Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W trudnych sytuacjach zaskakujemy brawurą i inwencją, o które nigdy byśmy siebie nie podejrzewali
Pisarka Eliza zaprzyjaźnia się ze swoją sąsiadką Gretą. O nowej przyjaciółce wie niewiele ponad to, że wcześniej nazywała się Małgorzata Rutkowska. Ciekawa przeszłości Grety zachęca ją do zwierzeń.
Historia rozpoczyna się na polskiej wsi, gdzie Małgośka urodziła się i wychowała, niedoceniana przez rodzinę i otoczenie. Gdy dziewczyna kończy dwadzieścia lat, zostaje zaproszona do USA jako potencjalna dawczyni szpiku dla ciężko chorego stryja Bazylego, którego ledwo pamięta z dzieciństwa. W wyniku nieporozumienia, z torbą podróżną i kilkoma studolarowymi banknotami, Małgośka staje w środku nocy na progu amerykańskiego domu, w którym jej rodzina już nie mieszka… Jak sobie poradzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Eliza miała dopiero zalążek przyszłego opowiadania o losach swojej przyjaciółki. Była z nią umówiona dziś na spotkanie i nie mogła się doczekać kolejnej sesji jej zwierzeń. Historia Grety Phillips miała posłużyć za temat opowiadania z serii tych opartych na faktach, którą Eliza tworzyła od jakiegoś czasu. Pisaniem zajmowała się w ten czy inny sposób już od lat. Stanowiło to część jej życia, bez której nie potrafiłaby funkcjonować. Chociaż obowiązki wynikające z zawarcia małżeństwa i założenia rodziny wzięły teraz górę, nie były w stanie całkowicie zastąpić literackiej pasji.
Podobnie jak jej przyjaciółka Eliza pojawiła się pewnego dnia w cichym zakątku stanu Delaware, zwanym przez jego mieszkańców „Ustroniem”, i podobnie jak ona, znalazła tam swoje szczęście. Ustronie to zaledwie jeden dom mieszczący się wraz z budynkiem dawnej powozowni na niewielkim skrawku otoczonej polami ziemi. Mieszkała tam kiedyś grupa emerytowanych przyjaciół, do której należeli ojciec Elizy oraz jej wuj, Henryk. To oni właśnie obdarzyli to miejsce polsko brzmiącą nazwą, a także osobliwym charakterem sprzyjającym kultywowaniu nawiązanych tam przyjaźni. Sprawując opiekę nad staruszkami, Greta przysposobiła sobie na mieszkanie budynek starej powozowni i tak już zostało. Można by powiedzieć, że dziedzicząc Ustronie, Eliza otrzymała w spadku także i swoją przyszłą przyjaciółkę.
Spojrzała na zegarek. Do spotkania pozostały niecałe dwie godziny; za mało czasu, aby przewinąć i nakarmić dwumiesięcznego Dustina, i nieco ogarnąć dom. Postanowiła odpuścić sprzątanie i urządzić swój pisarski warsztat na zewnątrz. Pełnia lata i wczesne popołudnie skąpiły potrzebnego cienia. Zjawił się już na szczęście w rogu domu. Eliza ustawiła tam wózek i przyniosła ogrodowy stolik z dwoma fotelikami. Kupiła je w magazynie antyków Larry’ego wkrótce po tym, jak go tam poznała. Nie minął od tego czasu nawet rok, a tak wiele się zmieniło. W miejscu starego, parterowego sklepu stoi dzisiaj nowy, kilkupoziomowy budynek miniprzechowalni, wciąż jeszcze z kolorowym transparentem obwieszczającym otwarcie obiektu. Zgodnie z zapisem w księgach wieczystych władz powiatu Sussex budynek ten i otaczający go kawałek ziemi należą obecnie do Larry’ego Harrisa i Elizy Mazurek-Harris.
Niekiedy, budząc się w nocy, Eliza doznawała przelotnego wrażenia, że to wszystko, co przydarzyło jej się w Delaware, nie było realne, że stanowiło tylko jakiś rodzaj snu. Nierealnych zdarzeń nie zapisuje się jednak w urzędach. A przecież w październiku ubiegłego roku w kancelarii kościoła metodystów zanotowano akt zawarcia związku małżeńskiego pomiędzy Elizą i Larrym. Siedem miesięcy później, w wydziale zdrowia stanu Delaware, zarejestrowano dwójkę ich dzieci; tyle że jedno aktem urodzenia, a drugie aktem zgonu.
— Przepraszam za spóźnienie. — Głos Grety zatrzymał wzbierające w oczach Elizy łzy. — Pracowałam dzisiaj z rana u twojego męża. Potem odebrałam dziewczynki z półkolonii i podrzuciłam do teściów, a po drodze musiałam jeszcze zatankować, no — usprawiedliwiała się niepotrzebnie.
Punktualność w pojęciu Grety polegała na tym, że jeśli ktoś nie pojawił się na pięć minut przed ustalonym czasem, był już właściwie spóźniony.
— No to jak tam idzie pisanie? — zapytała. — Wiem, że ty, Eliza, masz sentyment do mojego „no” w każdym zdaniu, i, jak ty to nazywasz, „braku respektu dla ogonków przy samogłoskach” — zachichotała. — Chciałabym cię jednak poprosić, aby w mojej historii wszystko brzmiało poprawnie, no wiesz… — dodała nieśmiało, nietypowym dla niej zupełnie przyciszonym głosem.
— Wszystko będzie tak, jak chcesz — zapewniła ją Eliza, nieco wzruszona pokorną prośbą przyjaciółki. — Zastrzegam sobie jedynie prawo użycia twojego „jasny gwint”. — Zaśmiała się, a Greta rozłożyła ręce w geście kapitulacji.
— Kawę mrożoną przywiozłam — oznajmiła, stawiając przed Elizą jednorazowy kubeczek z przykrywką. — Dla ciebie bez kofeiny, bo karmisz, no — dodała, pociągnąwszy przez słomkę duży łyk ze swojego wielkiego kubka z napisem Super size.
— Czy Larry jest dziś bardzo zajęty? — spytała Eliza oględnie.
— Nie wiem. — Greta zawahała się na moment. — To znaczy nie było go, gdy wychodziłam. Pojechał załatwiać jakieś sprawy — dodała z przekonaniem, które skutecznie usunęło z jej twarzy początkowy wyraz zakłopotania.
Lojalność Grety wobec pracodawców była Elizie dobrze znana. Poddawanie przyjaciółki dalszej interrogacji nie przyniosłoby żadnego rezultatu i z pewnością zostałoby poczytane za nietakt. Zapytała więc tylko, kto został w biurze, i dowiedziała się, że Larry przyjął wczoraj do pracy na popołudnia młodego człowieka imieniem Miguel.
Jeśli nawet Eliza nauczyła się ufać mężowi, to wciąż nie potrafiła zaufać swojemu losowi, który raz po raz skazywał na niepowodzenie wszystkie uprzednie znajomości. Błąkające się w jej świadomości odczucie, że naprędce stworzone małżeństwo i nowa rodzina znajdowały się w ciągłym zagrożeniu, nie było tak zupełnie wytworem wyobraźni. To zagrożenie było jak najbardziej realne i miało na imię Michelle.
— No to co? Mam sama opowiadać czy będziesz mnie wypytywać, no? — Greta znów wyrwała Elizę z zamyślenia, sprowadzając jej wzrok z poruszanych lekkim wiatrem cyprysowych gałązek na przygotowany notatnik z zatkniętym za okładkę długopisem.
Gdy skończyły kolejną sesję, Greta z zadowoleniem zapowiedziała się na pojutrze. Eliza odetchnęła z ulgą. Powściągliwą z natury przyjaciółkę łatwo było nieodwracalnie zrazić do dalszych zwierzeń czymś z pozoru zupełnie błahym. Z podekscytowaniem myślała o tym, że dane jej będzie wreszcie zajrzeć za kotarę przeszłości Grety i dowiedzieć się, jak doszło do tego, że znalazła się w tym zakątku świata. Jeszcze bardziej ją cieszyło, że będzie mogła o tym pisać. Do niedawna Eliza wiedziała o przeszłości przyjaciółki niewiele ponad to, że pochodziła z polskiej wsi i że kiedyś nazywała się Małgorzata Rutkowska. Otworzywszy plik z napisanym wcześniej fragmentem, poprawiła go zgodnie z życzeniem Grety.
Cezary i Julia Rutkowscy nie byli towarzyscy, lecz jako dziecko Małgośka nie zauważała tego u swoich rodziców. We własnym, hermetycznym świecie ona też stanowiła rodzaj samotnika. Jej siostry były sporo od niej starsze. O Bożence mówiło się, że zostanie pielęgniarką, a o Grażynce, że będzie pracowała w banku. Małgośka miała pozostać w domu i pomagać rodzicom. Nie zgłaszała sprzeciwu. Lubiła swoje proste życie i wcale nie chciała, aby się zmieniło. Odpowiadało jej codzienne spędzanie na pastwisko krowy i trzech kóz dających mleko na nabiał dla całej rodziny. Przy pastwisku zaczynał się jej ukochany las sosnowy. Latem, leżąc na mchu, Małgośka mogłaby godzinami wdychać rozgrzane słońcem, żywiczne powietrze, wpatrywać się w rozkołysane korony sosen i słuchać ich szumu. Wkrótce jednak zaczęły następować wydarzenia sygnalizujące, że los miał dla niej w zanadrzu zupełnie inny plan.
Usytuowanie domu Rutkowskich na najbardziej odległym krańcu wsi sprzyjało odizolowaniu rodziny i może nawet było zamierzone. Całe obejście z porzuconym tu i ówdzie sprzętem, kopkami piasku i warstwą przyschniętego cementu sprawiało wrażenie niedokończonej budowy. Poza listonoszem, panem Mietkiem, nikt z sąsiadów z reguły tam nie zaglądał. Rutkowscy byli ostatnim przystankiem na jego codziennej drodze i bywało niekiedy, że się u nich zasiedział, by nieco odpocząć lub ze zwykłej życzliwości. W odróżnieniu od reszty mieszkańców wsi ani on, ani Rutkowscy nie byli zmotoryzowani. Różnica polegała jedynie na tym, że do pokonywania odległości pan Mietek używał roweru, a oni — zaprzęgu złożonego z drewnianego wozu i konia o niewyszukanym imieniu Siwek. Jedynie babcia Felicja jeździła odziedziczonym po dziadku motorowerem marki Komar. Latem przyjeżdżała nim na skraj sosnowego lasu, by zbierać tam jagody czy grzyby. Małgośka pędziła na przywitanie, gdy tylko posłyszała warkot silnika. Dla przyjemności przejażdżki na bagażniku warto było się zasapać.
Któregoś dnia, usłyszawszy z daleka motorower, pobiegła jak zwykle, lecz po chwili się zatrzymała. Osobnik na siodełku żadną miarą nie mógł być babcią Felicją. Musiał być wysoki, bo z kolanami niemal pod brodą wyglądał tak, jak gdyby dla zabawy wsiadł na dziecięcy rowerek. Małgośka się przestraszyła. Cofnęła się na skraj lasu i schowawszy się za jedną z kóz, poczęła odwiązywać jej powróz. Ciągle miała nadzieję, że nieznajomy ją minie i pojedzie dalej. Odgłos gaszonego motoru dał znać, że była w błędzie.
— Gosiu, jesteś tu? — rozległ się nieznany jej męski głos.
Pomyślała najpierw, że mężczyzna szukał kogoś innego. Nie od razu dotarło do niej, że chodziło o zdrobniałą formę jej własnego imienia. Wszyscy zawsze nazywali ją Małgośką. Podjęła decyzję o ucieczce. Koza była już odwiązana, lecz plan odwrotu na jej grzbiecie nie wypalił. Nie mogąc dosiąść przerażonego zwierzęcia, Małgośka runęła na trawę.
— Meeee — zabeczała jej rogata podopieczna.
— Nie ciebie pytałem — zaśmiał się nieznajomy i z poziomu gruntu Małgośka widziała, że mówiąc to, lekko pociągnął kozią brodę.
Stanął przy dziewczynce uśmiechnięty, oferując dłoń. Chwyciwszy ją, Małgośka podniosła się z ziemi. Pokręciła głową, gdy zapytał, czy nic jej się nie stało. Nie była to najszczersza odpowiedź, bo miała okrutnie potłuczone pośladki. Wyniesiona z domu przestroga, aby nie wdawać się w rozmowy z obcymi, nakazywała jednak milczenie i dziewczynka postanowiła się tego trzymać. Chciała uciekać, lecz rzuciwszy okiem na długie nogi swojego gościa, zaniechała pomysłu.
— Przestraszyłaś się mnie? — zapytał, a ona znowu pokręciła głową. — Jesteś Gosia, tak? — upewniał się i dla odmiany Małgośka skinęła głową dla potwierdzenia. — A ja jestem wujek Bazyli. — Znowu wyciągnął rękę, tym razem w geście formalnego przywitania.
Na jakiś czas zaległa cisza, w czasie której Bazyli przypatrywał się Małgośce dokładnie, nie pozbywszy się jeszcze początkowego uśmiechu.
— Nie chcesz mnie o nic zapytać? — próbował zachęcić do rozmowy.
Zaprzeczyła kolejnym ruchem głowy, choć na usta cisnęło jej się pytanie, co zrobił z babcią. Przypomniała jej się bajka o Czerwonym Kapturku i była bliska płaczu. Jej gość musiał to wyczuć, bo nagle zaczął się usprawiedliwiać:
— Powinienem był poprosić mamę, to znaczy babcię Felicję, aby uprzedziła cię o mojej wizycie. Nie pamiętasz mnie na pewno. Gdy ostatnio cię widziałem, byłaś jeszcze bardzo mała.
Teraz dotarło do niej, że Bazyli musiał być bratem jej ojca. Nawet był trochę do niego podobny, choć znacznie wyższy. Ciekawość wzięła górę i Małgośka postanowiła odpuścić regułę milczenia.
— Dlaczego nas nie odwiedzasz? Tato pewnie by się ucieszył — powiedziała.
— To nie takie proste. — Bazyli zaśmiał się trochę nienaturalnie, skrępowany pytaniem Małgośki i zarazem szczęśliwy, że wreszcie przemówiła.
— Mieszkasz z babcią? — odezwała się po jakimś czasie, bo teraz z kolei Bazyli zamilkł, a może tylko myślał nad odpowiedzią na jej pytanie.
— Mieszkam w Warszawie — powiedział wreszcie. — Babcię odwiedzam jedynie czasami.
— To dlaczego nie odwiedzasz i nas? — Małgośka nie dawała za wygraną.
— Usiądźmy gdzieś — zaproponował, rozglądając się za odpowiednim miejscem. — Nie odwiedzam was, bo kiedyś pokłóciliśmy się z Czarkiem i on nie życzy sobie mnie widzieć — odrzekł, gdy spoczęli na miękkich kępkach mchu, celowo wybranych przez Małgośkę w trosce o jej potłuczony zadek.
Nigdy przedtem nie słyszała, aby ktoś nazwał jej ojca Czarkiem. Wszyscy, nawet jej mama, mówili o nim Cezary. Ale przecież Bazyli i jej nie nazwał Małgośką.
— Może tato już się na ciebie nie gniewa. Chcesz, to go zapytam — zaoferowała.
— Nie, proszę, nie mów nikomu, że tu byłem. Tak będzie lepiej.
Zupełnie nie pojmowała, dlaczego w świecie dorosłych tak właśnie miało być lepiej. Na pewno nie byłoby lepiej w jej świecie.
— O co się posprzeczaliście? — zapytała.
— O ziemię — odpowiedział.
— O to, czy się kręci wokół Słońca?
Przez moment wydawało się, że Bazyli chciał się zaśmiać z jej pytania, lecz przysunął się tylko bliżej i zupełnie niespodziewanie pocałował czubek jej głowy.
— Nie, o to ludzie już wykłócili się przed nami. Nam chodziło o to, kto będzie tę ziemię uprawiał — odpowiedział. — Jesteś mądrą dziewczynką i nie pozwól nikomu sobie wmówić, że jest inaczej.
Podniósłszy się z mchu, począł się zbierać do odejścia. Małgośka chciała wiedzieć, kiedy znowu przyjedzie, i zapytała go o to, ale nie odpowiedział wprost. Pogładził ją tylko po włosach i oznajmił, że właściwie to przyjechał, aby się przywitać i pożegnać jednocześnie. Żałował, że nie mógł się pożegnać z jej rodzicami.
— Wkrótce wyjadę za granicę. Może nawet za ocean — wyjaśnił. — Tego też nikomu nie mów. Obiecujesz?
Uniosła dłoń jak do przysięgi i oboje z Bazylim wiedzieli, że dotrzyma obietnicy, chociaż miała wtedy tylko dziesięć lat.
Dokądkolwiek wyjechał nowo poznany wujek, musiał się tam ożenić, bo gdy za jakiś czas nadeszła paczka, Julia Rutkowska oznajmiła córce, że to od niego i cioci Madzi z Ameryki. Zawartości przesyłki Małgośce nie było jednak dane zobaczyć. Ojciec zabrał pudełko i wrócił po pewnym czasie z garścią pieniędzy. Obdarował Małgośkę kilkoma złotówkami, po czym zniknął na resztę dnia.
— Napisz tu: „Dziękuję bardzo za ładne rzeczy” i podpisz „Gosia”. — Matka Małgośki podsunęła jej kartkę i długopis.
Podawszy jej potem kopertę, kazała przepisać adres z małego, pomiętego kawałka papieru. Kaligrafując obco brzmiące „Trenton, NJ, USA”, Małgośka zachodziła w głowę, dlaczego miała wysyłać podziękowanie, skoro niczego nie dostała, i w dodatku podpisywać się imieniem, którego nie używała.
W nocy obudziła ją awantura. Mama czyniła ojcu jakieś wyrzuty. Małgośka nie potrafiła rozróżnić jej przytłumionych słów. Słyszała za to wyraźnie krzyki ojca:
— Niczego nie potrzebuję od tego drania! Małgośka goła nie chodzi; po siostrach ma co nosić. Ubrania i tak były na nią jeszcze za duże, no — dodał trochę łagodniej, chyba po to tylko, aby uspokoić mamę.
Jakby na przekór jego słowom dziewczynka zaczęła nagle rosnąć niczym Alicja w krainie czarów po spróbowaniu magicznego grzyba. W szkole przesadzano ją kolejno do dalszych rzędów i nie trzeba było długo czekać, aby wylądowała w ostatnim. Nie mogła już nosić ubrań po siostrach ani podróżować z babcią na bagażniku jej motoroweru. Gdy jej wzrok dosięgnął kuchennego kredensu, spostrzegła tam niewielką paczkę. Musiała leżeć w ukryciu dość długo, bo wierzch tekturowego pudełka pokrywał kurz pomieszany z tłustym nalotem kuchennych oparów. Przesyłka zaadresowana do Małgośki pochodziła z USA i zawierała zestaw do nauki angielskiego oraz pudełko z napisem Casio cassette player. Zdjęcie na pokrywie sugerowało, że był to odtwarzacz kaset na baterie. Zanim Cezary i Julia wrócili z targu, gdzie zwykle sprzedawali kozie sery, podarunek Bazylego znalazł należne mu miejsce w pojemnym tornistrze Małgośki.
Wiosenne deszcze ożywiły pastwisko i z nadejściem cieplejszych dni na skraju sosnowego lasu Małgośka rozpoczęła swoją tajną edukację.
— What is Susan doing now? She is reading a book — naśladowała lektora, łamiąc sobie język.
Wiedziała, że robiła to dla Bazylego. Chociaż nie miała pojęcia, czy go jeszcze kiedyś zobaczy, ich potajemne spotkanie i sekret, którego dotrzymywała, nadawały specjalnej rangi wszystkiemu, co dotyczyło jej tajemniczego wujka. Czuła, że zignorowanie tego byłoby równoznaczne z popełnieniem grzechu. Gdyby nie to, zamiast wydobywających się z plastikowych słuchawek dźwięków obco brzmiącej mowy słuchałaby pewnie szumu sosen. Może dlatego jeszcze bardziej delektowała się teraz ich żywicznym zapachem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zajęta składaniem upranej bielizny, Eliza nie usłyszała, że Larry wszedł do domu. Było już późno, więc od razu przystąpił do przygotowywania kąpieli Dustina. Ten wieczorny rytuał był jego specjalnością, obowiązkiem i przywilejem intymnego kontaktu z następcą rodu Harrisów. Eliza oddalała się wtedy i zajmowała przygotowaniem do karmienia. Usadowiwszy się na łóżku, przejęła przebranego w czyste śpioszki i pachnącego pudrem synka. Larry odszedł w kierunku drzwi.
— Odgrzej sobie obiad w mikrofalówce — zawołała za nim.
Chyba zrobiła to zbyt głośno, bo mały się przestraszył i zaczął płakać. Larry cofnął się do sypialni.
— Nie musisz krzyczeć — powiedział dość ostro — szczególnie, kiedy masz na ręku dziecko. Poza tym nie jestem głodny — dodał już nieco łagodniej, ale wciąż z odrobiną poirytowania.
— Nie zrobiłabym tego, gdybyś nie wyszedł tak prędko z sypialni — odburknęła Eliza. — Zjawiasz się późno i spędzasz noc w przeciwległej części domu. Mógłbyś przynajmniej od czasu do czasu umyć tam muszlę klozetową. — Eliza była już gotowa do starcia na wszystkich możliwych frontach.
— Może akurat ty z niej ostatnio korzystałaś — obruszył się Larry.
— I zapomniałam opuścić deskę, tak?
Wspólne przeżywanie dramatów czasem zbliża do siebie ludzi, a czasem oddala. Eliza obawiała się, że w ich wypadku następowało to drugie. Ostatnie wydarzenia spowodowały, że oboje nabrali pewnego dystansu do wszystkiego, nawet do ich dawnej intymności. Z uwagi na komplikacje ciąży i porodu nie kochali się ze sobą już od dobrych kilku miesięcy. Gdyby nie to wszystko, Larry usiadłby pewnie obok i objął Elizę w geście uznania swojej winy, a ona zapytałaby go o powód jego braku apetytu. Teraz przemilczeli tylko cierpliwie moment nieprzyjemnej atmosfery, czekając na samoistne rozstąpienie się ciemnych chmur.
Greta by tego nie pochwaliła. Uważała, że Pan Bóg po to dał ludziom języki, aby się ze sobą dogadywali. Greta bierze rzeczy takimi, jakie są, i na wszystko ma własne wytłumaczenie. Eliza nie mogła powiedzieć tego o sobie. Poprzedzone kilkutygodniową zaledwie znajomością małżeństwo, niełatwe macierzyństwo na dwa lata przed pięćdziesiątką i decyzja o pozostaniu na stałe w USA napełniały ją mieszaniną uczuć, między którymi często nie potrafiła zachować zdrowej równowagi. Podejrzewała, że podobna mieszanka krążyła w systemie nerwowym Larry’ego, przypominając od czasu do czasu, że potrafi wybuchnąć.
Gdy Eliza zbudziła się następnego ranka, nie było już ani Larry’ego, ani jego samochodu. Nie sądziła, że mąż wyjedzie do pracy o tak wczesnej porze. Nakarmiwszy dziecko, zajęła się odciąganiem nadmiaru pokarmu. Widocznie jej organizm wciąż produkował dla dwójki niemowląt; Dustina i Henry’ego. Na myśl o tym poczuła ucisk w gardle i nie zdołała pohamować kilku urywanych szlochów.
Jeśli zostałaby zapytana, dlaczego nie nazwała dzieci odwrotnie, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Nie miała wtedy czasu na rozważania. Podjęła decyzję w obawie o życie chłopców i w rozgoryczeniu, że Larry nie został z nią po odwiezieniu do szpitala. Nie było go przy niej, gdy po badaniach poinformowano, że ich bliźniaki są dotknięte zespołem TTTS, w którym jeden płód otrzymuje za dużo krwi, a drugi dostaje jej zbyt mało. Nie było go, gdy tłumaczono, że to objawiło się zbyt późno, aby można było dokonać operacji w łonie matki. Kiedy oznajmiono, że jedno z dzieci umiera, że nie ma już dla niego ratunku, a życie i zdrowie drugiego jest zagrożone, Larry był w drodze do prowadzonego przez Michelle salonu antyków, aby dostarczyć tam jakieś pilne obrazy.
— Natychmiast sprowadźcie kapelana! — Eliza rozkazała wtedy pielęgniarkom, ignorując grzecznościowe konwenanse. — Gdzie, do cholery, jest ten pieprzony klecha? — krzyczała, gdy nie pojawił się w ciągu pięciu minut, choć wiedziała, że niesprawiedliwie wyżywa się na szpitalnej obsłudze.
Uspokoiła się, gdy do sali wszedł młody duchowny, i nawet się uśmiechnęła, kiedy powiedział do niej „dziecko”. Pewnie miał na myśli dziecko Boże.
— W czym mogę ci pomóc, dziecko? — zapytał.
— Niech ksiądz ochrzci moich synów. Natychmiast! — nakazała, gdy zauważyła, że zawahał się z odpowiedzią.
— Przykro mi, ale nie chrzcimy… proszę mi wybaczyć określenie… dopochwowo — odpowiedział.
— W takim razie ksiądz będzie pierwszym, który to zrobi — syknęła znów tonem rozkazu.
— Dziecko musi być polane wodą — próbował tłumaczyć.
— Przecież moje dzieci są pozanurzane w wodzie! — wykrzyknęła.
— Niestety, nasz kanon nie pozwala…
— Proszę zatem użyczyć mi święconej wody — powiedziała, lecz nie zabrzmiało to jak prośba, ale ostry nakaz, którego niewykonanie miałoby przynieść przykre konsekwencje.
Kapelan wyjął z teczki buteleczkę i bez słowa podał ją Elizie. Poleciła mu, by się odwrócił. Gdy to zrobił, podciągnęła się wyżej na łóżku i zadarła do góry szpitalną koszulę.
— Ja was chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego — wyszeptała, gdy strużki wody poczęły spływać we wszystkich kierunkach po rozciągniętej skórze jej ogromnego brzucha. —Wiem, Boże, że Henry’ego zaraz zabierzesz do siebie. Dustin przeżyje, prawda? Obiecaj mi, że przeżyje. Wiesz, że to imię oznacza „dzielnego wojownika”?
Duchowny modlił się cały czas z twarzą zwróconą do ściany. Odwrócił się dopiero po tym, jak słowa Elizy zaczęły się urywać i ustępować miejsca spazmatycznym szlochom. Nasunął przykrycie na jej wilgotny brzuch. Z jego oczu spadło na tkaninę kilka łez.
— Postąpiłaś właściwie, dziecko. Tak jak nakazywało ci serce i dyktowało sumienie — powiedział po chwili, wydmuchawszy nos.
— Dziękuję księdzu — zawołała za nim, gdy wychodził.
Larry nigdy nie skomentował jej decyzji ochrzczenia dzieci i wyboru imion. Przyjął tylko do wiadomości z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy Eliza relacjonowała wydarzenie. Imię Henry było jego pomysłem, gdy nie wiedzieli jeszcze, że ciąża będzie bliźniacza. Eliza nie zdziwiła się początkowo, bo tak miał na imię jej wuj, dzięki któremu znalazła się w Ustroniu. Nie była jednak zadowolona, gdy odkryła, że tak samo nazywał się też syn Michelle.
Greta miała zjawić się dziś na kolejną sesję opowieści. Eliza zaczęła zbierać porozrzucane po domu ubrania, gazety i inne przedmioty, które ostatnio jakoś nie wracały na swoje miejsca. Brakło jej zupełnie motywacji do robienia porządków. Zdołała doprowadzić mieszkanie do pewnego akceptowalnego stanu, który w skali porządku Grety zostałby pewnie zakwalifikowany do kategorii średniego bałaganu.
— Przepraszam, lecz nie miałam dziś czasu posprzątać — tłumaczyła, gdy pojawiła się jej przyjaciółka.
Niewzruszona tym Greta rzuciła okiem na stojące w zlewie talerze i wstawiła je do zmywarki. Eliza wiedziała, że intencją przyjaciółki było utwierdzenie Larry’ego w przekonaniu o niepodważalnych walorach Elizy jako żony i pani domu. Gdy poprzednim mieszkańcom Ustronia zabrakło życia, by zrealizować pomysł skojarzenia Elizy z Larrym, Greta stała się wierną kontynuatorką ich niedokończonej misji. Dopełniwszy jej, czuła się w obowiązku trzymać pieczę nad trwałością nowo powstałej rodziny.
— Zaniedbałam trochę dom. Mam kłopoty z odciąganiem pokarmu. — Eliza próbowała się usprawiedliwić i przed przyjaciółką, i przed sama sobą.
— Bo nie masujesz piersi albo robisz to tak, jakbyś muchę głaskała — przytknęła jej Greta. — Larry powinien robić ci te masaże, no — zamruczała do siebie pod nosem.
— To może zaczniesz już opowiadać — zaproponowała Eliza, by zakończyć nieopatrznie podjęty temat. Nie chciała powiedzieć przyjaciółce, że unikali teraz z Larrym intymnych dotyków.
Po odejściu Grety Eliza rozmyślała przez jakiś czas o ich osobliwej przyjaźni. Nie od razu stały się sobie bliskie. Kiedyś trudno byłoby nawet przypuszczać, że tak będzie. Zbyt wiele je dzieliło i różniło; począwszy od różnicy wieku, a skończywszy na poziomie wykształcenia. Niemniej Greta Phillips była dopełnieniem wszystkiego tego, czego brakowało Elizie — zdecydowania, wiary w siebie i skłonności do brania życia takim, jakie jest. No, może takim, jakie jest według zawartej w jednym zdaniu filozofii Grety: „Życie jest proste, jedynie ludzie niepotrzebnie je sobie komplikują”. Eliza powiedziała jej kiedyś, że to już wymyślił pewien filozof, ale Greta o filozofach nie czytała i zwyczajnie wie swoje. Eliza zdawała sobie sprawę, że ona sama niewiele wnosiła do tej przyjaźni, i to ją bolało. Może dlatego pozwalała rodzinie Grety nieodpłatnie korzystać z niewielkiego domku. Nie uważała tego bynajmniej za kupowanie sobie przyjaźni, lecz raczej za wyrównanie rachunku.
Otworzyła laptopa i przyniosła wczorajsze notatki. Dzisiejsze zostawiła na jutro. Choć wiedziała, że najlepiej byłoby pisać na świeżo, ale w jej sytuacji nie zawsze było to możliwe.
Wbrew wcześniejszym zamiarom poprzestania na edukacji podstawowej Małgośka wylądowała w zawodowej szkole gastronomicznej. Jednym z powodów było to, że wybierał się tam Piotrek, w którym od jakiegoś czasu kochała się bez najmniejszej nadziei na wzajemność. Drugi powód był bardziej sensowny: potrzebowała dobrze zjeść, a w kuchni jej matki wyszyte na makatce hasło „Gotuj smacznie i zdrowo” nigdy nie zostało zrealizowane. Najgorzej bywało zimą, kiedy podstawą wyżywienia stawała się znienawidzona przez Małgośkę w każdej postaci kiszona kapusta.
Gdy Bożenka i Grażynka wyniosły się z domu na dobre, na ich miejsce wprowadziła się babcia Felicja. Stało się to po sprzedaniu przez nią jej niewielkiej chałupki i kawałka łąki, która przylegając do rzeki, stanowiła świetne miejsce na coraz bardziej popularne dacze. Babcia regularnie przecierała klamki spirytusem kamforowym, aby do domu nie weszło „złe”, paliła kadzidła, gdy ktoś się przestraszył, i sypała jak z rękawa przesądami na każdą okazję. Julia nie była zadowolona z rytuałów teściowej, lecz Małgośka szybko zaadaptowała je na własny użytek. Za babcią przywędrowały listy zza oceanu. Listonosz, pan Mietek, przynosił je każdego miesiąca.
Któregoś dnia Felicja przywołała Małgośkę do siebie. Niedobrze się wtedy czuła i spoczywała w pozycji półleżącej w trochę przykrótkim dla niej łóżku należącym kiedyś do Grażynki. Wyjąwszy coś z koperty, podała Małgośce. Była to kartka urodzinowa z życzeniami i owiniętym ciemnoniebieską kalką zielonkawym banknotem. Zarówno na banknocie, jak i na kartce figurowała liczba „20”. Miało to sens, gdyż niedawno Małgośka obchodziła dwudzieste urodziny.
— On owija pieniądze kalką, aby się nie przeświecały, bo inaczej mogliby je wyjąć na poczcie — wyjaśniła babcia. Można się było domyślić, że chodziło o Bazylego.
Małgośkę zdziwiło nieco, że Bazyli i Madzia pamiętali, lecz trudno nie pamiętać o urodzinach kogoś, kto pojawił się na świecie w prima aprilis. Nawet pan Mietek zawsze tego dnia przynosił jej czekoladę.
— Gdy oznajmiłam swoim wnuczkom, że mają siostrzyczkę — odezwała się Felicja — Bożenka mówi do mnie: „Ty nas, babciu, chcesz oszukać, bo dziś jest «płyma apłylis»”. One czekały na braciszka, ale ja wiedziałam, że będzie dziewczynka, bo Julcia normalnie przepada za kiszoną kapustą, ale przez całą zimę miała do niej wstręt. — Felicja zaśmiała się, przywołując nieznane Małgośce wspomnienia. — Wyciągnij to, co stoi pod łóżkiem — poprosiła po chwili.
Małgośka wykonała polecenie. Szare, niepozornie wyglądające pudełko po butach było pełne listów z zagranicy.
— Chcę ci coś pokazać — powiedziała babcia, odliczając drżącymi rękoma kilka kolejnych kopert. — W co czwartym liście są pieniądze, bo on pisze do mnie raz w miesiącu, ale dolary przysyła raz na kwartał. — Znowu użyła zaimka osobowego; może wypowiadanie imienia Bazylego było w tym domu zakazane.
Wyjęła z jednej z kopert studolarówkę, jak gdyby chciała udowodnić wnuczce, że mówi prawdę. Schowała ją pospiesznie z powrotem na dźwięk skrzypnięcia drzwi wejściowych, a Małgośka przejęła od niej pudełko i wsunęła je pod łóżko.
Babcia Felicja zaskoczyła wszystkich w rodzinie, kupując używanego tarpana. Cezary nie protestował, gdy rodzinnym kierowcą uczyniła nie jego, lecz swoją wnuczkę. Może nawet był zadowolony, że nie zdradził w ten sposób ukochanego Siwka.
— Dostałam list od Matyldy — oznajmiła Felicja krótko, gdy z nowiutkim prawem jazdy w torebce wnuczka wiozła ją do przychodni lekarskiej.
— Matyldy? — zdziwiła się Małgośka.
— To oficjalne imię Madzi, mojej synowej — wyjaśniła babcia. — Bazyli ma białaczkę — dodała, pochlipując i nie uszło uwadze Małgośki, że tym razem wypowiedziała jego imię.
— Czy to można wyleczyć? — zapytała.
— Nie wiem. Ona pisze, że to się po polsku nazywa ostra białaczka szpikowa i że Bazyli będzie przechodził chemioterapię.
Dla Małgośki był to zupełnie obcy temat i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Zaproponowała, aby porozmawiać z Bożenką. Pracowała przecież w szpitalu jako pielęgniarka. Pojechały do niej zaraz po wyjściu z przychodni. Była w domu po nocnym dyżurze. Przysłuchując się jej rozmowie z babcią, Małgośka wywnioskowała, że istnienie wujka Bazylego nie było dla jej siostry tajemnicą. Niemniej rokowania co do wyleczenia jego choroby rzeczywiście nie były najlepsze.
— Dobrze, że jest w Ameryce. Tam mają lepsze metody — pocieszała Bożenka bez widocznego jednak przekonania.
Po paru miesiącach Madzia napisała, że chemia zawiodła, ale wciąż była nadzieja na przeszczep szpiku. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych takie operacje nie były jeszcze powszechne, nawet w USA. Nakładał się na to kłopot ze znalezieniem dawców. Centralny rejestr był praktycznie w powijakach. Madzia zgłosiła się natychmiast, lecz okazało się, że nie ma zgodności tkankowej. Powiedziano jej, że najwyższe prawdopodobieństwo takiej zgodności istnieje w bliskiej rodzinie, a szczególnie wśród rodzeństwa. W swoim liście błagała o pomoc.
Babcia Felicja zwołała naradę rodzinną. W niedzielę przyjechały obie siostry i mąż Grażynki. Przy obiedzie Cezary rozmawiał wesoło, jak gdyby nic się nie stało. Zmienił się dopiero, gdy babcia zaczęła czytać list od Madzi.
— Jasny gwint! Niech to jasny gwint, no! — wykrzyknął, gdy skończyła, i wydawało się, że miał w oczach łzy.
Odsunąwszy swój talerz, babcia rozłożyła na stole kartki listu.
— Tu jest napisane, jaki ten szpik ma być, a ty, Bożenka, teraz wytłumacz, o co chodzi — powiedziała.
— Żeby przeszczep się udał — zaczęła jej najstarsza wnuczka — musi być odpowiednia zgodność antygenów dawcy i biorcy. Największe szanse są wśród najbliższej rodziny, a przede wszystkim rodzeństwa. Rozmawiałam już z jednym z lekarzy w Warszawie, z którym wujek się kiedyś przyjaźnił. Ma kontakty i obiecał załatwić nam testy w przyszłym tygodniu. Wiadomo, że Grażynka odpada, bo jest w ciąży. Zostajemy ojciec, Małgośka i ja.
— No ja tam nigdzie nie pojadę — zaklinał się Cezary.
— Tak? To ja ciebie z testamentu wypiszę, a ty wiesz, że jeszcze trochę ziemi mi zostało; dobrej, nad samą rzeką — powiedziała z nieoczekiwanym spokojem babcia i chyba nawet się uśmiechnęła.
Cezary zgodził się w końcu zrobić badania, ale dalej się zarzekał, że jakby co, to do Ameryki i tak nie poleci, a jego „śpik” niech tam zawiezie kto inny.
Wyniki odebrała Bożenka. Przyjechała z wielką kopertą, której zawartość miała przesądzić o szansie życia Bazylego w Ameryce i o losie jednego z członków jego rodziny w Polsce.
— Jedynie tata i Małgośka mają wystarczającą zgodność — ogłosiła i było jasne, że wybór nie padnie na Cezarego.
Napisano list do Bazylego i Madzi, a Małgośka, otrzymawszy paszport, rozpoczęła przygotowania do wystąpienia o wizę. Założyła konto walutowe, na które wpłaciła studolarówki wyciągnięte przez babcię z dwunastu różnych kopert.
— Reszta będzie potrzebna na opłacenie wizy i biletu — powiedziała Felicja.
Gdy teczka listów, petycji i dokumentów była już wystarczająco gruba, babcia Felicja zabrała się z Małgośką do konsulatu.
— Wyjedziemy wcześniej i kupimy ci w peweksie trochę ubrań na drogę — oznajmiła, chowając do torebki portfel z pieniędzmi.
— Może zaczekajmy z tymi zakupami — powiedziała Małgośka, ruszona wyrzutami sumienia. — Przecież nie wiadomo jeszcze, czy dostanę wizę.
— Dostaniesz, na pewno dostaniesz — odpowiedziała babcia Felicja i wkrótce załatwiały już bilet do Newark. Wylot za dwa tygodnie, a powrót jakoś w sierpniu.
— Powinnaś wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy — poradziła Bożenka, która od samego początku była niezwykle dumna z umiejętności szoferskich swojej młodszej siostry.
Jeszcze jeden urząd, zdjęcie, znaczki skarbowe, czekanie i na końcu łańcuszka urzędowych powinności jeszcze jeden dokument.
W dniu poprzedzającym wylot Małgośka i babcia Felicja pojechały na pocztę. Podały urzędniczce numer telefonu i kierunkowy do stanu New Jersey. Teraz wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, ale wtedy ludzie potrafili funkcjonować całkiem normalnie, nie posiadając w domach aparatów telefonicznych.
— Trenton, proszę do kabiny numer dwa — wywołał je wkrótce głos z okienka.
Małgośka pobiegła tam i podniosła słuchawkę. Babcia Felicja nadaremnie próbowała wcisnąć się do kabiny. Okazałe ciało jej wnuczki dość szczelnie wypełniało skąpą przestrzeń. Ktoś mówił coś po angielsku. Minęła dobra chwila, zanim Małgośka zorientowała się, że to automat. Wróciła do okienka i poprosiła, aby raz jeszcze spróbowano nawiązać połączenie. Odczytała numer telefonu bezpośrednio z otrzymanego listu. Było wręcz niemożliwe, aby Madzia go pomyliła. Po którymś z kolei sygnale w słuchawce znów usłyszała ten sam głos.
— Pewnie nikogo nie ma w domu. Proszę spróbować później — radziła pani z okienka.
Nie było już jednak na to czasu, bo nazajutrz Małgośka leciała samolotem Polskich Linii Lotniczych do miejscowości Newark w stanie New Jersey. Miała ze sobą torbę podręczną z paroma ciuszkami, rozmówkami, słownikiem oraz szczelnie owiniętym słoikiem suszonych grzybów, które według babci Felicji miały stanowić właściwy upominek dla Bazylego i Madzi. W biustonoszu wiozła zaszyte tam trzy banknoty studolarowe na wszelki wypadek.
Rozmowność siedzącej obok kobiety raz po raz skutecznie zatrzymywała tok myśli Małgośki. Cieszyła się z tego, bo większość tych myśli wypełniał zwyczajny strach przed nieznanym. Dowiedziała się, że Beata spodziewa się trzeciego dziecka, Karol pokłócił się z Lutkiem, Baranowscy znowu się przeprowadzili, mąż Mirki jest na odwyku, a Emilia za tydzień będzie miała swój pierwszy koncert. Widocznie pani „rozmowna” zakładała, że detale jej drzewa genealogicznego są powszechnie znane.
Po kontroli dokumentów Małgośka wtopiła się w tłum oczekujących. Nie zauważyła nikogo podobnego do obejmującej się pary z wręczonej jej przez babcię kolorowej fotografii, lecz się tym nie martwiła. Wyszła przecież z samolotu wcześniej niż inni, którzy czekali jeszcze na odbiór bagaży. Wkrótce jednak i ci zaczęli pojawiać się z walizkami i znikać zaraz wycałowani i uściskani przez krewnych i znajomych. W miarę jak w poczekalni ubywało podróżnych, Małgośkę poczęło ogarniać uczucie niepokoju. Gdy po godzinie polskojęzyczny tłumek podróżnych i oczekujących zniknął, a jego miejsce zajęła ciemnoskóra populacja, Małgośka wpadła w panikę.
Rozejrzała się po holu. W jego przeciwległym rogu siedziała na ławeczce pani „rozmowna” i czytała polskie czasopismo. Gdy Małgośka zbliżyła się do niej, kobieta uniosła głowę i spojrzała znad spuszczonych na czubek nosa okularów.
— Czekam na Romana — powiedziała i można było się domyślić, że chodziło o małżonka. — Uprzedzał mnie, że się spóźni. Mogłam się przesiąść na samolot do Filadelfii, ale doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie, jak Roman przyjedzie po mnie tutaj po pracy. Pracuje w Princeton — dodała, nie biorąc pod uwagę, że ktoś może nie znać miejscowej geografii.
Niepomna, że stała się teraz jedyną deską ratunku stojącej obok dziewczyny, powróciła spokojnie do lektury czasopisma.
W szkole Małgośka była największą gapą, gdy chodziło o wskazanie czegoś na rozwieszonej przy tablicy mapie.
„Wracaj do ławki. Ty kontynentu od oceanu nie potrafisz odróżnić” — beształ ją nauczyciel, wyrywając jej z ręki podany uprzednio drewniany kijek.
To nie było zupełnie tak. Wiedziała, gdzie co jest, lecz gdy wywoływano ją na środek klasy, wiedza zupełnie wylatywała Małgośce z głowy. Znała swoje miejsce w życiu i na pewno nie było ono przy tablicy. Teraz przyglądała się ze spokojem ogromnej mapie, która ukazywała znacznie więcej niż tylko okolice lotniska, i z łatwością wyszukała usłyszane nazwy miejscowości. Zarówno Filadelfia, jak i Princeton znajdowały się w stosunkowo niewielkiej odległości od Trenton.
Pozwoliwszy pani „rozmownej” przywitać się z przybyłym właśnie małżonkiem, Małgośka wyłożyła im w skrócie swoją sytuację.
— Podrzucimy panią do Trenton — powiedział pan Roman bez chwili wahania.
— To cudownie! — ucieszyła się Małgośka. — Zapłacę za benzynę i fatygę — zaoferowała.
Żona pana Romana, jakkolwiek było jej na imię, straciła nagle zdolność mówienia. Z pewnością zamierzała odrobić to po powrocie do domu.
Było już bardzo późno, gdy Roman zatrzymał samochód pod wskazanym adresem. Na szczęście przez spuszczone żaluzje okienne przesączało się nikłe światło, sugerując, że ktoś był w domu.
— Czy tyle wystarczy? — zapytała Małgośka, wyjąwszy z torebki dwadzieścia dolarów, które zostały po zakupach w peweksie.
Pani „rozmowna” potwierdziła, więc na szczęście nie zachodziła potrzeba rozpruwania biustonosza na oczach małżonków. Roman powstrzymał jednak wyciągniętą rękę żony.
— Nam też ktoś kiedyś pomógł — powiedział.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki