Mały biały domek - Orłowska Agnieszka - ebook + audiobook

Mały biały domek ebook i audiobook

Orłowska Agnieszka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

113 osoby interesują się tą książką

Opis

"Mały biały domek" to historia Mili, młodej, ambitnej dziewczyny, która penwej niedzieli zakochuje się bez pamięci. Miłośc ta jednak nie ma prawa się ziścić. Na przekór światu jednak młodzi walczą o swoje szczęście, jednak ich plany krzyżuje wojna. Po niej nic już nie będzie takie samo.

To przepiękna i bardzo osobista opowieśc o wielkiej, lecz zakazanej miłości, skomplikowanych relacjach rodzinnych i trudnych życiowych wyborach. To książka, która pokazuje jak ważne jest aby bez względu na to, co mówią inni, być zawsze wiernym sobie i walczyć o własne szczęście.

 

Recenzja:

Osadzona w międzywojennej i powojennej Polsce książka o nieprzemijającym uczuciu, które ma cały świat przeciwko sobie. Wzruszająca opowieść o życiu i rozdrożach, na których stajemy, nie wiedząc, dokąd dalej pójść. A także o pragnieniach tłumionych przez lęk, o wielkiej miłości, która nie gaśnie, i wielkiej tęsknocie, która nie przemija. Książka o konsekwencjach wynikających z podjętych i niepodjętych decyzji, o nieoczywistym zakończeniu, którą czyta się jednym tchem.

(Lidia Krawczuk, dziennikarka radia RMF classic, autorka książki "Ameryka i my")

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Lektor: Agnieszka Orłowska
Oceny
4,6 (451 ocen)
338
62
30
17
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
weronik9160

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia! Polecam z całego serca!
30
monika206

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i niestety bardzo smutna historia. pełna emocji. warto przeczytać.
20
MonikaD1975

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam jednym tchem,w jeden dzień. Rozumiem że gusta są różne, ale ta historia wydarzyła się naprawdę i nie można jej ot tak krytykować! To czyjeś życie. Zachwyty nad tą książką są w pełni uzasadnione.
20
avlans

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, idealna również na dzisiejsze czasy.
20
StefanZwolak

Dobrze spędzony czas

Piekna, wzruszająca historia .
10

Popularność




 

Copyright © Agnieszka Orłowska

Opracowanie i skład: Marta Nieścioruk

Korekta: Ewa Strok, Dominika Strok

Projekt okładki: Maciej Tarnowski

 

ISBN 978-83-66105-82-9

 

Wydawca:

EMILY Agnieszka Orłowska

ul. Serwituty 25

02-233 Warszawa

 

Warszawa 2023

 

Tę książkę dedykuję wszystkim kobietom, które spełniając oczekiwania innych, zapominają o sobie. Wierzę, że ta historia pomoże Wam zawalczyć o własne szczęście.

 

Historia opisana w powieści wydarzyła się naprawdę, jednak na potrzeby książki niektóre fakty zostały uproszczone i sfabularyzowane.

Wstęp

– Spójrz na tę chmurę. Co ci przypomina?

Janek wskazał palcem biały obłok leniwie sunący po niebie. Mila podniosła głowę spoczywającą na jego piersi i popatrzyła w górę.

– Owcę? – zapytała.

Janek zaśmiał się szczerze.

– Jaką owcę? Przecież to domek. Nie widzisz tego? – powiedział.

– Dla mnie wszystkie chmury wyglądają jak barany na chwilę przed strzyżeniem. Białe, puchate kulki, nic dodać, nic ująć – stwierdziła Mila i oboje parsknęli śmiechem. Janek spojrzał jej w oczy i pogłaskał ją z czułością po policzku.

– A ja tam widzę domek. Mały biały, wypełniony szczęściem aż po sam szczyt dachu. Czy nie byłoby cudownie zamieszkać kiedyś w takim?

– Tak! Tak właśnie będzie wyglądał nasz dom! – odrzekła Mila i pocałowała chłopaka.

Popatrzyła znów w niebo i rozmarzyła się. Uwielbiała te rzadkie chwile, kiedy tak po prostu beztrosko mogli być razem. Te z trudem wyszarpane codzienności momenty, gdy cieszyli się sobą nawzajem. Wiedziała, że Janek jest jej jedyną prawdziwą miłością i tylko z nim pragnie budować wspólną przyszłość. Nie mogła się jednak opędzić od natrętnych myśli: czy mimo piętrzących się wokół ich związku komplikacji będzie im dane spędzić życie razem?

Nieraz snuli marzenia o tym, jak kiedyś się pobiorą i wyjadą z Tereszpola. Jak przyjemnie będzie mieszkać w dużym mieście, gdzie nie dosięgną ich złośliwe komentarze. Jak będzie wyglądała ich codzienność, kiedy Mila skończy studia i rozpocznie pracę w szpitalu.

– Często, zanim zasnę, myślę właśnie o tym – rozmarzył się Janek. – Widzę nasz mały biały domek, a wokół niego wypielęgnowany ogródek. I jabłonie…

– Koniecznie. Musimy mieć jabłka, bo przecież będę piekła na niedzielę jabłecznik – dodała z zapałem.

– No właśnie – potwierdził z uśmiechem i głośno marzył dalej: – A obok jabłoni ławka, z której będziemy patrzeć na dokazujące dzieci. Czy nie byłoby wspaniałe mieć córeczkę i synka?

– Tylko dwójkę? – przekomarzała się Mila. – Ja myślałam co najmniej o trójce.

– Może być nawet i piątka, byleby z tobą – zgodził się z ochotą Janek i mocno ją przytulił. – Kiedy wreszcie nadejdzie ten czas, że każdego dnia będę zasypiać i budzić się wtulony w ciebie, zostanę najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi – westchnął.

Przylgnęła do ukochanego całym ciałem. Miała dokładnie te same marzenia co on i bardzo chciała wierzyć w ich spełnienie. Tylko co na to wszystko powie Teofila?

Prolog

Nowy Jork nie zrobił na Teofili specjalnego wrażenia. Te zimne mury gęsto stłoczonych budynków w niczym nie przypominały rozległych pól i lasów rodzinnego Tereszpola. Wyjeżdżając z amerykańskiej metropolii, w głębi duszy czuła ulgę, że wreszcie przestanie być tym obcym, nieproszonym gościem. Gdyby miasto ją oczarowało, może miałaby wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji. Tak się jednak nie stało, żadna siła nie była już w stanie powstrzymać jej przed powrotem do ukochanej Polski. Nawet świadomość, że spełnienie tego pragnienia było równoznaczne z przekreśleniem marzeń i wielkich planów jej męża.

Antoni był człowiekiem niezwykłym, jednym z najzdolniejszych inżynierów pracujących w fabryce Forda. Drogi na to stanowisko nie miał usłanej różami. Do Ameryki przyjechał bowiem jako młody chłopak, z jedną zaledwie walizką i bez znajomości języka. Jednak od początku towarzyszyło mu przekonanie, że dzięki ciężkiej pracy spełni swój amerykański sen o szczęściu. Imał się więc każdego możliwego zajęcia, które pozwoliłoby mu się utrzymać i przeżyć kolejny dzień w nowej ojczyźnie, a każdą wolną chwilę poświęcał na naukę angielskiego. W szlifowaniu języka pomagał mu ksiądz z polskiej parafii, od którego pożyczał książki i podręczniki. Antoni potrafił ślęczeć nad nimi całymi nocami, by następnie o świcie wrócić do rozwożenia mleka lub rozładowywania ciężarówek z dostawami do pobliskiego sklepu. Mimo różnych przeciwności losu nigdy nie opuściła go wiara, że będzie mógł pracować w swoim wyuczonym zawodzie. Kiedy po kilku latach mordęgi nadarzyła się okazja pracy w warsztacie Henry’ego Forda, skorzystał z niej bez zastanowienia.

Dla Antoniego Stany Zjednoczone stały się nowym domem. Miejscem, w którym widział przyszłość swoją i swojej rodziny. Wykorzystał szansę, jaką dostał od tego kraju, cieszył się z niezależności finansowej, którą udało mu się szybko tutaj osiągnąć. Czuł się doceniany i szanowany. Tutaj też spotkał miłość swojego życia. Jak się później okazało, oboje pochodzili z sąsiednich wsi oddalonych od siebie o zaledwie kilka kilometrów, ale zrządzeniem losu dane było im się spotkać dopiero za oceanem.

Teofila, w przeciwieństwie do innych Polaków decydujących się na opuszczenie rodzinnej ziemi, nie postrzegała emigracji jako życiowej szansy. Kiedy na początku dwudziestego wieku widmo wojny rozlało się na całą Europę, wiele osób zdecydowało się na ucieczkę ze Starego Kontynentu. Nawet ci, którzy nie wierzyli w nadciągającą katastrofę, doświadczeni bolesną historią własnego narodu, jeśli tylko było ich stać na podróż, wybierali życie w wolnym kraju na drugim końcu globu. Teofila natomiast nigdy nie chciała porzucać rodzinnego domu, gdzie czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Z nostalgią wspominała beztroskie dzieciństwo spędzone na zabawach z siostrą i zapach niedzielnego ciasta, który roznosił się po całym domu.

Kiedy rodzice oświadczyli, że uzbierali pieniądze, za które zorganizują jej wyjazd do Ameryki, świat młodej dziewczyny rozpadł się na kawałki. Wiedziała, że wszelkie protesty są bezcelowe, na jej barkach złożono nadzieję na lepsze jutro dla całej rodziny, a ona nie ma innego wyjścia, jak tylko ten ciężar udźwignąć. Najbliżsi liczyli na to, że po osiedleniu się w Ameryce Teofila będzie mogła sprowadzić tam młodszą siostrę, a może nawet rodziców.

Zmuszona do samotnej emigracji dziewczyna nigdy nie odnalazła się w nowym miejscu, mimo iż otrzymała dużo wsparcia od Polonii w Detroit, gdzie zamieszkała. Dostała pracę jako opiekunka starszej polskiej emigrantki, z którą spędzała całe dnie na rozpamiętywaniu szczęśliwych czasów w rodzinnych stronach.

Teraz z fotela czarnego Forda T Teofila spoglądała na zatłoczone nowojorskie ulice, pełna nadziei, ale też niepokoju o to, co czeka ich na końcu tej podróży. Z przodu siedział Antoni z ich starszym synkiem Bronkiem. Wydawał się spokojny, cały czas snuł niesamowite opowieści o ogromnym statku, którym popłyną do Europy. W jego duszy jednak rozgrywał się prawdziwy dramat. Z każdym dniem przybliżającym go do czasu, w którym mieli opuścić Amerykę, coraz bardziej żałował, że uległ namowom żony. Chłopcy natomiast byli absolutnie oczarowani wizją kilkutygodniowej podróży liniowcem. Zarówno Bronek, jak i jego młodszy brat Miecio co chwilę przekrzykiwali ojca i siebie nawzajem. Tylko kilkumiesięczna Mila, którą Teofila trzymała na kolanach, wyrażała głośno i zdecydowanie swoje niezadowolenie. Uspokoiła się dopiero, kiedy dotarli do nowojorskiego portu.

Kilka godzin później całą rodziną stali na pokładzie wielkiego transatlantyku, którym mieli dopłynąć do Wielkiej Brytanii. Tam rozpoczynał się kolejny etap męczącej podróży do Polski. Kiedy spoglądali na powoli oddalającą się Statuę Wolności, w ich głowach kłębiło się tysiące myśli. Każde z nich opuszczenie Stanów Zjednoczonych odczuwało inaczej.

Dla Bronka i Miecia Ameryka była domem, miejscem, w którym przyszli na świat; nie znali innej rzeczywistości. Obyczaje, język, nawet jedzenie – wszystko było dla nich po prostu naturalne. Zresztą w czasie, kiedy się urodzili, Polski od ponad stu lat nie było na mapie Europy. Kraj, będący niegdyś jednym z największych i najsilniejszych na Starym Kontynencie, rozbity i podzielony między zaborców, teraz dopiero zaczynał się formować na nowo.

Antoniemu runęła w gruzach budowana do tej pory z mozołem kariera zawodowa, a razem z nią odeszły bezpieczeństwo i stabilizacja. Uwielbiał Detroit, zbudował tam wiele szczerych przyjaźni, ogromnie cenił swoją pracę i swojego szefa. Dla niego Ameryka była prawdziwą ziemią obiecaną, którą wbrew swojej woli zmuszony został opuścić.

Stał teraz na pokładzie elegancki i wyprostowany, spoglądał ze smutkiem na kraj swoich marzeń, znikający za horyzontem. Z każdą kolejną falą uderzającą w kadłub narastała w nim tęsknota za odchodzącym bezpowrotnie życiem. Jednak nawet na chwilę nie dał po sobie poznać wewnętrznego dramatu, jaki rozgrywał się właśnie w jego duszy. Rozmyślał o wielkiej niewiadomej, jaka niewątpliwie czekała go w Polsce. Nikt go tam nie będzie witał. Jego rodzice zmarli przedwcześnie. Kiedy został sam, zdecydował się sprzedać rodzinne gospodarstwo i dołączyć do starszego brata, od kilku lat mieszkającego za oceanem.

Teofila stała obok niego. Na rękach trzymała Milę, przyciskając ją mocno do piersi. Patrzyła na męża jednocześnie z czułością i współczuciem. Wciąż widziała w Antonim tego chłopaka z sąsiedniej wsi, którego zrządzeniem losu poznała dopiero na obczyźnie. Miała w pamięci niedzielne spotkania, odbywające się w zaprzyjaźnionej parafii. Te krótkie chwile, kiedy znów mogła się poczuć jak w domu, gdzie wszyscy mówili ukochaną polszczyzną, kiedy po mszy dzielili się przyniesionym jedzeniem, gdzie znów pachniało pysznym ciastem, jak kiedyś u mamy. Patrząc na ledwie widoczny w oddali Nowy Jork, Teofila myślała o ich pierwszym spotkaniu, długich rozmowach, oświadczynach w zakrystii.

Pokochała Antoniego niemal od pierwszego wejrzenia, a właściwie od momentu, w którym sięgał po czwarty kawałek upieczonego przez nią jabłecznika. Była pod wrażeniem jego otwartości i ciepła, ale także optymizmu oraz uporu, z jakim dążył do realizacji swoich planów. Uwielbiała ich niedzielne spacery i wielogodzinne rozmowy. Była taka szczęśliwa, kiedy nie mógł oprzeć się jej kuchni, i śmiała się do rozpuku, kiedy okazało się, że ten wysoki, szczupły mężczyzna potrafił zjeść osiemnaście pierogów naraz. Czuła się przy nim bezpieczna i wiedziała, że zakładając wspólnie rodzinę, oboje będą szczęśliwi. Miała też nadzieję, że to właśnie dzięki niemu zapuści wreszcie w Ameryce korzenie i nieznośna tęsknota za Polską choć trochę zejdzie na dalszy plan.

Antoni również zakochał się w Teofili bez pamięci. Bardzo cenił ją za odwagę i inteligencję, za to, że podjęła wyzwanie i wyruszyła przed laty całkiem sama w nieznane. Ujęła go też niezwykle jej miłość do ojczyzny i rodzimych tradycji.

W rok po ślubie pojawił się na świecie ich pierwszy syn – Bronek, a niedługo potem Mieciu. Teofila uwielbiała być żoną i matką, doskonale odnalazła się w tej roli. Dbała o dom, rozpieszczała chłopców i męża, próbując jednocześnie zagłuszyć swoje lęki i ból duszy. Jednak tęsknota za rodzinnymi stronami odzywała się w niej coraz bardziej, by w końcu stać się nieprzyjemnym uczuciem, dręczącym jej serce każdego dnia.

Wyparła z pamięci biedę, starała się nie myśleć o wielkiej pustce, jaką pozostawiła po sobie tragiczna śmierć jej najbliższych, którzy zginęli w wojennej zawierusze. Wysiłki, jakie włożyła w próby przyzwyczajenia się do nowej ojczyzny, spełzły na niczym. Poczucie wyobcowania i osamotnienia sprawiło, że coraz słabiej sypiała, często płakała i uciekała w myślach do rodzinnej wioski. Z czasem zaniechała nauki angielskiego. Całkowite skupienie się na obowiązkach domowych stanowiło próbę ratunku przed postradaniem zmysłów. Kiedy po kilku latach zaszła w trzecią ciążę, wiedziała, że dłużej już tak nie wytrzyma. Marzyła, aby jej dzieci mogły wychowywać się w odrodzonej, wolnej Polsce. Nadszedł więc czas, aby wracać.

Pierwsza rozmowa z mężem na ten temat nie była dla niej ani łatwa, ani przyjemna. W głowie Antoniego, mimo całej miłości, którą żywił do żony, nie mieściła się wizja porzucenia wszystkiego, co do tej pory wspólnie zbudowali.

– Naprawdę chcesz odebrać naszym dzieciom taką szansę? Chcesz przekreślić ich przyszłość? Nasze życie tutaj nic dla ciebie nie znaczy? – dopytywał z niedowierzaniem.

Takich trudnych rozmów przeprowadzili dziesiątki. Teofila, mimo kolejnego „nie”, padającego z ust męża, nie rezygnowała. Nie trafiały do niej argumenty nawet samego Henry’ego Forda, którego Antoni poprosił o wsparcie w przekonaniu żony: że w Europie panuje bieda, że wojna zniszczyła niemal cały przemysł, a warunki bytowe są bardzo ciężkie. Słuchała niewzruszona, kiedy tłumaczył, że firma rozwija się tak prężnie, iż niebawem będą mogli zapewnić sobie życie, o jakim wielu może jedynie pomarzyć.

Upór, za który dotychczas Antoni tak bardzo cenił swoją żonę, stał się nagle przyczyną wielu kłótni i milczących dni.

W końcu po kilku trudnych miesiącach osiągnęli względne porozumienie. Postanowili, że zostaną w Ameryce do narodzin trzeciego dziecka i jeśli Teofila nie zmieni zdania, wtedy wrócą do Polski. Antoni łudził się, że to ciąża pogłębiła tęsknotę żony, a przyjście na świat kolejnego potomka pozwoli wrócić ich życiu na spokojne tory. Gdyby wiedział, że to uparte dążenie do powrotu nie wynikało ze zmiennych nastrojów, które przypisywał błogosławionemu stanowi żony, nigdy nie zaproponowałby takiego kompromisu.

W lutym 1921 roku urodziła się Mila. Pojawienie się na świecie upragnionej córki nie wpłynęło na zmianę planów Teofili, przekonanej, że nigdzie nie będzie im tak dobrze jak w Polsce. Aby utwierdzić Antoniego w słuszności podjętej decyzji, używała wszystkich możliwych argumentów. Przekonywała męża, że za pieniądze ze sprzedaży domu oraz z oszczędności będą żyli w Europie jak królowie. Tłumaczyła, że Antoni otworzy własny zakład, będzie niezależny i z pewnością dorobią się nawet większego majątku. Odwoływała się też do jego uczuć patriotycznych, przekonując, że odradzający się kraj potrzebuje takich mądrych i przedsiębiorczych ludzi jak on. Antoni, choć z ciężkim sercem, w końcu poddał się naleganiom Teofili i postanowił wywiązać się ze złożonej wcześniej obietnicy.

Gdy powiedział o tym pracodawcy, Henry Ford nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Próbował jeszcze raz przekonać swojego inżyniera do pozostania w Stanach, a kiedy zrozumiał, że nic nie wskóra, zapewnił Antoniego na pożegnanie:

– Pamiętaj, że zawsze możesz wrócić.

Te wszystkie rozmowy, obrazy, wspomnienia przewijały się w głowach obojga małżonków w trakcie całego rejsu. Płynęli razem, ale osobno – każde z nich zatopiło się we własnym świecie, tęsknotach i oczekiwaniach, w nadziei i w żalu.

Im bliżej byli Europy, tym bardziej samą Teofilę nachodziły wątpliwości. Oto z jej woli cała rodzina wracała do kraju zniszczonego wojną, targanego politycznymi sporami i kompletnie niestabilnego, gdzie nie czeka na nich już nikt z bliskich. Natrętne myśli nie dawały jej spokoju aż do zejścia ze statku i potem, przez kolejne dni podróży, do samej granicy z Polską. Kiedy jednak po wielu tygodniach trudnej i wyczerpującej wyprawy w końcu dotarli na miejsce, serce Teofili ze szczęścia biło jak oszalałe. Łzy same ciekły jej po policzkach. Nie mogła uwierzyć, że właśnie spełniło się jej największe marzenie.

– Mam nadzieję, że niczego nie będziemy żałować… – wyszeptała.

***

Teofila nie wyobrażała sobie innego miejsca do osiedlenia niż Tereszpol, z którym wiązały ją najpiękniejsze wspomnienia. Jak się wkrótce szczęśliwie okazało, w miasteczku wciąż mieszkała jej daleka rodzina, u której zatrzymali się przez pierwsze tygodnie pobytu.

Niestety rzeczywistość, jaką zastali, w niczym nie przypominała amerykańskich realiów. W trakcie wojny wiele dobrze prosperujących gospodarstw zostało zniszczonych, wybito bydło i konie, o przemyśle nie było nawet mowy. W kraju panowała bieda, wiele rejonów cierpiało z powodu klęski głodu.

Dom rodzinny Teofili był kompletnie zrujnowany, pozostały tylko budynki gospodarcze, i to w nie najlepszym stanie. Ona zdawała się jednak wypierać niewygodne fakty, koncentrując się wyłącznie na radości z powrotu i planach na nowe życie.

Ambitnemu i pracowitemu Antoniemu, który przywykł już do zupełnie innych warunków, było bardzo trudno odnaleźć się w takiej rzeczywistości. Ale choć wciąż uważał ich przyjazd za błąd, obiecał sobie, że dla swojej rodziny stworzy tu życie najlepsze z możliwych.

Pieniądze przywiezione z Ameryki wystarczyły na zakup domu wraz z działką sąsiadującą z gospodarstwem Teofili. Dzięki temu rodzina mogła rozpocząć budowanie swojej przyszłości w malowniczej okolicy, niedaleko lasu.

Antoni wrócił ze Stanów nie tylko wyposażony w zasoby finansowe, ale przede wszystkim w niecodzienną, jak na tamte czasy i miejsce, mentalność. Doświadczenie inżynierskie, a także biznesowe sprawiły, że część pieniędzy postanowił zainwestować w to, co zapewniłoby rodzinie spokojne i dobre życie. Świadomy tego, że kraj potrzebuje odbudowy i modernizacji, a ludzie zawsze potrzebują chleba, zbudował tartak i kupił młyn.

Dzięki dobremu pomysłowi, funduszom i ogromowi pracy zaczął pomnażać majątek, stając się jednym z zamożniejszych ludzi w Tereszpolu.

Emigracja wyrobiła w nim nie tylko przedsiębiorczość i wysoką etykę pracy, ale także nauczyła bardzo dużej pokory i szacunku dla ludzi. Głęboko wierzący, nigdy nie odmawiał pomocy lokalnej społeczności czy kolejnym proboszczom, którzy często potrzebowali środków na remont kościoła czy zakup rzeczy niezbędnych parafii. Dzięki temu, że zatrudniał wiele osób, a swoich pracowników dobrze traktował, zyskał szczere poważanie wśród mieszkańców Tereszpola i okolic.

Lata płynęły, sytuacja w Polsce stabilizowała się. Tartak i młyn prosperowały lepiej, niż początkowo się tego spodziewali, a Antoni, patrzący z coraz większym optymizmem w przyszłość, dostrzegał szczęście swojej rodziny i cieszył się nim. Przyglądał się dorastającym dzieciom, radosnej żonie. Coraz bardziej doceniał uroki spokojnego, małomiasteczkowego życia.

Z czasem cieniem na tej sielance zaczęła kłaść się coraz bardziej napięta atmosfera polityczna w Europie. Antoni starał się zagłuszać złe przeczucia, ale mimowolnie coraz częściej wracał do wspomnień o pracy w zakładach Forda. Niemal każdego wieczoru słyszał w głębi duszy głos byłego szefa, zapewniający o możliwości ich powrotu.

Teofila w nowym, a przecież dobrze sobie znanym świecie czuła się jak ryba w wodzie. Wreszcie mogła oddychać pełną piersią, teraz wprost przepełniało ją szczęście. Czasem z niedowierzania sama szczypała się w policzek, by upewnić się, że jej spokojne i radosne życie nie jest tylko snem. Cieszyła ją każda rozmowa z sąsiadką, bliższą czy dalszą, gdyż bez stresu porozumiewała się w rodzinnym języku. Przepełniała ją duma z tego, że na ich stole kładła pyszny, świeży chleb, który sama upiekła. Kiedy tylko mogła, wybierała się mimo zmęczenia na spacery po lesie, tak dobrze znane jej z czasów dorastania.

Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że pobyt w Ameryce i pieniądze, jakie udało się zarobić jej mężowi, zapewniły im po wojnie zupełnie inne warunki niż te, w których żyła większość polskich rodzin. Bo choć kraj powoli zaczynał się odbudowywać, to wciąż dla wielu codzienność była wyzwaniem, a wokół dawało się dostrzec niedostatek. Nie mogła przechodzić obojętnie obok tych, którzy nie mieli tyle szczęścia co ona. Uważała filantropię za obowiązek moralny. Poprosiła więc męża o składowanie odpadów z tartaku, które następnie rozdawała najbardziej potrzebującym. Antoni zgodził się na taką prośbę, bez żadnego oporu. I tak całymi latami Teofila prowadziła kajet z nazwiskami rodzin będących w największej potrzebie, by móc podarować im poprodukcyjne drewno na opał.

Bronek i Miecio odnaleźli się w Polsce bez żadnych problemów. Uczęszczali do miejscowej szkoły i nawiązywali nowe przyjaźnie. Bracia byli ze sobą mocno zżyci i wszystko starali się robić razem. Wiedzieli, że kiedy dorosną, przejmą interesy po tacie, dlatego w ramach przygotowań do samodzielnego zarządzania zakładem w przyszłości pomagali w tartaku na tyle, na ile pozwalał ich wiek. Antoni chciał zaszczepić w synach swój etos pracy, przez co chłopcy zaczynali swoje zajęcia w tartaku i młynie od podstawowych prac, by móc zrozumieć, na czym polega prowadzenie takich przedsiębiorstw. Przekazywał im także całą swoją wiedzę na temat zarządzania finansami, by bez względu na warunki mogli zachować swoją niezależność i zapewnić byt rodzinom. Teofila dbała z kolei o to, by chłopcy dorastali blisko natury, a także by znali swoje korzenie i kulturę. Ameryka pozostała dla nich dziecięcym wspomnieniem, które z czasem coraz bardziej się zacierało.

Mila, choć urodzona w Detroit, w żaden sposób nie mogła czuć się związana z Ameryką. W jej pamięci nie pozostało żadne wspomnienie, które sprawiłoby, że choć przez moment zatęskniłaby za innym miejscem niż dom w Tereszpolu. Jej życie wyglądało nieco inaczej niż życie jej starszych braci. Mimo iż bardzo chętnie pomagała mamie w domu i uczyła się gotować i piec, to najważniejsza dla niej była nauka. Osiągała naprawdę imponujące wyniki i kiedy jej bracia spędzali czas z ojcem w tartaku, ona pilnie przygotowywała się do kolejnych klasówek z biologii czy matematyki.

Rodzice mieli świadomość, że jest najbardziej uzdolniona z całego rodzeństwa, dlatego chcieli, aby zdobyła wyższe wykształcenie i by sama zdecydowała o swojej przyszłości. Pomimo tej nowoczesności w poglądach dotyczących wychowania córki pozostali w pewnych kwestiach bardzo staroświeccy i przywiązani do tradycji. Nie wyobrażali sobie, by ich ukochana córka nie spełniła się również jako żona i matka. Mila również nie widziała innego scenariusza na swoje życie.

Z małej, pulchnej dziewczynki wyrosła na smukłą i wysoką nastolatkę, zwracającą na siebie uwagę urodą i obyciem. Jej bracia traktowali ją z ogromną czułością, otaczając opieką i wymagając od otoczenia szacunku względem niej. Odgrażali się jej adoratorom oraz zabierali ją ze sobą na pierwsze dancingi.

Mila górowała wzrostem nad większością rówieśników, co wprawiło ją w nieuzasadnione kompleksy. Spacerując z koleżankami, zawsze starała się iść po ulicy, podczas gdy one szły chodnikiem. W ten sposób choć na pierwszy rzut oka nie wydawała się taka wysoka. Jej wzrost nastręczał kłopotów także w kontaktach z chłopcami. Podczas jednej z zabaw została poproszona do tańca przez kolegę niższego od niej o głowę. Jako dobrze wychowana dziewczyna, zgodziła się, choć mocno krępował ją fakt spoglądania na partnera z góry. Gdy muzyka ucichła, ów kolega przyniósł taboret, wszedł na niego i pocałował ją w policzek, dziękując za taniec. Spaliła się niemal ze wstydu. Cała sytuacja wprowadziła ją w tak głębokie zażenowanie, że pędem uciekła do domu i miesiącami nie chciała słyszeć o żadnych towarzyskich spotkaniach.

W otoczeniu Mili było też kilku poważniejszych kandydatów, starających się o jej względy i uwagę, jednak żaden z nich nie poruszył jej serca. Niektórzy nawet podobali się Mili, ale ona sama była mocno zachowawcza i oprócz wspólnego wyjścia na spacer czy do cukierni nie pozwalała ani sobie, ani im na nic więcej. Choć z powodu takiego zachowania odbierano ją jako wyniosłą i nieprzystępną, nigdy nie narzekała na brak adoratorów.

Mila nie chciała wieść typowego życia dziewczyny z małego miasteczka, szybkiego zajścia w ciążę, niekoniecznie z mężczyzną, którego kochała, a potem przymusowego ślubu i domowego kieratu. Była bardzo ambitna, zupełnie jak jej ojciec i tak samo jak on snuła dalekosiężne plany. Marzyła o studiach medycznych i zawodzie lekarki. Bardzo chciała pomagać ludziom. Doskonale wiedziała, że jeśli założy rodzinę jako młoda kobieta, przekreśli szansę na realizację kariery zawodowej.

W tamtym momencie w najśmielszych snach nie przypuszczała, jak bardzo inną drogą mogą potoczyć się jej dalsze losy.

Grom z jasnego nieba

Pewnego chłodnego wiosennego poranka 1939 roku Mila obudziła się o świcie wcześniej niż zwykle. Usiadła na parapecie, by nacieszyć oczy widokiem lasu w poświacie wschodzącego słońca. Ze swojego małego centrum obserwacyjnego patrzyła na urzekająco świeżą zieleń drzew. Przysłuchiwała się ptakom. Wszystko wydawało jej się tak harmonijne i spokojne, że wręcz doskonałe. Nieprzyjemne i bure przedwiośnie przechodziło właśnie w rozbudzoną do życia wiosnę.

Odwróciła głowę i spojrzała na wnętrze pokoju. Omiotła wzrokiem tak dobrze znaną jej przestrzeń: masywną szafę, stojące na tej samej ścianie po lewej stronie od wejścia łóżko wraz z wiszącym nad nim wzorzystym kilimem, biurko i krzesło znajdujące się po przeciwnej stronie od okna. Dłuższą chwilę wpatrywała się w głęboki fotel z dużym siedziskiem, obleczonym aksamitem w kolorze zgniłej zieleni. Z czułością spojrzała na ażurowe, drewniane podłokietniki i uśmiechnęła się na myśl o spędzonych w tym fotelu godzinach z książką. Ojciec przywiózł ten piękny mebel specjalnie dla niej z Warszawy.

Z zamyślenia wyrwały ją odgłosy porannej krzątaniny w kuchni. Szybko ubrała się i zeszła na dół, by pomóc mamie w przygotowaniach do niedzielnego śniadania. Był to ich rodzinny rytuał, celebrowany odkąd sięgała pamięcią. W ten jeden dzień w tygodniu, kiedy tartak nie pracował, a ojciec i bracia mieli czas o poranku, zasiadali wspólnie za stołem nakrytym wykrochmalonym i wyprasowanym starannie obrusem. Po obfitym śniadaniu popijali niespiesznie herbatę i delektując się kolejnym kęsem drożdżowego specjału, zwyczajnie cieszyli się swoim towarzystwem. To było chyba najwspanialsze w niedzielach: spędzany razem czas, zapowiadany od samego poranka zapachem piekącego się ciasta z kruszonką. Niby zwykły domowy wypiek – dla Mili jednak stanowił symbol rodzinnej atmosfery, a dla męskiej części rodziny był znakiem, że pora wstać i zasiąść do stołu.

O dziesiątej cała rodzina, ubrana odświętnie, siedziała już w kościele; niezmiennie – zawsze w trzeciej ławie, oznaczonej tabliczką z ich nazwiskiem. Rodzice Mili, mocno przywiązani do wiary i tradycji, uczestniczyli we mszach z gorliwym oddaniem. Młodzi zdecydowanie bardziej skupiali swoje myśli wokół przysmaków, jakie czekały na nich po powrocie do domu, niż na duchowym przeżyciu. Bronek i Mietek, teraz już ponaddwudziestoletni kawalerowie, przychodzili do kościoła także po to, by wypatrywać ślicznych dziewczyn wśród zgromadzonych parafian. Byli już w takim wieku, że powoli zaczynali myśleć o żeniaczce i założeniu własnych rodzin. Często podczas mszy zdarzało im się wzajemnie poszturchiwać i wskazywać brwiami na co ładniejsze koleżanki, które po południu mogli zaprosić na spacer lub do cukierni. Status ich rodziny oraz wyjątkowa uroda młodzieńców sprawiały, iż cieszyli się oni dużą popularnością wśród płci pięknej. Nie zdarzyło się jeszcze, by któraś dziewczyna odmówiła im spotkania. Dwaj wysocy, młodzi mężczyźni o regularnych rysach i bujnych włosach; weseli, głośni, beztroscy i nieco niepokorni. Zawsze chętni do pomocy, dobrze wychowani i przywiązani do rodziny. Która panna nie chciałaby takiego męża?

Jednak w tamtym czasie wciąż najważniejszą dla nich kobietą, zaraz po mamie oczywiście, była młodsza siostra. Mila – oczko w głowie całej familii. Nieustannie otaczali ją troską i bardzo wspierali w planach wyjazdu na studia. Wiedzieli, że jest niezwykle zdolna, i podzielali pragnienie siostry o życiu innym od typowego losu dziewczyny z prowincji.

Zabrzmiały organy. Wierni wstali, śpiewając ochoczo „Kto się w opiekę odda Panu swemu”, a po krótkiej chwili z zakrystii wyszli księża. Proboszczowi i wikaremu towarzyszył ktoś jeszcze, kogo Mila widziała tutaj po raz pierwszy. Wysoki, szczupły, młody ksiądz od razu przykuł jej uwagę. Miał brązowe oczy i kasztanowe włosy. Oliwkowa cera i regularne rysy dodawały mu delikatności. Biły od niego spokój i ciepło. Prawdopodobnie był też niewiele starszy od niej. Nie zauważyła nawet, kiedy przestała śpiewać, tylko stanęła jak zaklęta z otwartymi ustami, wpatrzona w tego młodego mężczyznę.

Szturchnięcie w ramię brutalnie sprowadziło ją na ziemię.

– Mila! Co ty robisz, dziecko?! – syknęła Teofila. – Jak ty się zachowujesz?

– Przepraszam, zamyśliłam się.

– Dziecko, to ksiądz! Rozumiesz? Święta osoba!

– Mamo! – żachnęła się Mila, udając, że nie wie, o co chodzi.

– Skup się na modlitwie.

Mila, jak zawsze posłuszna, starała się ostudzić emocje, jakie nieoczekiwanie nią zawładnęły. Na zmianę spoglądała to na czubki swoich butów, to na rodziców i braci, zastanawiając się jednocześnie, czy zauważyli, jak niezręcznie się czuła. Kiedy młody ksiądz wszedł na ambonę, by odczytać Ewangelię, udało jej się już ochłonąć. Teraz mogła patrzeć na niego zupełnie bezkarnie, przecież oczy wszystkich parafian i tak były zwrócone właśnie na niego. Uśmiechała się do siebie samej, wodziła wzrokiem za jego gestami, przypatrywała mu się z największą uwagą, słuchała w skupieniu jego aksamitnego głosu.

W pewnym momencie ksiądz oderwał wzrok od tekstu i spojrzał na słuchających, jakby chciał się upewnić, że czytane słowa trafiają do serc parafian. Niespodziewanie oczy Mili i tego mężczyzny spotkały się. Dziewczyna poczuła się jak rażona piorunem, takiego pomieszania zdenerwowania z napięciem i euforią nie doświadczyła nigdy wcześniej. Wikariusz powrócił do czytania, które kontynuował już wyraźnie pod wpływem emocji, bo raz się pomylił, a drugim razem zająknął, jakby rozkojarzony. Twarz Mili oblał rumieniec wstydu, opuściła natychmiast głowę, aby go ukryć. W tym momencie zaczęła się modlić naprawdę: prosiła Boga, by mama nie zauważyła jej zaczerwienionych policzków i by jak najszybciej wrócić do domu. Jeszcze nigdy nie oczekiwała tak bardzo zakończenia mszy.

– Mila, dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się mama, kiedy nareszcie wyszli z kościoła. – Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę.

– Chyba wszystko dobrze, ale chodźmy już do domu.

– Pokaż się! – Teofila przyłożyła dłoń do czoła córki. – Jesteś rozpalona!

– Po prostu chodźmy już, chciałabym się położyć – odparła, odwracając głowę i próbując ukryć swoje zażenowanie.

Po powrocie Mila prędko udała się do swojego pokoju. Usiadła w ukochanym fotelu i naciągając pod samą brodę koc, próbowała odizolować się od natrętnych myśli, krążących wokół młodego księdza – równie fascynującego, co niedostępnego. Nie mogła skupić uwagi na niczym innym. Przypominała sobie każdy szczegół jego twarzy, posturę, ciepły głos. Rozpamiętywany moment, w którym spotkał się ich wzrok, wciąż wprawiał ją w zakłopotanie. Miała nadzieję, że to jedynie wizytujący na krótko ksiądz, że sprawa sama się rozejdzie po kościach, kiedy skończy się jego pobyt w Tereszpolu, Biłgoraju czy innej okolicznej parafii. Tak, tak właśnie myślała, by nagle łapać się na tym, że pragnęła, by został tu jak najdłużej, by mogła choć raz w tygodniu nacieszyć się jego widokiem. Po czym po chwili znów rugała siebie samą za takie myśli.

Nie, nie, nie! – wyrzucała sobie. Przestań o nim myśleć, Mila, zapomnij! Za-po-mnij! – powtarzała bez przerwy. Nie znasz go, nic o nim nie wiesz. Poza tym to ksiądz! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? – karciła się sama w duchu.

Pozostałym członkom rodziny to wiosenne popołudnie mijało spokojnie. Rodzice czytali prasę i rozmawiali o codziennych sprawach, a Bronek i Mietek wyszli na spotkanie z koleżankami. Mila snuła się po domu, nie mogąc znaleźć sobie w nim miejsca. Choć od rana ubyło jej apetytu, nie powstrzymała się przed zjedzeniem dwóch kawałków pysznego ciasta z kruszonką, a potem jeszcze kolejnych dwóch.

Nieświadoma prawdziwej przyczyny zachowania córki Teofila uznała jej stan za oznaki nadchodzącej choroby.

– Może podziębiłaś się na wczorajszym spacerze z psami? Mówiłam, żebyś założyła kufajkę, bo pogoda jest teraz zdradliwa – zamartwiała się matka. – Zostaniesz w domu kilka dni. Dobrze ci zrobi, jak trochę poleżysz w łóżku i porządnie się wyśpisz.

Mimo najszczerszych chęci Mila jednak nie przespała ani tej, ani kilku następnych nocy. Powrót do szkoły niewiele zmienił; zmęczona, zauroczona nastolatka wciąż nie mogła się skupić. Nie dość, że jej głowę całkowicie zaprzątał młody ksiądz, to jeszcze była ciągle niewyspana. Jej bladość i rozkojarzenie nie uszły uwadze ani koleżanek, ani nauczycielki algebry, która odesłała ją do szkolnej pielęgniarki. Mocna herbata z cukrem, jaką dostała w gabinecie, postawiła ją na nogi. Poczuła się na tyle dobrze, że wróciła na lekcję.

Nagłe zauroczenie ciążyło Mili na sercu. Tak bardzo chciała porozmawiać z kimś o swoich rozterkach. Tymczasem nie mogła się zwierzyć nikomu, nawet swojej najbliższej przyjaciółce Zosi, przed którą nie miała do tej pory żadnych tajemnic. Ta sprawa była nadzwyczaj delikatna, bo jak tu wyznać, że po wielu miesiącach odrzucania wszelkich zalotów wielu adoratorów nagle jej serce zabiło szybciej. I to do duchownego?! Nie, to było nie do pomyślenia.

Poradzę sobie sama, wystarczy, że przestanę o nim myśleć, i tyle – zdecydowała.

Wierna temu postanowieniu w kolejnym tygodniu powróciła do szkolnej rutyny. Poczuła się zdecydowanie lepiej, zaczęła też lepiej sypiać. Była przekonana, że wraca do równowagi. Jednak im bliżej było niedzieli, tym bardziej się denerwowała i tym trudniej było jej zapanować nad swoimi myślami. Co zrobi, jeśli to uczucie powróci na kolejnej mszy? Co jeśli faktycznie był tylko gościem i nigdy więcej już go nie zobaczy? Może jednak powinna założyć kremową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem zamiast tej zwykłej kraciastej, przypominającej podomkę? Tak, zdecydowanie będzie musiała dłużej pomyśleć nad wyborem sukienki. Czy ja zwariowałam? – zastanawiała się.

W nocy z soboty na niedzielę Mila znowu nie zmrużyła oka. Od rana nadąsana snuła się z kąta w kąt. Nie cieszyło jej wspólne rodzinne śniadanie. Jej głowę całkowicie zaprzątały myśli o człowieku, który dwa tygodnie temu sprawił, że wszystko inne przestało się liczyć.

Po dotarciu do kościoła cała rodzina jak zwykle zasiadła w swojej ławie. Mila z całych sił starała się, by nikt nie zauważył jej drżących ze zdenerwowania dłoni. Na dźwięk dzwonka rozpoczynającego mszę jej oddech mocno przyspieszył. W tym momencie dotarło do niej, że podświadomie obawiała się tylko jednego. Tego, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Bała się, że kiedy podniesie wzrok, jego nie będzie przy ołtarzu. Spojrzała w końcu przed siebie. Jest! Został! To nie koniec…!

W tym momencie ich oczy znów się spotkały. Mila jeszcze nigdy nie uczestniczyła w tak ekscytującej grze spojrzeń, toczącej się ukradkiem przez całe nabożeństwo. Jej policzki napinały się i drżały, przygryzała usta po to, by nie uśmiechnąć się do niego najszerzej, jak tylko umiała.

Minęło kilka tygodni. W czasie kolejnych niedzielnych mszy nabrała takiej wprawy w maskowaniu emocji, że pozwalała sobie nawet na odczuwanie radości z wymiany ich spojrzeń. Postanowiła, że stanie się to tajemnicą, którą będzie się cieszyć tylko w głębi własnego serca. Cóż innego mogłaby w tej sytuacji zrobić? Jedynie posłuchać głosu rozsądku wciąż podpowiadającego, że wizje o wspólnych spacerach i rozmowach, które snuje w głowie, nie mają nawet najmniejszych szans na realizację.

***

Czasami po lekcjach Milę odwiedzała jej przyjaciółka Zosia. Tego dnia dziewczynki siedziały w kuchni, opowiadały Teofili o czekających je egzaminach i chichotały co chwilę na wspomnienie imion różnych chłopców. Zajadały się przy tym ciepłym jeszcze jabłecznikiem, za nic mając ostrzeżenia o grożącym im z tego powodu bólu brzucha.

– Milu, chciałabym, żebyś jutro jak najszybciej wróciła ze szkoły – poprosiła Teofila.

– Dobrze, mamo. Czy coś się stało? – zapytała z przejęciem Mila.

– Nie, nic złego się nie dzieje. Proboszcz chce nam przedstawić tego nowego księdza. Zaprosiłam ich na kolację i będę potrzebowała twojej pomocy w kuchni.

Mila poczuła jak ziemia osuwa się spod jej nóg. W jednej sekundzie jej twarz zbladła, nabierając odcienia świeżego śniegu.

– Milusiu, co z tobą? Dobrze się czujesz? – zatroskała się Teofila.

– Miałaś rację, mamo, co do ciepłego ciasta. Rozbolał mnie brzuch. Wiesz… Twoje wypieki są takie pyszne, nie potrafię się powstrzymać… Napiję się herbaty i zaraz mi przejdzie.

– Tyle razy ci mówiłam… – Mama od razu przykryła ciasto ściereczką. – A co do kolacji, chciałabym naprawdę ciepło powitać tego wikariusza. Podobno to przesympatyczny człowiek, a z pewnością bardzo się stresuje, bo to jego pierwsza parafia…

Mila z wrażenia potrąciła filiżankę. Skrajne uczucia wprost w niej kipiały. Była podekscytowana, przerażona, radosna i smutna jednocześnie. Z jednej strony marzyła o możliwości zamienienia kilku zdań z obiektem swoich westchnień, z drugiej bardzo się bała, że sytuacja wymknie się jej spod kontroli. Jednym nieopatrznym słowem lub gestem może zdradzić swój głęboko skrywany sekret.

Co to będzie? Co robić? Jak mam się zachować? Będę mogła z nim porozmawiać! Ale czy powinnam? Może lepiej zamknąć się w pokoju na cztery spusty i udawać chorą do końca życia? – toczyła wewnętrzną dyskusję.

Nadal jednak nie odważyła się zwierzyć ze swoich rozterek przyjaciółce. Beztroska atmosfera zniknęła bezpowrotnie. Zosia próbowała kontynuować przerwaną wcześniej dyskusję, ale wszystkie jej komentarze pozostawały bez odpowiedzi. Zdecydowała więc o wcześniejszym powrocie do domu.

Resztę popołudnia Mila spędziła w łóżku, wpatrując się w sufit. Podczas kolacji nie dała rady nic przełknąć. Wypiła herbatę i wróciła do swojego pokoju. Nie mogła jednak zasnąć, całą noc rozmyślała o jutrzejszym spotkaniu.

Następnego dnia w szkole Mila była jeszcze bardziej rozkojarzona i nieobecna. Jej myśli zaprzątał całkowicie nadchodzący wieczór. Ekscytacja mieszała się ze strachem. Z trudem wytrzymała do ostatniego dzwonka, po którym natychmiast pobiegła do domu.

Mama właśnie wstawiła zupę i kończyła zagniatać ciasto. Podała Mili fartuszek i miskę ziemniaków do obrania. Musiały się pospieszyć, aby ze wszystkim zdążyć.

Na szczęście się udało, wieczorem wszystko wyglądało wspaniale. Stół nakryty odświętnym obrusem i zastawiony piękną porcelaną, którą Teofila przywiozła jeszcze z Detroit, uginał się pod ciężarem potraw, czekających już tylko na przybycie gości. Takie kolacje nie były w domu Mili niczym nadzwyczajnym. Antoni i Teofila czuli się blisko związani z Kościołem jeszcze od czasów amerykańskiej emigracji. Zawsze łączyły ich też bardzo serdeczne relacje z duchownymi z pobliskiej plebanii. Proboszcz od dawna był zapraszany na obiady, urodziny i inne rodzinne wydarzenia. Mila już jako dziecko postanowiła, że tę tradycję przejmie kiedyś po mamie i będzie ją kontynuować przez całe swoje życie.

***

Punktualnie o dwudziestej rozległo się pukanie do drzwi. Przybył proboszcz i jego dwóch wikarych.

– Witajcie! Zapraszamy! – Teofila z niekrytą radością zaprosiła ich do środka.

– Niech będzie pochwalony! – przywitał się proboszcz, przechodząc przez przedsionek. – Wojciecha już znacie, a to jest nasz nowy wikary, Jan. Ogromnie się cieszymy, że do nas dołączył.

– Bardzo nam miło – odrzekła Teofila, a Antoni uścisnął dłonie gościom.

Zdenerwowana Mila stała w korytarzu i ukradkiem obserwowała scenę rozgrywającą się w drzwiach. Teofila przywołała ją gestem dłoni.

– To jest Mila, nasza córka.

– Bardzo mi miło – ledwo wydusiła z siebie.

– Mnie również, mam na imię Jan. – Ksiądz łagodnie się uśmiechnął.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Zawstydzoną i zmieszaną Milę z opresji wybawili bracia, którzy również przyszli powitać gości.

Kolacja przebiegała w bardzo radosnej atmosferze. Mietek i Bronek od pierwszej chwili nawiązali świetny kontakt z Janem, byli niemal w równym wieku. Nie tylko żartowali, ale też poruszali trudne polityczne tematy. Młody ksiądz w ogóle nie trzymał dystansu, zachowywał się jak dobry znajomy, a nie duchowny, który przyszedł z wizytą. Mila, w przeciwieństwie do braci, była milcząca i starała się nie udzielać w dyskusji. Wolała dyskretnie obserwować gościa, choć nie było to łatwe. Co jakiś czas ich oczy spotykały się, a ona czuła napięcie narastające w tej chwili między nimi. Czy było możliwe, że on odczuwał to samo co ona?

Spotkanie dobiegało końca. Przy kieliszku koniaku toczyła się rozmowa o niepokojącej sytuacji w Europie, o obawach, jakie niesie ze sobą nowa sytuacja polityczna. Żadne z wypowiedzianych na ten temat słów nie dotarło do uszu Mili. Dla niej świat i czas się zatrzymały. Wiedziała, że nadchodząca noc będzie kolejną bezsenną.

Twarzą w twarz

Czas płynął, wiosna rozkwitła w pełni, a Mila powoli wróciła do swojego codziennego rytmu. Z powrotem skupiła się na nauce, zaczęła znów rozmyślać o przyszłorocznej maturze i egzaminach wstępnych na studia. Wydawało jej się, że zauroczenie Janem rozpłynęło się niczym poranna mgła. Tylko w niedziele nieco chętniej chodziła do kościoła, dokładniej dobierała sukienki i zdawała się być bardziej radosna. Podczas mszy ukradkiem obserwowała Jana, ale jej twarzy nie oblewał już rumieniec. Niewidzialna bariera zbudowana w głowie dziewczyny przez głos rozsądku sprawiła, że podziwiała go teraz z bezpiecznego emocjonalnie dystansu jak każdą inną osobę, która ją zaciekawiła. Duchowny wcale jej nie unikał, nie odwracał wzroku, kiedy ich oczy się spotykały. Wprost przeciwnie, zdawał się do niej uśmiechać.

Nadeszło lato i zbliżał się koniec roku szkolnego. W domu rodzinnym Mili w najlepsze trwały przygotowania do urodzin jej mamy. Co roku Teofila wydawała z tej okazji wystawne przyjęcie, a jego organizacja rozpoczynała się już na kilka tygodni przed planowaną uroczystością. Największą uwagę przywiązywała do dań, jakie planowała podać. W większości tradycyjnych, ale przygotowanych tak perfekcyjnie, by ich smak na długo pozostał w pamięci gości. Trzeba było zatem ubić świniaka, uwędzić kiełbasy, zrobić wędliny. Na kilka dni przed urodzinami Mila pomagała w kuchni codziennie: przygotowywała marynaty do mięsa, obierała kaczki z pierza, zagniatała i siekała makaron, wypiekała ciasta. Choć miała naprawdę dużo pracy, to nie wydawała się jej ona męcząca. Spędzała ten czas z mamą, która wspominała ich niemalże sielankowe życie w Ameryce i przytłaczającą ją tęsknotę za Polską. Żartowała, że sam Henry Ford nie odwiódł jej od powrotu w rodzinne strony. Rozmawiały także o planach córki, o jej marzeniach. Teofila delikatnie poruszała też temat pierwszych zauroczeń, który Mila ucinała krótkim stwierdzeniem:

– Dla mnie najważniejsza jest nauka.

I szybko powracała do kuchennych zajęć.

To był bardzo radosny czas, niemal jak ten, kiedy wszyscy szykują się do świąt Bożego Narodzenia. Przynajmniej do momentu, w którym Teofila zaczęła spisywać listę gości, zastanawiając się na głos, czy aby na pewno nikogo nie pominęła. Odczytywała po kolei wszystkie nazwiska, aż doszła do proboszcza i wikarych. Na dźwięk tak dobrze znanego nazwiska Mila na chwilę wstrzymała oddech. Jak mogła o tym nie pomyśleć, jak? Przecież co roku mama zapraszała księży na swoje przyjęcie, a oni nigdy nie odmawiali. Szybko jednak sama siebie zbeształa w myślach: Nie próbuj nawet na chwilę kusić losu. Wiesz dobrze, że to nie ma sensu. Postanowiła, że podczas urodzinowego obiadu będzie jak najmniej widoczna, ewentualnie wykręci się od uczestnictwa złym samopoczuciem, byle tylko uniknąć bliższego spotkania z Janem.

W dniu uroczystej kolacji Mila obudziła się wcześnie. Była bardzo podekscytowana, tak jak reszta rodziny. Myśl o spotkaniu w gronie przyjaciół i znajomych wprawiała wszystkich w radosny nastrój. Kiedy nadeszło popołudnie, ojciec i bracia założyli garnitury. Antoni włożył nawet kamizelkę, a Teofila i Mila wybrały odświętne sukienki w kwieciste wzory, rozkloszowane dołem i mocno podkreślające talie. Mama mimo swego wieku wciąż wyglądała promiennie i choć wszyscy wiedzieli, ile lat właśnie kończy, nikt nie odważył się tego powiedzieć głośno. Mila pozwoliła sobie na lekki makijaż, tak na wszelki wypadek, by zamaskować ewentualne, pojawiające się w najmniej stosownym momencie, niespodziewane zaczerwienienie cery.

Pierwsi goście zaczęli schodzić się punktualnie o piętnastej, godzinę później dom był już pełen ludzi. Zrobiło się gwarno i wesoło. Stoły uginały się od pieczołowicie przygotowanych pyszności.

Mili udało się ograniczyć kontakt z Janem do zdawkowego „szczęść Boże” oraz kurtuazyjnego podania dłoni. Tak jak postanowiła – trzymała się od niego z daleka, jedynie od czasu do czasu zerkała w jego kierunku. Popołudnie spędziła na rozmowach z ciotkami i sąsiadami, objadając się przede wszystkim ciastem drożdżowym i ulubionym jabłecznikiem.

Gdy tak beztrosko gaworzyła z ciotką Stasią, usłyszała prośbę mamy:

– Milu, podejdź proszę!

– Idę! – odpowiedziała, kończąc rozmowę.

– Ksiądz Jan musi wyjść wcześniej, odprowadź go, proszę, do bramy.

Mila zamarła. Zupełnie nie miała ochoty na konfrontację postanowień z nagle wezbranymi uczuciami. Zapytała więc, czy nie byłoby lepiej, aby gościa odprowadził któryś z braci lub ojciec.

– Tata jest przecież gospodarzem i na pewno lepiej wyglądałoby, gdyby to on pożegnał duchownego – przekonywała mamę.

– Nie bądź dzikusem! Masz już prawie osiemnaście lat! Najwyższa pora, byś zaczęła zachowywać się jak dorosła i przejęła częściowo obowiązki pani domu – pouczyła córkę Teofila, po czym podeszła do Jana.

– Proszę księdza, Mila z radością księdza odprowadzi!

– Będzie mi miło! – odrzekł Jan i uśmiechnął się. – Zatem dziękuję bardzo za miłe spotkanie. Dobrej zabawy. Zostawiam gospodarzy i gości z Panem Bogiem – pożegnał się tymi słowami i ruszył do wyjścia. Mila karnie podreptała za nim, choć w tym momencie marzyła wyłącznie o natychmiastowej ucieczce, najlepiej tam, gdzie pieprz rośnie.

Kiedy stanęli przy drzwiach, mężczyzna próbował nawiązać rozmowę:

– Cieszę się, że mnie odprowadzasz. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by porozmawiać.

Mila poczuła, jak miękną jej nogi, a jej twarz płonie. Wszystkie wcześniejsze uczucia, które wydawały się już wyblakłe, nagle wróciły ze zdwojoną siłą. Nie była w stanie wydusić słowa. Przez kilka pierwszych chwil szli w zupełnym milczeniu, Mila patrzyła pod nogi, całą swoją uwagę koncentrowała na każdym stawianym kroku, jakby stąpała po linie zawieszonej nad przepaścią.

– Odniosłem wrażenie, że mnie unikasz – zagadnął łagodnie Jan.

Zdziwienie nakazało jej się zatrzymać. Spojrzała na niego, nie mogąc do końca uwierzyć w usłyszane słowa. A więc zauważył. Zauważył, że nie chciała przebywać w jego obecności, że ratowała się, jak mogła, byle tylko nie zostać z nim sam na sam. Co ma mu teraz powiedzieć?

– Nie, proszę księdza. Przy tylu gościach trudno znaleźć czas dla wszystkich. – Mila była dumna ze swojego opanowania.

– Wielka szkoda, liczyłem na rozmowę – odparł. – I proszę, mów mi po imieniu, jesteśmy przecież niemal w równym wieku.

Mila zastygła. Jak to liczył na rozmowę? O czym chciał rozmawiać? Czyżby przejrzał ją? Czy mimo przyjaznego tonu wygłosi zaraz kazanie o niestosowności takiego zachowania? Była tak głęboko zmieszana, że uznała milczenie za najlepsze wyjście z sytuacji.

– Dzisiaj się nie udało, ale może moglibyśmy się spotkać kiedy indziej i po prostu pogawędzić? – zaproponował Jan.

Ale jak spotkać się? Jak pogawędzić? Czy on oszalał? Mila stała jak zaklęta, patrzyła na rozmówcę, nie zauważyła nawet, że otworzyła usta, choć nie była w stanie wyartykułować ani słowa. W końcu, próbując opanować drżenie w głosie, wydusiła z siebie:

– Ale o czym ksiądz chce rozmawiać? Kiedy?

– O czym? O wszystkim. Tak po prostu – odpowiedział spokojnie, jakby w ogóle nie zauważył, jakie wrażenie na niej wywiera. – Kiedy tylko będziesz miała ochotę.

– Ksiądz chyba oszalał! – odparła odrobinę za ostro.

– Z pewnością nie – zapewnił, nie zważając na jej ton. Uśmiechnął się szeroko.

Stali tak jeszcze przez moment, patrząc na siebie nawzajem. Nie dało się ukryć napięcia narastającego między nimi, oboje odczuwali je bardzo wyraźnie. Mila była w tej chwili kompletnie zagubiona. Jan znajdował się tak blisko, na wyciągnięcie ręki, marzyła o tym tak wiele razy od czasu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przy ołtarzu. Wymyślała niejednokrotnie tematy rozmów, układała w myślach dialogi. Przecież to wszystko wydarzyło się już w jej głowie. Miała również świadomość, że pod żadnym pozorem nie mogła przystać na złożoną propozycję.

– Dobrze. Spotkajmy się. Ale w jakimś ustronnym miejscu. Nie chcę, żeby ludzie gadali – powiedziała nagle, zaskakując samą siebie. Boże, Boże!!! – panikowała w myślach. Co ja robię???

– Może w piątek po południu? Po rozdaniu świadectw – zaproponował.

– Dobrze. Piątkowe popołudnie będzie w sam raz.

Wiedziała, że tego dnia koledzy i koleżanki ze szkoły mają spotkać się na ognisku rozpoczynającym wakacje. Nadarzała się więc idealna okazja, aby wyjść z domu bez potrzeby tłumaczenia się rodzicom. Liczyła również na to, że wówczas będą mniejsze szanse na przypadkowe natrafienie na kogoś ze znajomych.

– Spotkajmy się przed kapliczką, przy drodze do lasu. Wie ksiądz, gdzie to jest? – zapytała.

– Jan, przeszliśmy na ty. Wiem, gdzie to jest.

– To w piątek o siedemnastej przy kapliczce – podsumowała szybko Mila.

– Do zobaczenia – Jan przyciągnął jej rękę do swoich ust i pocałował jej dłoń na pożegnanie.

Mila zamknęła za gościem furtkę. Gdy tylko się oddalił, oparła się o nią plecami całym swoim ciężarem. Ledwo stała na nogach. Serce biło jej jak oszalałe, miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Musiała ochłonąć.

Po kilku minutach na świeżym powietrzu opanowała emocje i postanowiła wrócić do gości. Jednak nie była w stanie się na niczym skupić. W jej głowie szalała gonitwa myśli. Jak mogła pozwolić sobie na coś takiego? Na randkę? Z Janem? Z księdzem Janem? Ale przecież to nie randka, tylko zwykłe koleżeńskie spotkanie. Może niepotrzebnie go unikała? Może powinna była rozmawiać z nim podczas przyjęcia, pod okiem mamy?

Przepełniały ją równocześnie wstyd i szczęście, czuła radość i złość. Wiedziała już, a właściwie była pewna, że nie jest mu obojętna. Czuła przecież, z jaką delikatnością pocałował jej dłoń. Wiedziała też, że to spotkanie może bardzo łatwo wymknąć się spod kontroli i bardzo się tego bała.

Mimo wszystko jakimś cudem dotrwała niemal do końca przyjęcia. Po północy w domu została już tylko mała grupka najbliższych przyjaciół, z którymi rodzice siedzieli teraz w ogrodzie i gawędzili pod rozgwieżdżonym czerwcowym niebem. Mila pożegnała się grzecznie i wróciła do domu. Usiadła przy stole w kuchni i położyła głowę na dębowym blacie. Mila, co ty robisz? Co ty robisz? Zwariowałaś! – biła się z własnymi myślami. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na stosy brudnych naczyń, wazy z resztkami rosołu, kilka nietkniętych półmisków z daniami, których przejedzeni goście już nie byli w stanie skonsumować. Dziwnie ożywiła się, gdy jej wzrok napotkał stojącą na blacie otwartą butelkę swojskiego wina. Niewiele myśląc, nalała sobie kieliszek, który wypiła jednym tchem. Nie poczuła niczego szczególnego, więc po chwili wypiła drugi i trzeci kieliszek. Nigdy wcześniej nie piła alkoholu, ale teraz po prostu musiała sobie jakoś ulżyć. Zakręciło się jej w głowie, a ciało stało się miękkie i bezwolne, cudownie ociężałe. Ogarnęło ją błogie ciepło, a natrętne myśli uleciały niepostrzeżenie. Powieki same się zamykały, jakby były z ołowiu.

– No, Mila, pora spać – wydała sama sobie polecenie, ucieszona, że dzisiaj raczej nie grozi jej bezsenność.

Jednak tak dobrze jak minęła jej noc, tak ciężko zaczął się poranek. Potworny ból głowy rozrywał jej skronie, zbierało jej się na wymioty. Ledwo zwlokła się z łóżka. Kiedy zeszła do kuchni, blada, ubrana jeszcze w koszulę nocną, mama załamała ręce.

– Dziecko, strułaś się! A mówiłam tyle razy, że słodkie ci szkodzi, szczególnie w takim nadmiarze.

– Przepraszam… – wyjęczała dziewczyna.

– Połóż się. Dzisiaj do kościoła nie pójdziesz. I śniadania też nie dostaniesz! Musisz się przegłodzić – zarządziła Teofila.

Mila odetchnęła z ulgą. Mogła w spokoju odchorować wydarzenia poprzedniej nocy. I pierwszego w życiu kaca, i spotkanie z Janem. Przyłożyła policzek do poduszki, naciągnęła na siebie kołdrę. Przespała całą niedzielę, budząc się tylko na chwilę. Kiedy poczuła się już na dobre wyspana, okazało się, że to poniedziałek rano…

***

Ostatni tydzień szkoły upłynął Mili na rozmyślaniach o nadchodzącym spotkaniu. Cieszyła się, że wypadło ono już po zakończeniu nauki i nie będzie musiała zmuszać się do siedzenia nad książkami, kiedy jej myśli zaprząta zupełnie inna sprawa. Wizja spędzenia czasu sam na sam z Janem, możliwość poznania go bliżej napełniały ją niepohamowaną radością. Przez kilka dni zastanawiała się nad wyborem sukienki, nie mogła przecież wyglądać za bardzo odświętnie, nie mogła się wystroić. Przecież rodzice wiedzieli, że w piątek wychodzi na klasowe ognisko, a nie na spotkanie z absztyfikantem. Coś wymyślę! – przekonywała w myślach samą siebie.

W piątkowy poranek udała się do kościoła na mszę z okazji rozpoczęcia wakacji. Nie odprawiał jej Jan, lecz jego starszy kolega. Nabożeństwo minęło jej błyskawicznie, za to czas w szkole dłużył się w nieskończoność, myślami była bowiem zupełnie gdzie indziej. Po odbiorze świadectwa poszła jeszcze z koleżankami do cukierni, po czym szybko wróciła do domu.

Wciąż dręczyły ją wątpliwości. Zamknęła się w swoim pokoju i do ostatniej chwili rozważała, czy powinna pójść na spotkanie z Janem. W końcu młodzieńcze zauroczenie wzięło górę nad rozsądkiem. Porozkładała na łóżku swoje sukienki, aby zdecydować, którą założyć na tak wyczekiwane popołudnie. Wreszcie wybrała żółtą. Ładną i zarazem skromną, którą mogłaby włożyć na klasowe ognisko. Nie wzbudzi więc w rodzicach żadnych podejrzeń.

Po obiedzie ubrała się, ułożyła ładnie włosy i była gotowa do wyjścia. W drzwiach zatrzymał ją głos mamy:

– Wróć najpóźniej o dwudziestej.

– Dobrze, mamuś. Będę punktualnie – odpowiedziała, ciesząc się jednocześnie, że mama nie zapytała o nic więcej. Nie musiała kłamać, więc czuła się mniej winna. Pocałowała ją w policzek i wyszła.

Uwadze Teofili umknęło ogromne zdenerwowanie córki. Dłonie się jej trzęsły, a nogi były jak z waty. Przepełniała ją ekscytacja podszyta strachem, że ktoś mógłby ich zobaczyć i donieść rodzicom o potajemnej schadzce.

***

Tego dnia Jan również nie mógł znaleźć sobie miejsca. Niby wszystko było normalnie, ale jednak zupełnie inaczej. Rano modlił się za uczniów i absolwentów lokalnych szkół. Wiedząc, że to dziś ma się spotkać z Milą, nie miał odwagi przewodniczyć mszy; drugi wikariusz chętnie zgodził się prowadzić nabożeństwo z tak miłej okazji. Jan długo rozmyślał nad słusznością swojego postępowania. Wiedział, że nie powinien mieszać w głowie nie tylko sobie, ale także młodej, niewinnej dziewczynie, wypełniającej jego myśli każdego dnia. Obserwował ją od pierwszego momentu, w którym ją zobaczył. Od pierwszej chwili, kiedy ich oczy spotkały się podczas czytania Ewangelii.

Wiele razy usiłował dogadać się z Bogiem, prosił o łaskę zapomnienia, modlił się o pogłębienie wiary. Odmawiał pacierze za swoją rodzinę, za zmarłych rodziców, za księdza proboszcza. Nie chciał nikomu komplikować życia. Pogodził się już z własnym losem, z tym, że jego marzenia zastąpił plan wychowującej go ciotki. Wiedział także, że dzisiaj musi po prostu zachować dystans i trzeźwość myślenia. Dasz sobie radę, Jasiek – powtarzał sobie dla dodania otuchy.

Na dręczące go rozterki szukał odpowiedzi w Biblii. Otworzył Pierwszy List do Koryntian, zaczął czytać. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał… Zatrzymał się, znów zaczął rozważać pozostanie na plebanii. Nie chciał jednak zawieść Mili, zawsze przecież dotrzymywał danego słowa. Położył się na łóżku i patrzył w sufit. Nie czuł nic oprócz niepewności, która paraliżowała wszystkie inne emocje. Spojrzał na zegarek. Była szesnasta trzydzieści. Wziął głęboki oddech…

Kiedy wychodził z plebanii, usłyszał głos proboszcza:

– A to ksiądz Jan bez koloratki wychodzi?

– Tylko na spacer po okolicy – speszył się. – Chyba nie muszę?

– Sługa boży jest zawsze sługą bożym, bez względu na okoliczności.

***

Mila dotarła na umówione miejsce punktualnie. Kroczyła pewnym krokiem przez łąkę, z daleka wypatrując Jana. Na próżno mrużyła oczy, nigdzie go nie dostrzegła.