Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.
Bohaterki, które poznasz, zdają się temu zaprzeczać...
Zdradzona przez męża Dagmara postanawia utrzeć mu nosa, dlatego decyduje się na założenie profilu w aplikacji randkowej. Czy odnajdzie w niej miłość? Czy związek z młodszym od niej mężczyzną może się udać?
Zbuntowana Weronika odkrywa uroki bycia babcią. Na nowo układa swoje relacje z córką, stając się częścią jej rodziny. Czy właścicielka salonu tatuażu zda egzamin z życia rodzinnego? Czy zdoła dostrzec czyhające niebezpieczeństwo, zanim będzie za późno?
Zadziorna i przywiązana do tradycji Zdzisia i tym razem okaże się nieocenioną opoką dla swoich przyjaciół, okraszając swoje wypowiedzi gwarą śląską.
Powieść "Mamy kłopot" stanowi kontynuację "Mam w tarapatach". Nie zabraknie w niej młodszego pokolenia, którego przedstawicielki stawią czoła zarówno żałobie, jak i depresji poporodowej.
Przekonaj się, czy z każdych kłopotów można wyjść obronną ręką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Patrycję Kurzajkę – zapracowaną mamę, wiecznie w tzw. niedoczasie. Zrządzeniem losu (i za sprawą niewierności teścia) zmuszona jest do przyjęcia pod swój dach teściowej, a jak powszechnie wiadomo, gdzie kucharek sześć…
Adelę Włosek – mamę trzyletniej Zosi oraz czteromiesięcznych bliźniaczek: Malinki i Jagódki. Czy domowy kierat może przytłoczyć? Czy stan przygnębienia jest czymś normalnym w okresie połogu? Czy młoda kobieta dostrzeże niebezpieczeństwo na czas i przede wszystkim – czy pozwoli sobie pomóc?
Lidkę Kłap – zmagającą się z żałobą po śmierci najbliższej osoby. Czy odnajdzie powód, by na nowo zacząć żyć?
Dagmarę Kurzajkę – mamę Adama i Arka, babcię Antosia. Zdradzona po czterdziestu latach małżeństwa, postanowi utrzeć nosa byłemu mężowi…
Weronikę Pasek – właścicielkę studia tatuażu, mamę Adeli, zaangażowaną babcię na pełnym etacie.
Angelikę – nową partnerkę Huberta, która zgotuje całej rodzinie nie lada niespodziankę.
Adama Kurzajkę – bibliotekarza z krwi i kości. Zakochanego w swej żonie i synku – pytanie, czy wystarczająco mocno.
Huberta Kurzajkę– niewiernego małżonka, ojca Adama i Arka. Szczęśliwego emeryta, który niepostrzeżenie zacznie wymykać się z domu.
Patryka Włoska – zapracowanego męża i ojca, który pod wpływem nacisku ze strony szefa zgodził się na doszkolenie jego siostrzenicy. Czy sfrustrowany obojętnością żony, zdoła się oprzeć atrakcyjnej Łucji?
Zdzisławę Jemioł – byłą woźną, obecnie najlepszą przyjaciółkę Dagmary. Przyszywaną babcię wszystkich osiedlowych dzieci.
Barbarę – zaginioną siostrę, matkę szóstki pociech.
Tomasza Kazimierczaka – który ciągle jest, ale tak jakby go nie było. Nie chcąc narażać Lidki na niepotrzebne niebezpieczeństwo, zrywa z nią. Czy praca pod przykrywką zdoła stłumić targające mężczyzną uczucie?
...i wielu, wielu innych.
Dodam, że wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci jest przypadkowe. A szkoda…
Redakcja
Monika Tomys
Korekta
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia autorki
Angelika Krzywka
© Copyright by Anna Król-Bocheńska
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
Wydanie I
ISBN 978-83-68293-05-0
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2024
www.arw-vectra.pl
Po wydaniu pierwszej części przygód rodzin z Bytkowa Mamy w tarapatach uświadomiłam sobie, jak wiele dobrego może w naszym życiu zmienić zwykłe słowo. W tym konkretnym przypadku mam na myśli słowo pisane, które użyte w dobrej wierze jest w stanie realnie odmienić czyjś sposób postrzegania rzeczywistości. Mam nadzieję, że dzięki moim książkom niejedna z Was będzie miała lepszy, a z pewnością weselszy dzień.
Bycia mamą nie sposób się nauczyć – wiedza przychodzi z czasem. Matczyna intuicja poprowadzi nas przez każdy etap dorastania dziecka. Musimy jej tylko zaufać i wsłuchać się w nią – a to niejednokrotnie okazuje się najtrudniejsze.
Bohaterki książki, którą trzymasz w ręku, są podobne do Ciebie. To mamy, babcie, kobiety pracujące zawodowo, gospodynie domowe, matki wielodzietne czy zmagające się z demonami przeszłości. Podobnie jak w prawdziwym życiu, w tym wyimaginowanym także nie brakuje problemów. Czasem są one błahe, a czasem przytłaczające swoim ciężarem nawet najwytrwalsze z nas.
Mamy kłopot to opowieść o rodzinach nieszablonowych, konfliktowych, pełnych miłości. Faktycznie niektóre z bohaterek będą miały ochotę uciec – gdziekolwiek, byle dalej. Jednak w sytuacji zagrożenia staną murem za swoimi bliskimi, których będą bronić niczym prawdziwe lwice.
Na spotkaniach autorskich niejednokrotnie pytacie mnie, czy jestem którąś z nich. Otóż nie, nie jestem, choć każdemu bohaterowi staram się oddać cząstkę siebie. Nie będę ukrywać, że najbliższa mej sytuacji jest postać Adeli, która podobnie do mnie ukończyła studia doktoranckie przy małym dziecku/dzieciach. Postanowiłam wykorzystać swoje doświadczenie w tej dziedzinie, które jest znane wielu młodym matkom. Doskonale rozumiem targające nią emocje, jednak pozwalałam jej na podejmowanie własnych decyzji, z którymi nie zawsze się zgadzałam.
Tak samo jak w poprzedniej części akcję ulokowałam w Siemianowicach Śląskich, a dokładnie w jednej z dzielnic – Bytkowie. Uważam, że bliskie sąsiedztwo Parku Śląskiego stanowi doskonałe miejsce docelowe dla rodzin z dziećmi. Nic dziwnego, że bohaterki na Bytkowie odnalazły swoje miejsce na ziemi. Może natraficie na nie w kolejce w spożywczym lub w pobliskiej przychodni? A nuż widelec wpadniecie na siebie podczas spaceru po Lasku Bytkowskim. Kto to wie…?
Ołowiane chmury przysłoniły słońce. Jak na początek października było zimno, zbyt zimno. Większość ludzi zmierzających cmentarną alejką zdążyła już się odzwyczaić od chłodu i przenikliwego wiatru. Tylko okolicznym dzieciakom nie przeszkadzała aura za oknem. Szkolna młodzież zaraz po zajęciach przystąpiła do okupowania pobliskiego placu zabaw, który dziwnym trafem sąsiadował z bytkowskim cmentarzem. Ich głośne przekrzykiwanie dotarło do uszu żałobników. Wszyscy byli stąd, nikt się zatem nie dziwił, że dzieci mogą stać się mimowolnymi świadkami pochówku.
Niecenzuralne słowo, które wymsknęło się z ust młodej dziewczyny kołyszącej się w dziecięcej huśtawce, wywołało konsternację na twarzy wikarego. Widać i on nie wiedział, jak się zachować. Przerwać pogrzeb? Przecież nie mógł zaburzyć uświęconego porządku ceremonii. Miał swoje zadanie do wykonania. Odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę zgromadzonych. W tym momencie wszyscy usłyszeli stek niecenzuralnych słów na temat niejakiego Bolka.
– Jak im pizna bez łeb, to matka ich nie pozno! – wykrzyknęła korpulentna kobieta w średnim wieku stojąca przed samą trumną.
– Zdzisia, opanuj się! – odparła na głos jej starsza, elegancka towarzyszka. – Później – dodała już szeptem.
Wikary rozejrzał się nieporadnie wokół, szukając ratunku. Żaden znak niebiański nie wsparł przerażonego duchownego, a przecież to był jego pierwszy pogrzeb. Nie własny, rzecz jasna, lecz jednej z parafianek. W trakcie studiowania teologii zdążył się zapoznać z teorią, lecz nikt go nie uprzedził, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Czuł, że rumieniec oblewa mu policzki i szyję. Całe szczęście, że wybiegając z plebanii, nie zapomniał zabrać szalika. „Matka pomyślała o wszystkim”. Wzruszony dotknął miękkiego czarnego materiału wokół szyi. „Oby nikt nie zauważył mojego zdenerwowania, przecież z zimna też mogłem spurpurowieć” – dumał.
– Zebraliśmy się tutaj, aby godnie pożegnać…
Uwagę żałobników przykuła młoda kobieta, której ciało osunęło się na ziemię.
– Jeszcze by do dziury wleciała. – Zdzisia przysłoniła usta ręką. – Nic jej nie jest? – zapytała zmartwiona.
– To pewnie z nadmiaru emocji… Biedulka tak bardzo kochała mamę – odparła Dagmara.
Dwie młode kobiety, widać przyjaciółki omdlałej, postawiły ją do pionu. Wsparły pod boki, aby znów im nie zasłabła.
Córka zmarłej była przeraźliwie blada, jej zielone oczy zasnuły się mgłą. Choć była pewna, że nie będzie więcej płakać, w końcu nie robiła nic innego od trzech dni, to nie mogła nad sobą dłużej zapanować. Nawet leki uspokajające, które podsunęła jej przed wyjściem przyjaciółka, nie pomagały. Ich zażycie tylko spotęgowało uczucie lęku i otumanienia.
Była zła. Na Boga, na los. Przecież jej mama mogła jeszcze żyć.
Nie zauważyła, gdy ceremonia dobiegła końca. Nie mogła sobie przypomnieć słów duchownego, którymi pożegnał mamę. Otrząsnęła się z zadumy dopiero, gdy trumna z głuchym łoskotem uderzyła o dno. Na wiotkich nogach podeszła do ziejącej otchłani, rzucając na wieko czerwoną różę. Symbol miłości. Tak bardzo kochała mamę. Nie zdążyły razem tylu rzeczy zrobić, o tylu sprawach porozmawiać.
– Nie mam już nikogo – wyszeptała. – Zostałam sierotą.
Przyjaciółki przytuliły mocno kobietę do siebie.
– Masz nas, kochanie, pamiętaj o tym – odparła atrakcyjna blondynka.
Tłum zebranych zaczął się zbierać wokół młodej kobiety, niebezpiecznie nacierając na jej wątłą postać.
Dziewczyna czuła się jak zwierzyna zwabiona we wnyki, pozbawiona możliwości ucieczki. Nie miała siły na przyjmowanie kondolencji. O wiele bardziej wolałaby usiąść przy grobie, powspominać najlepsze chwile z mamą, potowarzyszyć jej jeszcze przez moment. Musiała jednak stawić czoła wyzwaniu i zmierzyć się z odwieczną tradycją. Stała więc na środku cmentarnej alejki i bezwiednie kiwała głową, zupełnie nie zwracając uwagi na to, kto do niej akurat podchodził.
Całe szczęście, że mama nie życzyła sobie stypy. Co prawda jej przyjaciółki z Koła Gospodyń Miejskich uparły się, że należy zmarłą godnie pożegnać, więc zapraszały najbliższą rodzinę na ciasto i kawę. Skromnie, tak jak lubiła mama. Dobrze, że mogła na nich polegać. Nie miałaby głowy, aby samej wszystko zorganizować. Dla niej była to najgłupsza z możliwych imprez. Jakim cudem można zjeść cokolwiek, gdy dopiero co pożegnało się ukochaną osobę?
– Trzeba dalej żyć, moje dziecko – odparła Dagmara Kurzajka, gdy Lidka zwróciła się do niej z wątpliwościami w związku ze stypą. – Właśnie to jest w tym najgorsze, masz rację. Nie pomożesz mamie, umartwiając się i nie jedząc. Zobaczysz, z każdym dniem będzie łatwiej. – Przyciągnęła rozdygotaną Lidkę do siebie. Płacz, moje dziecko, płacz. To naprawdę pomaga.
Ileż można mieć w sobie wody? Przecież nic innego nie robiła. Tylko płakała.
Koleżanki mamy oraz jej własne przyjaciółki dały Lidce dyskretny sygnał. To koniec, mogła już iść. Wreszcie wsparta na ramieniu Patrycji opuściła teren bytkowskiego cmentarza.
W tym czasie grabarze kończyli już swoją pracę. Usypali zgrabny kopczyk, pozostało im tylko umieścić spersonalizowaną tabliczkę, umocowaną na drewnianym krzyżu. Starszy mężczyzna przy pomocy szpadla wbił ją w ziemię.
Od wielu lat wykonywał pracę grabarza, która zdążyła go oswoić ze śmiercią. Tylko pogrzeby dzieci budziły w nim niemożebny smutek. To było niesprawiedliwe. „Taki maluch jeszcze świata nie zdążył zobaczyć, doświadczyć, a już musiał odejść” – skarżył się żonie, która z rozczuleniem spoglądała na zapłakaną twarz męża. Zenek miał dobre serce. „Praca go zhardziła, lecz dzięki Bogu nie do końca” – mówiła później swojej siostrze przez telefon.
Jednego pogrzebu nigdy nie zapomniał. Pamiętał jak dziś. Był to pogrzeb starszego pana. „Nic nadzwyczajnego, w końcu każdy z nas kiedyś umrze” – mawiał. Razem z kolegami wykopali wcześniej grób, zabezpieczając ziemię dookoła specjalnym materiałem. Jakież było jego zdziwienie, gdy w kondukcie żałobnym zauważył psa. Małego kundelka, też już wiekowego. Piesek był najwierniejszym przyjacielem starszego pana, któremu towarzyszył aż do końca. Zwierzak położył się obok trumny, której nie odstępował na krok. Jakby tego było mało, gdy Zenek przystąpił do zasypywania dziury, pies zaczął przeraźliwie wyć.
Przez wiele, wiele dni dokarmiali z kolegami pieska, który na dobre zadomowił się na bytkowskim cmentarzu. Niestety z żalu i tęsknoty nie jadł i nie pił. Wkrótce dołączył do ukochanego pana.
Zenek potajemnie, bez wiedzy proboszcza, pochował pieska pod cmentarnym drzewem, by był blisko przyjaciela. Tylko żonie powiedział o swojej słabości. Nie czuł wyrzutów sumienia. Wiedział, że postąpił nie po chrześcijańsku, w końcu to był tylko pies, a cmentarz był przeznaczony dla ludzi. Jednak w prostym rozumowaniu Zenka kundelek wykazał większe człowieczeństwo niż niejeden ze znanych mu przedstawicieli homo sapiens.
Teraz wykonywał pracę bez większego namysłu. Nie wiedzieć kiedy został na cmentarzu sam. Koledzy po odbębnieniu obowiązku udali się do ich wspólnego kantorka. Faktycznie dziś było bardzo zimno. Spojrzał na swoje czerwone kłykcie. Stwierdził, że najwyższa pora zakończyć pracę na dziś.
Starsi umierają każdego dnia, lecz grób, przy którym właśnie stał, wcale nie należał do staruszki, jak zauważył. Przetarł tabliczkę wieńczącą drewniany krzyż.
– Śp. Ilona Kłap – przeczytał na głos. – Przykro mi, nawet siedemdziesiątki nie doczekałaś. Guzik prawda, że śmierć jest sprawiedliwa. Dotyka każdego, to prawda, szkoda tylko, że czasami robi to w złym momencie. A tak swoją drogą, to dziwnych miałaś żałobników. Jedna klęła jak szewc, drugi chował się po krzakach. Widać bardzo przeżyli twoje odejście. Spoczywaj w pokoju – powiedział, wykonując znak krzyża. Zabrał szpadel i skierował swe kroki w stronę cmentarnej bramy.
*
Miał szczęście. Nikt go nie zauważył. Podczas ceremonii bał się oddychać, by nie robić niepotrzebnego hałasu. Cmentarz był sporych rozmiarów. Bez trudu udało mu się skryć za jednym z pomników. Stanął w takiej odległości, że żaden z żałobników nie miał szans, by go rozpoznać, a już z pewnością nie ona. Jego serce wyrywało się w stronę ukochanej. Tak bardzo pragnął ją przytulić i zapewnić, że przez cały ten, jakże trudny dla niej, czas był obok.
Nasunął szczelniej kaptur na głowę. Obiecał sobie, że kiedyś wyzna jej całą prawdę. Zrobi to dopiero wtedy, gdy wszyscy będą już bezpieczni. „Boże, jaka ona jest krucha i piękna zarazem” – westchnął w duchu. Nie mógł jej niepotrzebnie narażać na niebezpieczeństwo, już lepiej będzie, gdy nadal pozostanie w przekonaniu, iż ją porzucił. Nie chciał nawet myśleć, co by się mogło stać, gdyby się dowiedzieli, że on kogoś kocha. Jedynym realnym zagrożeniem w mistyfikacji jego planu była… ciocia. Miał nadzieję, że nie zacznie niepotrzebnie węszyć w jego sprawie. Tylko tego brakowało, by i ją musiał wyciągać ze szponów mafii. „Boże, ale by się porobiło. Kurwa, co ja z tym Bogiem dziś mam?! Przecież nawet do kościoła nie chodzę. Nie po tym, czego byłem świadkiem”. Pomyślał o dzieciach, które w tym momencie najbardziej potrzebowały ratunku. „Lidka ma przyjaciół, da sobie radę. Wszystko jej kiedyś wynagrodzę. Przyrzekam”. Pośpiesznie oddalił się w kierunku bramy.
Gdyby nie był tak bardzo zaangażowany emocjonalnie w tę sprawę, dostrzegłby grabarza, który oparty na szpadlu nie spuszczał z niego bystrych oczu.
Miesiąc później
Dagmara spojrzała przez okno. Dobrze, że na noc zostawiła odkręcony kaloryfer, gdyż termometr na parapecie zewnętrznym wskazywał dwa stopnie, i to na minusie.
– Zdaje się, że zima na dobre rozpanoszyła się na bytkowskim osiedlu – mamrotała pod nosem.
W tym roku mogła zapomnieć o złotej polskiej jesieni. Lubiła zbierać kolorowe liście w Lasku Bytkowskim. Tworzyły piękne mozaiki. Miała nadzieję, że nazbiera wnuczkowi kasztanów i żołędzi, a później wspólnie zrobią z nich całą armię małych, kulawych ludzików. Spoglądając na warstwę szronu, która przez noc zdążyła przyozdobić okoliczne samochody, stwierdziła, że wycinanki z kolorowego papieru też mogą być ciekawe dla takiego malucha, jakim był Antoś.
Dagmara nie znosiła nagłych zmian. W ostatnim czasie miała ich aż nadto. Najpierw wybryk Huberta, a teraz zimę w listopadzie.
– Pewnie na święta się ociepli – biadoliła.
Odłożyła kubek do zlewu, spojrzała na zegarek i cichutko, tak aby nie zbudzić domowników, wszak była sobota, włożyła zimową kurtkę, ciepłe buty i opatuliła się szczelnie wełnianym szalikiem. Spojrzała w lustro, poprawiając gustowny berecik na głowie. Zamknęła drzwi i ostrożnie zeszła po schodach, które były wyjątkowo strome.
Podreptała w dobrze jej znaną stronę. Najpierw postanowiła kupić sobie coś do poczytania, przecież w telewizorze same głupoty leciały, a już w weekend to szczególnie. Przynajmniej o tej godzinie nie było jeszcze kolejek. Przed kioskiem stał jeden staruszek.
Dagmara spojrzała na wystawione przed budką artykuły i uznała, że już teraz może się zaopatrzyć w kartki świąteczne. Przecież po tym, co zrobił Hubert, nie będzie wydzwaniać z życzeniami do jego rodziny! Już wolała odżałować kilka złotych na kartki i znaczki. Wyśle szybciej, zanim tamci być może zechcą złożyć życzenia telefonicznie. Od razu mieliby sposobność, by pociągnąć już prawie rozwódkę za język. Niedoczekanie!
Nagle uwaga Dagmary skupiła się na dość niecodziennej scenie. Młody mężczyzna, zbyt szczupłej postury jak na jej gust, z mozołem próbował upchać dziecko w samochodzie. Dziewczynka, na oko czteroletnia, podobnie zbudowana jak ojciec, zaległa na chodniku. Rozłożyła się jak długa na zimnym betonie, wyjąc wniebogłosy o kwiatek. „Skąd on jej go weźmie w taką pogodę?” – zastanawiała się Dagmara. Baczniej przyjrzała się dziecku, które było zbyt cienko ubrane. Nie mogła dłużej patrzeć na nieudolne próby okiełznania czterolatki przez ojca.
– Lepiej niech wstanie z tego chodnika. Jeszcze się przeziębi albo, nie daj Boże, coś gorszego złapie – zwróciła się do mężczyzny.
– Ni cholery nie dźwignę – biadolił ten pod nosem.
Widać, że młody rodzic miał już dość. Cały pocił się z nerwów. Najwyraźniej gdzieś się śpieszył. Jak na złość, gdy dziewczynka już prawie miała wstać, zmieniła raptownie zdanie. Zaczęła głośno płakać, jakby co najmniej ktoś robił jej krzywdę. Spojrzała z nadzieją na tatę. Chcąc otrzeć łzy, roztarła po twarzy smarki, brudne rączki wytarła w czystą, lecz jesienną kurteczkę.
– Jezu! Dobra, kupię ci kwiatek. Który chcesz?
Dziecko wskazało rączką w stronę sztucznych kwiatów w wazonie, które stały z boku kiosku.
„Pozostałości po Wszystkich Świętych” – stwierdziła Dagmara, która z dobroci serca przepuściła mężczyznę w kolejce. Nie żeby pochwalała tego typu zachowania. Sama dwójkę synów wychowała i nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie sceny, na dodatek w miejscu publicznym. „Jak można dziecko ubrać w cienkie getry i adidaski? No idiota” – podsumowała w myślach.
– Bardzo pani uprzejma, dziękuję. Kupię jej tylko tego cholernego kwiatka. Jakiego chcesz? Poproszę jedną malwę – zwrócił się do ekspedientki.
– Chyba chryzantemę?
W tym momencie w jego kieszeni zawibrował telefon.
– No halo – warknął w słuchawkę. – No, kurwa, jesteśmy już na parkingu, ale Zuzia leży na chodniku i wyje o kwiatka. Czekaj, stoję w kolejce. Jak to jakiej? W kiosku po tego zakichanego kwiatka! Nie wiem, co z nim zrobi. Najwyżej dasz go swojej mamie, ona lubi różne zielska. Nie, no co ty, nie róże. Chryzantemy podobno. Co ty bredzisz? Jak to wróżę śmierć twojej mamusi? Kotku…? – Spojrzał skonsternowany na komórkę. Najwyraźniej biedak nie mógł pojąć, gdzie popełnił błąd.
Całe szczęście, że rzekoma Zuzanna przestała odgrywać rolę rozgwiazdy na chodniku. Teraz dla odmiany z ciekawością przyglądała się dziecięcym zabawkom wystawionym przez starszą ekspedientkę w jednej z witryn.
„Jak na moje oko, nie potrzebuje już żadnego kwiatka” – skwitowała Dagmara, spoglądając na ojca, który właśnie szukał drobnych w portfelu.
*
Patrycja leniwie otwarła oko. Nareszcie była sobota! Mogła z czystym sumieniem poleniuchować. W końcu wszyscy na to zasłużyli, chłopcy też.
Spojrzała w stronę łóżeczka, w którym Antoś spał w najlepsze. Przez sen odrzucił na bok kołderkę w niebieskie chmurki, ręce zarzucił nad główkę i cichutko pochrapywał. Niedawno przeszedł niegroźne przeziębienie, lecz nadal miał problem z napływającą do noska wydzieliną. „Może warto przejść się do kontroli?” – pomyślała. Z drugiej strony na samą myśl o niebotycznej kolejce rodziców tłoczących się przed lokalną przychodnią, w której przyjmował pediatra, aż się wzdrygnęła. Trudno, ktoś się poświęci i postoi przez pół dnia. Teraz byli w trójkę. W końcu do małżeństwa Kurzajków dołączyła także teściowa. „Trójkącik jej życia” – prychnęła pod nosem.
Przygarnęli Dagmarę po tym, jak teść obwieścił żonie, że odchodzi. Po czterdziestu wspólnie spędzonych latach odkrył niezgodność ich charakterów. Jakoś wcześniej mu to nie przeszkadzało.
Zgody za to poszukał w innym miejscu. Jego wybranka miała trzydzieści pięć lat, długie nogi i blond włosy po sam pas. Zakochał się, jak stwierdził, a Dagmarę szlag o mało nie trafił. Na domiar złego mieszkanie, w którym mieszkali od ślubu, prawnie należało do teścia. Jeszcze jako kawaler odziedziczył je po swojej babci. I tak teściowa, po czterdziestu latach usługiwania, wylądowała na bruku. Hubert oznajmił, że Angelika wprowadzi się do niego. Wszak tworzyli poważny związek. Pozostawało zagadką, czym rozkochał w sobie tak młodą kobietę, która mogłaby być przecież jego córką.
W zaistniałej sytuacji musieli z Adamem wyciągnąć pomocną dłoń do Dagmary. Po raz pierwszy w życiu teściowa miała sprzymierzeńca w osobie swojej synowej.
W teorii Patrycja nie mogła narzekać na podjętą decyzję. Dagmara starała się im pomóc, i to na każdym polu, czasami aż za bardzo. Patrycja nie pamiętała już, kiedy ostatni raz ugotowała obiad. Nie była może w tej dziedzinie wybitnie uzdolniona, ale kuchnia wegańska wychodziła jej całkiem smacznie. Kiedyś Antoś uwielbiał buraczkowe racuchy lub marchewkowe krokiety, które chwytał w pulchną rączkę i zajadał z apetytem. Lubiła eksperymentować w kuchni. Nie była zagorzałą weganką czy wegetarianką, ale nie przepadała za mięsem. Wolała zaserwować bliskim smaczną rybę lub warzywną wersję tradycyjnego dania. Nawet pediatra przy ostatnim szczepieniu zaznaczył, że mięso wystarczy podawać trzy razy w tygodniu, nie więcej. Tego się trzymali.
Teraz gotowała teściowa. Patrycja nie mogła powiedzieć, że Dagmara była złą kucharką. Gotowała tradycyjnie, więc niemal każdego dnia na obiad serwowała mięsiwo, gdyż jak przekonywała, mężczyźni potrzebowali dużo białka. Do czego? Tego nawet licho nie wiedziało. Z warzyw jadali tylko ziemniaki, na dodatek umaszczone obficie masłem. Patrycja nie chciała jej dopiec, lecz od pewnego momentu na stole zaczęły pojawiać się dwie wersje obiadu oraz innych posiłków. Co z tego, że wczoraj mieli smak na sałatkę z grillowanym łososiem, skoro Dagmara zdążyła już im podać domowe kartacze okraszone boczkiem? Postawiła talerze przed bliskimi i spojrzała na zgromadzonych jak kot ze Shreka. Nikt nie odmówił spróbowania.
Patrycja miała dość pseudo diety teściowej. Jeszcze chwila i nie zapnie się w żadne spodnie. Nie mówiąc o Adamie, który nigdy nie był typem sportowca, a z aktywności fizycznych uznawał jedynie chodzenie oraz jazdę na rowerze. Dobre i to. Od urodzenia Antosia miał wykupiony karnet na siłownię. Ba! Nawet docierał tam średnio dwa razy w tygodniu. Pozostawało tajemnicą, co na niej robił. O ile w sylwetce Patryka, który mu towarzyszył, zauważyć można było zmiany, o tyle Adam nadal był szczupły jak przecinek. Patrycja kochała go takim, jakim był. Martwiła się tylko o jego zdrowie. Wystarczy, że Adam miał bzika na punkcie czekolady. Przy dalszym kucharzeniu Dagmary cukrzycę i podwyższony cholesterol miał w kieszeni.
Dlatego Patrycja postanowiła jeszcze dziś rozmówić się z teściową. Ustalą grafik, tak będzie sprawiedliwie. Od tej pory będą gotować na zmianę, aby żadna z nich nie była pokrzywdzona. Tylko jak jej to powiedzieć, by obyło się bez ofiar?
*
Buzowała ze złości. Była zmęczona do granic możliwości. Od czterech miesięcy, czyli odkąd urodziły się bliźniaczki, nie przespała nawet jednej nocy. Można rzec, że była na to przygotowana, lecz rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Dziewczynki były kolkowe, więc conocnego masowania brzuszka, kołysania nie było końca.
Na domiar złego dwuipółletnia Zosia postanowiła dobitnie przypominać mamie, że też tu jest. Płakała razem z niemowlętami. Przy każdej nadarzającej się okazji. Zabrakło puzzli w układance? Płacz. Potknęła się o porozrzucane zabawki? Płacz. Mama poszła zrobić siku? Płacz. Mama przytulała i usypiała bliźniaczki? Płacz.
Adela miała ochotę zwiać, gdzie pieprz rośnie. A że w dzieciństwie uwielbiała oglądać z babcią program Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej, to jako takie rozeznanie posiadała, gdzie takowej przyprawy szukać. Byle jak najdalej stąd.
Patryk lepiej sobie radził. Przy nim Zosia była o wiele spokojniejsza, potrafiła się grzecznie bawić, oglądać książeczki na jego kolanach czy ładnie zjeść obiadek. Adela wiedziała, w czym rzecz. Po prostu mąż, gdy miał się zająć dziećmi, poświęcał im czas. Adela była rozchwytywana przez całą trójkę i zawsze miała pełne ręce roboty. Patryk nie musiał się zamartwiać tym, co zjedzą na obiad, zalegającym praniem, kurzami. Adela chciała, by mieszkanie przynajmniej z grubsza jakoś się prezentowało, ale chyba nie w tym życiu. Jak tylko udało jej się odłożyć (jednocześnie) bliźniaczki na drzemkę, od razu gnała do łazienki i kuchni, aby nadrobić zaległości. Tylko co z tego, skoro Zosia, zazdrosna o malutkie siostrzyczki, potrafiła zrobić bałagan w trzy sekundy. Nie mówiąc już o malowaniu ścian mazakami, wylewaniu wody z psiej miski, rozgniataniu pomidorów koktajlowych, by następnie wetrzeć je w dziecięcy dywanik. Adela miała tylko jedno wyjście. Musiała się sklonować, być jak Dolly.
Poza tym małżonków poróżnił jeszcze jeden szczegół. Nocne wstawanie, a właściwie to jego brak. Patryk nawet próbował pomóc żonie w nocy, ale bez większych efektów. Dzieci i tak uspakajały się dopiero w ramionach Adeli, która miała tylko dwie ręce. Często Zosia przysypiała przyczepiona do maminej piżamy, a bliźniaczki leżały pod jej pachami. Przez to Adela budziła się połamana, zdrętwiała i zła jak osa. Tak jak teraz.
Przespała może ze dwie godziny, i to z przerwami.
Spojrzała na śpiące maluchy stłamszone wokół jej piersi i poczuła dojmującą pustkę. W głębi serca wiedziała, że kocha swoje dzieci najbardziej na świecie i dałaby się za nie pokroić, a następnie posolić. Szkoda tylko, że musiała sobie o tym notorycznie przypominać. Czuła potworne wyrzuty sumienia, że nie odczuwa ciepła na samą myśl o dzieciach.
Adela nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni czuła się szczęśliwa. Ze łzami w oczach stwierdziła, że przed porodem, zanim Malina i Jagoda pojawiły się na tym świecie. O tych łzach to też można by długo opowiadać. Przez hormony Adela była całkowicie rozbita emocjonalnie. Płakała z byle powodu, przy każdej okazji, lecz czy naprawdę wszystko można zwalać na przekaźniki chemiczne? Może to z nią było coś nie tak.
Głośny płacz przerwał jej rozmyślania. Dzieci były głodne.
– Mamusiu – zawołała Zosia – zrobisz mi racuszki? Proszę.
Adela spojrzała na najstarszą pociechę i z ulgą pomyślała, że przynajmniej o logopedę nie muszą się martwić. Od pewnego czasu Zosia gadała jak nakręcona. Buzia jej się nie zamykała.
Jagoda zbudziła Malinę. Obie uderzyły w najwyższe tony, budząc przy tym pół bloku.
Rozespany Patryk spojrzał na żonę.
– Jeszcze pięć minut mi daj, kochanie. – To mówiąc, odwrócił się do niej plecami.
Zazdrościła mu tego, że mógłby spać nawet w okopach na froncie. Żaden hałas mu nie przeszkadzał. „Najpierw go ukatrupię, a później ogarnę ten pierdolnik” – podsumowała w myślach.
*
Głód zmusił ją do wstania z łóżka. Wsunęła gołe stopy w kapcie i podreptała w stronę kuchni. Otwarła lodówkę, w której zastała tym razem jedynie echo. Wyjadła już wszystko. Podobnie do filmowej Bridget Jones nie pogardziła nawet nieco starawym serem z dziurami. Popity mocną kawą nie smakował aż tak bardzo tragicznie. Nie miała żadnych zapasów, nawet dżemu. Musiała wyjść do ludzi i zrobić zakupy. Przecież nie planowała śmierci głodowej.
Spojrzała na zegar kuchenny wiszący na ścianie. Pamiętała go od dziecka. Zawsze tu był, by odmierzać czas.
Będąc brzdącem, z niecierpliwością czekała, aż w niedzielny poranek wskazówki wybiją godzinę dziewiątą. Uwielbiała Teleranek i kolorowego kogucika, który głośnym pianiem rozpoczynał program. To był moment, gdy spokojnie mogła oglądać telewizję, zajadając śniadanie. Mama w tym czasie krzątała się w kuchni. Przygotowywała obiad, aby obie mogły pójść do kościoła na mszę w samo południe. Z osiedla spory kawałek do przejścia, więc musiały wyjść dobre pół godziny wcześniej. Tato już wtedy nie żył. Były same, ale dawały jakoś radę. To wszystko dzięki mamie i jej zapobiegliwości.
Teraz dochodziła godzina osiemnasta. Idealna pora na sobotnie sprawunki.
Choć minął już prawie miesiąc od śmierci mamy, to Lidka nadal nie potrafiła się pozbierać po stracie. Na szczęście w pracy miała sporo zaległego urlopu, który teraz był jej wybawieniem. Mogła leżeć i płakać. Robiła zakupy raz w tygodniu, zaszywała się w mieszkaniu, w którym jeszcze nie tak dawno mieszkały we dwie, i przeżywała żałobę na swój sposób, wciąż na nowo.
Śmierć mamy nie była dla niej szokiem. Spodziewały się jej obie. Przez ostatni rok mama bardzo podupadła na zdrowiu. Do zaawansowanej demencji doszły skutki udaru mózgu, przez co mama wymagała pełnej opieki. Nie była w stanie sama się ubrać, umyć, zjeść.
Prywatny ośrodek kosztował krocie, nie było ich na niego stać. Z NFZ-u mogły się nigdy nie doczekać swojej kolejki. Lidka postanowiła zająć się mamą w domu. Ze skromnych dochodów, jakie miały we dwie, udało się jej załatwić opiekunkę, która zostawała z mamą, gdy Lidka musiała wyjść do pracy czy zrobić zakupy. Przez pozostały czas siedziała w domu przy schorowanej mamie, która była zupełnie nieświadoma tego, co się wokół niej działo. Potrafiła przez cały dzień spoglądać tęsknie w stronę okna, jakby czekając na coś, na kogoś.
Życie było niesprawiedliwe. Mama poświęciła córce całe swoje życie. Była młodą kobietą, gdy została wdową, na dodatek atrakcyjną. Spokojnie mogła wyjść powtórnie za mąż, kandydatów nie brakowało. Jednak nie miłostki były jej w głowie. Nie chciała, by jakiś mężczyzna zachwiał ich wspólnie wybudowanym poczuciem bezpieczeństwa.
Dopiero pod koniec życia wpuściła do serca Jędrusia. To on wyciągnął mamę z ciemnej piwnicy, do której wpadła w trakcie potańcówki w domu seniora. Zrządzenie losu sprawiło, że tych dwoje zapałało do siebie uczuciem. Jędruś przeciwstawiał się starości na swój własny sposób. Pomimo osiemdziesiątki na karku wciąż biegał, ćwiczył, wychodził do ludzi, zdrowo się odżywiał. Niestety rodzina miała zgoła odmienne zdanie na temat stanu jego zdrowia, dlatego postanowiła oddać staruszka do domu opieki. On również chorował na alzheimera. Jako były wojskowy nigdy nie zaakceptował tej prawdy.
Lidka zdawała sobie sprawę, że tych dwoje nie miało szans na wspólną przyszłość, lecz kibicowała ich uczuciu z całego serca. Zawoziła mamę do Jędrusia niemal w każdy weekend. Mama, odkąd go poznała, była szczęśliwsza. Miała powód, by co sobotę pięknie wyglądać czy piec ciasta w odwiedziny do ukochanego mężczyzny. Udar przekreślił wszystko.
Ze względu na stan zdrowia Jędruś nie mógł pozwolić sobie na samodzielną eskapadę do Siemianowic Śląskich. Z kolei jego córka wraz ze swoim mężem uznali, że nie przyłożą ręki do tych fanaberii. „Też mi coś, osiemdziesiątka na karku i miłość” – stwierdziła, gdy Lidka przy którejś już wizycie z kolei nieśmiało zapytała o taką ewentualność.
Na szczęście miały przyjaciół. Zdarzyło się, że to Patryk raz zawiózł mamę do Wisły, gdy Lidka zachorowała na grypę. Lidka miała pewne obawy, czy może mamę powierzyć Dagmarze i Zdzisi, które co prawda zapewniały: „Przecież będziemy jej pilnować”, ale po tym, co nawywijały w ubiegłym roku… Starszym paniom nie brakowało odwagi i fantazji, ale z drugiej strony kiedy mają szaleć jak nie teraz?
Były największym błogosławieństwem, jakie spotkało mamę po udarze. Pomagały, jak tylko mogły. Nie dość, że gotowały i wekowały słoiki dla mamy i Lidki, to na dodatek spędzały z chorą mnóstwo czasu. Zabierały ją na spacer w wózku, oglądały z nią seriale, czytały jej plotkarskie gazety. Dagmara na zmianę ze Stefką przynosiły kolorowe czasopisma, które czytały chorej, gdyż jak stwierdziła mama Adama:
– Dziecko! Toż to kota do głowy można dostać. Nic tylko ciągle leżeć. Biedna Ilonka sama sobie przecież nie przeczyta. Przynajmniej tak mogę pomóc. – Po tych słowach otwarła szeleszczącą gazetę na samym środku. – Ale jaja! Wiedziałaś, że ten aktor, no ten, co grał… – trajkotała dalej w stronę łóżka, nie zważając na stojącą obok Lidkę.
Zasapana Zdzisia przybiegała codziennie, czasem i dwukrotnie, za każdym razem przynosząc domowe wiktuały zamknięte w słoikach. Ubzdurała sobie, że tym przyśpieszy powrót Ilony do zdrowia. Na nic się zdały zapewnienia Lidki, że przecież ona sama również gotuje i dla siebie, i dla mamy. Może nie była MasterChefem, ale domowy rosół czy polędwiczki umiała przygotować. Po dwóch tygodniach Lidka skapitulowała.
Bez tych momentów Lidka by zwariowała. Tak przynajmniej miała trochę czasu, by móc samej się ogarnąć. To pokrzepiające mieć tak wspaniałych przyjaciół. Adela ze względu na ciążę, a później poród nie mogła zbyt wiele pomóc, ale wysyłała Patryka na misję. A to przywiózł zgrzewki wody mineralnej, aby Lidka nie musiała dźwigać, a to pomógł przetransportować mamę do samochodu, gdy musiały się zgłosić do szpitala. Adam z kolei przychodził co sobotę czytać mamie powieści wypożyczone z biblioteki. Patrycja także wpadała na babskie ploteczki przy kawie, którą rozstawiały w pokoju, który zajęła mama. Każdy z nich chciał, by Ilona wciąż czuła się ważna. W dodatku przyjaciółki dbały, by to Lidka nie dostała tego całego kota. Wyciągały ją na spacer, na plac zabaw. Nawet do fryzjera udało im się ją zaciągnąć. To była miła odmiana, pomyśleć wreszcie o sobie i zapomnieć choć na kilka minut o piętrzących się wokół problemach.
Starała się dać z siebie wszystko. Podświadomie zdawała sobie sprawę, w jak ciężkim stanie znajdowała się jej mama, lecz serce podpowiadało jej, że jeszcze kiedyś usiądą razem przy kuchennym stole. Musiała wierzyć w to, że będzie dobrze. Przecież ludzie po przebytym udarze wracali do zdrowia. Tej nadziei trzymała się do samego końca.