Mały Leksykon Medyczny - Bacharewicz Alhierd - ebook

Mały Leksykon Medyczny ebook

Bacharewicz Alhierd

0,0

Opis

"Mały leksykon medyczny według Bacharewicza" − 2. miejsce w konkursie Nagroda Literacka im. Jerzego Giedroycia w 2012 roku Z medycyną konwencjonalną Alhierd Bacharewicz niewiele ma wspólnego, wydaje się natomiast wybitnym specjalistą od leczenia duszy. Jego zbiór smakowitych felietonów można by określić mianem literaturoterapii. Co można wyleczyć tymi tekstami? Przede wszystkim naiwność i głupotę. Przynajmniej u tych, którzy czytają ze zrozumieniem.

Alhierd Bacharewicz (ur. 1975 w Mińsku) − pisarz, tłumacz, dziennikarz, pracował również jako nauczyciel. Uważany za jednego z najciekawszych współczesnych literatów piszących po białorusku. Jako członek zespołu rockowego i awangardowej grupy poetyckiej Bum-Bam-Lit zaczynał od poetyckiej prowokacji, potem zdradził poezję dla prozy, ale zachował skłonność do sarkazmu oraz sceptycyzm. Autor kilkunastu książek, tłumaczonych na język bułgarski, czeski, niemiecki, rosyjski, słoweński, ukraiński. W Polsce jak dotąd ukazał się tylko jego zbiór opowiadań Talent do jąkania się (wyd. dwujęzyczne, polsko-białoruskie, KEW 2008). Laureat cenionej na Białorusi nagrody Gliniany Weles 2002 roku. W 2006 roku wygrał sondaż portalu Nowa Europa na najlepszego białoruskiego pisarza. Czterokrotny! laureat konkursu Nagroda Literacka im. Jerzego Giedroycia: 2012 − Mały leksykon medyczny według Bacharewicza (2. miejsce w pierwszej edycji konkursu) 2013 − Hamburski rozrachunek Bacharewicza (2. miejsce) 2015 − Dzieci Alindarki (3. miejsce) 2016 − Biała mucha, zabójca mężczyzn (2. miejsce). Mieszka w Hamburgu, pracuje w Pradze, bywa w Mińsku. Jego żoną jest Julia Cimafiejewa, znana białoruska tłumaczka, poetka oraz założycielka i redaktorka popularnego internetowego magazynu literackiego „Przejdź przez świat” (ПрадзіСвет).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszy­scy wy­zdro­wie­jemy

M-m-me... – tak nie­do­ro­zwi­nięta krtań małpy, jak pi­sał nie­miecki pry­ma­to­log F. En­gels, po­woli, lecz stale, prze­twa­rzała się dzięki mo­du­la­cji (dia­lek­tyka przy­rody!), aby ar­ty­ku­ło­wać dźwięki:

Bach! Ar­riva! Che!

Roz­wie­rają się wargi jak do wy­bu­chu or­ga­nów, wy­bu­chu, który wy­peł­nia go­tyc­kie skle­pie­nie pod­nie­bie­nia, prze­la­tuje gór­nym re­je­strem i to­nie w wil­got­nych pę­che­rzy­kach, aby za­pisz­czeć i mla­snąć jak przy­du­szany zwier­za­czek: śmierć.

Al­hierd Ba­cha­re­wicz wie, gdzie w ciele mieszka du­sza.

Z wie­dzą, którą po­siadł, mógłby praco­wać jako pro­rok − lecz nie lubi, gdy biją ka­mie­niami, jako dy­rek­tor wię­zie­nia − ale roz­bie­gliby się wszy­scy jego pod­opieczni, jako stróż na cmen­ta­rzu − ale któż go po­woła na tę funk­cję.

Zaj­muje się więc li­cze­niem, ile de­mo­nów zmie­ści się na czubku pik­sela: li­tera – piórko, li­nijka – skrzy­dło, esej – jed­nostka śmier­tel­no­ści: eu­ta­na­zja.

Nie in­te­re­suje go dwu­wy­mia­rowy re­alizm zdro­wia. Me­dy­cyna jest dla niego uczu­ciem, cho­roba – zde­rze­niem or­ga­ni­zmu z cia­łem, ciało – hi­sto­rią tek­stu.

Mar­kiz de Ga­rod1, dok­tor nauk me­dycz­nych, prze­pi­sy­wał pa­cjen­tom pod­glą­dac­two za­miast tra­dy­cyj­nego eg­zor­cy­zmu („Czy­ta­nie i pi­sa­nie książki na stro­nie sva­boda.org jako te­ra­pia szo­kowa”, Ba­cha­re­vič Stu­dies, 22.01.2010 18:03−08.10.2010 21:16). Prze­żyło wielu.

In­deks na­zwisk tej en­cy­klo­pe­dii sam jest en­cy­klo­pe­dią.

Nie­kom­pletną, ale wy­star­cza­jącą. Happy end jest już na­pi­sany.

Alek­san­der Łu­ka­szuk, Ra­dio Sva­boda

Al­ko­ho­lizm

Po­ciąg Mo­skwa−Ber­lin jesz­cze nie ru­szył z miej­sca, nie mo­gąc zrzu­cić z sie­bie moc­nej jak uści­ski py­tona gra­wi­ta­cji sta­cji Mińsk Pa­sa­żer­ski – a oni są już pi­jani. Zaj­mują dwa lub trzy prze­działy w do­cze­pio­nym wa­go­nie, al­ko­hol po­zo­sta­wia na ich twa­rzach szorst­kie, wy­raźne ślady: fio­le­towe plamy na gru­bych kar­kach, smugi pod oczami, czer­wone nosy świecą w pół­mroku ko­ry­tarza – bo­jowe ko­lory wo­jow­ni­ków ja­dą­cych na ob­czy­znę, aby ra­to­wać sa­mo­cho­dowy złom roz­pusz­czo­nych bur­ge­rów-bi­sur­ma­nów. Ich głosy stają się co­raz gło­śniej­sze i kiedy po­ciąg wresz­cie wy­rywa się z mia­sta i pę­dzi na za­chód, za­głu­sza­jąc od­głos kół: „bar-bar-bar” – sły­szy się w wa­go­nie, „bar-bar-bar”, a i czego tam nie ma w tej pro­stej mo­wie: tu są wszyst­kie bary z prze­szło­ści i przy­szło­ści, gdzie świę­tują swoje ge­sze­fty, tu są też ta­nie bur­dele od­wie­dzane przez nich po­spiesz­nie przed po­wro­tem do oj­czy­zny, tu są ich po­rzu­cone w domu baby, tu jest smro­dliwy po­wiew ich pra­wie fron­to­wego brac­twa, wy­peł­nia­jący cały wa­gon, tu są Ba­ra­no­wi­cze, które wła­śnie mi­nę­li­śmy, i drob­niaki, któ­rym są wy­pchane kie­szenie, i my, ba­rany-pa­sa­że­ro­wie, mil­kliwi i uda­jący, że wszystko jest w po­rządku. Wcze­sna wio­sna, se­zon wy­praw krzy­żo­wych za Odrę, wcze­śnie za­pada zmrok, prze­działy są za­mknięte, na po­duszki na­ciąga się po­szewki, a oni wciąż łażą po wa­go­nie, walą do drzwi i groź­nie py­tają: „Kogo ko­chasz?”. – „Ko­cham Bia­ło­ruś!” – od­po­wia­dają im zza drzwi drżące, prze­stra­szone głosy, ko­cham Bia­ło­ruś, ko­cham. Więc uwa­żaj, od­po­wia­dają im, uwa­żaj i ko­chaj, a gdy prze­sta­niesz, przy­po­mnimy ci, co to Bia­ło­ruś jest: to pi­jany szla­fwa­gen, pę­dzący przez mrok i spa­da­jący w dół stoku, to nasz po­ciąg, on idzie na front, a ty, dur­niu, de­zer­te­rze, wy­obra­zi­łeś so­bie, że na­prawdę mo­żesz nim uciec? Na pol­skiej gra­nicy nie­któ­rzy z nich nie będą w sta­nie wy­jąć z torby swo­jego pasz­portu, a inni, ja­dący pierw­szy raz, będą wy­mio­to­wać przy drzwiach. Po ko­ry­ta­rzu prze­bie­gnie Po­lak, z obrzy­dze­niem po­wta­rza­jąc tak, aby sły­szano we wszyst­kich prze­dzia­łach: „Wa­gon pi­ja­ków! Pi­jacki wa­gon!”. Nikt mu nie za­prze­czy. „Co z nimi zro­bić?” – z po­gardą za­pyta opie­kunkę wa­gonu na po­że­gna­nie, a ona tylko po­prawi prze­krę­coną spód­nicę i uśmiech­nie się roz­ma­za­nymi ustami. Z po­ciągu wy­sa­dzą wszyst­kich Ro­mów, Cze­cze­nów, Wiet­nam­czy­ków i Mon­go­łów, zo­sta­niemy tylko my i oni: jed­nej krwi, z taką samą okładką pasz­portu, cy­wilni i żoł­nie­rze, ci, co za­my­kają prze­działy i ci, któ­rzy do nich walą. Z jed­nym z fron­tow­ców spo­tkamy się koło ubi­ka­cji: ko­ry­tarz dla nas dwóch jest zbyt wą­ski, bę­dziemy pa­trzeć so­bie w oczy, do­póki on nie wcią­gnie swo­jego ma­je­sta­tycz­nego brzu­cha i mnie nie prze­pu­ści. Do­póki nasz szla­fwa­gen nie ode­rwie się od ziemi i noc nas nie po­chło­nie – co bę­dziesz ro­bić z nami na­sza nie­biań­ska opie­kunko, kogo bę­dziesz pro­sić o wsta­wien­nic­two za nami, czy mo­gła­byś o nas nie za­po­mnieć, gdy mroź­nym ran­kiem wresz­cie wyj­dziemy w nie­miec­kim mia­steczku na gra­nicy?

Alek­san­der Ge­nis wspo­mina w jed­nym ze swych ese­jów in­te­re­su­jący zwy­czaj, który był po­wszechny wśród daw­nych ple­mion ger­mań­skich. Naj­waż­niej­sze de­cy­zje po­dej­mo­wano tam w ten sam spo­sób: na po­czątku oma­wiano wszystko na trzeźwo, a na­stęp­nego dnia – w sta­nie upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego. Je­śli wy­nik był taki sam, de­cy­zja była za­twier­dzana. Cał­kiem mą­dre po­dej­ście: w tych po­gań­skich cza­sach lu­dzie ro­zu­mieli, że tak zwana obiek­tywna rze­czy­wi­stość jest tylko jedną z wielu rze­czy­wi­sto­ści, a prawa, usta­lone dla jed­nej, nie mu­szą dzia­łać w in­nej.

Na przy­kład za­cho­wa­nia na­pom­po­wa­nego al­ko­ho­lem lub nar­ko­ty­kami wroga są trudne do prze­wi­dze­nia, je­śli pa­trzysz nań trzeź­wymi oczami – wróg bę­dzie kie­ro­wać się inną lo­giką, jest opa­no­wany przez inne de­mony, dla­tego jest nie­zwy­cię­żony. Próba zna­le­zie­nia się na jego miej­scu może po­zba­wić go mocy. Ośle­pić się, ogłu­szyć, ode­brać so­bie ra­cjo­nalny umysł – jest to cza­sami bar­dzo ko­rzystne – jak wia­domo, w ta­kich chwi­lach czło­wiek ma wy­ostrzone zmy­sły i może osią­gnąć coś, co w sta­nie trzeź­wo­ści by­łoby dla niego nie­osią­galne... Jak ge­nialny sza­chi­sta, pi­jany jest w sta­nie zna­leźć roz­wią­za­nie pro­blemu tam, gdzie prze­ciętny gracz nie wi­dzi nic oprócz sta­tycz­nych fi­gu­rek. Pi­jany ma inny po­ziom moż­li­wo­ści, inny próg od­czu­wa­nia bólu, inne wy­obra­że­nie tabu, osła­biony in­stynkt prze­trwa­nia... Pi­jany trzeź­wemu nie jest to­wa­rzy­szem – chyba że obaj są ko­mu­ni­stami.

Al­ko­hol w du­żych daw­kach daje czło­wie­kowi moż­li­wość gry z rze­czy­wi­sto­ściami, jak pro­jek­tan­towi, który gra ko­lo­rami i czcion­kami. Do­broć i spo­kój zmie­niają się w agre­sję i smu­tek, szczę­ście – w czarną roz­pacz, wszyst­kie te miłe twa­rze, które chęt­nie byś wy­ca­ło­wał, mogą bły­ska­wicz­nie prze­kształ­cić się w bez­względne zwie­rzęce py­ski. Ludz­kość, którą tak ko­chasz po pią­tym kie­liszku, po dzie­sią­tym goni cię z sie­kierą po uli­cach, umy­ka­ją­cych ci spod stóp.

Aby po­znać praw­dziwą istotę czło­wieka, trzeba się z nim na­pić, bo czło­wiek trzeźwy – to tylko jedna strona jego oso­bo­wo­ści. Ile no­wego o po­dej­ściu do sa­mych sie­bie, do swo­ich przy­ja­ciół i zna­jo­mych do­wia­du­jemy się pod­czas bie­siad, ile kłamstw i hi­po­kry­zji wy­kryto dzięki al­ko­ho­lowi! Czło­wiek za­wsze ża­łuje, że wczo­raj wy­pił za dużo, nie tylko dla­tego, że się źle czuje – on pod­świa­do­mie ża­łuje, że wy­padł z bez­piecz­nego i fał­szy­wego świata bez­al­ko­ho­lo­wych kon­wen­cji, gdzie ni­komu nie mówi się prawdy.

Każda roz­mowa na te­mat al­ko­holu i al­ko­ho­li­zmu nie­uchron­nie opiera się na po­ję­ciu miary – i tu się za­trzy­muje, bo każdy jest inny i nie ma ta­kich sa­mych norm dla wszyst­kich. „Znaj swój li­mit!” – mówi pla­kat w me­trze w Ham­burgu, re­klama so­cjalna skie­ro­wana do mło­dych oby­wa­teli. Nie znie­chęca ich do pi­cia al­ko­holu, po­nie­waż to nie ma sensu, tylko wzywa do roz­sądku i nie­prze­kra­cza­nia gra­nicy, poza którą koń­czy się nie­winne pi­jań­stwo, a za­czyna uza­leż­nie­nie od al­ko­holu. Ci, któ­rzy uży­wają al­ko­holu, są sza­no­wani, ci, któ­rzy nie mogą bez niego żyć, są w po­gar­dzie; gra­nica mię­dzy pierw­szymi a dru­gimi jest gra­nicą przy­zwo­ito­ści.

Al­ko­ho­lizm ma wiele imion, a każde z nich to pseu­do­nim. Al­ko­ho­lizm to sła­bość: by­cie al­ko­ho­li­kiem to po­zo­sta­wa­nie w jed­nej, przy­pad­kowo zna­le­zio­nej rze­czy­wi­sto­ści, utrata zdol­no­ści do po­wrotu do in­nej. Ple­mię al­ko­ho­li­ków to świa­domi au­tsaj­de­rzy, któ­rzy wszyst­kie de­cy­zje po­dej­mują w tym sa­mym sta­nie, dla­tego prze­grają. Al­ko­ho­lizm to śmierć: ro­śnie w to­bie jak nie­winny kwia­tu­szek, a gdy uro­śnie, za­czyna cię żyw­cem zja­dać.

Al­ko­ho­lizm wy­maga cał­ko­wi­tego pod­po­rząd­ko­wa­nia, jest jak te istoty z fanta­stycz­nej po­wie­ści Fran­cisa Car­saca Ucieczka Ziemi, które wmó­wiły lu­dziom, że rze­komo pra­cują dla nich jako słu­dzy, tra­ga­rze i sprzą­ta­cze, a prze­jęły wła­dzę i po­ta­jem­nie ży­wiły się ludz­kim mię­sem. Ste­ven King, al­ko­ho­lik ze sta­żem, opi­suje w au­to­bio­gra­fii, jak w dniach twór­czego doj­rze­wa­nia al­ko­hol dzień za dniem ruj­no­wał jego toż­sa­mość, nie­omal po­zba­wia­jąc całą klasę śred­nią pla­nety lek­kiej let­niej lek­tury; pi­sarz stał się al­ko­ho­li­kiem pra­wie nie­zau­wa­żal­nie dla sie­bie sa­mego. Al­ko­ho­lizm to ko­niec twór­czo­ści, po­nie­waż nie­moż­liwe jest nie­ustanne pro­sze­nie o na­tchnie­nie gło­sem pi­ja­nego Szu­ryka: „Wol­niej, ja za­pi­suję...”.

Al­ko­ho­lizm to Bia­ło­ruś. Nie pić nie można, choćby dla­tego, aby nie zwa­rio­wać. Je­śli bę­dziesz od­ma­wiać, ro­dacy zro­bią wszystko, abyś wziął szkło – osta­tecz­nie pod­niosą z gro­bów two­ich przod­ków i do­pro­wa­dzą ich do stołu pod eskortą: pij, psie, nie ob­ra­żaj dzia­dów! Al­ko­ho­lizm to sport. Uparte tre­ningi w mło­do­ści, wy­ma­ga­jące czasu i zdro­wia wię­cej niż ja­ka­kol­wiek ludzka dzia­łal­ność. Ce­lem jest „na­sy­ce­nie się spi­ry­tu­sem” – na­ucze­nie swo­jego or­ga­ni­zmu ab­sor­bo­wa­nia al­ko­holu w du­żych ilo­ściach.

Ty­go­dniowe mi­strzo­stwa „kto kogo prze­pije”, na­grody, ta­bele tur­nie­jowe, spra­woz­da­nia... Al­ko­ho­lizm to ini­cja­cja, aby być do­ro­słym – przede wszyst­kim trzeba mieć prawo do na­by­wa­nia i uży­wa­nia al­ko­holu. Al­ko­ho­lizm to flora i fauna two­jego ro­dzin­nego mia­sta, bo wła­śnie tam, pod oknem, ro­sną sine hu­ma­no­idalne stwo­rze­nia, dwu­no­gie, za­su­szone, kol­cza­ste, czepne, wiatr z bli­skiego pust­ko­wia co­dzien­nie przy­bija je do two­jej klatki scho­do­wej. Gdzie, z kim i z czego, tylko kto nie pił... Pew­nego razu na­wet w nocy w za­kła­dzie fry­zjer­skim. Al­ko­hol ma coś wspól­nego z fry­zurą: jed­nemu pa­suje, dru­giemu – nie, ale wszy­scy płacą zań pie­nią­dze, każdy wi­dzi się w jego lu­sterku.

Al­ko­ho­lizm jest nie­od­wra­calny: jak nie ma by­łych ka­ge­bi­stów, nie ma też by­łych al­ko­ho­li­ków. Al­ko­ho­lizm to sława, image, re­pu­ta­cja. „Ale po­wiedz mi, czy to prawda, że w twoim kraju wódkę piją jak my – piwo?” – pyta, uno­sząc bia­ławe brwi, Björn, a ty mó­wisz, bar­dzo za­wsty­dzony, z drga­ją­cym w to­bie nie­spo­dzie­wa­nym i głu­pim za­szczy­tem:

„No tak, można tak rzec, to prawda...”. Skąd on jest, ten nie­do­rzeczny za­szczyt, co przy­je­chał jak kon­tra­banda w wa­go­nie do­cze­pio­nym do po­ciągu Mo­skwa–Ber­lin? Bia­ławe brwi opa­dają, pod nimi – nie­zro­zu­mie­nie, po­dziw, sza­cunek, wstręt i strach. Al­ko­ho­lizm to jest to, co po­dzie­liło Eu­ropę, mur, któ­rego nikt nie może roz­wa­lić. Al­ko­ho­lizm to Ro­sja; ci, któ­rzy są w sta­nie wy­pić ot tak so­bie, dla Björna na za­wsze po­zo­staną Ro­sja­nami, choć żyją w trzech nie­za­leż­nych od Ro­sji pań­stwach i mogą mó­wić w do­wol­nym ję­zyku. Och, te na­zwy tu­tej­szych wó­dek: „Pusz­kin”, „Jel­cyn”, „Gor­ba­czow”, „Ara­pow”, „Ka­li­skaya”, „Ro­dina”, „Ta­ra­now”, „Sa­mo­du­row”, te krzyki z ro­syj­skiej łaźni, brat-łata wali ci pra­vdu-mat’!... Al­ko­hol to pa­liwo, które trzyma nas jesz­cze na no­gach, pod­czas gdy my wiek za wie­kiem nie po­tra­fimy okre­ślić na­szej Naj­waż­niej­szej De­cy­zji.

An­ty­kon­cep­cja

Cza­sami ko­rzyst­nie i cie­ka­wie jest po­czy­tać ta­blo­idy. „Bild”, na przy­kład, albo „Kom­so­mol­ską Prawdę w Bia­ło­rusi”:

Szkolny in­ten­dent za­bił woź­nego szafą

Lady Gaga robi so­bie majtki z li­stów swo­ich fa­nów

Grzyby prze­jęły wła­dzę nad mrów­kami już 48 mi­lio­nów lat temu

Tego ro­dzaju hi­sto­rie, ukry­wa­jące się pod na­głów­kami, nie tylko wzbu­dzają brudne fan­ta­zje, ale czę­sto też wy­wo­łują po­ważne i nie byle ja­kie my­śli. Ży­cie w żół­tym świe­tle jest we­sołe i dy­na­miczne, jak na Dzi­kim Za­cho­dzie, nie ma żad­nej mo­no­to­nii, żad­nej sza­ro­ści, jest tylko ja­skrawa żółć, każdy ma szansę stać się bo­ha­te­rem, je­śli nie głów­nym, to może zna­leźć się na dru­gim pla­nie – jako świa­dek, jako ba­bu­leńka na ła­weczce przy klatce scho­do­wej. Nudne jest tu za­ka­zane, każdy musi mieć swoją fiszkę, cho­ciażby po­śmiertną.

Na przy­kład je­śli tu mają dzieci, to z tymi dziećmi nic do­brego się nie dzieje: albo się je za­bija, albo je gwałci, albo daje się im na imię Adolf Hi­tler, albo ich tata ob­cho­dzi setne uro­dziny; w naj­lep­szym ra­zie spa­dają z dzie­wią­tego pię­tra, a ich matka kie­dyś grała w por­no­sach. Śmierć, śmiech i śmieci tu­taj za­wsze idą w pa­rze, jak pa­trol po­li­cji, i dbają o to, aby do żół­tego świata nie prze­nik­nął ża­den ba­nał.

Oso­bi­ście lu­bię hi­sto­rię pew­nego eme­ry­to­wa­nego ma­jora, który całe swoje ży­cie miał ta­jem­ni­cze po­wo­ła­nie do sto­ma­to­lo­gii. Po przej­ściu na eme­ry­turę po­sta­no­wił wresz­cie zre­ali­zo­wać swoje ma­rze­nia. Uzbro­jony w uży­waną bor­ma­szynę, klej „Mo­ment”, ku­pione na rynku klesz­cze, drut i pla­ste­linę dla dzieci, pod­jął się le­cze­nia zę­bów są­sia­dów. Prak­tyka do­mowa nie trwała długo – do­póki je­den z pa­cjen­tów nie po­zwał go do sądu...

Strach po­my­śleć, co uczy­niłby ma­jor, je­śliby po­czuł po­wo­ła­nie do chi­rur­gii albo za­jął się gi­ne­ko­lo­gią czy uro­lo­gią, lub wpadł na po­mysł udzie­la­nia po­rad na te­mat an­ty­kon­cep­cji. Z dru­giej strony – za­żół­ce­nie tej hi­sto­rii jest bez­sporne.

Ów ma­jor-le­karz miał wcze­śniej do swo­jej dys­po­zy­cji, oprócz nie­skom­pli­ko­wa­nych urzą­dzeń „den­ty­stycz­nych”, trzy rze­czy, bez któ­rych me­dy­cyna nie sta­łaby się me­dy­cyną: brak wie­dzy, pa­sję i wiarę. Od tego wszystko się za­częło, wła­śnie one i tylko one były w rę­kach czło­wieka, kiedy za­czy­nał le­czyć so­bie po­dob­nych i po­waż­nie za­du­mał się nad tym, jak za­po­biec ich płod­no­ści i roz­mna­ża­niu się.

Lu­dzie ro­dzą się nie tylko żywi, ro­dzą się przede wszyst­kim oca­leni. Aby czło­wiek po­ja­wił się na świe­cie, po­cząt­kowo musi unik­nąć an­ty­kon­cep­cji. Ludz­kość składa się z oca­lo­nych, tych, któ­rzy prze­żyli, lu­dzie to są ci, któ­rych nie za­biła an­ty­kon­cep­cja. A oca­leni są za­wsze cie­kawi urzą­dzeń i przy­zwy­cza­jeń śmierci, która ich omi­nęła. Uwiel­biają wra­cać tam, gdzie byli na jej skraju.

Śmierć i seks – to wszystko na­wet w nad­mia­rze oferuje nam prasa bul­wa­rowa. Lub – z nie mniej­szym suk­ce­sem – krótka hi­sto­ria środ­ków an­ty­kon­cep­cyj­nych, baśń o tym, jak wal­czy­li­śmy prze­ciwko igno­ran­cji, wiarą i pa­sją.

Warto jest, jak wi­dać, nie kon­cen­tro­wać się na nie­słusz­nie ob­ra­żo­nym bi­blij­nym Ona­nie (który ko­cha­jąc się z ko­bie­tami, wy­le­wał na­sie­nie na zie­mię – i po­zo­stał w hi­sto­rii jako ja­kiś Pio­nier Ma­stur­ba­cji) i przejść od razu do sta­ro­żyt­nych Chin, gdzie ko­biety, aby unik­nąć za­płod­nie­nia, po­ły­kały ka­wa­łeczki roz­grza­nej w oleju rtęci – i to było cał­kiem sku­teczny śro­dek, po­nie­waż, jak wia­domo, rtęć jest tok­syczna i przez nią w ży­wych or­ga­ni­zmach nie dzieje się nic do­brego. To, zresztą, jak wi­dać, nie prze­szko­dziło Chiń­czy­kom stać się naj­licz­niej­szym na­ro­dem na świe­cie. W sta­ro­żyt­nym Egip­cie główna me­toda an­ty­kon­cep­cji nie wy­glą­dała tak ra­dy­kal­nie: przed sto­sun­kiem płcio­wym ko­bieta wkła­dała do po­chwy mie­sza­ninę od­cho­dów kro­ko­dyla z mio­dem: de­cy­du­jącą rolę od­gry­wało tu łajno – ze względu na wy­soką kwa­so­wość. W ogóle kro­ko­dylą kupę można uznać za pierw­szy sper­mi­cyd w hi­sto­rii ludz­ko­ści – przy­naj­mniej pierw­szy, uży­wa­nie któ­rego jest za­no­to­wane w for­mie pi­sem­nej.

So­ran z Efezu, grecki gi­ne­ko­log, który prak­ty­ko­wał w Rzy­mie gdzieś w II−III wieku, za­le­cał ko­bie­tom po mi­ło­ści ka­szel, wy­dmu­chi­wa­nie nosa i ska­ka­nie w celu unik­nię­cia ciąży. Inni greccy le­ka­rze za­le­cali wkła­da­nie do po­chwy po­łówki gra­natu – ta sama me­toda, ale z ka­wał­kiem cy­tryny, była sze­roko sto­so­wana w Eu­ro­pie aż do oświe­ce­nia: na­tu­ral­nie w miej­sco­wo­ściach, gdzie nie bra­ko­wało cy­tryn. W Per­sji w tym sa­mym celu ko­biety uży­wały gąbki na­są­czo­nej al­ko­ho­lem, jo­dem, kar­bo­lem i chi­niną. Arab­scy ko­czow­nicy któ­rzy dawno temu od­kryli, że ka­mień wło­żony do łona wiel­błą­dzicy uchroni ją przed po­tom­stwem, to do­świad­cze­nie wy­ko­rzy­sty­wali w od­nie­sie­niu do ko­biet: jako an­ty­kon­cep­cję sto­so­wali we­wnątrz­ma­ciczne szklane kulki, perły, he­ban, ka­wa­łeczki że­laza, koń­skie wło­sie i inne pro­to­typy przy­szłych dia­fragm-kap­tur­ków z la­teksu.

Nie wiem, jak jest gdzie in­dziej, ale w Niem­czech oj­cem pre­zer­wa­tywy zwą Wło­cha Ga­brielle Fal­lop­pio (sły­chać to na­wet w jego na­zwi­sku). Sam ty­tuł brzmi dość głu­pio, bo dr Con­dom (lub, we­dług in­nych źró­deł, Con­tant) wy­na­lazł swój słynny śro­dek an­ty­kon­cep­cyjny sto lat po Fal­lop­pio. Dr Fal­lop­pio, wy­na­lazca nie tylko pre­zer­wa­tywy, ale także na­zwa­nych jego imie­niem ko­bie­cych ja­jo­wo­dów, wy­kła­dał na Uni­wer­sy­te­cie w Pa­dwie – za­le­d­wie kilka lat po tym jak uczył się tam Ska­ryna. Kto wie, może się znali. Je­den z nich za­czął dru­ko­wać księgi, a drugi wy­pró­bo­wy­wał wy­na­le­zione przez sie­bie urzą­dze­nie na ty­siącu pa­dew­czy­ków – wy­niki były zdu­mie­wa­jące. Pre­zer­wa­tywa Fal­lop­pio mie­rzyła 20 cm dłu­go­ści, była wy­ko­nana z lnu i przy­wią­zy­wano ją ró­żową wstążka – we­dle świad­czeń współ­cze­snych „aby bar­dziej po­do­bała się ko­bie­tom”. Fal­lop­pio sta­now­czo pro­te­sto­wał prze­ciwko temu, aby wy­na­le­zione urzą­dze­nie na­zwano na jego cześć, wy­star­czały mu ja­jo­wody; naj­wy­raź­niej przy­po­mniał so­bie hi­sto­rię z Ona­nem i oba­wiał się, że po­tom­ko­wie coś po­plą­czą – może tak było, dla­tego w cza­sach dok­tora Kon­doma nikt już nie pa­mię­tał o Wło­chu.

Prawdą jest, że pre­zer­wa­tywa nie była pier­wot­nie prze­zna­czona do ce­lów an­ty­kon­cep­cyj­nych, a tylko w celu ochrony przed cho­ro­bami prze­no­szo­nymi drogą płciową. Jej wy­ko­rzy­sta­nie po­woli wy­cho­dziło z mody rów­nież z po­wodu nie­do­god­no­ści. Urzą­dze­nie Fal­lop­pio było na­dal sto­sun­kowo hu­ma­ni­tarne – wielu mu­siało ko­rzy­stać z gru­bych, szorst­kich pre­zer­wa­tyw z je­lit zwie­rząt, a także pro­duk­tów z pę­che­rzy ryb­nych.

An­giel­ski dok­tor Kon­dom w rze­czy­wi­sto­ści też nie dzia­łał z za­mia­rem uszczę­śli­wie­nia ludz­ko­ści – do­stał za­da­nie wy­my­śle­nia na­rzę­dzia, które bę­dzie chro­niło króla przed kiłą. Brał owcze je­lito, sma­ro­wał je ole­jem – i oto w A Clas­si­cal Dic­tio­nary of the Vul­gar Ton­gue (Lon­dyn, 1785) już po­ja­wia się ta­kie ha­sło: „Kon­dom – su­szone je­lito owcze, na­kła­dane przez męż­czyzn przed sto­sun­kiem płcio­wym, aby za­po­biec za­ka­że­niu”. W tym sa­mym wieku kiedy dok­tor Kon­dom sta­nął w obro­nie swego króla, mniej sprytni bry­tyj­scy le­ka­rze za­częli jako pierwsi w świe­cie wy­ko­ny­wać wa­zek­to­mię – bez­względ­nie, bez­li­to­śnie, lecz sku­tecz­nie.

Środ­kiem an­ty­kon­cep­cyj­nym pre­zer­wa­tywa zo­stała do­piero na po­czątku XX wieku, kiedy to mę­ska część ludz­ko­ści w końcu zo­rien­to­wała się, jak pro­du­ko­wać do­brą gumę do swo­ich sa­mo­cho­dów, dla żon, ko­cha­nek i pre­zer­wa­tyw. Pa­ra­dok­sal­nie, roz­po­wszech­nie­nie środ­ków an­ty­kon­cep­cyj­nych cie­pło przy­jęły fe­mi­nistki, które stały się ich pierw­szymi ofia­rami, na przy­kład na po­czątku XX wieku wła­dze No­wego Jorku za­mknęły kli­nikę, zor­ga­ni­zo­waną przez fe­mi­nistkę Mar­ga­ret San­ger, za nie­mo­ral­ność – zna­le­ziono tam pre­zer­wa­tywy i różną po­dej­rzaną li­te­ra­turę: in­struk­cję po­słu­gi­wa­nia się środ­kami an­ty­kon­cep­cyj­nymi.

Wkrótce po za­koń­cze­niu dru­giej wojny świa­to­wej na­de­szła era to­tal­nej an­ty­kon­cep­cji do­ust­nej i ba­rie­ro­wej, co nie jest już ta­kie cie­kawe... Nikt już nie ły­kał rtęci i nie przy­wią­zy­wał za­lot­nej ró­żo­wej wstążki do lnia­nych wo­recz­ków. Ludz­kość osta­tecz­nie spry­wa­ty­zo­wała seks i Bóg po­dał się do dy­mi­sji, by w końcu za­jąć się swoim po­wo­ła­niem – któż to wie, ja­kim.

Ap­noe (Bez­dech)

Uważa się, że bez­dech jest sta­nem or­ga­ni­zmu czło­wieka, który cha­rak­te­ry­zuje się krót­kim cza­sem trwania (od 10-20 se­kund do kilku mi­nut), gdy ustaje od­dy­cha­nie. Za­zwy­czaj bez­dech na­stę­puje, kiedy śpimy. Bez­dech wy­stę­puje na­wet u osób zdro­wych, u cho­rych może trwać do trzech mi­nut, zda­rza się dzie­sięć razy na go­dzinę i na ogół zaj­muje do 60 pro­cent czasu snu.

Oczy­wi­ście wszystko to można wło­żyć mię­dzy bajki. Dzi­siaj każdy wy­kształ­cony czło­wiek wie, że bez­dech to zły duch, który mieszka w na­szych miesz­ka­niach i w nocy zmę­czo­nym lu­dziom krad­nie od­dech. We­dług ba­dań duch Bez­de­chu jest ślepy i głu­chy, orien­tuje się na ludz­kie chra­pa­nie – czu­jąc w po­koju wi­bra­cję, po pro­stu idzie na chra­pa­nie jak dra­pież­nik czu­jący ofiarę. Na­ukowcy pró­bo­wali usta­lić, jak Bez­dech wy­gląda: naj­praw­do­po­dob­niej jest to ko­bieta w oku­la­rach, z wiel­kim mie­chem na ple­cach, w któ­rym Bez­dech składa skra­dzione wde­chy i wy­de­chy, nosi bel­we­stow­skie buty na wy­so­kich ob­ca­sach – wiele ofiar Bez­de­chu przy­się­gało, że – obu­dzone na­gle w nocy – sły­szały od­głos kro­ków, ale każda, oczy­wi­ście, po­my­ślała o są­sia­dach. Czę­sto ci, któ­rzy cier­pią z po­wodu Bez­de­chu, mu­szą wy­mie­nić w domu pod­łogę – ob­casy prze­klę­tego du­cha psują la­mi­nat, zo­sta­wia­jąc wy­szczer­bioną pod­łogę i dziury w li­no­leum.

Dzień do­piero się za­czyna, a ty je­steś zmę­czony...

Duch Bez­de­chu jest pod­stępny, nisz­czy stop­niowo, krok po kroku. Czło­wiek może so­bie nie wy­obra­żać, co się z nim dzieje w nocy i za­sta­na­wia się w dzień, skąd się wzięła jego na­gła sen­ność, sła­bość, mdło­ści, zmniej­sze­nie koncentra­cji i ni­ska zdol­ność do pracy. Bę­dzie zie­wać od rana do nocy i nie za­uważy, jak z pra­cow­nika z per­spek­ty­wami, któ­remu nie grzech co mie­siąc da­wać pre­mię, staje się bez­ro­bot­nym z re­nomą wiecz­nego nie­uka i głupka. Ale nie to jest naj­gor­sze.

Taka kra­dzież od­de­chu w nocy bez­po­śred­nio pro­wa­dzi do cho­rób ser­cowo-na­czy­nio­wych, po­nie­waż or­ga­nizm, co noc do­świad­cza­jący głodu tlenu, może wkrótce prze­stać dzia­łać nor­mal­nie. Duch Bez­de­chu za­bija czło­wieka w ciągu kilku lat, a le­ka­rze tylko roz­kła­dają ręce i ob­wi­niają go o nie­wła­ściwy tryb ży­cia i złą ge­ne­tykę.

Czy czło­wiek, któ­rego od­wie­dza co noc Bez­dech, ma ja­kieś wyj­ście? Można, na przy­kład, le­czyć się z chra­pa­nia.

Można też przy­dep­tać gar­dziołko swej skow­ron­ko­wej pie­śni i stać się „sową”. Da­lej obej­dziemy się bez cu­dzy­sło­wów.

Być sową w pań­stwie skow­ron­ków jest nie tylko trudno. Cier­pie­nia sowy w kraju, w któ­rym wszystko jest do­stro­jone i usta­no­wione dla ra­do­snych po­ran­nych ptasz­ków, nikt nie ma ochoty zro­zu­mieć. Nie­mniej uta­jo­nych sów na Bia­ło­rusi jest wy­raź­nie mniej niż zwo­len­ni­ków in­te­gra­cji eu­ro­pej­skiej. Sowy na Bia­ło­rusi i w in­nych kra­jach są na­prawdę dys­kry­mi­no­wane. Nocą, gdy sowa osiąga szczyt swo­jej ak­tyw­no­ści, gdy jej or­ga­nizm jest go­towy do pracy z naj­więk­szym po­świę­ce­niem, zmu­szona jest do za­mknię­cia swo­ich po­dej­rza­nie wiel­kich oczu i musi iść spać, mo­dląc się przed pój­ściem do łóżka do do­brych skow­ron­ków, które tak wspa­niale zor­ga­ni­zo­wały ten świat.

W go­dzi­nach po­ran­nych, przy dźwię­kach we­so­łego skow­ron­ko­wego hymnu („My, skow­ron­ko­wie, ptaszki po­ko­jowe, z pio­senką po­ranną le­cim do karm­nika...”), senna, z głową jak z oło­wiu, sowa musi le­cieć do pracy, musi szu­kać so­bie żyw­no­ści, musi zor­ga­ni­zo­wać swoje ży­cie oso­bi­ste i du­sić się w za­tło­czo­nym me­trze. W dzień, gdy bied­nej so­wie nie­zno­śnie chce się zdrzem­nąć gdzieś na ukry­tej przed wzro­kiem cie­kaw­skich ga­łązce, ona, sowa, musi ska­kać na oczach in­nych, de­mon­stru­jąc lo­jal­ność i przy­wią­za­nie do tra­dy­cji, i wdzięcz­nie uśmie­chać się do peł­nych sił skow­ronków, wy­sy­ła­ją­cych sowę do naj­trud­niej­szych za­dań. A wie­czo­rem, gdy sowa ma ochotę po­wie­dzieć skow­ron­kowi, że ta­kie ży­cie jest ab­so­lut­nie nie do znie­sie­nia, skow­ro­nek po­wiada, że jest zmę­czony, że jego dzień pracy do­biegł końca, nie ma już przy­jęć i wy­zna­cza spo­tka­nie na­za­jutrz, o dwu­na­stej.

Taki po­dział jest uwa­run­ko­wany fi­zjo­lo­gicz­nie. Sowa nie po­nosi winy za to, że jest sową. Sowa ma de­pre­sję. Sowa ma dra­stycz­nie zmniej­szoną sa­mo­ocenę. Sowa ni­gdy nie do­trze tak wy­soko jak skow­ro­nek. Sowa jest uwa­żana za le­nia bez słu­chu mu­zycz­nego i po­czu­cia rytmu. Droga sowy jest jedna: szkoła za­wo­dowa, fa­bryka, oko­lica na obrze­żach mia­sta. A gdy chcesz uciec – nie ma do­kąd... Je­śli sowa bę­dzie na­dal za­cho­wy­wać się jak sowa, je­śli chce by „ludźmi ją zwano”, za­pi­szą ją do bo­hemy, któ­rej skow­ronki tak nie lu­bią, bo bo­hema nie śpi po no­cach, śpie­wa­jąc swoje „ni­pa­niat­nyje” so­wie pie­śni w „ni­pa­niat­nom” ję­zyku, pije żu­brówkę i tu­pie pię­tro wy­żej, nie da­jąc spać skow­ron­kom.

Szkoda, że na Bia­ło­rusi nie ma sje­sty. Sje­sta nie za­szko­dzi­łaby też skow­ron­kom i choć tro­chę po­mo­głaby so­wom.

Ale do sów nie przy­cho­dzi Bez­dech.

Dziwna to rzecz – sen. We śnie otrzy­mu­jemy za­szy­fro­wane wia­do­mo­ści z in­nej rze­czy­wi­sto­ści – jesz­cze nie jest ja­sne, która z nich jest praw­dziwa. We śnie ożywa na­sza zbio­rowa nie­świa­do­mość, Ro­sja­nom śnią się Ta­taro-Mon­go­ło­wie, a nam – Fran­ci­szek Ska­ryna w Pra­dze, z książ­kami. We śnie przy­cho­dzą do nas nie tylko Bez­dech, ale także inne do­bre istoty. Na przy­kład do jed­nego z nas, Ja­kuba, we śnie raz przy­szedł sam Pan Bóg ze skła­daną dra­biną i po­wie­dział, że tu, że tak po­wiem, masz żyć i na­sie­nie twoje, i na­zwał czło­wiek to miej­sce Be­tel, co zna­czy „dom Boży”... Czy to nie za jego dziwne sny bra­cia po­sta­no­wili dać na­uczkę Jó­ze­fowi?

W sta­ro­żyt­nej Gre­cji i sta­ro­żyt­nym Rzy­mie lu­dzie spali w świą­ty­niach na skó­rach ba­ra­nów, by otrzy­mać we śnie wy­rocz­nię. U Ja­mesa Fra­zera można zna­leźć cie­kawą hi­sto­rię o pew­nym Pan­da­ru­sie z Te­sa­lii, który po­sta­no­wił po­spać w świą­tyni, aby po­zbyć się ta­jem­ni­czych czer­wo­nych li­ter, które po­ja­wiły się na jego czole. We śnie przy­szedł do Pan­da­rusa Bóg, ob­wią­zał mu czoło sza­li­kiem i ka­zał go zdjąć, kiedy się obu­dzi. Rano Pan­da­rus zdjął sza­lik, czer­wone li­tery zo­stały na tka­ni­nie. Pan­da­rus po­szedł do domu, po­zo­sta­wia­jąc sza­lik w świą­tyni. Po dro­dze po­słał swego sługę, aby za­niósł do świą­tyni po­dzię­ko­wa­nie za cud. Ale sługa, na któ­rego czole też były li­tery, po­sta­no­wił wziąć pie­nią­dze dla sie­bie. Po­ło­żył się spać, ma­jąc na­dzieję, że jemu Bóg też po­może. Bóg przy­szedł we śnie i za­py­tał sługę, czy od­dał mu pie­nią­dze. „Nie” – od­po­wie­dział sługa. Wtedy Bóg rzekł do sługi, aby za­wią­zał na czole szal Pan­da­rusa. Rano sługa zdjął sza­lik: te­raz na czole były li­tery i jego pana, i jego wła­sne...

Nic więc dziw­nego, że sen od dawna przy­ciąga pi­sa­rzy – lu­dzi-sowy, uwiel­bia­ją­cych pra­co­wać w nocy. Li­te­ra­tura świa­towa jest jed­nym nie­koń­czą­cym się sen­ni­kiem. Sen jest fajną me­ta­forą, cho­ciaż sen jako śro­dek li­te­racki dawno już stał się ba­nalny i sto­suje się go w ostat­nich la­tach chyba tylko w li­te­ra­tu­rze ko­mer­cyj­nej. Nie ma, jak się wy­daje, ta­kiego pi­sa­rza lub po­ety, który by nie wy­ko­rzy­stał ob­razu snu, który by nie pró­bo­wał prze­nik­nąć jego ta­jem­nic: ktoś zdo­łał zro­bić to le­piej, ko­muś wy­szło to w stylu „snów Wiery Paw­łowny”2. Nie oszczę­dziło uczcze­nie snu także li­te­ra­tury bia­ło­ru­skiej: Sen na kur­ha­nie, na przy­kład, dawno stał się kla­syką.

Ale nikt tak grun­tow­nie nie pi­sał o śnie jak Zyg­munt Freud, który miał zwy­czaj prze­sia­dy­wać z wędką nad błot­ni­stą rzeką ludz­kich snów i wiąz­kami wy­cią­gać stam­tąd sym­bole na po­twier­dze­nie swo­ich wąt­pli­wych teo­rii. Póź­niej, gdy Freud umarł, wresz­cie po­ja­wił się jego praw­dziwy wróg – Vla­di­mir Na­bo­kov, ge­niusz i es­teta, który wy­śmie­wał wiel­kiego Au­striaka przy każ­dej oka­zji. Na­bo­kov Freuda na­zwał „oszu­stem w me­lo­niku”, „dżen­tel­me­nem z wie­deń­skim pa­ra­so­lem”, a jego na­ukę – „przy­kła­da­niem mi­tów grec­kich do na­rzą­dów roz­rod­czych”.

Sen, ma­rze­nie senne, we śnie uczymy się prawdy o so­bie i in­nych, zdra­dzamy ta­jem­nice, we śnie dzie­limy od­dech z tymi, któ­rych ko­chamy, we śnie je­ste­śmy bez­bronni, we śnie na­zy­wamy uko­cha­nych in­nymi imio­nami, we śnie gro­ma­dzimy siły po to, aby je po­tem zmar­no­wać na walkę ze zwi­dami, we śnie, we śnie...

Po la­tach do­bry sen staje się co­raz bar­dziej ważny: gdy mia­łem dwa­dzie­ścia lat, mo­głem nie spać przez kilka nocy, pi­jąc, pa­ląc ty­toń, pi­sząc, wę­dru­jąc, ko­cha­jąc, nie­na­wi­dząc – i czu­łem się świet­nie. A te­raz Bez­dech przy­cho­dzi do mnie w nocy, duch, któ­rego już ni­gdy nie wy­gnam, i zbiera swoje żniwo...

Świat, skon­fi­gu­ro­wany na tych, któ­rzy się wy­spali, zmu­sza nas do ży­cia we­dług jego za­sad. Zmu­sza do po­waż­nego sto­sunku do snu, na­leży go pra­gnąć, li­czyć się z nim, słu­chać jego po­słań­ców, oba­wiać się, że sen nie przyj­dzie. Jedną z naj­bar­dziej wy­szu­ka­nych tor­tur jest nie­da­wa­nie czło­wie­kowi za­snąć. W nie­któ­rych ję­zy­kach „sen” i „śmierć” okre­śla się jed­nym sło­wem.

Spać mogą nie tylko lu­dzie, zwie­rzęta, ro­śliny, trak­tory pod śnie­giem, dzien­ni­ka­rze na ko­le­gium re­dak­cyj­nym, żoł­nie­rze na służ­bie, pie­lę­gniarki na dy­żu­rze...

Spać mogą całe na­rody, a je­śli ro­zum któ­re­goś z na­ro­dów za­sy­pia, wo­kół niego, jak wia­domo, za­czy­nają roić się po­twory. Ro­sną do nieba kol­cza­ste za­ro­śla, przez które do za­cza­ro­wa­nego zamku, gdzie na­ród śpi, nikt nie da rady się prze­bić – jak w słyn­nej ba­śni. Na­ród śni, że roz­kwita, a już go dawno nie ma, tam gdzie kie­dyś żył, te­raz są kłu­jące nie­prze­nik­nione za­ro­śla, miesz­kań­com zamku nie śni się Bóg, śni się im sło­neczny dzień świ­staka, 3 lipca. Bez­dech składa od­de­chy tych śpią­cych lu­dzi do swego bez­den­nego wora, i nikt o tym miej­scu nie po­wie, że to Be­tel, może tylko „za­chod­nio­ro­syj­skie gu­ber­nie”, i wy­pi­sze to na­ro­dowi nie­zmy­wal­nymi czer­wo­nymi li­te­rami na czole. I nic ni­gdy się nie zmieni, bez względu na to, jak długo la­ta­łyby nad krze­wami ra­do­sne skow­ronki, bez względu na to, jak długo pa­trzyły ze swych kłu­ją­cych ga­łęzi smutne sowy. W tym za­cza­ro­wa­nym zamku można po­ca­ło­wać kogo się chce, od księż­niczki po ku­charkę, każdy z obu­dzo­nych miesz­kań­ców tylko wy­beł­ko­cze: „Co, do cho­lery, ktoś nie śpi? Wolne mamy, trze­cia go­dzina w nocy...”, prze­wróci się na drugi bok i znów za­chra­pie.

Chi­rur­gia

Każ­dego ranka, od­pro­wa­dza­jąc córkę do przed­szkola, prze­cho­dzę obok nie­zwy­kłego gi­gan­tycz­nego pla­katu. „Jest coś do­brego w tym, kiedy się ma tylko jedną nogę – żar­tuje na nim nie­miecki obrońca pa­ra­olim­pij­skiej ka­dry ho­keja Mat­thias Koch. – Tak przy­naj­mniej zła­miesz mniej ko­ści.”

Można po­dzi­wiać siłę du­cha tego czło­wieka, który nie­ustan­nie pro­muje sport wśród nie­peł­no­spraw­nych, a jed­no­cze­śnie prze­raża swoim pla­ka­tem jesz­cze dwu­no­gich pie­szych, któ­rzy zde­cy­do­wali się szyb­ciutko po­ko­nać tu drogę: „Jest coś do­brego w...” – uśmie­cha się przez szcze­liny w ka­sku Mat­thias Koch, a piesi ro­bią krok do tyłu na jezdni i chcąc nie chcąc mi­mo­wol­nie wę­drują do przej­ścia dla pie­szych na świa­tłach. Nie ma­jąc jed­nej nogi, Mat­thias Koch wy­wiera wpływ na spo­łe­czeń­stwo znacz­nie sil­niej­szy niż wielu in­nych, któ­rzy mają dwie nogi, na przy­kład ja; uczy lu­dzi to­le­ran­cji, daje na­dzieję po­zba­wio­nym wiary, jest on ży­wym przy­kła­dem, i na­leży mu się za to sza­cu­nek.

Jesz­cze nie­dawno jego żart zo­sta­łyby uznany za bluź­nier­stwo, hu­mor za szu­bie­niczny, a na pewno nikt nie pi­sałby cze­goś ta­kiego na pla­ka­tach. W sta­rym, prze­sta­rza­łym już spo­łe­czeń­stwie czło­wiek, który prze­żył am­pu­ta­cję i tra­cił któ­rąś ze swych koń­czyn, był ska­zany na ży­cie nie­szczę­śliwe i po­nure, wi­nien wy­wo­ły­wać tylko żal i trzy­mać się z dala od „nor­mal­nych”. Pół­czło­wiek, nędzny ka­wa­łek mięsa, pro­szący o ka­wa­łek chleba – to taka ma być jego rola, i jest mało praw­do­po­dobne, że ktoś zgo­dzi się, gdyby na­gle in­wa­li­dzi za­częli wy­ma­gać, aby od­no­szono się do nich jako do w pełni war­to­ścio­wych lu­dzi, a nie jak do ża­ło­snych ka­na­pek.

Hie­rar­chie były nie­ugięte, nie to co te­raz; każdy grał swoją rolę, nic dziw­nego, że osoby z nie­peł­no­spraw­no­ścią, na­ru­sza­jące sta­tus quo, czę­sto są trak­to­wane jak wy­rzutki, zbrod­nia­rze, od­rzu­ceni: przy­po­mnijmy naj­słyn­niej­szą ko­bietą w hi­sto­rii Ro­sji – Babę Jagę Ko­ści­stą Nogę lub Bry­tyj­czyka Johna Si­lvera, jed­no­no­giego pły­wa­ją­cego or­ni­to­loga, do­wo­dzą­cego gan­giem pi­ra­tów, czy jego pra­wnuka zbrod­nia­rza Jo­na­thana Smal­leya z ko­nan­doj­low­skiej no­weli Znak czte­rech. Ak­tyw­ność pu­bliczna nie­peł­no­spraw­nego jest za­tem mile wi­dziana. Ale dzięki nie­koń­czą­cym się woj­nom pracy le­ka­rzy za­wsze wy­star­cza – jak też oka­le­czo­nych lu­dzi na uli­cach. Sie­dzą obok ko­ścio­łów i na ryn­kach, wy­sta­wia­jąc swoje ka­lec­two, z wy­cią­gniętą ręką, gdy jesz­cze ona była – i to jest to, czego od nich się ocze­kuje. A obok tych ko­ścio­łów po ryn­kach dum­nie idą z rę­kami za ple­cami pa­no­wie chi­rur­dzy, spo­glą­da­jąc na świeże mięso wie­przowe i wo­łowe, i od pa­nów chi­rur­gów czuć za­pach krwi...

Świa­do­mość lu­dzi za­li­cza chi­rur­gów do tych sa­mych związ­ków za­wo­do­wych co ka­tów i rzeź­ni­ków. I to nie tylko z po­wodu po­do­bień­stwa in­stru­men­tów, choć też – wszyst­kie te pil­niki, noże, sie­kierki, szczyp­czyki... Cho­dzi o nie­od­wra­cal­ność wy­ni­ków ich pracy, w pra­wie bo­skie za­an­ga­żo­wa­nie w sprawy ży­cia i śmierci, w zro­zu­mie­nie, jak kru­cha nić łą­czy żywą istotę ze świa­tem i jak można ją ro­ze­rwać. Kat, przy­go­to­wu­jąc się do od­cię­cia głowy, wie­dział, gdzie i jak bić, by ofiara zmarła na­tych­miast, lekko (ska­zani na­wet pła­cili katu, aby ro­bił wszystko od razu); rzeź­nik ro­zu­miał zwie­rzęta znacz­nie le­piej niż we­ge­ta­ria­nie i czuł z nimi psy­chiczną więź; chi­rurg, bio­rąc do ręki nóż, sta­wał się ka­tem i rzeź­ni­kiem – ale w tym sa­mym cza­sie też zbawcą, w więk­szym stop­niu niż inni me­dycy bio­rąc na sie­bie funk­cję boga. Je­śli ży­ciowe pro­blemy nie po­zo­sta­wiają już wyj­ścia, czło­wiek w roz­pa­czy za­czyna się mo­dlić; je­śli nie po­może żadne le­cze­nie i po­trzebna jest okrutna in­ter­wen­cja – idzie do chi­rurga.

Chi­rurg to de­miurg, chi­rurg otwiera pa­cjenta i zszywa go, tnie, od­cina to, co zbędne, zmie­nia, na­daje nową formę ludz­kiej po­staci – w skró­cie: przy­wraca czło­wieka tam, skąd przy­był, do stanu ela­stycz­nej i mięk­kiej gliny. Chi­rurg, że tak po­wiem, po­pra­wia czło­wieka i przez swoje ope­ra­cje udo­sko­nala się sam. „Glina – Ni­hil, nic, ale w bo­skich rę­kach staje się ge­nialna” – pi­sze Aleś Ra­za­nau.

W sy­tu­acji gdy am­pu­ta­cja nie­któ­rych na­rzą­dów może być środ­kiem nie tylko ra­tunku, ale także kary, chi­rur­gów bano się nie mniej niż ka­tów. A jak ina­czej można było się do nich od­no­sić? Po­zba­wie­nie czło­wieka róż­nych czę­ści ciała, za po­mocą któ­rych wy­ko­rzy­stać on może różne sztuczne prze­dłu­że­nia ra­mion lub nóg (od mo­tyki i mie­cza do kija ho­ke­jo­wego) od dawna uwa­żane było za spra­wie­dliwą cenę za­pła­coną za prze­stęp­stwo. Naj­bar­dziej pro­gre­sywny, a więc praw­do­po­dob­nie dla­tego ostatni ce­sarz Etio­pii, Hajle Sel­la­sje wszedł do hi­sto­rii kraju przez fakt, że od­wo­łał kary za drobne prze­stęp­stwa, na które ska­zy­wano – od­cię­cie rąk lub nóg – te­raz prze­stęp­ców po pro­stu za­bi­jano lub wy­sy­łano do wię­zie­nia. Jed­nak w in­nym kraju – Pa­ki­sta­nie – kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, taka kara jest na­dal uwa­żana za do­brą prak­tykę: nie mniej po­stę­powy od Hajle Sel­la­sjego Zia-ul-Haq przy­wró­cił dawną tra­dy­cję sza­riatu. Na­dal w nie­któ­rych kra­jach mu­zuł­mań­skich zło­dzie­jom od­cina się członki i to jest uza­sad­nione – bo tu do­ce­nia się i pie­lę­gnuje dawne czasy i chroni swo­ich nie­licz­nych, wy­uczo­nych na za­chod­nich uni­wer­sy­te­tach chi­rur­gów.

Mi­styczny strach przed chi­rur­gami ist­niał za­wsze, ale swój szczyt osią­gnął praw­do­po­dob­nie w śre­dnio­wie­czu: chi­rur­gowi za jego pracę gro­ziło spa­le­nie żyw­cem – wszystko za­le­żało od tego, jak bo­gatą wy­obraź­nię mieli in­kwi­zy­to­rzy. Nic więc dziw­nego, że chi­rur­gów co­raz czę­ściej wy­mie­niano w ba­śniach i le­gen­dach, lecz bar­dziej jako siłę dia­bel­ską niż bo­ską. W jed­nej z ba­śni Braci Grimm pod ty­tu­łem Trzej fel­cze­rzy opo­wiada się hi­sto­rię le­ka­rzy (chyba ra­czej nie fel­cze­rów, a chi­rur­gów), któ­rzy po­dró­żo­wali po świe­cie i po­ka­zy­wali swoje umie­jęt­no­ści. Raz chcieli spę­dzić noc w go­spo­dzie; go­spo­darz po­pro­sił go­ści, aby po­ka­zali swoje umie­jęt­no­ści. Je­den od­ciął so­bie rękę, drugi wy­do­stał serce z piersi, trzeci wy­dłu­bał oczy, a wszystko z obiet­nicą ju­trzej­szego przy­wró­ce­nia am­pu­to­wa­nych na­rzą­dów na ich miej­sca. Przez nie­uważną po­ko­jówkę wszyst­kie te czę­ści skra­dła kotka; słu­żąca, aby jej nie skrzy­czano, pod­su­nęła rano le­ka­rzom serce świni, oko kota i rękę zło­dzieja. Nie­trudno się do­my­ślić, co z tego wy­szło…

Ten śre­dnio­wieczny strach przed chi­rur­gią na­dal mogą czuć ci, któ­rych per­cep­cja nie jest ze­psuta przez edu­ka­cję. Na przy­kład dzieci. W wieku dzie­się­ciu lat zda­rzyło mi się gdzieś prze­czy­tać, jak pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej ro­biono ope­ra­cję w od­dziale par­ty­zanc­kim: cho­rego, u któ­rego za­czy­nało się za­ka­że­nie krwi, na­po­ili sa­mo­go­nem i za­rdze­wiałą piłą na żywo od­pi­ło­wali mu nogę. Kilka nocy nie mo­głem spać w ciem­no­ści, sły­sząc od­głos piły: hrym-hrym, hrym-hrym. I krzyki ura­to­wa­nego par­ty­zanta.

Póki me­dy­cyna nie ru­szyła sied­mio­mi­lo­wymi kro­kami, nie na­uczyła się ra­dzić so­bie z sepsą i nie wy­na­la­zła do­pusz­czal­nego znie­czu­le­nia, pod no­żami chi­rur­gów zgi­nęło nieco mniej lu­dzi niż pod to­po­rem kata. Ale po­tem wszystko się zmie­niło. Wresz­cie chi­rurg zo­stał oce­niony wła­ści­wie, chi­rurg stał się bo­ha­te­rem, chi­rur­gia zo­stała uznana za za­wód kre­atywny, coś na gra­nicy epo­pei i tra­ge­dii. Bo­ski cha­rak­ter chi­rur­gii zo­stał przed­sta­wiony w set­kach dzieł li­te­rac­kich, cza­sem dość po­waż­nych. Wła­ści­wie każdy chi­rurg, na­wet wy­my­ślony, jest go­tową po­wie­ścią, po­zo­staje umie­ścić go w od­po­wied­nich wa­run­kach cza­so­wych i spo­łecz­nych. Ra­vic z Łuku Trium­fal­nego Re­ma­rque’a, chi­rurg z bia­ło­ru­skim na­zwi­skiem Ku­kocki z po­wie­ści Lud­miły Ulic­kiej – kto wie, czy te po­sta­cie by­łyby tak żywe, gdyby nie ich za­wód.

Uważa się, że chi­rur­dzy są naj­bar­dziej cy­niczni spo­śród wszyst­kich le­ka­rzy. Kie­dyś bar­dzo po­do­bała mi się aneg­dota wy­my­ślona praw­do­po­dob­nie przez stu­den­tów uczelni me­dycz­nej: chi­rurg prze­pro­wa­dza ope­ra­cję, spod chi­rur­gicz­nego stołu cią­gle sły­chać: „Miau! Miau! Miau!”. W końcu chi­rurg nie wy­trzy­muje, chwyta coś z trzewi i rzuca na pod­łogę: „Masz, żryj, tylko się nie udław”!

Przed le­ka­rzami wszy­scy są równi, jak na Są­dzie Osta­tecz­nym. Miau, miau... Czy to cy­nizm?

Nie są­dzę – ra­czej święte od­kry­cie dy­plo­mo­wa­nego boga.

Cho­roby za­wo­dowe

Moja bab­cia pra­co­wała trzy­dzie­ści pięć lat w jed­nej fa­bryce w Miń­sku przy szko­dli­wej pro­duk­cji – od­le­wach. Gdy bab­cię prze­no­sili na eme­ry­turę, fa­bryka po­da­ro­wała jej wielki me­cha­niczny ze­gar ścienny, bi­jący głu­cho i uro­czy­ście, z mie­dzianą blaszką, na któ­rej wy­ryto na­zwę wy­działu. Bab­cia sza­no­wała ten ze­gar, re­gu­lar­nie na­krę­cała go spe­cjal­nym klu­czem, sta­rała się o to, aby się nie spóź­niał. Cza­sem gdy wra­ca­łem w nocy z Urucz­cza lub Zie­lo­nego Ługu na pie­chotę do swo­jego osie­dla, za­cho­dzi­łem do babci, ona ście­liła mi łóżko pod tym ze­ga­rem.

„Ze­gar bije. Wszyst­kich” – brzmi je­den z afo­ry­zmów Sta­ni­sława Je­rzego Leca. Fa­bryka znacz­nie skró­ciła bab­cine ży­cie, jest już nie­boszczką. W za­kła­dzie już o niej nikt nie pa­mięta. Od­lew­nia śmier­dzi, jak w cza­sach mło­do­ści mo­jej babci, jak kre­ma­to­rium, śmier­dzi dla do­bra go­spo­darki na­ro­do­wej, tak pachną ma­rze­nia lu­dzi, któ­rzy nie wie­dzą, dla­czego żyją, śmier­dzi atrak­cyj­nie i gę­sto, nikt z tych, któ­rzy tam pra­cują, nie bę­dzie żyć bar­dzo długo.

Wczo­raj­szy uczeń wy­biera swój przy­szły za­wód – ra­do­sna, wzru­sza­jąca, de­cy­du­jąca chwila, po prosu ja­kaś kon­fir­ma­cja. Tata otwiera szam­pana, matka nie­sie z kuchni ko­tlety wie­przowe, za­zdro­śnie wy­gląda z przed­po­koju po­dobna do trans­sek­su­al­nego wod­nika młod­sza sio­stra z ósmej klasy. Nikt nie za­sta­na­wia się nad tym, że jed­no­cze­śnie młody czło­wiek wy­biera przy stole, od czego umrze. Oczy­wi­ście nic nie jest prze­są­dzone, cza­sami na głowę spa­dają ce­gły losu, mimo że droga do pracy nie­ko­niecz­nie pro­wa­dzi przez plac bu­dowy. Czło­wiek jest pa­nem swego losu, on ma tylko wy­brać, ja­kie kon­kretne cho­roby za­wo­dowe przed­wcze­śnie do­pro­wa­dzą go do grobu. Chcesz, po­wróżę ci? – mówi jego no­wiu­sieńka ksią­żeczka pracy, gdy wresz­cie zo­stają sami. – Chcę.

Nie ma za­wo­dów bez­piecz­nych. Dia­bel­skie prawo, wo­bec któ­rego bez­silny jest na­wet zwią­zek za­wo­dowy: im bar­dziej owoc­nie pra­cu­jesz, tym szyb­ciej roz­wi­jasz swoją cho­robę za­wo­dową. Im le­piej bę­dziesz się opie­rać tym cho­ro­bom, tym gor­szym je­steś pra­cow­ni­kiem. Ani od­po­wied­nia or­ga­ni­za­cja pracy, ani BHP tu­taj nic nie po­mogą – jak sam za­ob­ser­wo­wa­łem, ci, któ­rzy za­dają ta­kie me­ta­fi­zyczne py­ta­nia, jak np. Te­le­wi­zja Bia­ło­ru­ska, w głębi du­szy są naj­bar­dziej prze­ko­na­nymi fa­ta­li­stami (Bóg dał, Bóg wziął, jak mó­wią, wy­da­jąc swoje in­struk­cje). Do­brze, gdy praca daje ci przy­naj­mniej tro­chę ra­do­ści, to jest moż­liwe, przez długi czas mo­żesz utrzy­mać się na po­wierzchni, ba­lan­su­jąc i na­wet z rzadka się uśmie­cha­jąc do ja­kie­goś nie­zbyt wy­bred­nego obiek­tywu. Ale wiem, że mi­liony lu­dzi nie­na­wi­dzą swo­jej pracy. Obcy, nie dla nich prze­zna­czone cho­roby za­wo­dowe, które ich za­biją. Ale oni po­wie­dzą: pie­nią­dze, per­spek­tywy sta­bil­no­ści i wzro­stu, czy to nie jest naj­waż­niej­sze? Pie­nią­dze na leki, sta­bil­ność cho­roby prze­wle­kłej, per­spek­tywy wzro­stu kon­for­mi­zmu, prze­rzuty glo­bal­nej fru­stra­cji – wła­śnie w to za­mie­nia się ten cu­downy sy­no­ni­miczny sze­reg, wła­śnie za to otrzy­masz pierw­szy awans.

Do­brze, je­śli wraz z cho­ro­bami za­wo­do­wymi, trzy­nastką i co­rocz­nym urlo­pem do­staje się jesz­cze ideę. Idea jest sub­sty­tu­tem ra­do­ści. Je­śli nie ma idei, ra­do­ści, cho­roby za­wo­dowe są je­dyną rze­czą, która po­zo­staje. Lu­dzie z od­lewni, na przy­kład, te­raz nic nie ro­zu­mieją. Ich dziad­kom mó­wiono, że są elitą i klasą ro­bot­ni­czą. Ich ro­dzi­com – że będą żyć w ko­mu­ni­zmie. Ro­man­tyka, go­rący me­tal...! Te­raz już im nic nie mó­wią. Ta elita na skwerku w po­bliżu wej­ścia do za­kładu pół wieku temu piła wódkę i szczała pod klony, trzy­dzie­ści lat temu pod tym sa­mymi klo­nami pili i szczali przed­sta­wi­ciele naj­bar­dziej po­stę­po­wej spo­łecz­no­ści na świe­cie, te­raz tam piją i szczają zwy­czajni pa­cjenci fa­brycz­nej przy­chodni. Te same klony, ten sam mały skwe­rek z ob­dar­tymi ła­wecz­kami, ta sama wódka, ten sam mocz, te same cho­roby...

Bio­rąc pod uwagę ro­bot­ni­czą dy­na­stycz­ność, która usa­do­wiła się w ciągu tylu lat w du­żych przed­się­bior­stwach, cho­roby te już, oczy­wi­ście, nie są te same. Ze zwy­czaj­nych cho­rób za­wo­do­wych zmie­niły się w dzie­dziczne cho­roby za­wo­dowe. Być może we mnie po mo­jej babci drze­mie ta od­lew­nia, czeka na swoją chwilę. Albo już się do­cze­kała. Cho­roba za­wo­dowa, któ­rej ja nie wy­bie­ra­łem.

Du­chy cho­rób za­wo­do­wych od uro­dze­nia wi­rują wo­kół każ­dego z nas, po­nie­waż ukie­run­ko­wa­nie za­wo­dowe ro­dzi­ców bar­dziej ob­cho­dzi niż zdro­wie. Po­wia­dają, że jako dziecko chcia­łem zo­stać kie­rowcą po­jazdu, który od­biera śmieci. Tak za­chwy­cił mnie ten sa­mo­chód. Nie wiem, ja­kiego ro­dzaju cho­rób mógł­bym się spo­dzie­wać, gdyby speł­niło się to ma­rze­nie. W każ­dym ra­zie nie by­łaby to naj­gor­sza opcja.

„Mój drogi przy­ja­cielu, mój pi­lo­cie, weź mnie ze sobą bom­bar­do­wać po­ko­jo­wych miesz­kań­ców pań­skiej Pol­ski zgod­nie z pak­tem Rib­ben­trop-Mo­ło­tow” – pi­sał kie­dyś Ku­pała. Czy chcia­łem zo­stać pi­lo­tem? Ko­smo­nautą? Nie, choćby nie wiem jak pro­sili mnie siwi ge­ne­ra­ło­wie. Więc cho­roba de­kom­pre­syjna mnie omi­nęła. Pa­mię­tam, że ma­rzy­łem o ka­rie­rze pił­kar­skiej. Urazy głowy, ze­rwa­nia ścię­gien, zła­ma­nia, klub dru­go­li­gowy spoza li­sty i wcze­sne ka­lec­two. Po­tem nie bę­dziesz ni­komu po­trzebny. W wieku szes­na­stu lat zde­cy­do­wa­łem, że będę mu­zy­kiem roc­ko­wym, i na­wet pró­bo­wa­łem. Mu­zyk roc­kowy może umrzeć młodo z po­wodu nar­ko­ty­ków, bab­cie przy klatce scho­do­wej pew­nie po­wie­dzą: „Do­brze mu tak, fa­szy­ście”, a dziew­czynki po­winny pła­kać i znać na pa­mięć słowa nie­na­pi­sa­nych utwo­rów. Pra­co­wa­łem jako na­uczy­ciel (pe­do­fi­lia i pe­do­fo­bia, prze­wle­kły ból gar­dła, psy­choza ma­nia­kalno-de­pre­syjna, kom­pleks Edypa) i jako dzien­ni­karz (klep­to­ma­nia, pro­sty­tu­cja, al­ko­ho­lizm, ma­nie prze­śla­dow­cze, de­pre­sja, schi­zo­fre­nia, mi­zan­tro­pia, de­bi­lizm, gra­fo­ma­nia). Ale już w wieku szes­na­stu lat wie­dzia­łem, że zo­stanę pi­sa­rzem.

W jed­nym z wy­wia­dów w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych wielki i straszny Hans Ma­gnus En­zens­ber­ger po­wie­dział: „Pi­sarz ma dwie cho­roby za­wo­dowe – me­ga­lo­ma­nię i nar­cyzm”.

Fak­tycz­nie. Rze­czy­wi­ście, al­ko­ho­lizm, nar­ko­ma­nia, nie­koń­cząca się de­pre­sja, ten­den­cje sa­mo­bój­cze, krót­ko­wzrocz­ność, zgar­bione plecy, wy­so­kie ci­śnie­nie krwi, bez­sen­ność, po­dejrz­li­wość, bóle serca, na­głe bie­gunki słowne i na­głe za­par­cia wer­balne, pa­sja do włó­cze­nia się po świe­cie, wcze­sna sta­rość – wszyst­kie te pro­blemy ze zdro­wiem, nie­od­łącz­nie zwią­zane z pi­sar­stwem, są kon­se­kwen­cją dwóch cho­rób za­wo­do­wych, na które cierpi czło­wiek, który po­sta­no­wił za­an­ga­żo­wać się w li­te­ra­turę. Dzięki nim pi­sa­rza jako osobę tak mało kto lubi.

Me­ga­lo­ma­nia i nar­cyzm. Dla­czego tak? Może dla­tego, że każdy au­tor, jak Bóg, two­rzy swój wła­sny świat (nie ja to wy­my­śli­łem, ale Flau­bert). Może nar­cyzm wy­nika z faktu, że każdy ar­ty­sta strasz­nie boi się obu­dzić i po­czuć, że ten jego dar jest za­koń­czony na za­wsze – nie może więc ode­rwać wzroku od sie­bie na­wet na chwilę, dąży do za­cho­wa­nia ob­razu sie­bie ta­kiego, jaki jest, póki nie jest za późno, póki jesz­cze mo­żesz mó­wić. Być może dla­tego, że od­da­łeś sie­bie li­te­ra­tu­rze jako za­kład­nika – i masz wy­rok, o czym­kol­wiek i kim­kol­wiek byś pi­sał, bez względu na to ja­kich bo­ha­te­rów byś swoją wolą nie oży­wiał, wi­dzisz w nich sie­bie, uko­cha­nego, sie­bie, znie­na­wi­dzo­nego.

To­masz Mann, na przy­kład, twier­dził, że „wszystko, co wy­daje się być do­bre i szla­chetne, wy­nika z wy­so­kiej oceny czło­wieka przez sie­bie sa­mego”. Pi­sarz po­wi­nien cier­pieć bar­dziej niż inni, po­nie­waż ma cień­szą skórę. We­dług Mar­cela Re­ich-Ra­nic­kiego „To­masz Mann pra­gnął uwiel­bie­nia, był uza­leż­niony od uzna­nia. Nie chciał wie­dzieć o kry­tycz­nych opi­niach o jego twór­czo­ści, jego wy­dawcy, se­kre­ta­rze i do­mow­nicy mu­sieli ukry­wać kry­tyczne ar­ty­kuły o nim. Na­wet nie­znaczną kry­tykę od­bie­rał jako swoją oso­bi­stą znie­wagę”. Mar­tin Wal­ser po­wie­dział kie­dyś, że pro­to­ty­pem pi­sa­rza jest egip­ski pa­sterz Psa­ton, który na­uczył ptaki wy­sła­wiać go i opie­wać.

Li­te­ra­tura jest jed­nak je­dy­nym ro­dza­jem ak­tyw­no­ści ludz­kiej, gdzie obec­ność cho­rób za­wo­do­wych jest jed­no­cze­śnie wa­run­kiem ko­niecz­nym do pracy.

Bo tylko tak można stwo­rzyć ma­gię: cier­piąc na me­ga­lo­ma­nię, osią­gnąć ma­nię wiel­ko­ści.

Ciąża

Gdy nie­dawno bę­dące w ciąży, a dziś dumne i blade ma­muśki zbiorą się ra­zem, ich roz­mowy czę­sto przy­po­mi­nają wspo­mnie­nia zde­mo­bi­li­zo­wa­nych. „W któ­rym szpi­talu ro­dzi­łaś?” brzmi jak: „W któ­rym pułku słu­ży­łeś?”; dys­ku­tują o kło­po­tach, które mu­siały zno­sić, sro­go­ści do­wód­ców, ubó­stwie diety, noc­nych alar­mach i ze sma­kiem wy­mie­niają to, czego tamci mu­sieli się wy­rzec po po­wo­ła­niu do woj­ska, ko­rzy­ści pły­nące z ży­cia w „cy­wilu” (na ma­cie­rzyń­skim).

One są na­prawdę bo­ha­ter­kami, każda z nich, choć trudno okre­ślić, z któ­rych są wojsk: ich służba była „i trudna, i nie­bez­pieczna”, a od czwar­tego mie­siąca, co­raz bar­dziej „wi­doczna”. Za­uwa­ży­łem wśród nich na­wet pewne po­do­bień­stwo „ko­to­wa­nia” czy ra­czej „ba­bo­wa­nia”: gdy czter­dzie­sto­let­nie z po­gardą pa­trzą na dwu­dzie­sto­latki z ogrom­nymi brzu­chami i pró­bują po kry­jomu szturch­nąć je w tłu­mie – w me­trze lub na za­tło­czo­nych scho­dach sklepu. Ale w więk­szo­ści lu­bię ko­biety w ciąży, uśmie­cham się do nich i ustę­puję miej­sca przed sta­cją koń­cową – im, tym re­kru­tom na woj­nie ludz­ko­ści o prze­ży­cie. Dzieci pa­trzą na nie sze­roko otwar­tymi oczami, anioły śpie­wają im z nieba, a na­wet tra­ga­rze klną ci­szej. Ciąża jest tym rzad­kim wy­da­rze­niem w ży­ciu czło­wieka, kiedy to obo­wią­zek i szczę­ście mają punkt zbieżny.

Ciąża jest na pierw­szym miej­scu w moim pry­wat­nym ran­kingu cu­dów, ma mnó­stwo punk­tów prze­wagi nad Wi-Fi, prozą Na­bo­kova i go­rą­cymi bu­łecz­kami. Ciąża za­chwyca mnie jako coś nie­skoń­cze­nie ta­jem­ni­czego i nie­moż­li­wego do po­zna­nia.

Kiedy moja żona była w ciąży, my, jak więk­szość par w na­szej sy­tu­acji, jeź­dzi­li­śmy, bio­rąc cze­ko­ladki, ko­niak i pu­stą ka­setę wi­deo, do ta­jem­ni­czego cen­trum dia­gno­styki pre­na­tal­nej, gdzie żona ro­biła tak zwane USG – ba­da­nie ul­tra­so­no­gra­ficzne. Na ekra­nie czarno-bia­łego mo­ni­tora wi­dzie­li­śmy na­szą córkę, która jesz­cze się nie uro­dziła, ale już była Ulaną Ba­cha­re­wicz. Su­rowa le­karka, bio­rąc ko­niak i cze­ko­ladki, za­pi­sy­wała na ka­se­cie kil­ku­mi­nu­towy film z fa­bułą skła­da­jącą się z ge­stów wy­żej wy­mie­nio­nej Ulany – ru­chów jej nóg i rąk. „Dziew­czynka” – le­karka stuk­nęła pió­rem w mo­ni­tor. A jesz­cze wcze­śniej do­sta­li­śmy zdję­cie USG ob­ra­zek, na któ­rym, w pra­wym rogu, wi­dać czarną kro­peczkę – tę samą Ulanę w wieku kilku ty­go­dni. Z ma­łej, pra­wie nie­zau­wa­żal­nej kropki Ulana wy­ro­sła na długi na metr dwa­dzie­ścia, chu­dziutki pię­cio­letni znak za­py­ta­nia – kto wie, kim się sta­nie, w ja­kiej kra­inie bę­dzie żyć i co bę­dzie my­ślała o nas, ro­dzi­cach? Cud jest też w tym, że córka może te­raz zo­ba­czyć, jak żyła do swego ofi­cjal­nego uro­dze­nia, zo­ba­czyć to, czego do nie­dawna nie mógł zo­ba­czyć nikt na świe­cie.

I czyż to nie cud, że nie ma pew­no­ści, kim sta­nie się efekt pew­nej zwy­czaj­nej ciąży – zło­dzie­jem, ge­niu­szem, kimś prze­cięt­nym, go­ściem z in­nej pla­nety lub po pro­stu „kimś z Po­rlock”3. Zna­ko­mity wiersz Wi­sławy Szym­bor­skiej o nie­mow­lę­ciu Hi­tle­rze bar­dzo do­brze od­daje stan świę­tej nie­świa­do­mo­ści ro­dzi­ców, bo któż ich, nie­bo­ra­ków, może oskar­żyć...

Ciąża jest pry­wat­nym cu­dem, pry­wat­nym szczę­ściem, ale nie za­wsze jest sprawą pry­watną. Zwłasz­cza je­śli mó­wimy o ciąży kró­lo­wej i in­nych pierw­szych dam. Szczę­śliwe roz­wią­za­nia nie­któ­rych ciąż w hi­sto­rii świata do­pro­wa­dzały do ofiar w lu­dziach, po­li­tycz­nych in­tryg, re­dy­stry­bu­cji te­ry­to­riów, zmian ustro­jo­wych, prze­wro­tów, re­wo­lu­cji i in­nych ka­ta­strof. Do krwa­wych wo­jen – czyli aż do se­tek ty­sięcy nie­speł­nio­nych ciąż. Na­ro­dziny i płacz no­wo­rodka błę­kit­nej krwi sta­wały się, we­dle woli jego ro­dzi­ców, świę­tem na­ro­do­wym dla lu­dzi, któ­rzy tego dziecka ni­gdy nie wi­dzieli i nie mo­gli zo­ba­czyć.

Zresztą lu­dzie rzadko pro­te­sto­wali, wręcz prze­ciw­nie: każdy cie­szył się tak gor­li­wie, jakby sam brał udział w na­ro­dzi­nach księ­cia, męż­czyźni z ludu czuli swoje wir­tu­alne za­an­ga­żo­wa­nie w łóżku Jej Kró­lew­skiej Mo­ści, co samo w so­bie nie jest złe, a ko­biety były szczę­śliwe, jakby to one no­siły to dziecko w brzu­chu i je uro­dziły. Ko­biety miały wię­cej szczę­ścia – brano je na mamki dla spad­ko­bier­ców, męż­czyźni mo­gli być tylko mię­sem ar­mat­nim dla kró­lew­skiego dziecka. Co cie­kawe, rzadko kiedy lu­dzie czuli nie­chęć lub nie­na­wiść do księ­cia, na­wet je­śli jego oj­ciec był ty­ra­nem – z ciążą kró­lo­wej łą­czyła się na­dzieja na zmiany...

Całe świa­dome ży­cie świata chrze­ści­jań­skiego może być umiesz­czone po­mię­dzy dwiema cią­żami – chyba naj­bar­dziej zna­ko­mi­tymi i dziw­nymi cią­żami w hi­sto­rii. Mó­wimy o ciąży Ma­ryi Panny i ostat­niej ciąży pew­nego Ame­ry­ka­nina, fa­ceta, który po bliż­szej in­spek­cji oka­zał się nie cał­kiem wy­raźny, je­śli cho­dzi o płeć. W pierw­szym przy­padku otrzy­ma­li­śmy Zba­wi­ciela. W dru­gim – zo­sta­li­śmy po­zba­wieni ilu­zji co do ce­lów współ­cze­snej na­uki. Ja­kiś czas czło­wiek za­miast ubra­nia nosi wła­sną matkę, pi­sał Jury Ba­ry­sie­wicz. Te­raz do­damy: lub wła­snego tatę.

W obu po­wyż­szych przy­pad­kach jed­nakże moż­li­wość ciąży zo­stała za­pew­niona przez za­płod­nie­nie in vi­tro. W obu te ko­biety cię­żarne nie mo­gły na­rze­kać na brak uwagi ani ze strony me­diów ani po­stę­po­wej ludz­ko­ści, ani fun­da­men­ta­li­stów re­li­gij­nych. Tylko Je­zus uro­dził się w eko­lo­gicz­nie czy­stej stajni, dru­gie dziecko – w dusz­nym i brud­nym świe­cie ery post­in­du­strial­nej.

Współ­czuję tym, któ­rzy z ja­kie­go­kol­wiek po­wodu nie są w sta­nie zajść w ciążę. Na ra­zie nie mogą – współ­cze­sna na­uka daje im szansę, wszy­scy mają swoją go­dzinę C – może ona po pro­stu jesz­cze nie na­de­szła. Ale po­gardę, żal i oszo­ło­mie­nie wy­wo­łują we mnie ci, któ­rzy ce­lowo upie­rają się, aby dzieci nie mieć – przez wzgląd na chi­me­ryczną ka­rierę lub, co gor­sza, z po­wodu głu­piej idei. Oni, ci „child free” („wolni od dzieci”), po­zba­wiają się wielu rze­czy, które może dać im ten świat – nie taki szczo­dry w po­da­run­kach; na przy­kład ta­jem­ni­cze wstrząsy sej­smiczne w brzu­chu, naj­przy­jem­niej­sze ma­rze­nia, naj­pięk­niej­sze w swoim bez­sen­sie za­ło­że­nia, naj­szczę­śliw­szą bez­sen­ność; łącz­ność z cu­dem, z Cią­gło­ścią, która za­wsze Bę­dzie.

Dys­lek­sja

Dyslek­sja to ta­kie piękne słowo: gład­kie, opły­wowe, bły­sko­tliwe... Jak świeże mięso ru­sałki.

Kie­dyś nie mia­łem po­ję­cia, co ono zna­czy, a te­raz na­pi­sał­bym po­wieść hi­sto­ryczną i ta­kie imię dał­bym jed­nej z bo­ha­te­rek. „Dys­lek­sja He­li­kar­na­ska sie­działa w cie­niu kę­dzie­rza­wych drzew i ja­dła owczy ser. Pod jej prze­zro­czy­stą tu­niką wy­raź­nie, jak dwie doj­rzałe oliwki...” i tak da­lej.

Ale nie pi­szę po­wie­ści hi­sto­rycz­nych. Dla­tego sku­pimy się na in­nej po­staci, na ósmym cu­dzie świata – sta­tui Dys­lek­sji Al­ba­ru­teń­skiej w Miń­sku. Jest tak ogrom­nia­sta, że mię­dzy jej wszerz roz­sta­wio­nymi no­gami może prze­je­chać Bie­łAZ, a na jej pier­siach od­bywa się co­rocz­nie w maju fe­sti­wal bia­ło­ru­skiej li­te­ra­tury i prasy. Kult tej bo­gini prze­żywa w kraju nowy roz­kwit.

Dys­lek­sja to jest, wia­domo... Pod­su­mo­wu­jąc wszystko, co o niej wia­domo, po­wiem, co na­stę­puje: w naj­szer­szym zna­cze­niu dys­lek­sją na­zywa się czę­ściową lub cał­ko­witą nie­zdol­ność czło­wieka do czy­ta­nia i zwią­zane z tym pro­blemy z mową i pi­smem. W żad­nym wy­padku nie jest to cho­roba, jest to ce­cha roz­woju umy­sło­wego, z któ­rej mo­żemy na­wet być dumni, pod pew­nymi wa­run­kami. Dys­lek­sja wy­stę­puje u osób w każ­dym wieku, lecz je­śli u dzieci można ją sko­ry­go­wać, z do­ro­słymi sprawa jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wana.

We­dług mo­ich ob­ser­wa­cji naj­bar­dziej po­datne na dys­lek­sję są trzy ka­te­go­rie bia­ło­ru­skich oby­wa­teli: milicjanci, prze­wod­ni­czący ko­mi­te­tów wy­ko­naw­czych i kry­tycy li­te­raccy.

Umie­jęt­ność pi­sa­nia, czy­ta­nia i wy­ra­ża­nia swo­ich my­śli, oczy­wi­ście, nie na­leży do naj­waż­niej­szych obo­wiąz­ków mi­li­cjanta. Kilka lat temu cały kra­jowy in­ter­net był pod wra­że­niem skrom­nego klipu: młody stróż prawa i po­rządku, ty­powy ostrzy­żony dys­lek­tyk, w od­po­wie­dzi na py­ta­nie, ja­kie ce­chy, jego zda­niem, po­wi­nien mieć praw­dziwy mi­li­cjant, po­be­czał-po­stę­kał i wy­du­sił tylko „do­broć”. Tu­taj nie można ar­gu­men­to­wać – do­broć, jak śpie­wano w pew­nej so­wiec­kiej kre­skówce: jest naj­uf­niej­sza i naj­su­row­sza.

Nie wiem, czy czło­wiek w mun­du­rze musi być ufny, ale su­ro­wo­ści bia­ło­ru­skiej po­li­cji ni­gdy nie bra­ko­wało. Jest za­wsze po oj­cow­sku su­rowy, ten bo­ha­ter, ten czło­wiek z bo­ską pa­łeczką: w bez­li­to­snych wal­kach ulicz­nych z eme­ry­tami, stu­den­tami i zę­ba­tymi dzien­ni­kar­kami; na ekra­nie te­le­wi­zora, za­wsze po­nury, z nie­zgrabną ra­por­tówką na ra­mie­niu roz­pacz­li­wie błą­dzi mię­dzy trzema sło­wami jak mię­dzy trzema so­snami; w ko­re­spon­den­cji z oby­wa­te­lami roz­pusz­czo­nymi wol­no­ścią. Oby­wa­tele nie na­rze­kają, dys­lek­sja bia­ło­ru­skich mi­li­cjan­tów daje lu­dziom ubaw, a nie ma go tak dużo w na­szych cięż­kich cza­sach. Na­wet zwy­kłe ob­wiesz­cze­nie na drzwiach pro­win­cjo­nal­nego ko­mi­sa­riatu ma wszel­kie szanse, aby stać się hym­nem Wiel­kiej Al­ba­ru­teń­skiej Dys­lek­sji lub ja­jami ty­go­dnia na By­Net.

Od­nosi się wra­że­nie, że nie tylko bia­ło­ru­skie, ale także ro­syj­skie Słow­nic­two, Skład­nia, Gra­ma­tyka, Or­to­gra­fia – to są ksywy człon­ków nie­bez­piecz­nego mię­dzy­na­ro­do­wego gangu, z któ­rym mi­li­cja już dawno pro­wa­dzi za­cięty, lecz nie­sku­teczny bój. Cie­kawe, czy obo­wiąz­kowa pre­nu­me­rata ga­zety „На Страже” („Na straży”) jest wy­ni­kiem dys­lek­sji czy spo­so­bem na jej wy­le­cze­nie?

Je­śli idzie o prze­wod­ni­czą­cych ko­mi­te­tów wy­ko­naw­czych, wi­dać, że dys­lek­sja jest wa­run­kiem ko­niecz­nym dla każ­dego kan­dy­data na tę po­sadę. Zna­łem kilku prze­wod­ni­czą­cych w Miń­sku: ża­den z nich nie był w sta­nie sfor­mu­ło­wać na­wet