Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Mały leksykon medyczny według Bacharewicza" − 2. miejsce w konkursie Nagroda Literacka im. Jerzego Giedroycia w 2012 roku Z medycyną konwencjonalną Alhierd Bacharewicz niewiele ma wspólnego, wydaje się natomiast wybitnym specjalistą od leczenia duszy. Jego zbiór smakowitych felietonów można by określić mianem literaturoterapii. Co można wyleczyć tymi tekstami? Przede wszystkim naiwność i głupotę. Przynajmniej u tych, którzy czytają ze zrozumieniem.
Alhierd Bacharewicz (ur. 1975 w Mińsku) − pisarz, tłumacz, dziennikarz, pracował również jako nauczyciel. Uważany za jednego z najciekawszych współczesnych literatów piszących po białorusku. Jako członek zespołu rockowego i awangardowej grupy poetyckiej Bum-Bam-Lit zaczynał od poetyckiej prowokacji, potem zdradził poezję dla prozy, ale zachował skłonność do sarkazmu oraz sceptycyzm. Autor kilkunastu książek, tłumaczonych na język bułgarski, czeski, niemiecki, rosyjski, słoweński, ukraiński. W Polsce jak dotąd ukazał się tylko jego zbiór opowiadań Talent do jąkania się (wyd. dwujęzyczne, polsko-białoruskie, KEW 2008). Laureat cenionej na Białorusi nagrody Gliniany Weles 2002 roku. W 2006 roku wygrał sondaż portalu Nowa Europa na najlepszego białoruskiego pisarza. Czterokrotny! laureat konkursu Nagroda Literacka im. Jerzego Giedroycia: 2012 − Mały leksykon medyczny według Bacharewicza (2. miejsce w pierwszej edycji konkursu) 2013 − Hamburski rozrachunek Bacharewicza (2. miejsce) 2015 − Dzieci Alindarki (3. miejsce) 2016 − Biała mucha, zabójca mężczyzn (2. miejsce). Mieszka w Hamburgu, pracuje w Pradze, bywa w Mińsku. Jego żoną jest Julia Cimafiejewa, znana białoruska tłumaczka, poetka oraz założycielka i redaktorka popularnego internetowego magazynu literackiego „Przejdź przez świat” (ПрадзіСвет).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszyscy wyzdrowiejemy
M-m-me... – tak niedorozwinięta krtań małpy, jak pisał niemiecki prymatolog F. Engels, powoli, lecz stale, przetwarzała się dzięki modulacji (dialektyka przyrody!), aby artykułować dźwięki:
Bach! Arriva! Che!
Rozwierają się wargi jak do wybuchu organów, wybuchu, który wypełnia gotyckie sklepienie podniebienia, przelatuje górnym rejestrem i tonie w wilgotnych pęcherzykach, aby zapiszczeć i mlasnąć jak przyduszany zwierzaczek: śmierć.
Alhierd Bacharewicz wie, gdzie w ciele mieszka dusza.
Z wiedzą, którą posiadł, mógłby pracować jako prorok − lecz nie lubi, gdy biją kamieniami, jako dyrektor więzienia − ale rozbiegliby się wszyscy jego podopieczni, jako stróż na cmentarzu − ale któż go powoła na tę funkcję.
Zajmuje się więc liczeniem, ile demonów zmieści się na czubku piksela: litera – piórko, linijka – skrzydło, esej – jednostka śmiertelności: eutanazja.
Nie interesuje go dwuwymiarowy realizm zdrowia. Medycyna jest dla niego uczuciem, choroba – zderzeniem organizmu z ciałem, ciało – historią tekstu.
Markiz de Garod1, doktor nauk medycznych, przepisywał pacjentom podglądactwo zamiast tradycyjnego egzorcyzmu („Czytanie i pisanie książki na stronie svaboda.org jako terapia szokowa”, Bacharevič Studies, 22.01.2010 18:03−08.10.2010 21:16). Przeżyło wielu.
Indeks nazwisk tej encyklopedii sam jest encyklopedią.
Niekompletną, ale wystarczającą. Happy end jest już napisany.
Aleksander Łukaszuk, Radio Svaboda
Alkoholizm
Pociąg Moskwa−Berlin jeszcze nie ruszył z miejsca, nie mogąc zrzucić z siebie mocnej jak uściski pytona grawitacji stacji Mińsk Pasażerski – a oni są już pijani. Zajmują dwa lub trzy przedziały w doczepionym wagonie, alkohol pozostawia na ich twarzach szorstkie, wyraźne ślady: fioletowe plamy na grubych karkach, smugi pod oczami, czerwone nosy świecą w półmroku korytarza – bojowe kolory wojowników jadących na obczyznę, aby ratować samochodowy złom rozpuszczonych burgerów-bisurmanów. Ich głosy stają się coraz głośniejsze i kiedy pociąg wreszcie wyrywa się z miasta i pędzi na zachód, zagłuszając odgłos kół: „bar-bar-bar” – słyszy się w wagonie, „bar-bar-bar”, a i czego tam nie ma w tej prostej mowie: tu są wszystkie bary z przeszłości i przyszłości, gdzie świętują swoje geszefty, tu są też tanie burdele odwiedzane przez nich pospiesznie przed powrotem do ojczyzny, tu są ich porzucone w domu baby, tu jest smrodliwy powiew ich prawie frontowego bractwa, wypełniający cały wagon, tu są Baranowicze, które właśnie minęliśmy, i drobniaki, którym są wypchane kieszenie, i my, barany-pasażerowie, milkliwi i udający, że wszystko jest w porządku. Wczesna wiosna, sezon wypraw krzyżowych za Odrę, wcześnie zapada zmrok, przedziały są zamknięte, na poduszki naciąga się poszewki, a oni wciąż łażą po wagonie, walą do drzwi i groźnie pytają: „Kogo kochasz?”. – „Kocham Białoruś!” – odpowiadają im zza drzwi drżące, przestraszone głosy, kocham Białoruś, kocham. Więc uważaj, odpowiadają im, uważaj i kochaj, a gdy przestaniesz, przypomnimy ci, co to Białoruś jest: to pijany szlafwagen, pędzący przez mrok i spadający w dół stoku, to nasz pociąg, on idzie na front, a ty, durniu, dezerterze, wyobraziłeś sobie, że naprawdę możesz nim uciec? Na polskiej granicy niektórzy z nich nie będą w stanie wyjąć z torby swojego paszportu, a inni, jadący pierwszy raz, będą wymiotować przy drzwiach. Po korytarzu przebiegnie Polak, z obrzydzeniem powtarzając tak, aby słyszano we wszystkich przedziałach: „Wagon pijaków! Pijacki wagon!”. Nikt mu nie zaprzeczy. „Co z nimi zrobić?” – z pogardą zapyta opiekunkę wagonu na pożegnanie, a ona tylko poprawi przekręconą spódnicę i uśmiechnie się rozmazanymi ustami. Z pociągu wysadzą wszystkich Romów, Czeczenów, Wietnamczyków i Mongołów, zostaniemy tylko my i oni: jednej krwi, z taką samą okładką paszportu, cywilni i żołnierze, ci, co zamykają przedziały i ci, którzy do nich walą. Z jednym z frontowców spotkamy się koło ubikacji: korytarz dla nas dwóch jest zbyt wąski, będziemy patrzeć sobie w oczy, dopóki on nie wciągnie swojego majestatycznego brzucha i mnie nie przepuści. Dopóki nasz szlafwagen nie oderwie się od ziemi i noc nas nie pochłonie – co będziesz robić z nami nasza niebiańska opiekunko, kogo będziesz prosić o wstawiennictwo za nami, czy mogłabyś o nas nie zapomnieć, gdy mroźnym rankiem wreszcie wyjdziemy w niemieckim miasteczku na granicy?
Aleksander Genis wspomina w jednym ze swych esejów interesujący zwyczaj, który był powszechny wśród dawnych plemion germańskich. Najważniejsze decyzje podejmowano tam w ten sam sposób: na początku omawiano wszystko na trzeźwo, a następnego dnia – w stanie upojenia alkoholowego. Jeśli wynik był taki sam, decyzja była zatwierdzana. Całkiem mądre podejście: w tych pogańskich czasach ludzie rozumieli, że tak zwana obiektywna rzeczywistość jest tylko jedną z wielu rzeczywistości, a prawa, ustalone dla jednej, nie muszą działać w innej.
Na przykład zachowania napompowanego alkoholem lub narkotykami wroga są trudne do przewidzenia, jeśli patrzysz nań trzeźwymi oczami – wróg będzie kierować się inną logiką, jest opanowany przez inne demony, dlatego jest niezwyciężony. Próba znalezienia się na jego miejscu może pozbawić go mocy. Oślepić się, ogłuszyć, odebrać sobie racjonalny umysł – jest to czasami bardzo korzystne – jak wiadomo, w takich chwilach człowiek ma wyostrzone zmysły i może osiągnąć coś, co w stanie trzeźwości byłoby dla niego nieosiągalne... Jak genialny szachista, pijany jest w stanie znaleźć rozwiązanie problemu tam, gdzie przeciętny gracz nie widzi nic oprócz statycznych figurek. Pijany ma inny poziom możliwości, inny próg odczuwania bólu, inne wyobrażenie tabu, osłabiony instynkt przetrwania... Pijany trzeźwemu nie jest towarzyszem – chyba że obaj są komunistami.
Alkohol w dużych dawkach daje człowiekowi możliwość gry z rzeczywistościami, jak projektantowi, który gra kolorami i czcionkami. Dobroć i spokój zmieniają się w agresję i smutek, szczęście – w czarną rozpacz, wszystkie te miłe twarze, które chętnie byś wycałował, mogą błyskawicznie przekształcić się w bezwzględne zwierzęce pyski. Ludzkość, którą tak kochasz po piątym kieliszku, po dziesiątym goni cię z siekierą po ulicach, umykających ci spod stóp.
Aby poznać prawdziwą istotę człowieka, trzeba się z nim napić, bo człowiek trzeźwy – to tylko jedna strona jego osobowości. Ile nowego o podejściu do samych siebie, do swoich przyjaciół i znajomych dowiadujemy się podczas biesiad, ile kłamstw i hipokryzji wykryto dzięki alkoholowi! Człowiek zawsze żałuje, że wczoraj wypił za dużo, nie tylko dlatego, że się źle czuje – on podświadomie żałuje, że wypadł z bezpiecznego i fałszywego świata bezalkoholowych konwencji, gdzie nikomu nie mówi się prawdy.
Każda rozmowa na temat alkoholu i alkoholizmu nieuchronnie opiera się na pojęciu miary – i tu się zatrzymuje, bo każdy jest inny i nie ma takich samych norm dla wszystkich. „Znaj swój limit!” – mówi plakat w metrze w Hamburgu, reklama socjalna skierowana do młodych obywateli. Nie zniechęca ich do picia alkoholu, ponieważ to nie ma sensu, tylko wzywa do rozsądku i nieprzekraczania granicy, poza którą kończy się niewinne pijaństwo, a zaczyna uzależnienie od alkoholu. Ci, którzy używają alkoholu, są szanowani, ci, którzy nie mogą bez niego żyć, są w pogardzie; granica między pierwszymi a drugimi jest granicą przyzwoitości.
Alkoholizm ma wiele imion, a każde z nich to pseudonim. Alkoholizm to słabość: bycie alkoholikiem to pozostawanie w jednej, przypadkowo znalezionej rzeczywistości, utrata zdolności do powrotu do innej. Plemię alkoholików to świadomi autsajderzy, którzy wszystkie decyzje podejmują w tym samym stanie, dlatego przegrają. Alkoholizm to śmierć: rośnie w tobie jak niewinny kwiatuszek, a gdy urośnie, zaczyna cię żywcem zjadać.
Alkoholizm wymaga całkowitego podporządkowania, jest jak te istoty z fantastycznej powieści Francisa Carsaca Ucieczka Ziemi, które wmówiły ludziom, że rzekomo pracują dla nich jako słudzy, tragarze i sprzątacze, a przejęły władzę i potajemnie żywiły się ludzkim mięsem. Steven King, alkoholik ze stażem, opisuje w autobiografii, jak w dniach twórczego dojrzewania alkohol dzień za dniem rujnował jego tożsamość, nieomal pozbawiając całą klasę średnią planety lekkiej letniej lektury; pisarz stał się alkoholikiem prawie niezauważalnie dla siebie samego. Alkoholizm to koniec twórczości, ponieważ niemożliwe jest nieustanne proszenie o natchnienie głosem pijanego Szuryka: „Wolniej, ja zapisuję...”.
Alkoholizm to Białoruś. Nie pić nie można, choćby dlatego, aby nie zwariować. Jeśli będziesz odmawiać, rodacy zrobią wszystko, abyś wziął szkło – ostatecznie podniosą z grobów twoich przodków i doprowadzą ich do stołu pod eskortą: pij, psie, nie obrażaj dziadów! Alkoholizm to sport. Uparte treningi w młodości, wymagające czasu i zdrowia więcej niż jakakolwiek ludzka działalność. Celem jest „nasycenie się spirytusem” – nauczenie swojego organizmu absorbowania alkoholu w dużych ilościach.
Tygodniowe mistrzostwa „kto kogo przepije”, nagrody, tabele turniejowe, sprawozdania... Alkoholizm to inicjacja, aby być dorosłym – przede wszystkim trzeba mieć prawo do nabywania i używania alkoholu. Alkoholizm to flora i fauna twojego rodzinnego miasta, bo właśnie tam, pod oknem, rosną sine humanoidalne stworzenia, dwunogie, zasuszone, kolczaste, czepne, wiatr z bliskiego pustkowia codziennie przybija je do twojej klatki schodowej. Gdzie, z kim i z czego, tylko kto nie pił... Pewnego razu nawet w nocy w zakładzie fryzjerskim. Alkohol ma coś wspólnego z fryzurą: jednemu pasuje, drugiemu – nie, ale wszyscy płacą zań pieniądze, każdy widzi się w jego lusterku.
Alkoholizm jest nieodwracalny: jak nie ma byłych kagebistów, nie ma też byłych alkoholików. Alkoholizm to sława, image, reputacja. „Ale powiedz mi, czy to prawda, że w twoim kraju wódkę piją jak my – piwo?” – pyta, unosząc białawe brwi, Björn, a ty mówisz, bardzo zawstydzony, z drgającym w tobie niespodziewanym i głupim zaszczytem:
„No tak, można tak rzec, to prawda...”. Skąd on jest, ten niedorzeczny zaszczyt, co przyjechał jak kontrabanda w wagonie doczepionym do pociągu Moskwa–Berlin? Białawe brwi opadają, pod nimi – niezrozumienie, podziw, szacunek, wstręt i strach. Alkoholizm to jest to, co podzieliło Europę, mur, którego nikt nie może rozwalić. Alkoholizm to Rosja; ci, którzy są w stanie wypić ot tak sobie, dla Björna na zawsze pozostaną Rosjanami, choć żyją w trzech niezależnych od Rosji państwach i mogą mówić w dowolnym języku. Och, te nazwy tutejszych wódek: „Puszkin”, „Jelcyn”, „Gorbaczow”, „Arapow”, „Kaliskaya”, „Rodina”, „Taranow”, „Samodurow”, te krzyki z rosyjskiej łaźni, brat-łata wali ci pravdu-mat’!... Alkohol to paliwo, które trzyma nas jeszcze na nogach, podczas gdy my wiek za wiekiem nie potrafimy określić naszej Najważniejszej Decyzji.
Antykoncepcja
Czasami korzystnie i ciekawie jest poczytać tabloidy. „Bild”, na przykład, albo „Komsomolską Prawdę w Białorusi”:
Szkolny intendent zabił woźnego szafą
Lady Gaga robi sobie majtki z listów swoich fanów
Grzyby przejęły władzę nad mrówkami już 48 milionów lat temu
Tego rodzaju historie, ukrywające się pod nagłówkami, nie tylko wzbudzają brudne fantazje, ale często też wywołują poważne i nie byle jakie myśli. Życie w żółtym świetle jest wesołe i dynamiczne, jak na Dzikim Zachodzie, nie ma żadnej monotonii, żadnej szarości, jest tylko jaskrawa żółć, każdy ma szansę stać się bohaterem, jeśli nie głównym, to może znaleźć się na drugim planie – jako świadek, jako babuleńka na ławeczce przy klatce schodowej. Nudne jest tu zakazane, każdy musi mieć swoją fiszkę, chociażby pośmiertną.
Na przykład jeśli tu mają dzieci, to z tymi dziećmi nic dobrego się nie dzieje: albo się je zabija, albo je gwałci, albo daje się im na imię Adolf Hitler, albo ich tata obchodzi setne urodziny; w najlepszym razie spadają z dziewiątego piętra, a ich matka kiedyś grała w pornosach. Śmierć, śmiech i śmieci tutaj zawsze idą w parze, jak patrol policji, i dbają o to, aby do żółtego świata nie przeniknął żaden banał.
Osobiście lubię historię pewnego emerytowanego majora, który całe swoje życie miał tajemnicze powołanie do stomatologii. Po przejściu na emeryturę postanowił wreszcie zrealizować swoje marzenia. Uzbrojony w używaną bormaszynę, klej „Moment”, kupione na rynku kleszcze, drut i plastelinę dla dzieci, podjął się leczenia zębów sąsiadów. Praktyka domowa nie trwała długo – dopóki jeden z pacjentów nie pozwał go do sądu...
Strach pomyśleć, co uczyniłby major, jeśliby poczuł powołanie do chirurgii albo zajął się ginekologią czy urologią, lub wpadł na pomysł udzielania porad na temat antykoncepcji. Z drugiej strony – zażółcenie tej historii jest bezsporne.
Ów major-lekarz miał wcześniej do swojej dyspozycji, oprócz nieskomplikowanych urządzeń „dentystycznych”, trzy rzeczy, bez których medycyna nie stałaby się medycyną: brak wiedzy, pasję i wiarę. Od tego wszystko się zaczęło, właśnie one i tylko one były w rękach człowieka, kiedy zaczynał leczyć sobie podobnych i poważnie zadumał się nad tym, jak zapobiec ich płodności i rozmnażaniu się.
Ludzie rodzą się nie tylko żywi, rodzą się przede wszystkim ocaleni. Aby człowiek pojawił się na świecie, początkowo musi uniknąć antykoncepcji. Ludzkość składa się z ocalonych, tych, którzy przeżyli, ludzie to są ci, których nie zabiła antykoncepcja. A ocaleni są zawsze ciekawi urządzeń i przyzwyczajeń śmierci, która ich ominęła. Uwielbiają wracać tam, gdzie byli na jej skraju.
Śmierć i seks – to wszystko nawet w nadmiarze oferuje nam prasa bulwarowa. Lub – z nie mniejszym sukcesem – krótka historia środków antykoncepcyjnych, baśń o tym, jak walczyliśmy przeciwko ignorancji, wiarą i pasją.
Warto jest, jak widać, nie koncentrować się na niesłusznie obrażonym biblijnym Onanie (który kochając się z kobietami, wylewał nasienie na ziemię – i pozostał w historii jako jakiś Pionier Masturbacji) i przejść od razu do starożytnych Chin, gdzie kobiety, aby uniknąć zapłodnienia, połykały kawałeczki rozgrzanej w oleju rtęci – i to było całkiem skuteczny środek, ponieważ, jak wiadomo, rtęć jest toksyczna i przez nią w żywych organizmach nie dzieje się nic dobrego. To, zresztą, jak widać, nie przeszkodziło Chińczykom stać się najliczniejszym narodem na świecie. W starożytnym Egipcie główna metoda antykoncepcji nie wyglądała tak radykalnie: przed stosunkiem płciowym kobieta wkładała do pochwy mieszaninę odchodów krokodyla z miodem: decydującą rolę odgrywało tu łajno – ze względu na wysoką kwasowość. W ogóle krokodylą kupę można uznać za pierwszy spermicyd w historii ludzkości – przynajmniej pierwszy, używanie którego jest zanotowane w formie pisemnej.
Soran z Efezu, grecki ginekolog, który praktykował w Rzymie gdzieś w II−III wieku, zalecał kobietom po miłości kaszel, wydmuchiwanie nosa i skakanie w celu uniknięcia ciąży. Inni greccy lekarze zalecali wkładanie do pochwy połówki granatu – ta sama metoda, ale z kawałkiem cytryny, była szeroko stosowana w Europie aż do oświecenia: naturalnie w miejscowościach, gdzie nie brakowało cytryn. W Persji w tym samym celu kobiety używały gąbki nasączonej alkoholem, jodem, karbolem i chininą. Arabscy koczownicy którzy dawno temu odkryli, że kamień włożony do łona wielbłądzicy uchroni ją przed potomstwem, to doświadczenie wykorzystywali w odniesieniu do kobiet: jako antykoncepcję stosowali wewnątrzmaciczne szklane kulki, perły, heban, kawałeczki żelaza, końskie włosie i inne prototypy przyszłych diafragm-kapturków z lateksu.
Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale w Niemczech ojcem prezerwatywy zwą Włocha Gabrielle Falloppio (słychać to nawet w jego nazwisku). Sam tytuł brzmi dość głupio, bo dr Condom (lub, według innych źródeł, Contant) wynalazł swój słynny środek antykoncepcyjny sto lat po Falloppio. Dr Falloppio, wynalazca nie tylko prezerwatywy, ale także nazwanych jego imieniem kobiecych jajowodów, wykładał na Uniwersytecie w Padwie – zaledwie kilka lat po tym jak uczył się tam Skaryna. Kto wie, może się znali. Jeden z nich zaczął drukować księgi, a drugi wypróbowywał wynalezione przez siebie urządzenie na tysiącu padewczyków – wyniki były zdumiewające. Prezerwatywa Falloppio mierzyła 20 cm długości, była wykonana z lnu i przywiązywano ją różową wstążka – wedle świadczeń współczesnych „aby bardziej podobała się kobietom”. Falloppio stanowczo protestował przeciwko temu, aby wynalezione urządzenie nazwano na jego cześć, wystarczały mu jajowody; najwyraźniej przypomniał sobie historię z Onanem i obawiał się, że potomkowie coś poplączą – może tak było, dlatego w czasach doktora Kondoma nikt już nie pamiętał o Włochu.
Prawdą jest, że prezerwatywa nie była pierwotnie przeznaczona do celów antykoncepcyjnych, a tylko w celu ochrony przed chorobami przenoszonymi drogą płciową. Jej wykorzystanie powoli wychodziło z mody również z powodu niedogodności. Urządzenie Falloppio było nadal stosunkowo humanitarne – wielu musiało korzystać z grubych, szorstkich prezerwatyw z jelit zwierząt, a także produktów z pęcherzy rybnych.
Angielski doktor Kondom w rzeczywistości też nie działał z zamiarem uszczęśliwienia ludzkości – dostał zadanie wymyślenia narzędzia, które będzie chroniło króla przed kiłą. Brał owcze jelito, smarował je olejem – i oto w A Classical Dictionary of the Vulgar Tongue (Londyn, 1785) już pojawia się takie hasło: „Kondom – suszone jelito owcze, nakładane przez mężczyzn przed stosunkiem płciowym, aby zapobiec zakażeniu”. W tym samym wieku kiedy doktor Kondom stanął w obronie swego króla, mniej sprytni brytyjscy lekarze zaczęli jako pierwsi w świecie wykonywać wazektomię – bezwzględnie, bezlitośnie, lecz skutecznie.
Środkiem antykoncepcyjnym prezerwatywa została dopiero na początku XX wieku, kiedy to męska część ludzkości w końcu zorientowała się, jak produkować dobrą gumę do swoich samochodów, dla żon, kochanek i prezerwatyw. Paradoksalnie, rozpowszechnienie środków antykoncepcyjnych ciepło przyjęły feministki, które stały się ich pierwszymi ofiarami, na przykład na początku XX wieku władze Nowego Jorku zamknęły klinikę, zorganizowaną przez feministkę Margaret Sanger, za niemoralność – znaleziono tam prezerwatywy i różną podejrzaną literaturę: instrukcję posługiwania się środkami antykoncepcyjnymi.
Wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej nadeszła era totalnej antykoncepcji doustnej i barierowej, co nie jest już takie ciekawe... Nikt już nie łykał rtęci i nie przywiązywał zalotnej różowej wstążki do lnianych woreczków. Ludzkość ostatecznie sprywatyzowała seks i Bóg podał się do dymisji, by w końcu zająć się swoim powołaniem – któż to wie, jakim.
Apnoe (Bezdech)
Uważa się, że bezdech jest stanem organizmu człowieka, który charakteryzuje się krótkim czasem trwania (od 10-20 sekund do kilku minut), gdy ustaje oddychanie. Zazwyczaj bezdech następuje, kiedy śpimy. Bezdech występuje nawet u osób zdrowych, u chorych może trwać do trzech minut, zdarza się dziesięć razy na godzinę i na ogół zajmuje do 60 procent czasu snu.
Oczywiście wszystko to można włożyć między bajki. Dzisiaj każdy wykształcony człowiek wie, że bezdech to zły duch, który mieszka w naszych mieszkaniach i w nocy zmęczonym ludziom kradnie oddech. Według badań duch Bezdechu jest ślepy i głuchy, orientuje się na ludzkie chrapanie – czując w pokoju wibrację, po prostu idzie na chrapanie jak drapieżnik czujący ofiarę. Naukowcy próbowali ustalić, jak Bezdech wygląda: najprawdopodobniej jest to kobieta w okularach, z wielkim miechem na plecach, w którym Bezdech składa skradzione wdechy i wydechy, nosi belwestowskie buty na wysokich obcasach – wiele ofiar Bezdechu przysięgało, że – obudzone nagle w nocy – słyszały odgłos kroków, ale każda, oczywiście, pomyślała o sąsiadach. Często ci, którzy cierpią z powodu Bezdechu, muszą wymienić w domu podłogę – obcasy przeklętego ducha psują laminat, zostawiając wyszczerbioną podłogę i dziury w linoleum.
Dzień dopiero się zaczyna, a ty jesteś zmęczony...
Duch Bezdechu jest podstępny, niszczy stopniowo, krok po kroku. Człowiek może sobie nie wyobrażać, co się z nim dzieje w nocy i zastanawia się w dzień, skąd się wzięła jego nagła senność, słabość, mdłości, zmniejszenie koncentracji i niska zdolność do pracy. Będzie ziewać od rana do nocy i nie zauważy, jak z pracownika z perspektywami, któremu nie grzech co miesiąc dawać premię, staje się bezrobotnym z renomą wiecznego nieuka i głupka. Ale nie to jest najgorsze.
Taka kradzież oddechu w nocy bezpośrednio prowadzi do chorób sercowo-naczyniowych, ponieważ organizm, co noc doświadczający głodu tlenu, może wkrótce przestać działać normalnie. Duch Bezdechu zabija człowieka w ciągu kilku lat, a lekarze tylko rozkładają ręce i obwiniają go o niewłaściwy tryb życia i złą genetykę.
Czy człowiek, którego odwiedza co noc Bezdech, ma jakieś wyjście? Można, na przykład, leczyć się z chrapania.
Można też przydeptać gardziołko swej skowronkowej pieśni i stać się „sową”. Dalej obejdziemy się bez cudzysłowów.
Być sową w państwie skowronków jest nie tylko trudno. Cierpienia sowy w kraju, w którym wszystko jest dostrojone i ustanowione dla radosnych porannych ptaszków, nikt nie ma ochoty zrozumieć. Niemniej utajonych sów na Białorusi jest wyraźnie mniej niż zwolenników integracji europejskiej. Sowy na Białorusi i w innych krajach są naprawdę dyskryminowane. Nocą, gdy sowa osiąga szczyt swojej aktywności, gdy jej organizm jest gotowy do pracy z największym poświęceniem, zmuszona jest do zamknięcia swoich podejrzanie wielkich oczu i musi iść spać, modląc się przed pójściem do łóżka do dobrych skowronków, które tak wspaniale zorganizowały ten świat.
W godzinach porannych, przy dźwiękach wesołego skowronkowego hymnu („My, skowronkowie, ptaszki pokojowe, z piosenką poranną lecim do karmnika...”), senna, z głową jak z ołowiu, sowa musi lecieć do pracy, musi szukać sobie żywności, musi zorganizować swoje życie osobiste i dusić się w zatłoczonym metrze. W dzień, gdy biednej sowie nieznośnie chce się zdrzemnąć gdzieś na ukrytej przed wzrokiem ciekawskich gałązce, ona, sowa, musi skakać na oczach innych, demonstrując lojalność i przywiązanie do tradycji, i wdzięcznie uśmiechać się do pełnych sił skowronków, wysyłających sowę do najtrudniejszych zadań. A wieczorem, gdy sowa ma ochotę powiedzieć skowronkowi, że takie życie jest absolutnie nie do zniesienia, skowronek powiada, że jest zmęczony, że jego dzień pracy dobiegł końca, nie ma już przyjęć i wyznacza spotkanie nazajutrz, o dwunastej.
Taki podział jest uwarunkowany fizjologicznie. Sowa nie ponosi winy za to, że jest sową. Sowa ma depresję. Sowa ma drastycznie zmniejszoną samoocenę. Sowa nigdy nie dotrze tak wysoko jak skowronek. Sowa jest uważana za lenia bez słuchu muzycznego i poczucia rytmu. Droga sowy jest jedna: szkoła zawodowa, fabryka, okolica na obrzeżach miasta. A gdy chcesz uciec – nie ma dokąd... Jeśli sowa będzie nadal zachowywać się jak sowa, jeśli chce by „ludźmi ją zwano”, zapiszą ją do bohemy, której skowronki tak nie lubią, bo bohema nie śpi po nocach, śpiewając swoje „nipaniatnyje” sowie pieśni w „nipaniatnom” języku, pije żubrówkę i tupie piętro wyżej, nie dając spać skowronkom.
Szkoda, że na Białorusi nie ma sjesty. Sjesta nie zaszkodziłaby też skowronkom i choć trochę pomogłaby sowom.
Ale do sów nie przychodzi Bezdech.
Dziwna to rzecz – sen. We śnie otrzymujemy zaszyfrowane wiadomości z innej rzeczywistości – jeszcze nie jest jasne, która z nich jest prawdziwa. We śnie ożywa nasza zbiorowa nieświadomość, Rosjanom śnią się Tataro-Mongołowie, a nam – Franciszek Skaryna w Pradze, z książkami. We śnie przychodzą do nas nie tylko Bezdech, ale także inne dobre istoty. Na przykład do jednego z nas, Jakuba, we śnie raz przyszedł sam Pan Bóg ze składaną drabiną i powiedział, że tu, że tak powiem, masz żyć i nasienie twoje, i nazwał człowiek to miejsce Betel, co znaczy „dom Boży”... Czy to nie za jego dziwne sny bracia postanowili dać nauczkę Józefowi?
W starożytnej Grecji i starożytnym Rzymie ludzie spali w świątyniach na skórach baranów, by otrzymać we śnie wyrocznię. U Jamesa Frazera można znaleźć ciekawą historię o pewnym Pandarusie z Tesalii, który postanowił pospać w świątyni, aby pozbyć się tajemniczych czerwonych liter, które pojawiły się na jego czole. We śnie przyszedł do Pandarusa Bóg, obwiązał mu czoło szalikiem i kazał go zdjąć, kiedy się obudzi. Rano Pandarus zdjął szalik, czerwone litery zostały na tkaninie. Pandarus poszedł do domu, pozostawiając szalik w świątyni. Po drodze posłał swego sługę, aby zaniósł do świątyni podziękowanie za cud. Ale sługa, na którego czole też były litery, postanowił wziąć pieniądze dla siebie. Położył się spać, mając nadzieję, że jemu Bóg też pomoże. Bóg przyszedł we śnie i zapytał sługę, czy oddał mu pieniądze. „Nie” – odpowiedział sługa. Wtedy Bóg rzekł do sługi, aby zawiązał na czole szal Pandarusa. Rano sługa zdjął szalik: teraz na czole były litery i jego pana, i jego własne...
Nic więc dziwnego, że sen od dawna przyciąga pisarzy – ludzi-sowy, uwielbiających pracować w nocy. Literatura światowa jest jednym niekończącym się sennikiem. Sen jest fajną metaforą, chociaż sen jako środek literacki dawno już stał się banalny i stosuje się go w ostatnich latach chyba tylko w literaturze komercyjnej. Nie ma, jak się wydaje, takiego pisarza lub poety, który by nie wykorzystał obrazu snu, który by nie próbował przeniknąć jego tajemnic: ktoś zdołał zrobić to lepiej, komuś wyszło to w stylu „snów Wiery Pawłowny”2. Nie oszczędziło uczczenie snu także literatury białoruskiej: Sen na kurhanie, na przykład, dawno stał się klasyką.
Ale nikt tak gruntownie nie pisał o śnie jak Zygmunt Freud, który miał zwyczaj przesiadywać z wędką nad błotnistą rzeką ludzkich snów i wiązkami wyciągać stamtąd symbole na potwierdzenie swoich wątpliwych teorii. Później, gdy Freud umarł, wreszcie pojawił się jego prawdziwy wróg – Vladimir Nabokov, geniusz i esteta, który wyśmiewał wielkiego Austriaka przy każdej okazji. Nabokov Freuda nazwał „oszustem w meloniku”, „dżentelmenem z wiedeńskim parasolem”, a jego naukę – „przykładaniem mitów greckich do narządów rozrodczych”.
Sen, marzenie senne, we śnie uczymy się prawdy o sobie i innych, zdradzamy tajemnice, we śnie dzielimy oddech z tymi, których kochamy, we śnie jesteśmy bezbronni, we śnie nazywamy ukochanych innymi imionami, we śnie gromadzimy siły po to, aby je potem zmarnować na walkę ze zwidami, we śnie, we śnie...
Po latach dobry sen staje się coraz bardziej ważny: gdy miałem dwadzieścia lat, mogłem nie spać przez kilka nocy, pijąc, paląc tytoń, pisząc, wędrując, kochając, nienawidząc – i czułem się świetnie. A teraz Bezdech przychodzi do mnie w nocy, duch, którego już nigdy nie wygnam, i zbiera swoje żniwo...
Świat, skonfigurowany na tych, którzy się wyspali, zmusza nas do życia według jego zasad. Zmusza do poważnego stosunku do snu, należy go pragnąć, liczyć się z nim, słuchać jego posłańców, obawiać się, że sen nie przyjdzie. Jedną z najbardziej wyszukanych tortur jest niedawanie człowiekowi zasnąć. W niektórych językach „sen” i „śmierć” określa się jednym słowem.
Spać mogą nie tylko ludzie, zwierzęta, rośliny, traktory pod śniegiem, dziennikarze na kolegium redakcyjnym, żołnierze na służbie, pielęgniarki na dyżurze...
Spać mogą całe narody, a jeśli rozum któregoś z narodów zasypia, wokół niego, jak wiadomo, zaczynają roić się potwory. Rosną do nieba kolczaste zarośla, przez które do zaczarowanego zamku, gdzie naród śpi, nikt nie da rady się przebić – jak w słynnej baśni. Naród śni, że rozkwita, a już go dawno nie ma, tam gdzie kiedyś żył, teraz są kłujące nieprzeniknione zarośla, mieszkańcom zamku nie śni się Bóg, śni się im słoneczny dzień świstaka, 3 lipca. Bezdech składa oddechy tych śpiących ludzi do swego bezdennego wora, i nikt o tym miejscu nie powie, że to Betel, może tylko „zachodniorosyjskie gubernie”, i wypisze to narodowi niezmywalnymi czerwonymi literami na czole. I nic nigdy się nie zmieni, bez względu na to, jak długo latałyby nad krzewami radosne skowronki, bez względu na to, jak długo patrzyły ze swych kłujących gałęzi smutne sowy. W tym zaczarowanym zamku można pocałować kogo się chce, od księżniczki po kucharkę, każdy z obudzonych mieszkańców tylko wybełkocze: „Co, do cholery, ktoś nie śpi? Wolne mamy, trzecia godzina w nocy...”, przewróci się na drugi bok i znów zachrapie.
Chirurgia
Każdego ranka, odprowadzając córkę do przedszkola, przechodzę obok niezwykłego gigantycznego plakatu. „Jest coś dobrego w tym, kiedy się ma tylko jedną nogę – żartuje na nim niemiecki obrońca paraolimpijskiej kadry hokeja Matthias Koch. – Tak przynajmniej złamiesz mniej kości.”
Można podziwiać siłę ducha tego człowieka, który nieustannie promuje sport wśród niepełnosprawnych, a jednocześnie przeraża swoim plakatem jeszcze dwunogich pieszych, którzy zdecydowali się szybciutko pokonać tu drogę: „Jest coś dobrego w...” – uśmiecha się przez szczeliny w kasku Matthias Koch, a piesi robią krok do tyłu na jezdni i chcąc nie chcąc mimowolnie wędrują do przejścia dla pieszych na światłach. Nie mając jednej nogi, Matthias Koch wywiera wpływ na społeczeństwo znacznie silniejszy niż wielu innych, którzy mają dwie nogi, na przykład ja; uczy ludzi tolerancji, daje nadzieję pozbawionym wiary, jest on żywym przykładem, i należy mu się za to szacunek.
Jeszcze niedawno jego żart zostałyby uznany za bluźnierstwo, humor za szubieniczny, a na pewno nikt nie pisałby czegoś takiego na plakatach. W starym, przestarzałym już społeczeństwie człowiek, który przeżył amputację i tracił którąś ze swych kończyn, był skazany na życie nieszczęśliwe i ponure, winien wywoływać tylko żal i trzymać się z dala od „normalnych”. Półczłowiek, nędzny kawałek mięsa, proszący o kawałek chleba – to taka ma być jego rola, i jest mało prawdopodobne, że ktoś zgodzi się, gdyby nagle inwalidzi zaczęli wymagać, aby odnoszono się do nich jako do w pełni wartościowych ludzi, a nie jak do żałosnych kanapek.
Hierarchie były nieugięte, nie to co teraz; każdy grał swoją rolę, nic dziwnego, że osoby z niepełnosprawnością, naruszające status quo, często są traktowane jak wyrzutki, zbrodniarze, odrzuceni: przypomnijmy najsłynniejszą kobietą w historii Rosji – Babę Jagę Kościstą Nogę lub Brytyjczyka Johna Silvera, jednonogiego pływającego ornitologa, dowodzącego gangiem piratów, czy jego prawnuka zbrodniarza Jonathana Smalleya z konandojlowskiej noweli Znak czterech. Aktywność publiczna niepełnosprawnego jest zatem mile widziana. Ale dzięki niekończącym się wojnom pracy lekarzy zawsze wystarcza – jak też okaleczonych ludzi na ulicach. Siedzą obok kościołów i na rynkach, wystawiając swoje kalectwo, z wyciągniętą ręką, gdy jeszcze ona była – i to jest to, czego od nich się oczekuje. A obok tych kościołów po rynkach dumnie idą z rękami za plecami panowie chirurdzy, spoglądając na świeże mięso wieprzowe i wołowe, i od panów chirurgów czuć zapach krwi...
Świadomość ludzi zalicza chirurgów do tych samych związków zawodowych co katów i rzeźników. I to nie tylko z powodu podobieństwa instrumentów, choć też – wszystkie te pilniki, noże, siekierki, szczypczyki... Chodzi o nieodwracalność wyników ich pracy, w prawie boskie zaangażowanie w sprawy życia i śmierci, w zrozumienie, jak krucha nić łączy żywą istotę ze światem i jak można ją rozerwać. Kat, przygotowując się do odcięcia głowy, wiedział, gdzie i jak bić, by ofiara zmarła natychmiast, lekko (skazani nawet płacili katu, aby robił wszystko od razu); rzeźnik rozumiał zwierzęta znacznie lepiej niż wegetarianie i czuł z nimi psychiczną więź; chirurg, biorąc do ręki nóż, stawał się katem i rzeźnikiem – ale w tym samym czasie też zbawcą, w większym stopniu niż inni medycy biorąc na siebie funkcję boga. Jeśli życiowe problemy nie pozostawiają już wyjścia, człowiek w rozpaczy zaczyna się modlić; jeśli nie pomoże żadne leczenie i potrzebna jest okrutna interwencja – idzie do chirurga.
Chirurg to demiurg, chirurg otwiera pacjenta i zszywa go, tnie, odcina to, co zbędne, zmienia, nadaje nową formę ludzkiej postaci – w skrócie: przywraca człowieka tam, skąd przybył, do stanu elastycznej i miękkiej gliny. Chirurg, że tak powiem, poprawia człowieka i przez swoje operacje udoskonala się sam. „Glina – Nihil, nic, ale w boskich rękach staje się genialna” – pisze Aleś Razanau.
W sytuacji gdy amputacja niektórych narządów może być środkiem nie tylko ratunku, ale także kary, chirurgów bano się nie mniej niż katów. A jak inaczej można było się do nich odnosić? Pozbawienie człowieka różnych części ciała, za pomocą których wykorzystać on może różne sztuczne przedłużenia ramion lub nóg (od motyki i miecza do kija hokejowego) od dawna uważane było za sprawiedliwą cenę zapłaconą za przestępstwo. Najbardziej progresywny, a więc prawdopodobnie dlatego ostatni cesarz Etiopii, Hajle Sellasje wszedł do historii kraju przez fakt, że odwołał kary za drobne przestępstwa, na które skazywano – odcięcie rąk lub nóg – teraz przestępców po prostu zabijano lub wysyłano do więzienia. Jednak w innym kraju – Pakistanie – kilkadziesiąt lat później, w latach siedemdziesiątych, taka kara jest nadal uważana za dobrą praktykę: nie mniej postępowy od Hajle Sellasjego Zia-ul-Haq przywrócił dawną tradycję szariatu. Nadal w niektórych krajach muzułmańskich złodziejom odcina się członki i to jest uzasadnione – bo tu docenia się i pielęgnuje dawne czasy i chroni swoich nielicznych, wyuczonych na zachodnich uniwersytetach chirurgów.
Mistyczny strach przed chirurgami istniał zawsze, ale swój szczyt osiągnął prawdopodobnie w średniowieczu: chirurgowi za jego pracę groziło spalenie żywcem – wszystko zależało od tego, jak bogatą wyobraźnię mieli inkwizytorzy. Nic więc dziwnego, że chirurgów coraz częściej wymieniano w baśniach i legendach, lecz bardziej jako siłę diabelską niż boską. W jednej z baśni Braci Grimm pod tytułem Trzej felczerzy opowiada się historię lekarzy (chyba raczej nie felczerów, a chirurgów), którzy podróżowali po świecie i pokazywali swoje umiejętności. Raz chcieli spędzić noc w gospodzie; gospodarz poprosił gości, aby pokazali swoje umiejętności. Jeden odciął sobie rękę, drugi wydostał serce z piersi, trzeci wydłubał oczy, a wszystko z obietnicą jutrzejszego przywrócenia amputowanych narządów na ich miejsca. Przez nieuważną pokojówkę wszystkie te części skradła kotka; służąca, aby jej nie skrzyczano, podsunęła rano lekarzom serce świni, oko kota i rękę złodzieja. Nietrudno się domyślić, co z tego wyszło…
Ten średniowieczny strach przed chirurgią nadal mogą czuć ci, których percepcja nie jest zepsuta przez edukację. Na przykład dzieci. W wieku dziesięciu lat zdarzyło mi się gdzieś przeczytać, jak podczas drugiej wojny światowej robiono operację w oddziale partyzanckim: chorego, u którego zaczynało się zakażenie krwi, napoili samogonem i zardzewiałą piłą na żywo odpiłowali mu nogę. Kilka nocy nie mogłem spać w ciemności, słysząc odgłos piły: hrym-hrym, hrym-hrym. I krzyki uratowanego partyzanta.
Póki medycyna nie ruszyła siedmiomilowymi krokami, nie nauczyła się radzić sobie z sepsą i nie wynalazła dopuszczalnego znieczulenia, pod nożami chirurgów zginęło nieco mniej ludzi niż pod toporem kata. Ale potem wszystko się zmieniło. Wreszcie chirurg został oceniony właściwie, chirurg stał się bohaterem, chirurgia została uznana za zawód kreatywny, coś na granicy epopei i tragedii. Boski charakter chirurgii został przedstawiony w setkach dzieł literackich, czasem dość poważnych. Właściwie każdy chirurg, nawet wymyślony, jest gotową powieścią, pozostaje umieścić go w odpowiednich warunkach czasowych i społecznych. Ravic z Łuku Triumfalnego Remarque’a, chirurg z białoruskim nazwiskiem Kukocki z powieści Ludmiły Ulickiej – kto wie, czy te postacie byłyby tak żywe, gdyby nie ich zawód.
Uważa się, że chirurdzy są najbardziej cyniczni spośród wszystkich lekarzy. Kiedyś bardzo podobała mi się anegdota wymyślona prawdopodobnie przez studentów uczelni medycznej: chirurg przeprowadza operację, spod chirurgicznego stołu ciągle słychać: „Miau! Miau! Miau!”. W końcu chirurg nie wytrzymuje, chwyta coś z trzewi i rzuca na podłogę: „Masz, żryj, tylko się nie udław”!
Przed lekarzami wszyscy są równi, jak na Sądzie Ostatecznym. Miau, miau... Czy to cynizm?
Nie sądzę – raczej święte odkrycie dyplomowanego boga.
Choroby zawodowe
Moja babcia pracowała trzydzieści pięć lat w jednej fabryce w Mińsku przy szkodliwej produkcji – odlewach. Gdy babcię przenosili na emeryturę, fabryka podarowała jej wielki mechaniczny zegar ścienny, bijący głucho i uroczyście, z miedzianą blaszką, na której wyryto nazwę wydziału. Babcia szanowała ten zegar, regularnie nakręcała go specjalnym kluczem, starała się o to, aby się nie spóźniał. Czasem gdy wracałem w nocy z Uruczcza lub Zielonego Ługu na piechotę do swojego osiedla, zachodziłem do babci, ona ścieliła mi łóżko pod tym zegarem.
„Zegar bije. Wszystkich” – brzmi jeden z aforyzmów Stanisława Jerzego Leca. Fabryka znacznie skróciła babcine życie, jest już nieboszczką. W zakładzie już o niej nikt nie pamięta. Odlewnia śmierdzi, jak w czasach młodości mojej babci, jak krematorium, śmierdzi dla dobra gospodarki narodowej, tak pachną marzenia ludzi, którzy nie wiedzą, dlaczego żyją, śmierdzi atrakcyjnie i gęsto, nikt z tych, którzy tam pracują, nie będzie żyć bardzo długo.
Wczorajszy uczeń wybiera swój przyszły zawód – radosna, wzruszająca, decydująca chwila, po prosu jakaś konfirmacja. Tata otwiera szampana, matka niesie z kuchni kotlety wieprzowe, zazdrośnie wygląda z przedpokoju podobna do transseksualnego wodnika młodsza siostra z ósmej klasy. Nikt nie zastanawia się nad tym, że jednocześnie młody człowiek wybiera przy stole, od czego umrze. Oczywiście nic nie jest przesądzone, czasami na głowę spadają cegły losu, mimo że droga do pracy niekoniecznie prowadzi przez plac budowy. Człowiek jest panem swego losu, on ma tylko wybrać, jakie konkretne choroby zawodowe przedwcześnie doprowadzą go do grobu. Chcesz, powróżę ci? – mówi jego nowiusieńka książeczka pracy, gdy wreszcie zostają sami. – Chcę.
Nie ma zawodów bezpiecznych. Diabelskie prawo, wobec którego bezsilny jest nawet związek zawodowy: im bardziej owocnie pracujesz, tym szybciej rozwijasz swoją chorobę zawodową. Im lepiej będziesz się opierać tym chorobom, tym gorszym jesteś pracownikiem. Ani odpowiednia organizacja pracy, ani BHP tutaj nic nie pomogą – jak sam zaobserwowałem, ci, którzy zadają takie metafizyczne pytania, jak np. Telewizja Białoruska, w głębi duszy są najbardziej przekonanymi fatalistami (Bóg dał, Bóg wziął, jak mówią, wydając swoje instrukcje). Dobrze, gdy praca daje ci przynajmniej trochę radości, to jest możliwe, przez długi czas możesz utrzymać się na powierzchni, balansując i nawet z rzadka się uśmiechając do jakiegoś niezbyt wybrednego obiektywu. Ale wiem, że miliony ludzi nienawidzą swojej pracy. Obcy, nie dla nich przeznaczone choroby zawodowe, które ich zabiją. Ale oni powiedzą: pieniądze, perspektywy stabilności i wzrostu, czy to nie jest najważniejsze? Pieniądze na leki, stabilność choroby przewlekłej, perspektywy wzrostu konformizmu, przerzuty globalnej frustracji – właśnie w to zamienia się ten cudowny synonimiczny szereg, właśnie za to otrzymasz pierwszy awans.
Dobrze, jeśli wraz z chorobami zawodowymi, trzynastką i corocznym urlopem dostaje się jeszcze ideę. Idea jest substytutem radości. Jeśli nie ma idei, radości, choroby zawodowe są jedyną rzeczą, która pozostaje. Ludzie z odlewni, na przykład, teraz nic nie rozumieją. Ich dziadkom mówiono, że są elitą i klasą robotniczą. Ich rodzicom – że będą żyć w komunizmie. Romantyka, gorący metal...! Teraz już im nic nie mówią. Ta elita na skwerku w pobliżu wejścia do zakładu pół wieku temu piła wódkę i szczała pod klony, trzydzieści lat temu pod tym samymi klonami pili i szczali przedstawiciele najbardziej postępowej społeczności na świecie, teraz tam piją i szczają zwyczajni pacjenci fabrycznej przychodni. Te same klony, ten sam mały skwerek z obdartymi ławeczkami, ta sama wódka, ten sam mocz, te same choroby...
Biorąc pod uwagę robotniczą dynastyczność, która usadowiła się w ciągu tylu lat w dużych przedsiębiorstwach, choroby te już, oczywiście, nie są te same. Ze zwyczajnych chorób zawodowych zmieniły się w dziedziczne choroby zawodowe. Być może we mnie po mojej babci drzemie ta odlewnia, czeka na swoją chwilę. Albo już się doczekała. Choroba zawodowa, której ja nie wybierałem.
Duchy chorób zawodowych od urodzenia wirują wokół każdego z nas, ponieważ ukierunkowanie zawodowe rodziców bardziej obchodzi niż zdrowie. Powiadają, że jako dziecko chciałem zostać kierowcą pojazdu, który odbiera śmieci. Tak zachwycił mnie ten samochód. Nie wiem, jakiego rodzaju chorób mógłbym się spodziewać, gdyby spełniło się to marzenie. W każdym razie nie byłaby to najgorsza opcja.
„Mój drogi przyjacielu, mój pilocie, weź mnie ze sobą bombardować pokojowych mieszkańców pańskiej Polski zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow” – pisał kiedyś Kupała. Czy chciałem zostać pilotem? Kosmonautą? Nie, choćby nie wiem jak prosili mnie siwi generałowie. Więc choroba dekompresyjna mnie ominęła. Pamiętam, że marzyłem o karierze piłkarskiej. Urazy głowy, zerwania ścięgien, złamania, klub drugoligowy spoza listy i wczesne kalectwo. Potem nie będziesz nikomu potrzebny. W wieku szesnastu lat zdecydowałem, że będę muzykiem rockowym, i nawet próbowałem. Muzyk rockowy może umrzeć młodo z powodu narkotyków, babcie przy klatce schodowej pewnie powiedzą: „Dobrze mu tak, faszyście”, a dziewczynki powinny płakać i znać na pamięć słowa nienapisanych utworów. Pracowałem jako nauczyciel (pedofilia i pedofobia, przewlekły ból gardła, psychoza maniakalno-depresyjna, kompleks Edypa) i jako dziennikarz (kleptomania, prostytucja, alkoholizm, manie prześladowcze, depresja, schizofrenia, mizantropia, debilizm, grafomania). Ale już w wieku szesnastu lat wiedziałem, że zostanę pisarzem.
W jednym z wywiadów w latach dziewięćdziesiątych wielki i straszny Hans Magnus Enzensberger powiedział: „Pisarz ma dwie choroby zawodowe – megalomanię i narcyzm”.
Faktycznie. Rzeczywiście, alkoholizm, narkomania, niekończąca się depresja, tendencje samobójcze, krótkowzroczność, zgarbione plecy, wysokie ciśnienie krwi, bezsenność, podejrzliwość, bóle serca, nagłe biegunki słowne i nagłe zaparcia werbalne, pasja do włóczenia się po świecie, wczesna starość – wszystkie te problemy ze zdrowiem, nieodłącznie związane z pisarstwem, są konsekwencją dwóch chorób zawodowych, na które cierpi człowiek, który postanowił zaangażować się w literaturę. Dzięki nim pisarza jako osobę tak mało kto lubi.
Megalomania i narcyzm. Dlaczego tak? Może dlatego, że każdy autor, jak Bóg, tworzy swój własny świat (nie ja to wymyśliłem, ale Flaubert). Może narcyzm wynika z faktu, że każdy artysta strasznie boi się obudzić i poczuć, że ten jego dar jest zakończony na zawsze – nie może więc oderwać wzroku od siebie nawet na chwilę, dąży do zachowania obrazu siebie takiego, jaki jest, póki nie jest za późno, póki jeszcze możesz mówić. Być może dlatego, że oddałeś siebie literaturze jako zakładnika – i masz wyrok, o czymkolwiek i kimkolwiek byś pisał, bez względu na to jakich bohaterów byś swoją wolą nie ożywiał, widzisz w nich siebie, ukochanego, siebie, znienawidzonego.
Tomasz Mann, na przykład, twierdził, że „wszystko, co wydaje się być dobre i szlachetne, wynika z wysokiej oceny człowieka przez siebie samego”. Pisarz powinien cierpieć bardziej niż inni, ponieważ ma cieńszą skórę. Według Marcela Reich-Ranickiego „Tomasz Mann pragnął uwielbienia, był uzależniony od uznania. Nie chciał wiedzieć o krytycznych opiniach o jego twórczości, jego wydawcy, sekretarze i domownicy musieli ukrywać krytyczne artykuły o nim. Nawet nieznaczną krytykę odbierał jako swoją osobistą zniewagę”. Martin Walser powiedział kiedyś, że prototypem pisarza jest egipski pasterz Psaton, który nauczył ptaki wysławiać go i opiewać.
Literatura jest jednak jedynym rodzajem aktywności ludzkiej, gdzie obecność chorób zawodowych jest jednocześnie warunkiem koniecznym do pracy.
Bo tylko tak można stworzyć magię: cierpiąc na megalomanię, osiągnąć manię wielkości.
Ciąża
Gdy niedawno będące w ciąży, a dziś dumne i blade mamuśki zbiorą się razem, ich rozmowy często przypominają wspomnienia zdemobilizowanych. „W którym szpitalu rodziłaś?” brzmi jak: „W którym pułku służyłeś?”; dyskutują o kłopotach, które musiały znosić, srogości dowódców, ubóstwie diety, nocnych alarmach i ze smakiem wymieniają to, czego tamci musieli się wyrzec po powołaniu do wojska, korzyści płynące z życia w „cywilu” (na macierzyńskim).
One są naprawdę bohaterkami, każda z nich, choć trudno określić, z których są wojsk: ich służba była „i trudna, i niebezpieczna”, a od czwartego miesiąca, coraz bardziej „widoczna”. Zauważyłem wśród nich nawet pewne podobieństwo „kotowania” czy raczej „babowania”: gdy czterdziestoletnie z pogardą patrzą na dwudziestolatki z ogromnymi brzuchami i próbują po kryjomu szturchnąć je w tłumie – w metrze lub na zatłoczonych schodach sklepu. Ale w większości lubię kobiety w ciąży, uśmiecham się do nich i ustępuję miejsca przed stacją końcową – im, tym rekrutom na wojnie ludzkości o przeżycie. Dzieci patrzą na nie szeroko otwartymi oczami, anioły śpiewają im z nieba, a nawet tragarze klną ciszej. Ciąża jest tym rzadkim wydarzeniem w życiu człowieka, kiedy to obowiązek i szczęście mają punkt zbieżny.
Ciąża jest na pierwszym miejscu w moim prywatnym rankingu cudów, ma mnóstwo punktów przewagi nad Wi-Fi, prozą Nabokova i gorącymi bułeczkami. Ciąża zachwyca mnie jako coś nieskończenie tajemniczego i niemożliwego do poznania.
Kiedy moja żona była w ciąży, my, jak większość par w naszej sytuacji, jeździliśmy, biorąc czekoladki, koniak i pustą kasetę wideo, do tajemniczego centrum diagnostyki prenatalnej, gdzie żona robiła tak zwane USG – badanie ultrasonograficzne. Na ekranie czarno-białego monitora widzieliśmy naszą córkę, która jeszcze się nie urodziła, ale już była Ulaną Bacharewicz. Surowa lekarka, biorąc koniak i czekoladki, zapisywała na kasecie kilkuminutowy film z fabułą składającą się z gestów wyżej wymienionej Ulany – ruchów jej nóg i rąk. „Dziewczynka” – lekarka stuknęła piórem w monitor. A jeszcze wcześniej dostaliśmy zdjęcie USG obrazek, na którym, w prawym rogu, widać czarną kropeczkę – tę samą Ulanę w wieku kilku tygodni. Z małej, prawie niezauważalnej kropki Ulana wyrosła na długi na metr dwadzieścia, chudziutki pięcioletni znak zapytania – kto wie, kim się stanie, w jakiej krainie będzie żyć i co będzie myślała o nas, rodzicach? Cud jest też w tym, że córka może teraz zobaczyć, jak żyła do swego oficjalnego urodzenia, zobaczyć to, czego do niedawna nie mógł zobaczyć nikt na świecie.
I czyż to nie cud, że nie ma pewności, kim stanie się efekt pewnej zwyczajnej ciąży – złodziejem, geniuszem, kimś przeciętnym, gościem z innej planety lub po prostu „kimś z Porlock”3. Znakomity wiersz Wisławy Szymborskiej o niemowlęciu Hitlerze bardzo dobrze oddaje stan świętej nieświadomości rodziców, bo któż ich, nieboraków, może oskarżyć...
Ciąża jest prywatnym cudem, prywatnym szczęściem, ale nie zawsze jest sprawą prywatną. Zwłaszcza jeśli mówimy o ciąży królowej i innych pierwszych dam. Szczęśliwe rozwiązania niektórych ciąż w historii świata doprowadzały do ofiar w ludziach, politycznych intryg, redystrybucji terytoriów, zmian ustrojowych, przewrotów, rewolucji i innych katastrof. Do krwawych wojen – czyli aż do setek tysięcy niespełnionych ciąż. Narodziny i płacz noworodka błękitnej krwi stawały się, wedle woli jego rodziców, świętem narodowym dla ludzi, którzy tego dziecka nigdy nie widzieli i nie mogli zobaczyć.
Zresztą ludzie rzadko protestowali, wręcz przeciwnie: każdy cieszył się tak gorliwie, jakby sam brał udział w narodzinach księcia, mężczyźni z ludu czuli swoje wirtualne zaangażowanie w łóżku Jej Królewskiej Mości, co samo w sobie nie jest złe, a kobiety były szczęśliwe, jakby to one nosiły to dziecko w brzuchu i je urodziły. Kobiety miały więcej szczęścia – brano je na mamki dla spadkobierców, mężczyźni mogli być tylko mięsem armatnim dla królewskiego dziecka. Co ciekawe, rzadko kiedy ludzie czuli niechęć lub nienawiść do księcia, nawet jeśli jego ojciec był tyranem – z ciążą królowej łączyła się nadzieja na zmiany...
Całe świadome życie świata chrześcijańskiego może być umieszczone pomiędzy dwiema ciążami – chyba najbardziej znakomitymi i dziwnymi ciążami w historii. Mówimy o ciąży Maryi Panny i ostatniej ciąży pewnego Amerykanina, faceta, który po bliższej inspekcji okazał się nie całkiem wyraźny, jeśli chodzi o płeć. W pierwszym przypadku otrzymaliśmy Zbawiciela. W drugim – zostaliśmy pozbawieni iluzji co do celów współczesnej nauki. Jakiś czas człowiek zamiast ubrania nosi własną matkę, pisał Jury Barysiewicz. Teraz dodamy: lub własnego tatę.
W obu powyższych przypadkach jednakże możliwość ciąży została zapewniona przez zapłodnienie in vitro. W obu te kobiety ciężarne nie mogły narzekać na brak uwagi ani ze strony mediów ani postępowej ludzkości, ani fundamentalistów religijnych. Tylko Jezus urodził się w ekologicznie czystej stajni, drugie dziecko – w dusznym i brudnym świecie ery postindustrialnej.
Współczuję tym, którzy z jakiegokolwiek powodu nie są w stanie zajść w ciążę. Na razie nie mogą – współczesna nauka daje im szansę, wszyscy mają swoją godzinę C – może ona po prostu jeszcze nie nadeszła. Ale pogardę, żal i oszołomienie wywołują we mnie ci, którzy celowo upierają się, aby dzieci nie mieć – przez wzgląd na chimeryczną karierę lub, co gorsza, z powodu głupiej idei. Oni, ci „child free” („wolni od dzieci”), pozbawiają się wielu rzeczy, które może dać im ten świat – nie taki szczodry w podarunkach; na przykład tajemnicze wstrząsy sejsmiczne w brzuchu, najprzyjemniejsze marzenia, najpiękniejsze w swoim bezsensie założenia, najszczęśliwszą bezsenność; łączność z cudem, z Ciągłością, która zawsze Będzie.
Dysleksja
Dysleksja to takie piękne słowo: gładkie, opływowe, błyskotliwe... Jak świeże mięso rusałki.
Kiedyś nie miałem pojęcia, co ono znaczy, a teraz napisałbym powieść historyczną i takie imię dałbym jednej z bohaterek. „Dysleksja Helikarnaska siedziała w cieniu kędzierzawych drzew i jadła owczy ser. Pod jej przezroczystą tuniką wyraźnie, jak dwie dojrzałe oliwki...” i tak dalej.
Ale nie piszę powieści historycznych. Dlatego skupimy się na innej postaci, na ósmym cudzie świata – statui Dysleksji Albaruteńskiej w Mińsku. Jest tak ogromniasta, że między jej wszerz rozstawionymi nogami może przejechać BiełAZ, a na jej piersiach odbywa się corocznie w maju festiwal białoruskiej literatury i prasy. Kult tej bogini przeżywa w kraju nowy rozkwit.
Dysleksja to jest, wiadomo... Podsumowując wszystko, co o niej wiadomo, powiem, co następuje: w najszerszym znaczeniu dysleksją nazywa się częściową lub całkowitą niezdolność człowieka do czytania i związane z tym problemy z mową i pismem. W żadnym wypadku nie jest to choroba, jest to cecha rozwoju umysłowego, z której możemy nawet być dumni, pod pewnymi warunkami. Dysleksja występuje u osób w każdym wieku, lecz jeśli u dzieci można ją skorygować, z dorosłymi sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.
Według moich obserwacji najbardziej podatne na dysleksję są trzy kategorie białoruskich obywateli: milicjanci, przewodniczący komitetów wykonawczych i krytycy literaccy.
Umiejętność pisania, czytania i wyrażania swoich myśli, oczywiście, nie należy do najważniejszych obowiązków milicjanta. Kilka lat temu cały krajowy internet był pod wrażeniem skromnego klipu: młody stróż prawa i porządku, typowy ostrzyżony dyslektyk, w odpowiedzi na pytanie, jakie cechy, jego zdaniem, powinien mieć prawdziwy milicjant, pobeczał-postękał i wydusił tylko „dobroć”. Tutaj nie można argumentować – dobroć, jak śpiewano w pewnej sowieckiej kreskówce: jest najufniejsza i najsurowsza.
Nie wiem, czy człowiek w mundurze musi być ufny, ale surowości białoruskiej policji nigdy nie brakowało. Jest zawsze po ojcowsku surowy, ten bohater, ten człowiek z boską pałeczką: w bezlitosnych walkach ulicznych z emerytami, studentami i zębatymi dziennikarkami; na ekranie telewizora, zawsze ponury, z niezgrabną raportówką na ramieniu rozpaczliwie błądzi między trzema słowami jak między trzema sosnami; w korespondencji z obywatelami rozpuszczonymi wolnością. Obywatele nie narzekają, dysleksja białoruskich milicjantów daje ludziom ubaw, a nie ma go tak dużo w naszych ciężkich czasach. Nawet zwykłe obwieszczenie na drzwiach prowincjonalnego komisariatu ma wszelkie szanse, aby stać się hymnem Wielkiej Albaruteńskiej Dysleksji lub jajami tygodnia na ByNet.
Odnosi się wrażenie, że nie tylko białoruskie, ale także rosyjskie Słownictwo, Składnia, Gramatyka, Ortografia – to są ksywy członków niebezpiecznego międzynarodowego gangu, z którym milicja już dawno prowadzi zacięty, lecz nieskuteczny bój. Ciekawe, czy obowiązkowa prenumerata gazety „На Страже” („Na straży”) jest wynikiem dysleksji czy sposobem na jej wyleczenie?
Jeśli idzie o przewodniczących komitetów wykonawczych, widać, że dysleksja jest warunkiem koniecznym dla każdego kandydata na tę posadę. Znałem kilku przewodniczących w Mińsku: żaden z nich nie był w stanie sformułować nawet