Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspaniali mężczyźni i ich opowieści o tym, jak trudno jest być dobrym tatą. Oni nie ustają w staraniach. Barwni bohaterowie, każdy inny: tata na cztery ręce, z dreadami do pasa, tata-rockman… Dążą nie do perfekcji, ale do bycia przy swoich dzieciach z pełnym oddaniem. Wzruszające historie, czasem zabawne – na pewno inspirujące i pozwalające spojrzeć na swoje rodzicielstwo z nowej perspektywy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 96
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
rozmawiały
Daga Duke
Joanna Sztaudynger
TATA
po prostu jest
Redakcja
Joanna Sztaudynger
Grafika
Bogumiła Dziedzic
Ilustracje bohaterów
Malwina Kocot
Zdjęcie autorek
Marta Zgrajka
© by Daga Duke, Joanna Sztaudynger, 2014
© by Mocni w Duchu
Łódź 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wykorzystywanie jakichkolwiek fragmentów książki
tylko za zgodą Wydawcy.
ISBN 978-83-61803-76-8
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
mocni.centrum@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
mocni.wydawnictwo@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie drugie
Wstęp
Naszych bohaterów kryzys ojcostwa nie dotyka. To nie znaczy, że jest im łatwo. W swoim mniemaniu są zupełnie przeciętni. Literatura przedstawia mnóstwo wzorowych matek, wśród nich jest nawet wiele świętych. A ojców jakby mniej.
My poznałyśmy fantastycznych ojców – mądrych, odpowiedzialanych, dojrzałych. Przy tym zabawnych, ujmujących wręcz chłopięcym zapałem i szaleństwem. Oni nie tylko „po prostu są”, ale pracują nad tym, by być jeszcze bliżej swoich dzieci, uczciwie pełniąc rolę, jaka została im powierzona. Mają świadomość swoich słabych i mocnych stron.
Pomysł napisania książki o ojcostwie powstał już w trakcie naszej pracy nad Mama jest piękna i chuda. Oczywistą sprawą było, że będzie ona dalszym ciągiem i dopełnieniem tej pierwszej.
Nie chcemy jednak sztywno dzielić tych dwóch książek na „kobiecą” i „męską” – każda z nich bowiem może być dużym ubogaceniem dla obu stron.
Praca nad Tatą… była dla nas nauką cierpliwości i otwartości na inny, często zaskakujący męski punkt widzenia. Ale tak właśnie miało być. INACZEJ! Dużo się dowiedziałyśmy i lepiej zrozumiałyśmy naszych mężów.
Przeżyłyśmy inspirujące, czasem niespodziewane przygody. Najważniejsze pozostają jednak rozmowy, które miałyśmy okazję przeprowadzić z naszymi bohaterami. To dzięki nim ten czas wydał konkretny owoc. Za co im z serca dziękujemy!
Daga Duke
Joanna Sztaudynger
Daga Duke, Joanna Sztaudynger – żony i mamy wielodzietne. Daga jest pedagogiem, prowadzi szkolenia m.in. z terapii uzależnień, nagrywa audycje radiowe, jest autorką książek W stronę Życia i Tatuaż. Joanna – filolog, na co dzień jako redaktor dba o teksty innych, czasami pisze również swoje.
Tata z rodowodem
JAREK GRABARCZYK
Stary kumpel, jeden z najwyższych facetów, jakich znamy. Kto by pomyślał, że kiedyś był jamnikiem…
Jego długą drogę do bycia tatą miałyśmy okazję obserwować z bliska. Niezwykle zabawny, dusza towarzystwa, budzi tylko pozytywne emocje. Bez wahania zgodził się na rozmowę z nami. Pomimo pozornej wesołkowatości jest głęboko wrażliwym i refleksyjnym człowiekiem. Jego dwie dziewczyny – Kinga i Luśka – są dla niego całym światem.
Kiepskie wspomnienia
Pochodzę z rodziny, w której trzy kolejne pokolenia były uzależnione od alkoholu. Mojego ojca albo nie było, kiedy miał być, albo był ojcem trudnym – surowym i wymagającym. Swoim zachowaniem sprawił, że zacząłem go nienawidzić. Zamknąłem się na niego totalnie. Najtrudniejszy do zniesienia był brak bezpieczeństwa, który ojciec nam fundował. Ja i moje dwie siostry kładliśmy się często wcześniej spać, aby zasnąć, zanim ojciec wróci. Nigdy nie wiadomo było, w jakim stanie przyjdzie do domu. Był bardzo niestabilny emocjonalnie. Kiedy miałem około piętnastu lat, wyprowadziłem się z domu do internatu i mogłem popatrzeć na wszystko z innej perspektywy.
Pamiętam czas przed pewnymi Świętami Wielkiej Nocy. Ojciec wtedy był trzeźwy, i to chyba było najtrudniejsze. Nastąpiła konfrontacja – pobiliśmy się, a ja wylądowałem w szpitalu. Wtedy ja wyrzekłem się ojca, on wyrzekł się mnie. To było definitywne. Miałem pomysł, aby wzór ojca zbudować na antytezie mojego taty. Kiedy zamknąłem się na niego, on przestał mnie ranić. Miałem jeden cel – udowodnić, że mój ojciec jest nikim i dla mnie nie istnieje. To było oczywiście nieprawdą, kręciłem się tylko w kółko i byłem niewolnikiem własnej nienawiści.
Mój ojciec nie zrobił tego, co powinien zrobić każdy tata wobec własnego syna – nie nadał mi tożsamości. W przypadku chłopaków to jest niezwykle istotne. Kobieta nie może nadać tożsamości mężczyźnie. Tylko ojciec może uformować swojego syna – to, co do niego mówi, jak go nazywa – jest jak pieczęć.
Kundel nie byle jaki
Kiedy się zakochałem w mojej przyszłej żonie i przyszedł czas na wykucie pierścienia i oświadczyny, zacząłem się bać. Im było bliżej ślubu, tym bardziej się bałem. Czułem się za cienki na małżeństwo, nie wierzyłem, że sobie poradzę. Kiedy niedługo przed ślubem trafiłem na Mszę świętą z modlitwą uzdrowienia, czułem się jak dziecko wciśnięte pod wersalkę – tam się chowaliśmy przed tatą. Byłem dwumetrowym facetem, który w takim właśnie stanie przyszedł do kościoła. Wówczas dokonało się moje uzdrowienie. Zostałem wezwany do przebaczenia. Po dwudziestu dwóch latach poczułem zaproszenie, aby zostawić przeszłość i ruszyć w przyszłość.
Tata to jest mąż mamy.
I ten, co nas wszystkich kocha.
(Weronika)
To był przełomowy moment dla mojej wiary. Wreszcie trafiły do mnie słowa, które tak często powtarzałem: „i odpuść nam nasze winy”. Zrozumiałem, że nawet jak odbijam się od złego wzoru swojego ojca, to tworzę jakąś inną patologię. Podczas adoracji dotarło do mnie, że Bóg potrzebuje jakiejś ofiary z mojej strony. Usłyszałem mocno słowa „Jesteś upragnionym dzieckiem Boga”. To była moja inicjacja. Wtedy właśnie stałem się mężczyzną. Zobaczyłem innego Boga, który dotychczas kojarzył mi się jedynie z karą. Nagle otworzyłem się na Niego i staliśmy się sobie bliscy. Nie zaczęły nagle kwitnąć bzy i życie nie stało się prostsze, ale było inaczej. Podoba mi się stwierdzenie Kisielewskiego, że „pies wychowywany pod szafą, bez względu na rasę, zawsze wyrośnie na jamnika”. Na tej Mszy dokonał się cud. Bóg swoją miłością połamał mi kości i zaczął tworzyć ze mnie, co tu dużo gadać – kundla, ale z charakterem!
Od tego momentu zmieniły się moje relacje z ojcem. On nie stał się aniołem, ale przestał mnie ranić, bo ja byłem w stosunku do niego wolny. On nie był moim dłużnikiem, a ja nie byłem jego niewolnikiem. Kiedyś myślałem, że jak on umrze, to z mojego oka nie spadnie ani jedna łza. A jednak po jego śmierci brakuje mi go, tęsknię za nim. Kiedy dowiedziałem się, że nie żyje, czułem głęboki żal, ryczałem jak bóbr. Nasze relacje były już zupełnie inne, nowe. Nie było idealnie i bajkowo, ale z pewnością udało nam się zbudować relację ojciec – syn.
Trudna walka
Gdy się pobraliśmy, ja jeszcze studiowałem, a Kinga już pracowała. Postanowiliśmy poczekać z decyzją o dziecku, żeby nie przyjmować życia na wariata. Mieliśmy jeszcze czas. Ale kiedy nasza sytuacja była już ustabilizowana, okazało się, że „mieć” dziecko nie jest tak łatwo. Pierwsze dziecko straciliśmy, gdy miało sześć tygodni. Zaczęliśmy się wtedy badać i okazało się, że przed nami trudna droga, a być może w ogóle nie będziemy mogli być rodzicami.
Kinga jednak kolejny raz zaszła w ciążę. Znowu duża radość, jednak nasz entuzjazm był umiarkowany. Z większą ostrożnością podeszliśmy do tego dziecka. Było w nas trochę strachu, ale też większy szacunek dla jego życia. Również to dziecko straciliśmy. To był bardzo duży cios. Rozpoczęła się ostra walka – bardziej zaawansowane badania, dostosowanie trybu życia, żeby zoptymalizować warunki na zajście w ciążę i utrzymanie jej.
Cały czas dojrzewała w nas wolność wobec planów Bożych. Przyjęliśmy sercem to, że celem życia każdego z nas jest dorastanie do świętości. A to, w jaki sposób Pan Bóg nas poprowadzi, zostawiamy Jego mądrości. Jeśli uzna, że dzieci na drodze naszego uświęcenia są potrzebne, to będziemy je mieli, choćby cały świat mówił inaczej. Jednak nie chcieliśmy mieć dziecka za wszelką cenę. To przyniosło pewną ulgę, wytchnienie i nowe podejście do tematu.
Nie mieliśmy pomysłu, co dalej robić. Akurat pojechaliśmy do Hiszpanii na wakacje. Zaczęliśmy rozmawiać o adopcji dziecka, ale nie byliśmy w tej kwestii jednomyślni. I tak, w poczuciu bezradności swoich rodziców, poczęła się Luśka.
Trafiliśmy do lekarki, która gdy zapoznała się wynikami naszych badań, szybko zdiagnozowała problem. Czuliśmy niepewność. Liczyliśmy się z tym, że w każdym momencie także to dziecko może umrzeć. Również lekarka pielęgnowała w nas poczucie umiarkowanej radości. Ale trudno było nie przywiązywać się do myśli, że mamy dziecko. Kinga od drugiego miesiąca ciąży przyjmowała heparynę, sama robiła sobie zastrzyki w brzuch.
Z każdym kolejnym miesiącem nasza radość wzrastała. Krytyczny moment przyszedł w trzydziestym tygodniu. Byłem w pracy, oddalony od Kingi o kilkaset kilometrów, a ona trafiła do szpitala. Miała bardzo wysokie cieśnienie, nad którym lekarze nie mogli zapanować. By chronić życie jej i dziecka, podjęto decyzję o rozwiązaniu ciąży. Zdążyłem przyjechać do szpitala.
Prawie kilogram do kochania
Na świat przyszła Łucja ważąca 980 gramów. Wtedy poczułem, że jestem ojcem – widzę moje dziecko, mogę je dotknąć, ono łapie mój palec… Dwa tygodnie walczyliśmy o jej życie. Każda kolejna przeżyta doba była sukcesem. Zaraz po urodzeniu miała wiele wylewów do mózgu. Długo nie było wiadomo, czy będzie sprawnym dzieckiem: czy będzie chodziła, widziała… Bardzo fajnie zareagowali nasi znajomi na wiadomość o trudnościach z Lusią – tyle modlitwy zostało w nią władowane, że powinno jej starczyć na całe życie. Po tych wszystkich zagrożeniach dzisiaj nie ma śladu.
Tata wszystko może,
bo ma silne moce.
(Jurek)
Potem jeszcze przez dwa miesiące Lusia musiała przebywać w inkubatorze. Przez ten czas codziennie dojeżdżaliśmy do szpitala. Przestałem pracować na kilka tygodni. Nie mogliśmy jej brać na ręce – pozwalano nam to robić o wyznaczonych porach, z zachowaniem ogromnej ostrożności. Ale w końcu… Luśka osiągnęła szaloną wagę 2200 gramów i pozwolono nam ją zabrać do domu.
Łucja znaczy „świetlista”
Moja droga dochodzenia do bycia tatą była dla mnie bardzo ważnym procesem. Ten trudny czas był potrzebny, żebym dojrzał jako człowiek. Zyskałem nowy sposób patrzenia na rzeczywistość. Poczułem się bliżej Boga przez to, że ja stałem się współtwórcą życia, mogłem je przekazać. Ojcostwo uporządkowało moje codzienne życie. Uzdrowiło też mój sposób patrzenia na Boga – z jednej strony mogę się teraz do Niego zwracać jak ojciec do ojca, z drugiej, nadal pozostaję Jego dzieckiem i przez pryzmat relacji z Łucją, przyglądam się mojej relacji z Bogiem-Ojcem. Łucja kocha mnie bezgranicznie i bezinteresownie. Bóg też tak kocha. Ale czy ja tak kocham Boga? Łucja kocha mnie bezkrytycznie i bezwarunkowo. Mam wrażenie, że gdyby wszyscy we mnie zwątpili, ona nie zwątpi. Tak jak Bóg. Choć pewnie z wiekiem będzie się to u niej zmieniało, to na razie kocha w sposób doskonały. Chcę się tego od niej uczyć.
Gdy Łucja miała około roku, zdarzył się jej wyjątkowo trudny dzień – cięgle była niezadowolona, a my wychodziliśmy z siebie, żeby jej dogodzić. Więc gdy wieczorem już ją umyliśmy i z butelką mleka położyliśmy do łóżeczka, mieliśmy nadzieję, że przez najbliższą godzinę odetchniemy. Nie minęły jednak trzy minuty, gdy Lusia zwymiotowała. Ona cała i wszystko wokół niej było brudne. Trudne było zderzenie tej rzeczywistości z tym, co sobie wyobrażaliśmy, z planami na chwilę wytchnienia. Ale nie zważając na własne zmęczenie, natychmiast ruszyliśmy jej z pomocą – i od początku rozbieranie, mycie, ubieranie… Po tej akcji miałem poczucie, że Bóg wobec mnie też jest takim troskliwym rodzicem – nie czeka i nie kalkuluje, że dobrze mi zrobi poleżenie w śmierdzącym klimacie, tylko natychmiast mi pomaga. Chociaż wie, że za chwilę znowu mogę się znaleźć w opłakanej sytuacji. Więc gdy czasami kończy mi się cierpliwość wobec Łucji, myślę sobie, ile razy ja byłem u spowiedzi, ile razy Bóg musiał być wobec mnie wyrozumiały. I wtedy nabieram pokory wobec jej zachowania.
Może się wydawać, że to my tak wiele dajemy dzieciom, ale również one uczą nas bezcennych rzeczy. Łucja jest bardzo wymagająca, wysoko stawia poprzeczkę moim słabościom. Kilka razy dziennie nieświadomie pyta mnie: „Czy mnie kochasz i będziesz cierpliwy, nie krzykniesz, posprzątasz to, co rozlałam, umyjesz mnie, gdy się pobrudzę, wstaniesz w nocy pięć razy…?”. I ja na to wszystko staram się odpowiadać: „Tak”.
Podziwiam też moją żonę, która bardzo często zapiera się siebie, by zrobić coś dla Lusi. Nie zapomnę, gdy przez półtora roku, regularnie co trzy godziny odciągała pokarm, by nakarmić Lusię, która potrafiła pić mleko tylko z butelki; czy pokonała opór przed prowadzeniem samochodu, gdy Lusia była w szpitalu. Wcześniej mogła tego nie robić, ale w obliczu konieczności codziennego dojeżdżania do szpitala uznała, że musi sobie poradzić.
Odkąd jest Lusia, czuję, że cały czas przeżywam rekolekcje. Zajmowanie się nią, chęć sprostania wymaganiom, jakie stawia, przekraczanie siebie – formują mnie. Najtrudniejsze jest dla mnie bycie cierpliwym i przyjmowanie perspektywy widzenia dziecka. Bywam zbyt wymagający, zapominając, że Lusia z racji tego, że jest tak mała, nie ma obowiązku mnie zrozumieć.