki, siedzące prościutko, liżące łapy, tarzające się w kałużach światła. Właściwie pośpieszne bazgroły, jak te, które matka wiele lat temu rysowała mu na torebkach z drugim śniadaniem, jak te, które sam do dziś rysuje w zeszytach. Niewiele ponad kilka zakrzywionych linii, choć kształty są rozpoznawalne. Żywe. To wszystko – żadnej wiadomości, nawet żadnych słów, tylko kot za kotem wśród długopisowych zawijasów. Przesyłka budzi jakieś skojarzenie z tyłu jego głowy, nie potrafi go jednak uchwycić.
Odwraca kartkę, szukając wskazówek, jednak druga strona jest pusta.
Pamiętasz cokolwiek związanego z matką, spytała raz Sadie. Byli na placu zabaw, na szczycie konstrukcji do wspinaczki, przed nimi ziewająca paszcza zjeżdżalni. Piąta klasa, ostatni rok z długą przerwą. Wszystko było już dla nich za małe, zbudowane z myślą o młodszych dzieciach. Patrzyli, jak koleżanki i koledzy z klasy polują na siebie na asfalcie: szukam!
Prawdę mówiąc, pamiętał, ale nie miał ochoty się tym dzielić, nawet z Sadie. To, że oboje nie mieli matek, wiązało ich ze sobą, lecz każdemu z nich przytrafiło się zupełnie co innego. Każdej z ich matek przytrafiło się co innego.
Niewiele, odparł, a ty dobrze pamiętasz swoją?
Sadie chwyciła rurkę nad zjeżdżalnią i podciągnęła się, jakby to był drążek gimnastyczny.
Pamiętam tylko, że była bohaterką, oświadczyła.
Bird nie odpowiedział. Wszyscy wiedzieli, że rodziców Sadie uznano za nienadających się do jej wychowania i tak wylądowała u rodziny zastępczej i w ich szkole. Krążyły o nich najróżniejsze pogłoski: że choć matka Sadie była czarna, a ojciec biały, należeli do chińskich sympatyków, którzy sprzedawali Amerykę. O Sadie też krążyły najróżniejsze pogłoski: że kiedy funkcjonariusze przyjechali ją zabrać, ugryzła jednego z nich i z wrzaskiem pobiegła z powrotem do rodziców, aż musieli wywieźć ją w kajdankach. Że to nie jest nawet jej pierwsza rodzina zastępcza, że nieraz ją już przenoszono, bo tyle sprawia kłopotów. Że gdy ją zabrano, jej rodzice w dalszym ciągu próbowali obalić PAKT, jakby nie zależało im na jej odzyskaniu; że zostali aresztowani i siedzą gdzieś w więzieniu. Bird podejrzewał, że istnieją też historie o nim, ale nie chciał ich znać.
Tak czy siak, ciągnęła Sadie, jak tylko będę dość dorosła, wracam do Baltimore, żeby ich odnaleźć.
Była rok starsza od niego, mimo że chodzili do tej samej klasy, i nigdy nie dawała mu o tym zapomnieć. Musiała powtarzać, szeptali z litością rodzice, gdy odbierali dzieci ze szkoły. Z powodu wychowania, które odebrała. Ale nawet nowy start nie jest w stanie jej naprostować.
Jak, zapytał Bird.
Sadie nie odpowiedziała, a po chwili puściła rurkę i zgarbiła się obok niego, mały wyzywający pagórek. W kolejnym roku, przed samym końcem ostatniego semestru, Sadie zniknęła – i teraz, w siódmej klasie, Bird znów jest całkiem sam.
Jest tuż po piątej: ojciec wkrótce wróci do domu i jeśli zobaczy list, każe Birdowi go spalić. Nie mają żadnych rzeczy należących do matki, nawet jej ubrań. Gdy odeszła, ojciec spalił jej książki w kominku, roztrzaskał zostawiony przez nią telefon komórkowy, a całą resztę usypał w stertę przy krawężniku. Zapomnij o niej, polecił. Jeszcze przed nadejściem poranka bezdomni uprzątnęli stos do czysta. Kilka tygodni później, kiedy ojciec i syn przenieśli się do mieszkania na kampusie, zostawili nawet łóżko, które dzielili wcześniej rodzice. Teraz ojciec śpi na niższej pryczy piętrówki, pod Birdem.
Sam powinien spalić list. Trzymanie czegokolwiek, co się z nią wiąże, jest niebezpieczne. Chodzi zresztą o coś więcej: gdy widzi swoje imię, swoje dawne imię, na kopercie, otwierają się w nim drzwi, przez które wślizguje się przeciąg. Czasem, kiedy zauważa skulone postaci śpiące na chodniku, omiata je wzrokiem w poszukiwaniu czegoś znajomego. Czasami znajduje – chustka w grochy, bluzka w czerwone kwiaty, wełniana czapka naciągnięta prawie na oczy – i przez chwilę wierzy, że to ona. Łatwiej jest, jeśli zniknęła na zawsze, jeśli ma już nigdy nie wrócić.
Klucz ojca zgrzyta w dziurce, wwiercając się w sztywny zamek.
Bird pędzi do sypialni, unosi koce, wpycha list w poszewkę poduszki.
Niewiele pamięta, jeśli chodzi o matkę, ale wie jedno: zawsze miała plan. Nie zadałaby sobie trudu, by znaleźć ich nowy adres, i nie podjęła ryzyka związanego z nadaniem wiadomości, gdyby nie miała powodu. A zatem ten list musi coś oznaczać. Chłopiec powtarza to sobie raz po raz.
Zostawiła ich, tylko tyle mówił ojciec.
A potem, przyklękając, by spojrzeć Birdowi w oczy: Tak będzie lepiej. Zapomnij o niej. Ja nigdzie się nie wybieram, tylko tyle musisz wiedzieć.
W tamtym czasie Bird nie wiedział, co zrobiła. Wiedział jedynie, że przez długie tygodnie słyszał z kuchni stłumione głosy rodziców, choć już od dawna powinien był spać. Zwykle dochodziły stamtąd kojące szepty, które w kilka minut kołysały go do snu, znak, że wszystko jest w porządku. Jednak ostatnio brzmiało to jak przeciąganie liny: najpierw głos ojca, potem matki, zbierający się w sobie, zaciskający zęby.
Nawet wtedy rozumiał, że lepiej nie zadawać pytań. Po prostu skinął głową i pozwolił, by ojciec, ciepły i solidny, wziął go w ramiona.
Dopiero później poznał prawdę, którą ciśnięto w niego na placu zabaw, była jak kamień trafiający w policzek: Twoja mama to zdrajczyni. D.J. Pierce splunął na ziemię, tuż obok sneakersów Birda.
Wszyscy wiedzieli, że jego matka jest OPA, Osobą Pochodzenia Azjatyckiego. Kung-fu OPAndą, jak nazywały takich ludzi niektóre dzieciaki. To nie było nic nowego. Prawdę tę można było dostrzec w twarzy Birda, jeśli dobrze się jej przyjrzało: wszystkie te części, których nie odziedziczył po ojcu, wskazówki w nachyleniu kości policzkowych, kształcie jego oczu. Bycie OPA, przypominały władze, samo w sobie nie stanowiło przestępstwa. W Pakcie nie chodzi o rasę, powtarzał zawsze prezydent, lecz o patriotyzm i światopogląd.
Ale twoja mama wszczęła zamieszki, twierdził D.J. Tak mówią moi rodzice. Była zagrożeniem dla społeczeństwa i wkrótce mieli ją aresztować, dlatego uciekła.
Ojciec ostrzegał go, że to się może zdarzyć. Ludzie będą opowiadać najróżniejsze bzdury, uprzedził Birda. Po prostu skup się na nauce. Mów: Nie mamy z nią nic wspólnego. Mów: Nie jest już częścią mojego życia.
Tak powiedział.
Nie mamy z nią nic wspólnego, tata i ja. Nie jest już częścią mojego życia.
W środku jego serce skurczyło się i zaskrzypiało. Gruda śliny kolegi połyskiwała i pieniła się na asfalcie.
Gdy ojciec Birda wchodzi do mieszkania, chłopiec siedzi już przy stole w otoczeniu podręczników. Normalnie zerwałby się na nogi i przytulił ojca, obejmując go jednym ramieniem. Dziś, ponieważ wciąż myśli o liście, garbi się nad zadaniem domowym i unika jego wzroku.
Winda znowu nie działa, oznajmia ojciec.
Mieszkają na ostatnim piętrze jednego z akademików, to aż dziesięć kondygnacji. Nowszy budynek, ale uniwersytet jest tak wiekowy, że nawet nowsze budynki są tu przestarzałe.
Istnieliśmy, jeszcze zanim Stany Zjednoczone zostały krajem, lubi powtarzać jego ojciec. Mówi my, jakby wciąż był członkiem kadry akademickiej, choć już od lat nim nie jest. Teraz pracuje w uczelnianej bibliotece, prowadzi dokumentację, odkłada książki na półki, a mieszkanie dostał w pakiecie ze stanowiskiem. Bird rozumie, że to zaleta, że ojciec ma niską stawkę godzinową i krucho u nich z pieniędzmi, jednak w jego oczach nie wygląda to na jakąś wielką korzyść. Wcześniej mieli dla siebie cały dom z podwórkiem i ogrodem. Teraz zajmują malutkie, dwupokojowe studio: jednoosobowa sypialnia, którą Bird dzieli z ojcem, salon z aneksem kuchennym pod jedną ze ścian. Dwupalnikowa kuchenka; minilodówka zbyt mała, by karton mleka zmieścił się w niej na stojąco. Pod nimi studenci przychodzą i odchodzą; każdego roku mają nowych sąsiadów i gdy zaczynają rozpoznawać ich twarze, tamci znikają. W lecie brakuje klimatyzacji; zimą kaloryfery grzeją pełną parą. A gdy pękata winda odmawia współpracy, jedyna droga w górę lub w dół wiedzie po schodach.
Cóż, wzdycha ojciec. Jedna dłoń sięga ku węzłowi krawata, rozluźnia go. Powiadomię dozorcę.
Bird nadal wpatruje się w swoje papiery, ale czuje, że spojrzenie ojca się na nim zatrzymuje. Czeka, aż chłopiec podniesie wzrok. On jednak nie ośmiela się tego zrobić.
Dzisiejsze zadanie z angielskiego: W krótkiej wypowiedzi pisemnej wyjaśnij, co oznacza PAKT i dlaczego jest tak istotny dla bezpieczeństwa narodowego. Podaj trzy konkretne przykłady. Bird wie, jak należy odpowiedzieć; co roku uczą się o tym w szkole. Ustawa o Protekcji Amerykańskiej Kultury i Tradycji. W zerówce nazywali to obietnicą: Obiecujemy strzec amerykańskich wartości. Obiecujemy się nawzajem pilnować. Każdego roku uczą się tego samego, tyle że używając większych słów. Podczas tych lekcji nauczyciele i nauczycielki zwykli spoglądać na Birda, dość znacząco, i reszta klasy też odwracała się, by popatrzeć.
Odsuwa na bok rozprawkę i zamiast tego skupia się na matematyce. Załóżmy, że PKB Chin wynosi 15 bilionów dolarów i wzrasta o 6% rocznie. Jeżeli PKB Stanów Zjednoczonych wynosi 24 biliony dolarów i wzrasta o 2% rocznie, ile lat musi upłynąć, zanim chiński PKB przewyższy amerykański? Tam, gdzie w grę wchodzą liczby, idzie mu łatwiej. Tam może być pewien, co jest słuszne, a co nie.
Wszystko w porządku, Noah?, zagaduje ojciec, a Bird kiwa głową, wykonując niejasny gest w stronę zeszytu.
Mam tylko mnóstwo zadane, mamrocze, a ojciec, najwyraźniej tym usatysfakcjonowany, idzie do sypialni się przebrać.
Bird przenosi jedynkę, bierze wynik końcowy w schludną ramkę. Nie ma sensu opowiadać ojcu o swoim dniu: wszystkie są takie same. Spacer do szkoły wzdłuż tej samej trasy. Przysięga wierności fladze, hymn, dreptanie z klasy do klasy ze spuszczoną głową, tak by nie zwracać na siebie uwagi na korytarzach, niepodnoszenie ręki, nigdy. W najlepsze dni wszyscy go ignorują; przez większość czasu dokuczają mu albo go żałują. Nie jest pewien, czego bardziej nie znosi, lecz za obie te rzeczy obwinia matkę.
Pytanie ojca, jak mu minął dzień, też nie ma większego sensu. O ile Birdowi wiadomo, jego dni również niczym się od siebie nie różnią: przetoczyć wózek przez magazyn, odłożyć książkę na miejsce, powtórzyć. W pokoju zwrotów będzie już czekał kolejny wózek. Syzyfowa – takim mianem określił ojciec swoją pracę krótko po jej rozpoczęciu. Kiedyś wykładał lingwistykę; kocha książki i słowa; mówi biegle w sześciu językach, czytać potrafi w kolejnych ośmiu. To on opowiedział Birdowi historię Syzyfa, który przez całą wieczność wtacza na górę ten sam głaz. Ojciec uwielbia mity, tajemnicze łacińskie rdzenie i słowa tak długie, że trzeba ćwiczyć, zanim człowiek zdoła wyklepać je niczym różaniec. Zdarzało się, że przerywał sobie w pół zdania, by wyjaśnić jakiś skomplikowany termin, zbaczał ze ścieżki swoich myśli i ruszał krętym szlakiem, relacjonując Birdowi dzieje danego słowa, jego pochodzenie, całą historię życia zarówno jego, jak i jego rodzeństwa i kuzynostwa. Zdzierał z niego warstwy znaczeń. Bird zresztą też to kiedyś uwielbiał, w czasach, kiedy był młodszy, gdy ojciec wciąż wykładał, a matka wciąż mieszkała z nimi i wszystko było inne. Kiedy nadal wierzył, że opowieści mogą wszystko wyjaśnić.
Obecnie jego ojciec nie mówi zbyt wiele o słowach. Jest zmęczony długimi dniami w bibliotece, które ścierają mu oczy na piasek; do domu przychodzi spowity ciszą, jakby ta wsączała się w niego w magazynie, chłodne słodko-stęchłe powietrze, mrok wiszący nad ramieniem, z trudem odpychany na bok przez pojedynczą lampę w każdej alejce. Bird też o nic go nie pyta, z tego samego powodu, dla którego ojciec nie lubi mówić o matce: obaj wolą nie tęsknić za tym, czego nie mogą odzyskać.
Mimo to: ona powraca w nagłych przebłyskach. Jak strzępki na wpół zapamiętanych snów.
Jej śmiech, nagły jak szczekanie foki, hałaśliwy wybuch, który odrzucał w tył całą jej głowę. Nieprzystający damie, tak o nim mówiła, z dumą. To, jak bębniła palcami, kiedy się nad czymś zastanawiała, jej myśli tak niespokojne, że nie mogła usiedzieć w bezruchu. I jeszcze to: późna noc, Bird złożony chrapliwym kaszlem. W panice zbudził się ze spoconego snu, kaszląc i płacząc, z piersią pełną gorącego kleju. Pewny, że wkrótce umrze. I matka zarzucająca ręcznik na lampkę nocną, zwijająca się przy nim w kłębek, przykładająca chłodny policzek do jego czoła. Trzymająca go w ramionach, dopóki nie zasnął, trzymająca go przez całą noc. Za każdym razem, kiedy się budził, ona wciąż go obejmowała i strach, który narastał w nim jak coś zmierzwionego, stawał się znów gładki i uładzony.
Siedzą razem przy stole, Bird stuka ołówkiem o kartę pracy, ojciec w skupieniu przeczesuje wzrokiem gazetę. Wszyscy inni ludzie na świecie czytają wiadomości online, scrollują najpopularniejsze artykuły, wyciągają telefony na dźwięk powiadomienia o kolejnym ważnym newsie. Kiedyś jego ojciec też tak robił, ale odkąd się przeprowadzili, zrezygnował z komórki i laptopa. Po prostu jestem staroświecki, odparł, gdy Bird go o to spytał. Teraz czyta gazetę, od deski do deski. Każde słowo, jak sam mówi, każdego jednego dnia. To najbliższe przechwałce twierdzenie, na jakie sobie pozwala. Między zadaniami Bird stara się nie spoglądać w stronę sypialni, gdzie w ukryciu czeka list. Zamiast tego studiuje nagłówki na pierwszej stronie, która oddziela go od ojca. BYSTRE OKO STRAŻY SĄSIEDZKIEJ UDAREMNIA POTENCJALNĄ REWOLTĘ W DYSTRYKCIE KOLUMBII.
Bird liczy. Jeśli koreański samochód kosztuje 15 000 dolarów, ale służy tylko przez trzy lata, podczas gdy amerykański samochód kosztuje 20 000 dolarów, ale wystarcza na dziesięć lat, ile pieniędzy można zaoszczędzić w ciągu pięćdziesięciu lat, kupując wyłącznie amerykańskie samochody? Jeżeli wirus rozprzestrzenia się wykładniczo wśród populacji liczącej 10 milionów ludzi, a stopa wzrostu zachorowań codziennie zwiększa się dwukrotnie…
Po drugiej stronie stołu ojciec odwraca gazetę.
Została już tylko rozprawka. Bird opornie brnie przez zadanie, budując koślawy akapit słowo po słowie.PAKT to bardzo ważne prawo, które zakończyło Kryzys i zapewnia bezpieczeństwo naszemu krajowi, ponieważ…
Czuje ulgę, gdy ojciec składa dziennik i zerka na zegarek, gdy może porzucić rozprawkę i odłożyć ołówek.
Prawie wpół do siódmej, stwierdza ojciec. Chodź, pora coś zjeść.
Przechodzą przez ulicę, by dotrzeć na kolację do stołówki. Kolejna rzekoma zaleta ojcowskiej posady: nikt nie musi gotować; wygodny układ dla samotnego rodzica. Jeśli w wyniku jakiegoś nieprzewidzianego opóźnienia przegapią kolację, ojciec coś dla nich wyskrobuje – może to być niebieskie pudełko gotowego makaronu z serem; skąpy posiłek, po którym obaj nadal są głodni. Przed odejściem matki jadali razem, trzyosobowy krąg wokół kuchennego stołu, rodzice gawędzili i śmiali się przy posiłku, później matka śpiewała cicho, zmywając naczynia, a ojciec je wycierał.
Znajdują miejsce w kącie na tyłach stołówki, gdzie mogą zjeść w samotności. Wokół nich studenci i studentki zbijają się w dwu- i trzyosobowe grupki, niski pomruk ich szeptanych rozmów niczym prąd powietrza przecinający salę. Bird nie zna żadnych imion i kojarzy tylko kilka twarzy; nie ma zwyczaju patrzeć ludziom w oczy. Po prostu idź dalej, nakazuje zawsze ojciec, jeśli przechodnie się gapią, ich spojrzenia jak stonogi na twarzy Birda. Chłopiec jest wdzięczny, że nikt nie oczekuje od niego, że będzie uśmiechał się do studentów, kiwał im głową, wdawał się w pogawędki. Oni też nie znają jego imienia, zresztą pod koniec roku i tak wszyscy wyjadą.
Prawie kończą posiłek, gdy na zewnątrz wybucha zamieszanie. Jakaś szamotanina i łoskot, pisk opon. Syreny.
Zostań tu, poleca Birdowi ojciec. Podbiega do okna, dołączając do stłoczonych tam studentów wyglądających na ulicę. W całej stołówce jedzenie na porzuconych talerzach stygnie. Niebieskobiałe świetlówki migają na suficie i ścianach. Bird nie wstaje. Cokolwiek się dzieje, wkrótce minie. Trzymaj się z dala od kłopotów, powtarza zawsze ojciec, mając na myśli wszystko, co wiąże się ze zwracaniem na siebie uwagi. Jak zobaczysz kłopoty, poinstruował go raz, biegnij w drugą stronę. Taki właśnie jest ojciec: wlecze się przez życie ze spuszczoną głową.
Jednak pomruk w sali jadalnej staje się głośniejszy. Więcej syren, więcej świateł rzucających cienie, które puchną i zawisają, potworne, na suficie. Z zewnątrz dobiega plątanina gniewnych głosów i dźwięk przepychających się ciał, na chodniku kroki stóp w ciężkich butach. Bird nigdy nie słyszał czegoś podobnego i jakaś jego część pragnie podbiec do okna, wyjrzeć i sprawdzić, co się dzieje. Inna część chce dać nura pod stół i się schować, jak przystało na małą wystraszoną istotę, którą, co nagle sobie uświadamia, jest. Z ulicy dochodzi zgrzytliwy wybuch megafonu: Mówi policja. Proszę pozostać w bezpiecznych schronieniach. Aż do odwołania należy trzymać się z dala od okien.
W całej sali studentki i studenci czmychają z powrotem do swoich stolików, a Peggy, kierowniczka stołówki, obchodzi pomieszczenie, energicznie zaciągając zasłony. Powietrze mrowi od szeptów. Bird wyobraża sobie wściekłą tłuszczę na zewnątrz, barykady ze śmieci i mebli, koktajle Mołotowa i płomienie. Wszystkie zdjęcia z czasów Kryzysu, które oglądali w szkole, ożywają. Nerwowo postukuje kolanem o nogę stołu, dopóki nie wraca ojciec, a wtedy to rozedrganie przenosi się do jego wnętrza, do pustego miejsca w jego piersi.
Co się dzieje, pyta.
Ojciec potrząsa głową.
Jakieś rozruchy, odpowiada. Tak sądzę. I dodaje, dostrzegając szeroko otwarte oczy syna: Wszystko w porządku, Noah. Władze już tu są. Mają wszystko pod kontrolą.
W czasach Kryzysu ciągle dochodziło do rozruchów; raz po raz uczyli się o tym w szkole, odkąd tylko Bird pamięta. Nikt nie miał pracy, fabryki zawiesiły produkcję, wszystkiego brakowało; rozgniewane grupy plądrowały sklepy i wzniecały zamieszki na ulicach, całe dzielnice stawały w ogniu. Naród sparaliżowany wśród tej zawieruchy.
Nie dało się, opowiadał nauczyciel wiedzy o społeczeństwie, wieść produktywnego życia.
Wyświetlił kolejny slajd na tablicy interaktywnej. Ulice w gruzach, rozbite okna. Czołg na środku Wall Street. Dym wzbijający się wśród pomarańczowej mgły pod Łukiem Wjazdowym w St. Louis.
Właśnie dlatego, moi państwo, macie szczęście, że żyjecie w czasach, gdy dzięki PAKT-owi takie destrukcyjne protesty są już pieśnią przeszłości.
I to prawda, przez większą część życia Birda rozruchy były zanikającym zjawiskiem. PAKT obowiązywał od przeszło dekady, został przyjęty przytłaczającą większością głosów zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie, i podpisany przez prezydenta w rekordowym czasie. Sondaże, jeden za drugim, wciąż pokazują, że cieszy się ogromnym poparciem społecznym.
Tylko że: w ostatnich kilku miesiącach w całym kraju działy się dziwne rzeczy – nie były to strajki, marsze czy zamieszki, o jakich uczyli się na lekcjach, ale coś nowego. Niezwykłe i na pierwszy rzut oka bezsensowne wyczyny, zbyt osobliwe, by o nich nie poinformować, wszystkie anonimowe i wymierzone w PAKT. W Memphis postaci w maskach narciarskich opróżniły do rzeki wywrotkę pełną piłeczek pingpongowych i uciekły, zostawiając po sobie pióropusz białych kulek. Na każdej wymalowano miniaturowe czerwone serduszko, a poniżej słowa: KONIEC Z PAKT-EM. Ledwie w zeszłym tygodniu dwa drony rozwinęły baner nad mostem Brooklińskim, od łuku do łuku. JEBAĆ PAKT, głosił. W ciągu pół godziny policja stanowa zamknęła most, podtoczyła do obu wież wspornikowych podnośnik i zdjęła płachtę – Bird widział jednak zdjęcia, pstryknięte telefonami i wrzucone do sieci; publikowały je także wszystkie wydania wiadomości i serwisy informacyjne, a nawet niektóre gazety. Wielki baner z tłustymi czarnymi literami, a niżej przypominające kleks czerwone serce niczym bryzg krwi.
Zamknięcie mostu na kilka godzin sparaliżowało ruch uliczny w Nowym Jorku: ludzie wrzucali filmiki ukazujące długie kolejki samochodów, łańcuch czerwonych świateł ciągnący się daleko w noc. Dotarliśmy do domu dopiero po północy, powiedział reporterom jeden z kierowców. Ciemne kręgi wykwitały mu pod oczami niczym smugi dymu. Czuliśmy się jak zakładnicy, ciągnął, nikt nie wiedział, co się dzieje – chcę powiedzieć, że to było jak atak terrorystyczny. Reporterzy obliczyli wartość zmarnowanej benzyny, ilość uwolnionego dwutlenku węgla, ekonomiczne koszta tych kilku godzin. Krążyły plotki, że ludzie wciąż znajdują piłeczki pingpongowe dryfujące po rzece Missisipi; policja z Memphis udostępniła fotografię kaczki, która ich zdaniem się udławiła, na jej szyi uwypuklały się buły przypominające nowotworowe guzy.
Absolutnie nieakceptowalne zachowanie, nauczyciel wiedzy o społeczeństwie pociągnął nosem. Jeśli któreś z was zwęszy kiedykolwiek, że ktoś planuje tego rodzaju rozruchy, waszym obywatelskim obowiązkiem na mocy PAKT-u jest zgłosić to władzom.
Nauczyciel wygłosił spontaniczny wykład i zadał im dodatkową pracę domową: Napisz długą na pięć akapitów rozprawkę, w której wyjaśnisz, jak niedawne zakłócenia porządku naraziły na szwank bezpieczeństwo publiczne wszystkich obywateli. Birdowi zesztywniała i ścierpła ręka.
A tu proszę, rozruchy tuż przed stołówką! Bird jest równie przerażony, jak zafascynowany. Co to takiego: atak? Zamieszki? Bomba?
Ojciec bierze go za rękę nad blatem stołu. To coś, co często robił, kiedy Bird był mały, coś, czego prawie nigdy nie robi teraz, gdy Bird jest starszy, coś, za czym Bird – w sekrecie – tęskni. Dłoń ojca jest miękka, bez zrogowaceń, to dłoń człowieka pracującego umysłowo. Jego ciepłe silne palce oplatają palce Birda, łagodnie je unieruchamiając.
Wiesz, skąd się wzięło to słowo?, pyta ojciec. Roz- jest równe łacińskiemu dis-, co znaczy rozdzielenie. Jak w słowach rozbić, rozciągnąć, rozczłonkować.
Najstarszy zwyczaj ojca: rozbieranie słów, jakby to były stare zegarki, by pokazać tykające wewnątrz trybiki. Próbuje w ten sposób uspokoić Birda, jakby opowiadał mu bajkę na dobranoc. Rozproszyć jego uwagę, a może nawet swoją własną.
Plus ruchy, od dawnego rwać. Jak w poderwać się, a więc wykonać ruch w górę; przerwać, czyli wtrącić się, wepchnąć pomiędzy; narwany, czyli energiczny, ruchliwy.
Głos ojca w ekscytacji podnosi się o oktawę, struna gitary odnajdująca właściwy ton. A więc rozruchy, objaśnia, znaczą tyle co rozrywanie. Rozbijanie na kawałki.
Bird myśli o wyrwanych z korzeniami torach kolejowych, zabarykadowanych autostradach, rozsypujących się budynkach. Myśli o zdjęciach, które pokazywano im w szkole, protestanci ciskający kamieniami, funkcjonariusze oddziałów antyzamieszkowych skuleni za murem tarcz. Z zewnątrz dobiega niewyraźne trzeszczenie policyjnych krótkofalówek, głosy puchnące i niknące poza zasięgiem słuchu. Wszędzie wokół studenci i studentki pochylają się nad telefonami, szukając wyjaśnień, postując najnowsze wieści.
Nic się nie martw, Noah, pociesza ojciec. Wkrótce będzie po wszystkim. Nie ma się czego bać.
Nie boję się, odpowiada Bird. I nie boi się, nie do końca. To nie strach rozpełza się po jego skórze niczym pajęczyna. To coś przypominającego napięcie, które unosi się w powietrzu przed burzą, jakiś olbrzymi elektryzujący potencjał.
Po około dwudziestu minutach przez megafon, zaciągnięte zasłony i podwójne szyby w oknach przebija się i chrzęści kolejne ogłoszenie. Można już bezpiecznie podjąć przerwane czynności. Prosimy o informowanie władz o jakichkolwiek podejrzanych działaniach.
Wokół nich studenci zaczynają odpływać cienkimi strużkami, zostawiają tace w wyznaczonym miejscu i pędzą do akademików, narzekając na opóźnienie. Jest już po wpół do dziewiątej i nagle wszyscy pragną być gdzie indziej. Podczas gdy Bird i jego ojciec zbierają swoje rzeczy, Peggy zaczyna rozsuwać zasłony, za którymi ukazuje się pociemniała ulica. Za plecami kobiety personel stołówki śmiga od stolika do stolika ze ścierkami i butelkami środka czyszczącego; ktoś inny pośpiesznie szura miotłą po kafelkach, zbierając rozsypane płatki zbożowe i leżące okruszki.
Ja to zrobię, Peggy, proponuje ojciec Birda, a kobieta z wdzięcznością kiwa mu głową.
Proszę na siebie uważać, panie Gardner, mówi, pędząc z powrotem do kuchni. Bird wierci się, czekając, aż ojciec porozsuwa wszystkie zasłony i będą mogli wrócić do domu.
Powietrze na zewnątrz jest rześkie i nieruchome. Wszystkie radiowozy odjechały, ludzie się rozeszli, okolica opustoszała. Chłopiec rozgląda się za śladami rozruchów – kraterami, nadpalonymi budynkami, potłuczonym szkłem. Nic. Potem, kiedy przechodzą przez ulicę w drodze do akademika, Bird zauważa coś na jezdni: wymalowane sprayem, krwistoczerwone na tle asfaltu, na samym środku skrzyżowania. Wielkie jak samochód, nie sposób go przegapić. Serce, uświadamia sobie, jak z baneru na Brooklynie. Tym razem otacza je pierścień słów. ODDAJCIE NAM NASZE ZAGINIONE SERCA.
Mrowienie pełznie po jego skórze niczym wąż.
Zwalnia, przechodząc na drugą stronę, i jeszcze raz odcyfrowuje litery. NASZE ZAGINIONE SERCA. Na wpół wyschnięta farba klei się do podeszew jego sneakersów; oddech, raptem gorący, klei się do gardła. Zerka na ojca, wypatrując błysku rozpoznania. Ten jednak szarpie go lekko za ramię. Odciąga go, nawet nie spoglądając w dół. Nie szukając wzroku syna.
Późno się robi, stwierdza. Lepiej wejdźmy do środka.
Była poetką, jego matka.
I to sławną, dodała Sadie, a on wzruszył ramionami. Istnieje w ogóle coś takiego?
Żartujesz, oburzyła się przyjaciółka. Wszyscy słyszeli o Margaret Miu.
Zastanowiła się chwilę.
Cóż, uściśliła, w każdym razie słyszeli przynajmniej jeden z jej wierszy.
Początkowo była to tylko fraza jak każda inna.
Niedługo po odejściu matki Bird znalazł w autobusie skrawek papieru, cieniutki niczym skrzydło martwego motyla, wsunięty w szparę między siedzeniem a ścianą. Jeden z kilkudziesięciu. Ojciec wyrwał mu go z ręki, zmiął i cisnął na podłogę.
Nie podnoś śmieci, Noah, pouczył.
Jednak Bird zdążył już przeczytać słowa na samej górze: WSZYSTKIE NASZE ZAGINIONE SERCA.
Nigdy dotąd nie słyszał tych słów, jednak w miesiącach, a potem latach po zniknięciu matki pojawiały się niespodziewanie także w innych miejscach. Pod postacią graffiti w tunelu rowerowym, na ścianie boiska do koszykówki, na dykcie ogradzającej dawno przerwaną budowę. NIE ZAPOMINAJCIE O NASZYCH ZAGINIONYCH SERCACH. Nagryzmolone grubym pędzlem na plakatach straży sąsiedzkiej: GDZIE SĄ NASZE ZAGINIONE SERCA? I na broszurkach, które pojawiły się pod osłoną nocy i zostały odkryte pewnego pamiętnego ranka: wetknięte pod wycieraczki samochodów, rozsiane po chodniku, zaczepione o betonowe cokoły latarni ulicznych. Skserowane ulotki wielkości dłoni, na których napisano jedynie: WSZYSTKIE NASZE ZAGINIONE SERCA.
Następnego dnia graffiti zamalowano, plakaty zastąpiono nowymi, broszury zamieciono jak opadłe liście. Zrobiło się tak czysto, że równie dobrze mógł sobie to wszystko jedynie wyobrazić.
Wtedy ta fraza nic dla niego nie znaczyła.
To anty-PAKT-owski slogan, wyjaśnił zwięźle ojciec, kiedy Bird zapytał. Wykorzystywany przez ludzi, którzy chcą obalić PAKT. Pomylonych ludzi, dodał. Prawdziwych szaleńców.
Trzeba być szaleńcem, zgodził się Bird, by chcieć obalić PAKT. PAKT pomógł zakończyć Kryzys; PAKT utrzymywał spokój i bezpieczeństwo. Wiedziały to nawet przedszkolaki. Tak naprawdę PAKT był prawem do bólu zdroworozsądkowym: jeśli zachowujesz się niepatriotycznie, poniesiesz konsekwencje. Jeśli nie, to czym się martwisz? A jeśli zobaczysz lub usłyszysz coś niepatriotycznego, twoim obowiązkiem jest powiadomić władze. Bird nigdy nie poznał świata bez PAKT-u; ustawa wydawała mu się takim samym aksjomatem jak grawitacja czy Nie zabijaj. Nie rozumiał, dlaczego ktoś chciałby mu się sprzeciwiać, jak to się wiązało z sercami ani jak serce może zaginąć. Jak człowiek miałby przetrwać bez bijącego w nim serca?
Nie miało to sensu, dopóki nie poznał Sadie. Którą zabrano z domu i umieszczono w rodzinie zastępczej, bo jej rodzice protestowali przeciwko PAKT-owi.
Nie wiedziałeś?, spytała. Jakie konsekwencje za to grożą? Bird. No serio.
Postukała w pracę domową, którą im zadano: Trzy Filary PAKT-U. Delegalizuje promocję nieamerykańskich wartości i zachowań. Nakłada na wszystkich obywateli obowiązek zgłaszania potencjalnych zagrożeń dla naszego społeczeństwa. I dalej, pod palcem Sadie: Chroni dzieci przed środowiskami głoszącymi szkodliwe poglądy.
Nawet wtedy nie chciał w to uwierzyć. Może na mocy PAKT-u faktycznie przeniesiono kilkoro dzieci, ale na pewno nie działo się to często – gdyby było inaczej, dlaczego nikt o tym nie mówi? Jasne, od czasu do czasu słyszało się o przypadku takim jak Sadie, jednak były to niewątpliwie wyjątki. Skoro już do tego dochodziło, to znaczy, że zrobiłeś coś niebezpiecznego, a twoje dziecko potrzebowało ochrony – przed tobą i przed tym, co wyprawiałeś lub wygadywałeś. I co jeszcze, pytali retorycznie niektórzy ludzie, może pedofile i sadyści też zasługują, by zatrzymać dzieci przy sobie?
Bird bezmyślnie powtórzył to wszystko Sadie, a dziewczyna ucichła. Potem zgniotła w kulę swoją kanapkę zrobioną z tuńczyka i majonezu i z impetem rozsmarowała mu ją na twarzy. Gdy udało mu się otrzeć oczy, jej już nie było, a smród ryby na całe popołudnie przylgnął do jego włosów i skóry.
Kilka dni później Sadie wyciągnęła coś z plecaka.
Zobacz, rozkazała. Pierwsze słowo, jakie skierowała do niego od tamtego incydentu. Bird, zobacz, co znalazłam.
Była to gazeta, postrzępione rogi, tusz rozmazany tak, że nabrał szarego odcienia.
Miała już prawie dwa lata. A w niej, tuż pod linią zgięcia, nagłówek: LOKALNA POETKA POWIĄZANA Z REWOLTAMI. Zdjęcie jego matki, dołeczek w policzku zawieszony na krawędzi uśmiechu.
Świat wokół niego rozmył się i poszarzał.
Skąd to masz, spytał, a Sadie wzruszyła ramionami.
Z biblioteki.
Stał się znanym w całym kraju wezwaniem do anty-PAKT-owskich zamieszek, lecz jego korzenie znajdują się tutaj – przerażająco blisko nas. Slogan, coraz częściej używany, by atakować cieszące się ogromnym poparciem prawo z zakresu bezpieczeństwa narodowego, jest dziełem lokalnej poetki Margaret Miu, zaczerpniętym z tomiku jej wierszy pod tytułem Nasze zaginione serca. Miu, córka chińskich imigrantów i matka małego syna…
W tym momencie słowa zachwiały się i rozmazały.
Wiesz, co to znaczy, Bird, nalegała Sadie. Stanęła na palcach, jak zawsze, gdy była podekscytowana. Twoja mama…
Wtedy zrozumiał. Dlaczego ich zostawiła. Dlaczego nigdy o niej nie rozmawiali.
To jedna z nich, ciągnęła Sadie. I gdzieś tam jest. Organizuje protesty. Walczy z PAKT-em. Działa, by go obalić i sprowadzić dzieci do domu. Tak samo jak moi rodzice.
Oczy jej pociemniały i nabrały nieobecnego połysku. Jakby przenikała Birda wzrokiem i patrzyła na jakieś olśniewające zjawisko tuż za jego plecami.
Może są gdzieś tam razem, powiedziała.
Bird pomyślał, że to tylko jedna z jej życzeniowych fantazji. Jego matka – liderką tego wszystkiego? Nieprawdopodobne, jeśli nie niemożliwe. A jednak jej słowa widniały na licznych plakatach i banerach w całym kraju, nawołujących do obalenia PAKT-u.
Jak wiadomości nazywają ludzi, którzy protestują przeciwko ustawie: Zbuntowani wywrotowcy. Zdradzieccy chińscy sympatycy. Guzy na tkance amerykańskiego społeczeństwa. Wyrazy, które musiał wtedy sprawdzić w słowniku ojca, razem z wyeliminować i wykorzenić.
Za każdym razem, gdy zauważali słowa matki – w doniesieniach prasowych, na czyimś telefonie – Sadie trącała Birda łokciem, jakby wypatrzyli jakąś gwiazdę. Dowód na to, że jego matka gdzieś tam jest, gdzieś daleko, i bardzo martwi się o cudze dzieci, mimo że porzuciła własne. Ironia tej sytuacji wsączyła się w jego żyły.
Teraz nie chodzi już o „gdzieś daleko”. Słowa matki są tutaj, pstrzą jego ulicę krwawą czerwienią. List od niej na górze, w jego poduszce. Bryzg czerwonego serca, taki sam jak na moście Brooklińskim, na chodniku u jego stóp. Bird ogląda się przez ramię, przeczesując wzrokiem ciemne kąty dziedzińca, niepewny, czy chłód w jego gardle to lęk czy nadzieja, czy chce paść jej w ramiona, czy wywlec ją z kryjówki na światło. Nikogo tam jednak nie ma, a ojciec znów ciągnie go za ramię, więc chłopiec wchodzi za nim do budynku i ruszają w górę po schodach.
Z powrotem w ich studiu spocony i zmęczony po wspinaczce ojciec zrzuca płaszcz i wiesza go na kołku. Bird siada, by dokończyć zadanie, lecz jego umysł brzęczy, nieposłuszny. Spogląda w stronę okna wychodzącego na dziedziniec w dole, ale widzi tylko ich zapuszczone mieszkanko odbite w szybie. Przed nim niedokończone wypracowanie przechodzi w pustą białą przestrzeń.
Tato, zagaduje.
Na drugim końcu pokoju ojciec podnosi wzrok znad książki. Czyta słownik, bez celu przerzucając strony: stary zwyczaj, który Bird uważa za jednocześnie osobliwy i uroczy. Dawno temu jego rodzice spędzali w ten sposób wieczory, na kanapie z książkami, a Bird pokładał się czasem to na ramieniu ojca, to matki, wypróbowując brzmienie najdłuższych słów, jakie udało mu się znaleźć. Obecnie słowniki to jedyne książki w mieszkaniu, jedyne książki, które zatrzymali po przeprowadzce. Po oczach ojca Bird poznaje, że przebywał wieki stąd, przemierzał zygzakującą przeszłość jakiegoś archaicznego wyrazu. Żałuje, że musiał wywołać go z tej spokojnej złotej krainy. Ale musi wiedzieć.
Nie (odchrząkuje), nie odzywała się do ciebie, co?
Twarz ojca na chwilę nieruchomieje. Bird nie wymówił jej imienia, ale to wcale nie było konieczne: obaj wiedzą, kogo ma na myśli. Dla nich istnieje tylko jedna ona. Potem ojciec z hukiem zamyka słownik.
Oczywiście, że nie, odpowiada i podchodzi, by stanąć tuż przy łokciu syna. Góruje nad nim. Kładzie mu dłoń na ramieniu.
Ona nie jest już częścią twojego życia. Jeśli o nas chodzi, w ogóle nie istnieje. Rozumiesz, Noah? Powiedz, że rozumiesz.
Bird doskonale wie, co powinien powiedzieć – Oczywiście, że rozumiem – lecz słowa stają mu w gardle. A jednak jest, ma ochotę zaprotestować. I istnieje, a ja nie rozumiem. Ona ma nam coś do powiedzenia, mnie chcecoś przekazać, to niezałatwiona sprawa, jak wystrzępiony sznurek, na którym trzeba zawiązać supełek – albo całkiem go rozplątać. Podczas gdy Bird się waha, ojciec zerka mu przez ramię na niedokończoną rozprawkę leżącą na stole.
Pokaż, mówi.
Już od lat nie jest profesorem, ale nie może powstrzymać się przed próbami nauczania. Jego umysł przypomina wielkiego psa zamkniętego w czaszce, niespokojnego, drepczącego tam i z powrotem, boleśnie spragnionego przebieżki. Ojciec już pochyla się nad zadaniem Birda, wyciągając kartkę spod jego zgiętego ramienia.
Jeszcze nie skończyłem, oponuje chłopiec i przygryza koniec ołówka. Grafit i guma kruszą mu się na języku. Ojciec kręci głową.
Trzeba to wyrazić dużo jaśniej, oświadcza. Spójrz – tu, gdzie piszesz, że PAKT jest bardzo ważny dla bezpieczeństwa narodowego. Musisz to powiedzieć dobitniej, z większą mocą: PAKT odgrywa kluczową rolę w chronieniu Ameryki przed obcymi wpływami, które chcą podkopać jej pozycję.
Jednym palcem wytycza linię, rozmazując pochyłe pismo Birda.
Albo tutaj. Musisz pokazać nauczycielowi, że naprawdę to rozumiesz – nie może być co do tego najmniejszych wątpliwości. PAKT strzeże niewinnych dzieci przed indoktrynacją ze strony nienadających się do swojej roli i niepatriotycznych rodziców, którzy wpajają im fałszywe, wywrotowe, nieamerykańskie idee.
Stuka w kartkę.
1 Anna Achmatowa, Requiem, tłum. Stanisław Grochowiak i inni, Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA, 1981, s. 24.