Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bycie mamą to wyzwanie. Radosne chwile przeplatają się ze zmęczeniem, frustracją i rezygnacją. Bohaterki tej książki przekonują jednak, że trudne może być piękne, a to, co wymagające, może stać się rozwijające i pełne inspiracji. Opowieści siedmiu kobiet ułożyły się w historię, która odzwierciedla cykl życia kobiety matki. Z każdej opowieści płynie przesłanie – bycie mamą to droga stawania się kimś lepszym i pełniejszym. Nie ma znaczenia, czy się urodziło własne dziecko, czy towarzyszy się temu, z którym połączył nas los. Najważniejsze jest to, że się przy nim jest – na zawsze. A swoje bycie z nim traktuje się jako jedno z najistotniejszych zadań w życiu. Tę książkę polecamy nie tylko kobietom. Panowie, zapewniamy, że po jej lekturze na nowo ucieszycie się z tego, że jesteście ojcami. Z radością popatrzycie na wasze obecne i przyszłe dzieci. Z czułością i wdzięcznością przytulicie ich mamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 104
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
Daga Duke
Joanna Sztaudynger
MAMA
jest piękna i chuda
Redakcja
Joanna Sztaudynger
Projekt graficzny i skład
Bogumiła Dziedzic
Ilustracja na okładce
Malwina Kocot
Zdjęcie autorek
Marta Zgrajka
© by Daga Duke, Joanna Sztaudynger, 2013
© by Mocni w Duchu
Łódź 2014
ISBN 978-83-61803-64-5
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
mocni.centrum@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
mocni.wydawnictwo@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie drugie
Wstęp
Ta opowieść o dzielnych, odważnych i zupełnie niezwykłych Kobietach powstawała długo. W sercu, w głowie, na papierze i podczas spotkań. W końcu zrodziła się – z pragnienia, zasłuchania i zachwytu. Jej konstrukcja zainspirowana jest cyklem życia kobiety matki (pragnę, czekam, przychodzisz, jesteś, odchodzisz, powstajesz).
Nie miałyśmy wątpliwości, że właśnie razem chcemy napisać książkę o macierzyństwie jako misji i powołaniu. O byciu mamą w radosnych chwilach, gdy dziecko przychodzi na świat, szczęśliwie rozwija się na naszych oczach, jak i w momentach absolutnie trudnych, gdy trzeba tu, na ziemi pożegnać się z tą maleńką istotą.
Połączyła nas więź macierzyńska, po prostu ludzka, ale również chyba jakaś dziennikarska wnikliwość. Bardzo szybko miałyśmy pewność, które kobiety chcemy zaprosić do tego projektu. Żadna z nich nie odmówiła.
W trakcie rozmów także my dojrzewałyśmy, zmieniałyśmy spojrzenie na wiele spraw, a często otwierałyśmy oczy ze zdumienia i zachwytu.
Wszystko z dużym spokojem, inspirującą radością i zwykłą przyjemnością.
Nasze Bohaterki w bardzo wielu kwestiach są do nas podobne, ale też czasami zupełnie inne – zawsze jednak szczere, a przez to tak ciekawe i niepowtarzalne.
Dziękujemy Wam za każde słowo, które wywoływało nasz uśmiech, bardzo często łzy – zawsze wzruszenie.
Dziękujemy za Waszą otwartość i zaufanie. Za świadectwo Waszej wiary i Waszego życia.
Daga Duke
Joanna Sztaudynger
Daga Duke, Joanna Sztaudynger – żony i mamy wielodzietne. Daga jest pedagogiem, prowadzi szkolenia m.in. z terapii uzależnień, nagrywa audycje radiowe, jest autorką książek W stronę Życia i Tatuaż. Joanna – filolog, na co dzień jako redaktor dba o teksty innych, czasami pisze również swoje.
Pragnę
Jedne z nas marzyły o dziecku, gdy jeszcze bawiły się lalkami. Inne znacznie później odkrywały, że bycie mamą to ich droga. Niektóre dostrzegały, że są na swoim miejscu, dopiero gdy rodziły kolejne dzieci. Ale to nie liczba dzieci, które wydałyśmy na świat, świadczy o naszej otwartości na nie. Otwartość to brak lęku przed dziećmi, zgoda na to, że są takie, jakie są. Zgoda na nieprzewidywalność i umiejętność odnajdywania się w rzeczywistości, która nie układa się tak, jak sobie zaplanowałyśmy. Niektóre z nas idą krok dalej – wcale nie planują, są gotowe na przyjęcie dziecka w każdym momencie. Taka postawa jednak nie bierze się znikąd. Wynika z wiary we własne możliwości, naturalne obdarowanie, predyspozycje (być może z tego też). Ale przede wszystkim bierze się z zaufania. Nie do siebie. Do Boga. Pewność, że jesteśmy w Jego rękach, pozwala żyć odważnie. Daje siłę, by postępować w zgodzie ze swoimi przekonaniami i konfrontować się z tym, co „większość” uważa za „normę”.
J.Sz.
Kinga
Nie mamy planu na naszą rodzinę. Ludzkie życie jest tak poważną sprawą, że nie da się go zmieścić w jakichś ramach. Nasze prognozy, kalkulacje, zabieganie o bezpieczeństwo finansowe czy jakieś wychowawcze koncepcje – są kruchą materią, jutro wszystko może szlag trafić i tyle z naszych planów. Bóg jest moim Panem, dlatego stanęłam z mężem przed ołtarzem, oddając Mu nasze małżeństwo: Panie, bądź z nami, chcemy Ci służyć, nie chcemy żyć tylko dla siebie, ale z Tobą dla innych. Nie mieliśmy wtedy świadomości, co to oznacza w realu. Jak każda para, mieliśmy swoje marzenia: może dwoje, może troje dzieci, zobaczymy, jak będzie z domem, pracą... I miesiąc po ślubie przyszła ciężka choroba, potem następna, i ciemność, w której trudno nam się było spotkać. Przez rok wołałam do Boga: „Błogosławiłeś nam, Panie, i co? To tylko taka przenośnia była? Taki żart?”. Wkrótce przyszła obietnica uzdrowienia ciała i począł się nasz synek. Zmarł przed swoimi narodzinami. Jak teraz na to patrzę, widzę, że ta śmierć i wszystko, co dzięki niej przeżyliśmy, były jak przejście Pana – doświadczyliśmy Jego bliskości, tego, że On naprawdę jest w naszym życiu i chce w nim być. Tym razem już na serio oddaliśmy Bogu swoje wspólne życie. Jemu ufamy ponad wszystko, a jak przychodzi czasem zwątpienie, to przypominam sobie, co Mu obiecywaliśmy przy ołtarzu i co On nam obiecał w błogosławieństwie, i nawracam się. Staram się być Mu wierna, tak jak On nie opuścił i nie opuszcza nas. Gdybyśmy zechcieli kiedyś żyć po swojemu, wiem, że Bóg pozwoli na to, nie urwie nam głów, nie spali też domu. Ale nie umiałabym prosić Go o to wszystko, co teraz w bliskości i oddaniu przychodzi mi z łatwością małego dziecka. Był czas, że żyłam po swojemu, a tylko w tarapatach oczekiwałam, że Bóg mnie uratuje, wesprze, bo przecież kocha... Czy postępujemy tak z przyjaciółmi? Z Bogiem tym bardziej nie wypada.
Nie planujemy liczby dzieci, nie trzymamy ręki na pulsie, stosując jakieś obserwacje czy inne metody. Bierzemy pod uwagę to, że może nas być więcej, ale tej myśli nie podporządkowujemy życia. Nie mamy domu z pustymi pokojami, które czekają na następnych małych lokatorów. Robimy nieśmiałe plany na przykład na wakacje, ale nie weszlibyśmy w antykoncepcję, nawet naturalną, żeby pojechać w wymarzoną podróż. To są zupełnie nieadekwatne kwestie, nieporównywalne sprawy. Wolę przesuwać plany z powodu dziecka, niż odkładać życie dziecka z powodu swoich planów.
Znajduję wolność w takim życiu, wolność żeglującego po otwartym morzu. Moja rodzina i moje małżeństwo jest moim okrętem, tutaj przynależę. Reszta? Może będzie, może nie będzie... Świat jest wspaniały, wiele rzeczy mogłabym jeszcze robić i zobaczyć, ale to w służbie Bogu i życiu, w byciu matką i żoną, zyskuję coś wiecznego, trwałego, co czyni mnie szczęśliwą i sytą życia. O Abrahamie Pismo święte mówi: zmarł syty życia. Myślę, że tylko życie w Bogu tę sytość może dać.
Bóg pragnie obdarzać życiem. W tym celu ustanowił małżeństwo i ze względu na tę zdolność – rodzenia z miłości – wyniósł małżeństwo do świętości. Nie chcemy się temu sprzeciwiać, tym bardziej że sami z własnej woli stanęliśmy przed ołtarzem. Od siedmiu lat jesteśmy małżeństwem i przekonujemy się cały czas, że posłuszeństwo i zaufanie Bogu owocuje Jego błogosławieństwem.
Ciekawi mnie, czy będzie nas więcej. Czy Bóg jeszcze kogoś nam powierzy. Gdybyśmy kiedyś mieli sami z siebie postanowić, że więcej dzieci już nie poczniemy, że zamykamy wątek rodzenia, myślę, że bardzo byłoby to smutne. I że wynikałoby z czegoś smutnego między nami – może z choroby, może z lęku, niewiary albo skupienia się tylko na sobie. W jakimś sensie umiera wtedy rodzina, takie jej wewnętrzne, gorące jądro. Coś się kończy. Jeśli decyduje o tym Bóg, może łatwiej to przyjąć..., ale i tak smutno. Dla naszych córek naturalne jest, że jeszcze będą jakieś dzieci. Bo ubranek nie oddajemy, bo leżaczek po najmłodszym odkładam na strych, bo zabawki chowam do pudełka – może jeszcze się przydadzą. Kocham mojego męża, a on kocha mnie, żyjemy razem, nie chorujemy – to takie naturalne przecież, że mogą pojawić się jeszcze jakieś dzieci. Każde z nich to nowy człowiek. Lubię przyglądać się, jak ten nowy ktoś zmienia całą rodzinę, wnosi coś od siebie, nawiązuje przyjaźnie…
Gdziekolwiek się pojawimy z naszą trójką i wielkim psem, tworzymy barwną gromadkę. Z reguły to są miłe reakcje, od chichotów i komentarzy nastolatek w stylu: „o ja cie!” po słowa uznania i gratulacje odwagi. Można by naprawdę uwierzyć, że dokonujemy czegoś niesamowitego. Ale to chyba samemu trzeba doświadczyć, żeby się przekonać, że rodzina to jeden organizm. Że to nie tak jak na przykład z liczbą psów czy generalnie wszelką chudobą – im więcej, tym więcej roboty. Lubimy być ze sobą, chętnie bierzemy dzieciaki na sobotnie zakupy: jesteśmy razem, jest wesoło, każdy ma swoją listę, ładuje co trzeba do koszyka. Trwa to dłużej i więcej trzeba mówić, ale ciągle robimy coś razem. Nie zgrywamy męczenników, nie zatrudniamy też wokół siebie armii pomocników, którzy przejmują nasze dzieci, żebyśmy mogli czasem zrobić coś innego niż umowne „przewijanie, karmienie, usypianie”. Dziecko to człowiek – rozumie, co się do niego mówi, i czego się od niego oczekuje, da się w jego towarzystwie zrobić niemal wszystko. I mam wrażenie, że jeśli budzimy zainteresowanie, to właśnie w tym sensie – „patrzcie, oni to robią z dziećmi, i to z trójką na raz”.
Nasi rodzice cieszą się z każdego nowego malucha. Matki wyobrażają sobie, że jesteśmy wykończeni i okazują współczucie, że nie korzystamy z życia jak inni. Namawiają na podrzucenie im dzieci albo zamartwiają się, skąd wziąć dla nas, biedaków, pieniądze na coś tam, czego rzekomo bardzo potrzebujemy... Ale jest w tym głównie troska i miłość, a nie jakakolwiek ocena. Trudno się dziwić – już teraz, z tą trójeczką, mamy więcej dzieci niż nasi rodzice wpisujący się w model „dwa plus dwa, plus M4”.
Mama jest wesoła, gdy nie boli ją głowa.
A nie lubi, jak jej się coś nie uda.
(Zosia)
Aneta
Nigdy nie marzyłam o dzieciach. Wręcz przeciwnie, zanim zostałam mamą, nawet w czasie, gdy przez wiele lat nie mogłam zajść w ciążę, widok kobiety z wózkiem na ulicy nie budził we mnie zazdrości. Odwrotnie: żal mi było tych matek, bo wydawały mi się zmęczone i, co gorsze, wynudzone.
Zazdrościłam natomiast… kobietom w ciąży. I wobec takich nigdy nie przeszłam obojętnie, nawet teraz wzbudzają moje zainteresowanie. Marzyłam, żeby być w ciąży. Bo wydawało mi się, że to jest coś niesamowicie fascynującego i tajemniczego: współuczestniczyć w procesie stwarzania przez Boga nowego życia.
Kiedy odkryłam powołanie do małżeństwa, było dla mnie oczywiste, że będę matką. Było to też oczywiste dla mojego męża, bo w jego rodzinie wszyscy zawsze powtarzają, że „w domu nigdy nie ma za dużo szklanek i dzieci, bo szklanki się wytłuką, a dzieci wyjdą z domu”.
Dla mnie było jasne, że będziemy mieć dzieci, ale raczej z akcentem na „mieć”. Wydawało mi się, że dzieci mi się po prostu należą i wystarczy, że zrobimy co trzeba, a w odpowiednim momencie, w tym, w którym nam najbardziej odpowiada, dziecko się pojawi.
W pierwszym roku małżeństwa cieszyłam się, że nie zachodzę w ciążę, bo nie mieliśmy mieszkania, a w pracy miałam niepewną sytuację ze względu na czasowe umowy.
W kolejnym roku byłam już bardziej otwarta na dziecko, ale według moich obliczeń mogłoby przyjść na świat tylko między październikiem a lutym. W przeciwnym wypadku nie przedłużono by mi kolejnej umowy o pracę.
W kolejnych latach czułam już coraz większe parcie, bo zbliżały się moje trzydzieste urodziny, a wszyscy w koło powtarzali, że pierwsze dziecko najlepiej urodzić przed tą magiczną datą.
I tak mijał czas… Miałam żal do Boga, że nie wysłuchuje moich próśb. Ale ponieważ byłam szczera wobec Niego i siebie samej, odkrywałam kolejne prawdy o Nim i o sobie samej. Że chciałam dziecka, bo był to kolejny punkt w moim planie na życie; że to Bóg jest przede wszystkim Dawcą życia: ludzie mogą być stuprocentowo płodni i współżyć w samym środku dokładnie wyliczonej owulacji, a i tak to nie od nich zależy, czy powstanie nowe życie… Bardzo jasno zrozumiałam, że ten moment stwarzania nowego życia zna tylko Bóg. I że tylko On decyduje o powstaniu każdego człowieka. Uświadomiłam sobie, że każde nowe ludzkie życie jest darem. Ale wtedy bolało mnie, że my tego daru nie możemy otrzymać.
Nie chciałam adoptować dziecka, chciałam być w ciąży i już. Czułam się straszliwie zraniona przez Boga i wydawało mi się, że każda myśl, która pojawiała się w mojej głowie na temat ewentualnej adopcji, rani mnie jeszcze bardziej i jeszcze bardziej poniża. – Super – myślałam – nie dość że nie mogę zajść w ciążę z niewiadomych powodów (z medycznego punktu widzenia wszystko jest OK) i to już jest dla mnie wystarczająca hańba, to jeszcze sugeruje mi się, żebym adoptowała jakieś obce dziecko. Kiedyś mąż wspomniał mimochodem, że może byśmy adoptowali – myślałam, że mnie szlag trafi. Nie miałam ochoty robić z siebie siostry miłosierdzia, miałam wystarczająco dużo własnych ran do lizania.
Pewnego razu po przyjściu z pracy coś we mnie pękło. Byłam sama w domu. Usiadłam przy biurku, rozpłakałam się i napisałam list do… Boga. Wygarnęłam Mu wszystko, co mi leżało na sercu. Napisałam, że już nie mam siły, że się poddaję, bardzo chciałabym być matką, bo czuję, że chciałabym prowadzić kogoś do Boga od urodzenia, troszczyć się o niego, kochać, modlić się… Napisałam, że nie chcę adoptować, na pewno nie zgłoszę się do żadnego ośrodka adopcyjnego, bo to ponad moje siły, ale jeśli On ma taki plan, żebyśmy adoptowali dziecko, to niech wszystko sam załatwi – ja palcem nie kiwnę. Nie mam na to ani siły, ani ochoty!
Ela
Pochodzę z dużej, kochającej się rodziny. Miałam ośmioro rodzeństwa. Wszyscy stoimy za sobą murem. Duża rodzina była dla mnie ogromnym ubogaceniem. Moja mama dała nam dużo miłości i poświęcała wiele czasu. Rodzeństwo uczyło się grać na instrumentach, ja poszłam na prywatne lekcje angielskiego. I były to niezwykłe lekcje, bo choć angielskiego nie pojęłam, nauczyciel został moim mężem.
Czasy, w których się wychowywałam, były znacznie biedniejsze, ale wspominam je jako bardzo szczęśliwe. Ludzie nie patrzyli na dobrobyt tak jak dzisiaj. Rodzina była największą wartością.