Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Matka wie najlepiej, co jest dobre dla jej dziecka, ale czy zawsze...?
Trzy młode kobiety doświadczają matczynej miłości, każda w niepowtarzalny sposób. Adela, nie chcąc powielić błędów własnej matki, oddaje córce całą siebie. Patrycja twardo stąpa po ziemi, w końcu ma kredyt hipoteczny do spłacenia, więc gdy synek kończy pół roku, wysyła malca do żłobka. Z kolei Lidka na wieść o chorobie mamy porzuca dotychczasowe życie w stolicy i wraca do Siemianowic Śląskich. Czy starsza osoba w wyniku problemów ze zdrowiem może na powrót stać się dzieckiem? Do czego będą zdolne żywiołowe seniorki w obronie swoich dzieci i wnucząt? Dagmara i Zdzisia zdają się przekonywać, że jesień życia to jedynie stan ducha.
"Mamy w tarapatach" to niestereotypowa opowieść, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, dobrego humoru i… kupy aż po same pachy. Życie bohaterów toczy się na Górnym Śląsku, w malowniczym Bytkowie, gdzie wciąż krochmali się firanki, piecze co niedzielę rolady, a sąsiadki wiedzą wszystko. I to dosłownie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Monika Tomys
Korekta
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Fotografia Autorki
Angelika Krzywka
© Copyright by Anna Król-Bocheńska
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
Wydanie I
ISBN 978–83–67334–88–4
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2024
www.arw-vectra.pl
Patrycję Kurzajkę – młodą i nieziemsko atrakcyjną mamę. Traf chciał, że to jej w udziale przypadło noszenie spodni w związku. W pogoni za własnymi marzeniami po drodze gubi wyjątkowe chwile z synem. W odwiecznym konflikcie z teściową Dagmarą Kurzajką, której podobnie do śledzia ze śmietaną nigdy nie strawi.
Adama Kurzajkę – wiecznego marzyciela i mola książkowego, od zawsze zakochanego w swojej żonie Patrycji. Synusia mamusi, który nie boi się nowych wyzwań, nawet bycia kogucikiem domowym. Szczęśliwego tatę.
Antosia Kurzajkę – czternastomiesięcznego chłopczyka o spokojnym usposobieniu, będącego oczkiem w głowie rodziców i babci.
Dagmarę Kurzajkę – nestorkę rodu. Zawsze perfekcyjnie wykonującą wszelkie obowiązki. Z uporem modlącą się o zmiany w życiu synów.
Huberta Kurzajkę – męża Dagmary, który ponad wszystko ceni sobie spokój i uparcie poszukuje go poza domem.
Arkadiusza Kurzajkę – młodszego syna Dagmary i Huberta, którego wolny duch co rusz wpędza go w kłopoty. Obecnie będącego w szczęśliwym związku z Mirkiem.
Adelę Włosek – doktorantkę Uniwersytetu Śląskiego oraz młodą mamę. By nie powielać błędów własnej matki, w pełni poświęca się wychowaniu córki, zapominając przy tym o samej sobie.
Patryka Włoska – męża Adeli, który stara się pomóc żonie, gdy tylko może. Pracującego zdalnie w branży IT informatyka, twardo stąpającego po ziemi.
Zosię Włosek – ponad roczną dziewczynkę, prawdziwego łobuza o anielskim spojrzeniu.
Weronikę Pasek – biologiczną matkę Adeli, która żyje w myśl zasady: najpierw uderz, później pytaj.
Lidię Kłap – przyjaciółkę Adeli i Patrycji, która bez chwili namysłu rzuca dotychczasowe życie w Warszawie, by pomóc mamie zmierzyć się z chorobą.
Ilonę Kłap – mamę Lidki, która nie chce sprawiać córce niepotrzebnych kłopotów. Od trzech lat chorującą na alzheimera.
Zdzisławę Jemioł – dawniej woźną, teraz znudzoną emerytkę, a przy tym najlepszą przyjaciółkę Dagusi.
Brygidę Wiesiołek – oschłą szefową Patrycji i Lidki. Po pracy ukochaną i troskliwą ciocię Tomasza Kazimierczaka.
Tomasza Kazimierczaka – komisarza policji, który wszystkim daje się szerzej poznać jako Kazik, ochroniarz Brygidy. Po uszy zakochanego w Lidce.
Kamila Wierzbickiego – śliskiego gada, z którym Patrycja zmuszona jest pracować.
…i wielu, wielu innych.
Poznaj ich wszystkich i daj się porwać w wir rodzinnych perypetii.
Bycie matką to najtrudniejsza z ról, którą przyjdzie Ci zagrać w teatrze życia. Nie będzie wcześniejszych prób, czytania scenariusza czy przymierzania odpowiedniego stroju. Pewnego dnia po prostu nadejdzie wyczekiwane wielkie BUM!
Twój świat wywróci się do góry nogami. Fala miłości do dziecka okaże się przepotężna, lecz pomimo jej siły uczucie to nie da Ci gwarancji, że zawsze będzie kolorowo. Przyjdą trudne dni. Bolesne kolki i ząbkowanie sprawią, że wyglądem bliżej będzie Ci do zombie niż do atrakcyjnej kobiety, którą nie tak dawno przecież byłaś. I wciąż jesteś!
Właśnie o tym jest książka, którą w tej chwili trzymasz w dłoniach. Opowiada o sile kobiecości, która nierozerwalnie związana jest z macierzyństwem. W końcu trzeba być prawdziwą superbohaterką, aby przy pomocy zaledwie dwóch rąk wnieść na trzecie piętro wózek z krzyczącym i szamoczącym się brzdącem, torby z zakupami (a podobno poszłaś tylko po chleb) oraz psa. To nic, że smycz czworonoga przytrzymujesz zębami, a pot spływa po Tobie jak wodospad. Jeden uśmiech dziecka, jego czuły gest czy wyszeptane przez nie słowo „mama” sprawiają, że na nowo możesz i chcesz. I tak w kółko. Macierzyństwo przypomina jazdę kolejką górską. Czasami Twój wagonik jest na samym szczycie, by po chwili spaść z impetem w dół.
Pamiętaj, że nie możesz się bez przerwy uśmiechać, ponieważ ostatecznie skończysz ze skurczem twarzy. Masz prawo tupnąć nogą czy po prostu mieć gorszy dzień. Wtedy daj sobie więcej luzu i miłości, a przede wszystkim zrozumienia. Jesteś wspaniałą matką, najlepszą dla swojego dziecka.
W pewnym momencie, gdy chwile euforii miną, ogarnie Cię kosmiczne zmęczenie. Nie udawaj, że Ciebie ono nie dotyczy, bo i tak Cię dopadnie. Po prostu odpuść. Nie wszystko musi być zawsze posprzątane na wysoki połysk, a na obiad raz na jakiś czas można coś zamówić czy odgrzać gotowe danie. Lepiej będzie dla Twojego zdrowia psychicznego, gdy w tym czasie, zamiast biegać z miotłą po domu, usiądziesz z nogami na stole i odpoczniesz. Wypijesz w końcu ciepłą kawę lub najzwyczajniej w świecie okryjesz się puchatym kocykiem i zwiniesz w kłębek na kanapie.
Książka ta powstała, by z przymrużeniem oka przedstawić różnorodne oblicza współczesnego macierzyństwa. Bohaterki tej powieści, podobnie jak Ty, miały w głowie gotowy plan, który zdążyły wykreować już w okresie ciąży. Bądź pewna, że życie i tak napisze swój własny scenariusz.
Jesteś nie tylko mamą Antosia czy Zosi, lecz przede wszystkim wciąż tą samą kobietą, którą byłaś. Ona nadal w Tobie tkwi, co prawda nieco mniej wymalowana, zmieniona mentalnie i w wytartym dresie. To Twoje zadanie, by odkryć siłę kobiecości, która bezsprzecznie drzemie w każdej z nas. Wystarczy wsłuchać się w siebie, czego sobie i Wam z całego serca życzę.
Bohaterki, które powołałam na kartach książki, są podobne do mnie czy do Ciebie. Każda z nich na swój własny sposób stara się sprostać macierzyństwu. Podobnie jak i Tobie, im też nie jest łatwo. Poczucie humoru nieraz ratowało je z opresji. W końcu nie zawsze wszystko musi być traktowane poważnie.
Akcja powieści toczy się w sercu Górnego Śląska – Siemianowicach Śląskich. Miasto to jest swego rodzaju miedzą, oddzielającą od siebie miasta ościenne takie jak Katowice, Chorzów czy Piekary Śląskie.
Dzielnica Bytków sąsiaduje z Parkiem Śląskim w Chorzowie. Jest tu mnóstwo zieleni i spokój. Można rzec, że to wymarzone miejsce dla rodzin z dziećmi. Wszędzie blisko, lecz jednak na uboczu, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Wychodząc rano z kubkiem kawy na balkon, można usłyszeć prawdziwą ptasią serenadę. Całości sielanki dopełnia obraz ogródków działkowych, które widać zza wykrochmalonych firanek.
Tak, na Bytkowie wiele kobiet wciąż dba o to, by co tydzień porządnie wymyć okna. Robiły tak ich babcie, mamy, to i one powielają rodzinne tradycje. Gwara śląska w tym miejscu jest wciąż żywa. Nikt nie jest tutaj anonimowy, wszyscy bardzo dobrze się znają (a przynajmniej seniorki doskonale orientują się, kto gdzie mieszka). Ponadto mieszkańcy części ulicy Alfonsa Zgrzebnioka patrzą wprost na Wieżę Telewizyjną.
Bez najmniejszego trudu można tutaj obcować z naturą. Wystarczy pójść skrajem Lasku Bytkowskiego, by napotkać dzika, sarnę, jeża czy zbłąkanego lisa. Nic dziwnego, że bohaterki również postanowiły wić swe gniazda w tym miejscu.
Patrycja Kurzajka była załamana.
„Trzecie L4 w tym miesiącu, a on dopiero się zaczął. Nic tylko palnąć się w łeb!” – kotłowało się jej w głowie.
Decyzję o ponownym posłaniu dziecka do żłobka podjęli wspólnie z Adamem. Za pierwszym razem nie wyszło ze względu na słaby układ odpornościowy Antosia. Od tego czasu zdążyli już przerobić wszystkie możliwe scenariusze, począwszy od opiekunki, a skończywszy na urlopie wychowawczym. Oboje jednak chcieli pracować. Adam nie wyobrażał sobie sprawowania całodobowej opieki nad synem, a Patrycja z kolei nie mogła zrezygnować z pracy z dość błahego powodu. Po prostu zarabiała znacznie lepiej od męża.
Tylko dlaczego teraz sama ponosiła konsekwencje związane z rodzicielstwem? Pytanie to powracało niczym bumerang. Teoretycznie było to najlepsze i najprostsze rozwiązanie.
Adam, pracując w miejskiej bibliotece publicznej, nie zarabiał kokosów. Tak naprawdę było tego bardzo niewiele.
Patrycja nie mogła zrozumieć, dlaczego Adela z własnej woli brnie w doktorat z kulturoznawstwa.
– Przecież w naszym kraju kultura nigdy nie była dochodowa, po co się tak męczyć – przekonywała przyjaciółkę. – Możesz wszystko, kochana – dodawała, widząc rozpacz na twarzy Adeli.
Mimo wszystko akurat o nią była spokojna. Po prostu lubiły się przekomarzać.
Adam to zupełnie inny przypadek. Pomimo trzydziestki na karku był niczym dziecko we mgle. Wiecznie zatopiony we własnych myślach, nawet nie zauważał, gdy okulary zsuwały się z jego nosa. Patrycja jako jedna z nielicznych nie mogła narzekać na brak romantyzmu w związku. Czasami miała go aż po dziurki w nosie. Wszystko pięknie, ale ileż można słuchać słów wieszcza, gdy pranie wręcz prosi o zebranie z podłogi?
Co by nie mówić, każdy głupi widział, że pomimo pozornego niedopasowania młodzi kochali się na zabój. Dla dobra swojego małżeństwa postanowili, że oboje wrócą do pracy. W końcu dwie wypłaty to już coś.
– Nie potrzebujemy wiele, najważniejsze żeby spłacić ten przeklęty kredyt – twierdzili.
Teraz Patrycją targały wątpliwości.
Antoś poszedł do żłobka z końcem sierpnia, mając zaledwie (lub aż) jedenaście miesięcy. Pierwsze urodziny przypadały dziewiątego września, więc otrzymali dofinansowanie od państwa na opłaty żłobkowe.
Adaptacja przebiegła dość sprawnie. Antoś był niezwykle energicznym, wesołym i odważnym jak na swój wiek brzdącem, dlatego dobrze zniósł przystosowanie do nowej sytuacji. Polubił grono nowych cioć i kolegów. Problemem okazał się układ odpornościowy Antosia. Młodzi rodzice dość szybko odkryli, że opowieści na temat nabierania odporności wśród żłobkowych adeptów nie da się wsadzić między bajki.
Już drugiego dnia Antoś wrócił ze żłobka z katarem. Niby nic wielkiego, jak to mówią, katar nie choroba, ale wiadomo – z gilami po kolana dziecka na puścili. Patrycja zmuszona została więc do wzięcia L4. Szefowa Brygida Wiesiołek nie była zadowolona.
– Stara panna bez dzieci – mamrotała pod nosem Patrycja, gdy jedną ręką klikała ikonkę „wyślij” na ekranie laptopa. – Tyle dobrego, że nie muszę jej teraz słuchać. – Wyobraziła sobie minę przełożonej, która najczęściej kojarzyła się Patrycji z suszoną śliwką. – Bogu dzięki za elektronikę! – To mówiąc, zamknęła komputer.
Po kilku dniach Patrycja przeżyła déjà vu, tym razem w roli głównej wystąpiła angina. Brygida wpadła w szał.
Patrycja drżała przed kolejną zniewagą. Bała się, że tym razem może to być ostatnia tego typu rozmowa. Nie miała więc wyjścia, sięgnęła po komórkę i wybrała numer teściowej.
– Mamo? Możesz dziś zająć się Antosiem? – zapytała. – Tak, znowu. Wiem, że miejsce matki jest przy dziecku, lecz ktoś w tym domu musi też zarabiać. – Zazgrzytała zębami. – Dziękuję, mamo. Czekamy.
Z teściową Dagmarą Kurzajką od początku miała pod górkę. Jakoś nigdy nie było im po drodze. Obie kierowały się w życiu innymi priorytetami. Dagusia (nazywana tak wśród koleżanek z Koła Gospodyń Miejskich) całe życie oddała dzieciom. Sama uwielbiała ten fakt notorycznie podkreślać. Nigdy też nie pracowała zawodowo.
Ojciec Adasia, Hubert, pracował na kopalni „Wieczorek” jako sztygar, dlatego o pieniądze rodzina nie musiała się martwić. Nieraz i jakieś dodatki wpadły, tak jak sławetny talon na malucha. Dagmara pilnowała więc ogniska domowego, znajdując przy tym czas nie tylko na wychowanie Adama i jego młodszego brata Arka, lecz także na niezliczone ilości słoików z przetworami, haftowanie, szydełkowanie czy pastowanie podłóg na kolanach. Za to nigdy nie miała go dla samej siebie. Nie rozumiała zatem ambicji Patrycji, która starała się pogodzić rolę matki z karierą zawodową.
Patrycja i tak była już dziś spóźniona.
„Szefowa będzie wściekła” – pomyślała i podreptała do łazienki.
Na co dzień nie była strachliwa, lecz nie mogła sobie pozwolić na asertywność kosztem utraty tak intratnego stanowiska.
Miała chwilę, by jako tako doprowadzić się do porządku, zanim Dagmara wparuje do ich domu i rozpocznie własne rządy. Patrycja z czułością spojrzała jeszcze raz na Antosia, który odsypiał nieprzespaną noc. Niestety ona nie miała takiej możliwości. Za pół godziny musiała zdać szefowej raport.
– Cholera by to wzięła – zaklęła.
Wieczorem jeszcze nic nie zapowiadało kłopotów. Antoś był może trochę bardziej marudny. Stwierdzili zgodnie z Adamem, że to pewnie znowu przez ząbkowanie.
Niestety o drugiej w nocy zbudził ich dziwny hałas dobiegający z łóżeczka, na którego środku Antoś wymiotował. Niby nic strasznego, lecz malec wyglądał jak kupka nieszczęścia, a zawartość jego żołądka rozbryzgała się wszędzie, co przypominało scenę z filmu Egzorcysta.
Patrycja zerwała się z łóżka, przepędzając reszki snu z powiek i myśli. W przypływie naiwności uznała, że sprawę załatwią mokre chusteczki dla niemowląt. Nie tym razem. Pobiegła więc do łazienki z obolałym malcem na rękach. Wsadziła Antosia pod prysznic i przebrała w czystą piżamkę.
W tym czasie Adam ściągnął brudną pościel i rozpoczął mozolne poszukiwania czystej.
– Nie ma w tej szufladzie. Przekładałaś gdzieś? – zastanawiał się, drapiąc się po podbródku.
– Jest. Posuń się. – Patrycja jednym sprawnym ruchem wydobyła z szuflady pożądaną zgubę.
– Gdzie to było?
– W kominie – warknęła.
Patrycja zagarnęła brudne rzeczy i prędko rzuciła je na łazienkowe kafelki.
„Później to wstawię” – pomyślała.
Antoś był bardzo osłabiony i niespokojny. Był za mały na wszelkie medykamenty, dlatego Patrycja, pamiętająca przestrogi starszych mam, starała się go nawodnić. Butelką nie dało rady, więc postanowiła spróbować pipetą. Malec zrobił dwa łyczki i przysnął wtulony w maminą pierś.
„Uff, chyba już po” – przebiegło jej przez myśl.
W tym samym momencie brzuszek Antosia rozpoczął swoistą symfonię, po czym w nozdrza uderzył ich jakże charakterystyczny zapach – biegunka. I tak było do rana.
– Pewnie to jakiś wirus – stwierdził Adam i udał się w objęcia Morfeusza.
Patrycja czuwała. Tak na wszelki wypadek. Ciągle bała się, że wymioty mogą wrócić lub pojawi się gorączka. Na szczęście najgorsze było już za nimi i rano Antoś spał jak aniołek.
Patrycja weszła do łazienki, aby ukryć pod makijażem oznaki zmęczenia, jednak gdy to zrobiła, musiała pohamować mdłości. Zapach z ubranek i pościeli malca, które ten zdążył w nocy zbrudzić, dawał się mocno we znaki.
– Zapomniałam o praniu! – krzyknęła.
Rozdygotana z nagromadzonych stresów, sięgnęła po komórkę.
– Adam? Czy myjąc zęby dziś rano, nie czułeś smrodu wymiocin? Następnym razem, gamoniu, schyl swoje zacne pośladki i włóż pranie do pralki. Gdybyś nie wiedział, to jest taka dość spora maszyna z bębnem, na której co wieczór zostawiasz skarpety. – Czuła, jak fala złości wzbiera w niej niczym tsunami.
W tej samej chwili usłyszała płacz dziecka.
– Pewnie chce do mamy – odparł Adam jak gdyby nigdy nic, ze zdziwieniem zauważając, że połączenie z żoną zostało przerwane.
Z Adelą Włosek było zupełnie inaczej. Już w ciąży wiedziała, że będzie chciała zostać z dzieckiem w domu. Dać mu jak najwięcej z matczynej miłości. Starała się szczelnie zapełniać kalendarz niemowlęcych zajęć, dlatego wciąż gdzieś gnała.
Dziś pełne entuzjazmu poszły z Zosią na basen, lecz teraz, myśląc o minionym dniu, Adela czuła zmęczenie nawet w koniuszkach palców u stóp. Miała wrażenie, że jej kręgosłup już na stałe przybrał kształt esów floresów, jakimi Zosia niemal każdego dnia próbowała przyozdobić ścianę nad łóżeczkiem. Oddając się wieczornym obowiązkom (których lista zdawała się dłuższa od korka na Zakopiance w szczycie sezonu), pozwoliła sobie na swobodną wędrówkę myśli.
Wszystko zaczęło się normalnie, ot, dzień jak co dzień.
– Ma-ma, ma-ma – wołała Zosia, wychylając swoją małą, kędzierzawą główkę znad szczebelków łóżeczka.
Adela z trudem otwarła oczy. Odklejenie powiek zdawało jej się zadaniem ponad jej siły. Rozespana, spojrzała na córkę, która uśmiechała się do mamy, dając jednocześnie znać o swoim głodzie. Adela nie miała więc wyjścia. Wstała, poczochrała małą, wrzucając przy okazji parę zabawek do łóżeczka, aby Zosia nie miała powodu do płaczu czy krzyku. Zaścieliła łóżko i pełna zdziwienia zauważyła, że na zegarze wybiła już siódma.
Odkąd została mamą, miała nieodparte wrażenie, że liczba przespanych godzin tak naprawdę nie ma większego znaczenia. I tak czuła się jak zombie. „Może Patryk ma rację i faktycznie mam ostatnio zbyt wiele na głowie” – przebiegło jej przez myśl. Chroniczny brak snu – taką diagnozę to i sama potrafiła sobie postawić.
W drodze do kuchni spojrzała na męża, który siedział przylepiony do monitora. Popandemiczna rzeczywistość dopadła wszystkie polskie rodziny. Kiedy wybuchła pandemia, Patryk przeniósł swoje biuro do domu. Nieraz pracował i po dwanaście godzin.
Mieszając kaszkę dla małej, Adela przy okazji zrobiła śniadanie dla wszystkich – nie zapominając przy tym o psie. Mały kundelek o czarnym umaszczeniu już plątał się pod nogami ukochanej właścicielki, licząc, że coś do jedzenia spadnie na podłogę.
Karmiąc Zosię, po raz kolejny złamała jedną ze swoich złotych zasad wychowania i włączyła telewizor. Był to jedyny sposób na to, aby Patryk mógł nadal pracować, siedząc w tym samym pokoju i prowadząc biznesowe rozmowy. Manewrując łyżką i obsługując pilota, popijała kawę.
Szybko ogarnęła resztę porannych spraw przy dziecku: mycie, zmianę pieluchy, ubieranie i zabawienie Zosi w łóżeczku, aby móc samej przebrać się z piżamy w (o zgrozo!) dres i wykonać minimum z porannej toalety, czyli umyć zęby. Z grzebieniem we włosach zajrzała do pokoju małej, który był jednocześnie ich sypialnią. Zapach uderzył ją już od progu.
Mała z zadowoloną miną sprawdzała zawartość swojej pieluszki.
– O nie! Zostaw to, myszko, nie, nie wolno! – wykrzyknęła.
Zosia z uradowaną minką zaczęła powtarzać ulubiony ostatnio zbitek słów.
– Ne, ne, ne.
Adela w panice sięgnęła po mokre chusteczki dla niemowląt (ten, kto to wymyślił, powinien otrzymać Nobla) i rozpoczęła mozolną walkę z brykającym niemowlakiem utytłanym kupą aż po pachy.
Tak wyglądał ten czwartkowy poranek, niczym nieodbiegający od innych. Później to się dopiero działo…
Usypianie Zosi do pierwszej (i niestety ostatniej tego dnia) drzemki trwało wieczność. Adela po niespełna godzinie na paluszkach zamknęła drzwi sypialni. „Mam teraz czas dla siebie, pewnie z godzinę pośpi” – pomyślała. Następnie pobiegła do kuchni, którą musiała wpierw doprowadzić do jako takiego stanu używalności, aby móc wstawić obiad.
Dziś w planie był żurek, którego Zosia miała po raz pierwszy skosztować. Adela konsekwentnie przestrzegała swoich kulinarnych zasad w sprawie żywienie niemowląt – Zosia ma próbować wszystkiego (oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku). W końcu to już „stare” dziecko. Czternaście miesięcy to nie byle co.
„O nie! Zostało dwadzieścia minut…”. Z przestrachem spojrzała na zegar, którego wskazówki złośliwie przyśpieszały w trakcie drzemek. Adela, chcąc zrobić coś dla samej siebie, wstawiła w czajniku wodę na kawę. Gdy woda już bulgotała, pobiegła ogarnąć pozostałą część mieszkania.
– Ma-ma, ma-ma, aaaAAA! – wykrzyknęła Zosia.
– Wyspana? Zaraz zrobię coś smacznego dla ciebie, skarbie – powiedziała Adela, po czym ponownie, niczym galopująca gazela (z lekką nadwagą), pomknęła do kuchni.
„Ooo, chyba znów zapomniałam o kawie” – zauważyła.
W czasie gdy Zosia pałaszowała parówki cielęce, Adela rozpoczęła przygotowania do spaceru.
– Gdzie jest czapeczka Zosi? Ta, wiesz, z misiem? – zapytała Patryka.
– Sprawdzałaś w koszu na pranie? – odparł.
– No nie! – Adela z przestrachem zajrzała do łazienki, gdzie pranie niczym lawina na Mount Everest spływało w stronę przedpokoju.
„Dobra, później ogarnę” – pomyślała.
Po upływie kolejnych trzech kwadransów w końcu udało im się wyjść na spacer, który polegał na czym szybszym przedostaniu się z punktu A do punktu B, czyli z bloku przy ulicy Zgrzebnioka, w którym mieszkali, na boisko, którego tartan skutecznie niwelował skutki dość licznych upadków Zosi. Oczywiście nie mogło zabraknąć ulubionej piłeczki małej. Adela lubiła, gdy córeczka, śmiejąc się w głos, biegała za toczącą się przed nią zabawką. Zosia, która miała niepodzielnie swoje zdanie od małego, podskakiwała jak szalona. Na szczęście grudzień w tym roku był wyjątkowo łagodny. Raptem przez kilka dni padał śnieg, który szybciej niż spadł, zamienił się w kałuże.
– Ne, ne, ne! – krzyczała Zosia.
– Kochanie, chodź do mamy – prosiła Adela.
Dzwonek telefonu przerwał gonitwę za uciekającym niemowlakiem.
– Tylko jego mi dziś brakowało – westchnęła i odebrała. – Halo? Dzień dobry, panie profesorze! Oczywiście, że piszę cały czas. Można rzec, że wypisałam już długopis. Wyślę rozdział jeszcze dziś. Tak, tak, obiecuję.
Adela była doktorantką na Uniwersytecie Śląskim. I gdyby jeszcze robiła ten cały doktorat, dajmy na to, z biologii, chemii czy fizyki kwantowej, ale nie… Adela z uporem maniaka wybrała kulturoznawstwo. Dla całej rodziny tajemnicą pozostawało, czym miałaby się zajmować po uzyskaniu tytułu. Badać kultury? Mierzyć czaszki? Na domiar złego, zamiast zająć się kwestiami związanymi z kulturą europejską, ta postanowiła pisać o allochtonicznym pochodzeniu Indian Ameryki Południowej. W pewnym stopniu pasowało to do temperamentu Adeli, która zdawała się być nie z tego świata. Niczym kolorowy ptak wśród uczelnianych wróbli.
Niestety, nikt z jej bliskich nie utożsamiał pisania rozprawy doktorskiej z pracą. A pisanie przy maluchu było nie lada wyzwaniem. Najczęściej, by móc popracować chwilę w ciszy, uciekała do Miejskiej Biblioteki Publicznej w swoim mieście – Siemianowicach Śląskich. Tam mogła odetchnąć. W dodatku w jednej z dzielnicowych filii pracował Adam – mąż jej najlepszej przyjaciółki Patrycji. Nieraz pozwalał Adeli zaszyć się na zapleczu, gdzie pisanie szło o wiele sprawniej niż w domowym rozgardiaszu.
Patryk dzielnie sprawdzał się w roli ojca. Nie bał się zostać sam na posterunku. Adela nieraz słyszała, jak partnerzy jej koleżanek na wzmiankę o wyjściu żony z domu dostawali palpitacji serca. „Jak to? Miejsce matki jest przy dziecku” – odpowiadali. I tak spora liczba znajomych Adeli pozbawiona została tej kuszącej możliwości. Patryk był więc dzielny. Nawet gdy Zosia była jeszcze karmiona piersią, Adela mogła spokojnie udać się biblioteki, by w terminie (lub po jego upływie) oddać kolejny fragment pracy.
Niestety, w tych czasach robienie doktoratu nie było opłacalne. Adela jako doktorantka mogła co prawda ubiegać się o przyznanie stypendium naukowego, niemniej przy Zosi nie miała czasu na branie udziału w licznych konferencjach, projektach, wystąpieniach. O pisaniu artykułów nie wspominając. W konsekwencji uczelnia zakręciła przysłowiowy kurek z pieniędzmi, a Adela została bez jedynego dochodu. Dlatego była wyrozumiała dla Patryka. Wiedziała, że gdy ten zarabiał na dom, na jej barkach spoczywały wszystkie domowe obowiązki. Musiała przyznać, że Patryk nie migał się od pomocy żonie, udzielając jej zawsze, gdy tylko miał na to czas, a że czasu było mało…
Dagmara Kurzajka wyjrzała przez okno.
– Nie cierpię takiej pogody. – Wzdrygnęła się na widok deszczu. – Kto to widział, żeby tak lało przed samymi świętami – dodała. – Jeśli mam zdążyć do Antosia, muszę się zbierać. – To mówiąc, sięgnęła po płaszcz i parasolkę, koniecznie dużą.
„Z tymi parasolkami to też tylko utrapienie” – dumała, przemierzając drogę na przystanek. Dagmara była bardzo skrupulatna, lecz miała pewną wadę. Notorycznie gubiła drobne przedmioty. Choć do takich nie zaliczała parasolek (pod którymi zmieściłaby pół wojska), i tak niezliczoną ich ilość zapodziała w preferowanych przez nią środkach transportu publicznego czy sklepach.
Druga kwestia to właśnie komunikacja. Dagmara była swego czasu dumną posiadaczką prawa jazdy. Była nie dlatego, że już go nie miała, lecz z tego powodu, że ustawicznie bała się prowadzenia samochodu. Skusiła się na zrobienie kursu i zdanie egzaminu, bo tak wypadało. Rodzina naciskała, zarówno mąż, jak i synowie. Chcieli mieć darmowego szofera. „Niedoczekanie!” – prychnęła. Od tej pory unikała zasiadania na fotelu kierowcy niczym diabeł święconej wody. Co rusz wymyślała nowe wymówki – a to głowa bolała, a to leki nie te, a to zła aura, a to wypiła lampkę wina (chyba mszalnego), i tak w kółko.
Zamyślona, nie zauważała coraz liczniejszych kałuż. A miała o czym myśleć. Decyzja syna i synowej wywoływała w niej niesłabnący opór. Jak można posłać małe dziecko do tego przybytku zarazków? Nie mogła w to uwierzyć. JEJ ADAŚ się na to zgodził? Przecież to taki wrażliwy chłopiec. Myśląc o synu, wciąż przed oczyma miała jego obraz sprzed dwudziestu lat, gdy przybiegał prosto po szkole na obiad i zawsze prosił o dokładkę. A teraz takie rozczarowanie. Jej jedyny wnuk porzucony na pastwę obcych bab! A wiadomo, co tam wyrabiają z takimi maluchami? „Toć nasz Antoś mówić jeszcze nie potrafi, to i nie powie, nie poskarży” – tłumaczyła, lecz jak grochem o ścianę. Tak bardzo pochłonął ją los Adasiowego potomka, że nie zwróciła uwagi na chlupoczącą w jej butach wodę.
Dagmara bała się nowości. Z każdym dniem świat wydawał jej się bardziej obcy. Wszystkie te nowinki techniczne przyprawiały ją o zawrót głowy. „Kiedyś to było inaczej” – wspominała. Nikt nie dramatyzował, że dziecko zjadło trochę cukru. Przecież już w latach PRL-u udowodniono, że cukier krzepi. Pamięta jak dziś, gdy położna instruowała ją, aby wodę podawać dzieciom wyłącznie z glukozą. Toż tak robiła. I co, stało im się coś?
Synowa była jakaś dziwna, taka nowomodna. Nigdy jej nie lubiła. Oczywiście jako matka zdawała sobie sprawę, że kiedyś w życiu jej synów pojawią się kobiety, które wyprą matczyną przewagę, niemniej nie sądziła, że jej pociechy mają aż tak kiepskie gusta. Adaś poznał Patrycję na imprezie studenckiej. On poeta, ona księgowa. W czasie gdy Adaś rozczulał się nad losem Szekspirowskich bohaterów, ona poddawała się prawom logiki. Byli niczym ogień i woda. „On ideał, a ona… Ach, szkoda gadać” – roztrząsała Dagmara wciąż ze smutkiem życiowy wybór syna. Wprost nie mieściło się jej w głowie, w kim jej pierworodny ulokował swe uczucia. Nie można powiedzieć, synowa była atrakcyjna. I to bardzo. Naturalna blondynka z nogami pod samo niebo. Nawet po urodzeniu Antosia raz-dwa wróciła do dawnej formy. Wiecznie w biegu, wiecznie poza domem.
Co by nie mówić, Adaś przynajmniej po bożemu rodzinę założył. Nie to co Arek. „O nim to lepiej nie wspominać” – westchnęła z ubolewaniem.
Czwartek nie oszczędził też Lidki Kłap. Zaczęło się od ekipy remontowej, która pomyliła godzinę zlecenia.
Dzień wcześniej Lidka do późnej nocy upychała w kartonach dobytek swojego trzydziestoletniego życia. Wydobyła z pudła leżący na wierzchu ulubiony koc i padła na kanapę ze zmęczenia. Decyzja o przeprowadzce była spontaniczna i podyktowana przez okoliczności, o których w tej chwili nie chciała myśleć. Nic więc dziwnego, że gdy o szóstej rano, czując się jak potrącona przez tramwaj, weszła do łazienki, marzyła o ciepłym prysznicu i świeżej kawie.
Rozebrana, stanęła pod deszczownicą i ze zgrozą odkryła, że woda co prawda leci, lecz dobra do morsowania. Lidka nie znosiła zimna, odnosiło się to także do napojów, o które zawsze prosiła, by nie były wprost wyciągnięte z lodówki. Szybko zakręciła kran, ale to nie powstrzymało lodowatych igiełek od wbicia się w jej rozgrzane ciało. Była wściekła.
Opatuliła się szczelnie w dres i z marsową miną wmaszerowała do kuchni. Oczywiście na domiar złego kawa w słoiku „wyszła”.
– Zaraz mnie tu piorun strzeli! – wykrzyknęła.
W tej sekundzie, niczym najlepsze lekarstwo na duszę (i reumatyzm), przybył do kuchni pies imieniem Kot, który czym prędzej wskoczył na kolona swej pani.
– Dobrze, że jesteś, Kocie – rzekła, wtulając twarz w puchate psie futerko.
Z Kotem, a tak naprawdę psem, to dopiero była historia. Zaczęła się wraz z wybuchem pandemii, gdy Lidka postanowiła adoptować małego kotka. Nie chciała być w domu dłużej sama, a poza tym perspektywa, że ktoś niecierpliwie czeka na jej powrót z pracy, była pokrzepiająca. Stwierdziła, że adopcja to najlepsza z możliwych opcji. „Jest tyle nieszczęśliwych stworzeń, chociaż jedno z nich będę kochać” – dumała.
Wzięła dzień wolny w redakcji i wsiadła w samochód z zamiarem dotarcia do jednego z warszawskich schronisk. Przeznaczenie miało swój własny plan. Zmierzając do celu, nagle niemal pod same koła z krzaków wyskoczył pies. Lidka nigdy nie była typem psiary, od małego wychowywała się z kotami, ale tym razem było inaczej. Wybiegła z samochodu, a jej oczom ukazał się widok prawdziwej kupki nieszczęścia. Była nią zbitka psiej sierści, która oblepiała wychudzone ciałko. Nie namyślała się zbyt długo. Ściągnęła swój (notabene ulubiony) sweter w kolorze fuksji i opatuliła nim zwierzaka. Już po dotarciu do mieszkania wiedziała, że miał być kot, a będzie pies. A może to pies zostanie Kotem?
Dźwięk dzwonka do drzwi wwiercał się w mózg Lidki. Wychyliła piegowatą twarz wtuloną w Kota, któremu przy okazji oznajmiła:
– Szykuj się, psie. Od tej pory nic nie będzie już takie samo.
Lidka kochała małe mieszkanko w Siemianowicach Śląskich przy ulicy Zgrzebnioka, w którym mieszkała razem z mamą.
Ilona, mama Lidki, zachorowała trzy lata temu. Zaczęło się od błahostek. Nikt nie podejrzewał, że są to pierwsze symptomy choroby, która tak bardzo wywróci ich świat do góry nogami. Ot, mama zapomniała, po co poszła do sklepu, z jakiego powodu otwarła lodówkę czy wreszcie co chciała w danej chwili powiedzieć rozmówcy. Diagnoza była druzgocąca – alzheimer. Nikt nie był w stanie w to uwierzyć, przecież mama dopiero co świętowała swoje sześćdziesiąte urodziny.
Lidka była załamana. Miała nadzieję, że współczesna medycyna potrafi zdziałać cuda. Jak się okazało, nie w przypadku choroby neurodegeneracyjnej, która w ostatnim kwartale tak bardzo przybrała na sile. Lidka była jedynaczką, więc opieka nad mamą spoczywała na jej wątłych barkach. Taty nigdy nie poznała. Był górnikiem i zginął na szychcie. Lidka miała wtedy niespełna roczek, więc nie zachowała żadnych wspomnień związanych z tatą. Bardzo jej go brakowało. Tym bardziej teraz.
Wiedziała, że alzheimer nie boli, lecz perspektywa utraty pamięci była dla Lidki potworna. Młodą kobietę przerażało spojrzenie zagubionego dziecka na twarzy swojej mamy. Najbardziej obawiała się momentu, w którym mama mogłaby jej nie poznać.
Lekarstwa uśpiły chorobę na ponad dwa lata, lecz w ostatnim czasie Lidka zauważyła niespodziewany regres w zachowaniu mamy. Postanowiła, że nie zostawi najbliższej osoby w potrzebie i będzie przy niej. Przecież o miłości nie można tak łatwo zapomnieć, prawda?
Lidka była pewna, że nadszedł czas na zmiany, zarówno w mieszkaniu, jak i w sercu.
Adela wprost nie mogła się już doczekać, aż zegar wybije godzinę drugą. To sobotnie popołudnie postanowiła poświęcić sobie. Miało to być jej drugie wyjście do salonu fryzjerskiego od narodzin Zosi. Tym razem bez pośpiechu i bez ciągłego zerkania w ekran smartfonu. Pierwsza wizyta zakończyła się szybciej, niż fryzjerka mogła to przewidzieć.
Zosia miała wtedy raptem dwa miesiące i była karmiona wyłącznie piersią. Już dzień wcześniej Adela z wielkim trudem, ale jednak dała radę przygotować buteleczkę mleka. Patryk obiecał, że sobie poradzą. W najgorszym razie mieli pod ręką opakowanie mleka modyfikowanego, którego starali się nie podawać bez konieczności. Adela bardzo chciała sama wykarmić swoje dziecko.
Fryzjerka nałożyła farbę na włosy, których stan wołał o pomstę do nieba, i zaprosiła Adelę na wygodny fotel. Ta, z błogim uśmieszkiem błąkającym się po jej twarzy, rozsiadła się jak królowa angielska. I gdy już miała sięgnąć po książkę ukrytą w plecaku, którą notabene czytała już od pół roku, zadzwonił telefon.
– Tak, kochanie? Coś nie tak? – zapytała.
– Ogarniamy. Powiedz mi tylko, gdzie są pieluszki.
– Na komodzie, w wiklinowym koszyku, po prawej.
– To właśnie ostatnia z nich wyszła.
– Nową paczkę masz schowaną w naszej szafie, po lewej.
Po dwudziestu minutach w plecaku ponownie rozległ się sygnał przychodzącego połączenia:
– Nie mamy już mleka. Musisz przyjechać. Mała nie chce modyfikowanego nawet spróbować. – W tle słychać było przeraźliwy płacz dziecka.
Adela, niewiele myśląc, wybiegła z salonu tak jak stała, czyli z folią aluminiową na głowie. Musiała zrobić na przechodniach piorunujące wrażenie, niczym kosmita z dalekiej galaktyki, ponieważ każdy zerkał z ciekawością w jej kierunku. Nie mogła pozwolić, by jej córeczka cierpiała z pustym brzuszkiem.
W domu poczuła się, jakby bezwolnie stała się uczestniczką programu z ukrytą kamerą, gdzie prezenterzy na oczach wszystkich robią sobie jaja z nieświadomych niczego ludzi.
– Patryk, to jest mleko w proszku, którego używam do robienia kremu z przepisu mojej babci. Tu masz mleczko Zosi, pisze jak do osła. Chyba tego nie podałeś małej? – zapytała.
Patryka, zdaje się, wystraszyło spojrzenie żony, które nie miało pożądanych mocy. Inaczej jej ślubny już by leżał trupem.
Dziś miało być inaczej, a z pewnością spokojniej. Na wszelki wypadek Adela jednak wyciszyła telefon, pozostawiając jedynie włączone wibracje.
Fryzjerka, zdaje się, pamiętała wybiegającą z jej salonu młodą mamę, więc sprawnie wyciągała pojedyncze pasma włosów, by nieco rozjaśnić ich naturalny, ciemny kolor. Widać było, że aż ją korci, żeby zadać kilka pytań lub wygłosić jakieś mądrości życiowe. Znała rodzinę Adeli od wielu lat, więc ni z tego, ni z owego rzekła:
– Powiem tak, wiadomo, że dziecko jest najważniejsze. Ja od początku zawarłam z mężem pakt. Usypialiśmy dzieci zawsze o tej samej porze. Wiesz – nie wiadomo, kiedy przeszła z Aldoną na ty – że mam dwie córki. Bez względu na okoliczności o godzinie ósmej powinny były już spać. Przecież my też mieliśmy swoje potrzeby. Jak nie zadbasz o męża, to będzie lipa, mówię ci. On sam jest jak małe dziecko, i to jeszcze takie we mgle. On ci tego nie powie, ale w pewien sposób jest zazdrosny o Zosię. Wiesz, chodzi o to, że teraz nie masz już dla niego tyle czasu, a nawet jeśli jakimś cudem masz, to brak ci sił na samo myślenie o seksie. Ale bez tego daleko nie zajedziecie. No, skończone! Odpocznij sobie chwilkę. – Skierowała Adelę w stronę wymarzonego fotela.
„Jakim cudem ona to wszystko wie?” – myślała Adela zażenowana. Faktycznie, ostatnio nie mieli zbyt wiele czasu dla siebie z Patrykiem. Adelę coraz bardziej uwierała tęsknota za mężem, który niby był w pokoju obok, lecz ciągle poza zasięgiem żony. Wszystkie wolne chwile poświęcali wychowywaniu córeczki i domowym obowiązkom, których z każdym dniem przybywało.
Tym razem ochota na relaks minęła Adeli bezpowrotnie.
W sobotnie południe Patrycja miotała się po całym domu. Włosy spięła w warkocz, który dodatkowo schroniła pod kraciastą chustką. Całość miała wyglądać niezwykle uwodzicielsko, przynajmniej tak to się prezentowało na modnych ostatnio kontach licznych influencerek, które usilnie wmawiały obserwującym, że można pchać wózek, nieść zakupy i wyprowadzać psa na smyczy nie dość, że jednocześnie, to na dodatek w kusej sukience i niebotycznych szpilkach eksponujących zgrabne nogi. Efekt był z pewnością piorunujący.
Patrycja przypominała nieco nawiedzoną babkę zielarkę, której brakuje tylko wiechcia ziół do odkażania mieszkania i świeżych kwiatów wetkniętych we włosy. No cóż, nikt z nas nie jest doskonały, a popyt na szeptuchy ostatnio wzrósł.
Patrycja czuła, że zawiodła. Nie zdała egzaminu jako matka. Pomimo usilnych starań nie była w stanie siedzieć w domu przy dziecku dwadzieścia cztery godziny na dobę. Brakowało jej życia sprzed ciąży. Wstydziła się tych myśli nawet przed samą sobą. Czy tak trudno zrozumieć, że chciała być mamą i pozostać nadal tą Patrycją, którą była? Była kiedyś, bo z pewnością teraz w niczym jej już nie przypominała. Targały nią potworne wyrzuty sumienia, które postanowiła zagłuszyć w jedyny znany jej sposób – sprzątając. Patrycja była święcie przekonana, że dzięki temu w jej życiu na nowo zagości spokój i ład.
„Kogo tam niesie?” – pomyślała, wyłączając odkurzacz z prądu i podchodząc do drzwi.
Musiała przerwać sprzątanie, a czasu nie miała zbyt wiele. Szczerze? – nie dawała Adamowi więcej niż pół godziny. Pewnie po tym czasie przyjdzie do domu wykończony samodzielną opieką nad ich wspólnym dzieckiem. Minął kwadrans, od kiedy wyruszyli z zamiarem zdobycia jedynej – w pobliżu ich bloku – huśtawki. Doprawdy, co za patałach to wymyślił? Dzieci od groma i jedna odrapana huśtawka. To musiało się skończyć bijatyką. I nieraz taki właśnie finał przybierały niewinne dziecięce zabawy.
Zniecierpliwiona, otworzyła drzwi, by następnie zostać odepchniętą przez własną teściową.
Dagmara wparowała do mieszkania synowej jak do siebie i od razu pomaszerowała w stronę kuchni.
– Co tak długo? Ileż można czekać? Zrobiłam wam zakupy. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ważną rolę w życiu dziecka odgrywa zdrowe żywienie? – powiedziała i zaczęła wykładać towary z siatki wprost na blat. – Babusia zaraz zrobi zupkę na cielęcince wnusiowi. – Dagmara nawet nie spostrzegła, że jej synowa w tej chwili dostała oczopląsu. – Chyba nie chciałaś dać dziecku pomidorowej na… przemysłowym kurczaku?! – wykrzyknęła, chwytając się za serce.
Patrycja stała jak ten przysłowiowy słup soli. Nie należała do lękliwych kobiet, życie nauczyło ją walczyć o swoje, lecz przy teściowej czuła się jak przedszkolak postawiony do kąta. W dodatku za niewinność! Była wściekła na siebie, gdy zamiast odparować ciętą ripostą, zapomniała języka w gębie. Nic więc dziwnego, że Dagmara nie mogła zrozumieć, jakim cudem jej syn wybrał sobie taką kobietę.
Ze stanu osłupienia wyrwał Patrycję kolejny dzwonek do drzwi, który nie przestawał wybrzmiewać.
– Ktoś się na nim uwiesił! Co za… – Nie dokończyła swoich rozmyślań, u progu bowiem stał nie kto inny, jak Adam z Antosiem na rękach.
Jej ślubny prezentował się – nie przymierzając – niczym wrak człowieka próbujący dogonić uczestników rajdu Dakar.
Antoś – bez czapki, z rozpiętą kurteczką, umorusaną buzią i wielkim na pół czoła siniakiem – nie wyglądał wcale lepiej.
– Chryste Panie! Matko Przenajświętsza! Jak wy wyglądacie? Już się wami zajmę, misiaczki moje najukochańsze. – Dagmara szarpnęła syna za kurtkę, gdyż ten ciągle stał na klatce schodowej, przytrzymując się framugi.
Z ochotą przekazał babci wnuczka, a sam ze zdziwieniem zwrócił się do Patrycji:
– Spałaś, kochanie? Udało ci się zdrzemnąć? – Adam pieszczotliwie dotknął policzka żony. – Tylko nie kłam, widzę, jakie masz zmierzwione włosy. To teraz ja sobie chwilkę odpocznę. Tak będzie chyba uczciwie. – Puścił Patrycji oczko, a ta po raz drugi przybrała dziś postawę żony Lota.
I tylko nikt z zebranych nie dostrzegł błyszczących radością oczu dziecka.
Biegła ile sił w nogach, a że lata nie te, co kiedyś, to i sił jakby mniej. Za dużo czasu zeszło jej u Antosia, ale kto miał to wszystko lepiej zrobić jak nie babcia?
– To nie do pomyślenia, żeby dawać dziecku jeść byle co, nie ścierać kurzy, potykać się o zabawki i jeszcze mieć takie smugi na szybach. Co sobie sąsiedzi pomyślą? – biadoliła. Dagmara musiała przyznać, że z Patrycji jest kiepska żona i matka. Co prawda jej chłopcy wydawali się zadowoleni i Antoś tak lgnie do matki, ale to nie znaczy, że ona nie widzi. – Takie zaniedbania! Jak mogła dopuścić, żeby wnusio chodził do żłobka, a synuś jadł gotowe pierogi? – mamrotała pod nosem.
Dagmara, myśląc o synowej, dostawała palpitacji serca. Organ ten wydawał się niczym dzwon Zygmunta do czasu, aż jego właścicielka zdała sobie sprawę, na jaką poniewierkę skazała swoich chłopców. Przecież Adaś mógł nadal mieszkać z mamą. Spokojnie by się pomieścili. Hubert i tak ciągle przesiadywał na ogródku działkowym. Adaś mógł więc powierzyć Dagmarze wychowanie swojego potomka. Do sypialni wstawiliby łóżeczko, a ona z Hubertem zajęliby dawny pokój dzieci. Patrycja w końcu jako matka mogłaby ich odwiedzać. Niestety, Adaś zdawał się głuchy na wszelkie argumenty.
– Trudno! Przynajmniej będę ich nadzorować z oddali, lepiej trzymać rękę na pulsie. Czy ty, Chrupek, mnie w ogóle słuchasz? – Odwróciła się w stronę ukochanego zwierzaka. Mały kundelek w odpowiedzi zamerdał wesoło ogonkiem.
Pojawienie się w domu czworonoga było najlepszym, jak do tej pory, przedsięwzięciem Huberta. Oczywiście nie wliczając w to przyjścia na świat ich dwóch synów. Chrupek sam się do nich przypałętał. Hubert znalazł go umorusanego ziemią, gdy ten z zaciekłością przekopywał mu ogródek, chcąc dopaść kreta. Okazało się, że lokalna znajda znalazła w siatce oddzielającej działki dziurę, przez którą zdołała się przecisnąć. Hubert miał słabość do zwierząt, w przeciwieństwie do ludzi. Podszedł do psa, pozwolił się powąchać z każdej strony i pogłaskał skołtuniony łepek. Nie miał nic innego pod ręką, wszak nie spodziewał się gości, więc poczęstował psa chrupkami o smaku orzeszków ziemnych.
– Tak ci smakuje? – zaśmiał się, widząc apetyt psa. – To będziesz Chrupkiem, pasuje?
To było dwa lata temu. Od tej pory cała rodzina zdążyła już pokochać pieska.
Dagmara podskoczyła na widok zegara, który – o zgrozo – wskazywał godzinę szesnastą. Dziś to właśnie u niej miało się odbyć dodatkowe spotkanie Koła Gospodyń Miejskich, na którym panie planowały przedyskutować kwestię związaną ze zbliżającymi się świętami, a co za tym idzie możliwością zgromadzenia odpowiedniej ilości środków na wycieczkę. Od lat ich działalność skupiała się na sprzedaży różnych lokalnych smakołyków. Uzbierane pieniądze przeznaczały na wybraną wycieczkę. Dzięki temu nie dość, że czuły się docenione przez niezliczoną ilość smakoszy swych dań, to w dodatku mogły co nieco zwiedzić. W przyszłym roku kalendarzowym planowały wyjazd na Słowację.
Wszystkie uczestniczki tych spotkań uwielbiały swoje towarzystwo, choć postronnym mogło się wydawać, iż jest inaczej. Była to też doskonała okazja do plotkowania. Powiedzieć, że były w tym dobre, to jak nic nie powiedzieć. Nic nie umknęło ich uwadze. Były jak osiedlowy monitoring bez gniazdka. Nieraz z tego właśnie powodu chwytały się za kudły.
Dagmara miała jeszcze godzinę, by doprowadzić się do stanu używalności, gdyż mieszkanie jak zawsze lśniło czystością.
Nawet Patrycja musiała przyznać, że Dagmara jak na swoje lata była w świetnej formie. Miała szczupłą sylwetkę o odpowiednich, można rzec, zaokrągleniach. Skrupulatne wizyty fryzjerskie (które stały się tajemnicą poliszynela) miały skrzętnie skorygować wiek Dagmary. Modne krótkie strzyżenie wyostrzało jej rysy. Jedno tylko nie ulegało zmianie – ich odcień. Dagmara od lat była wierna jednej farbie i zawsze wybierała z ich palety kolor platynowego blondu. Poza wizytami u fryzjera nie dbała specjalnie o swoją urodę. Uważała, że naturalność (nie licząc farby na włosach) była i będzie w cenie. Była pewna, że umycie twarzy mydłem Bambino, a następnie potraktowanie jej kremem marki Nivea w zupełności wystarczą za wszelkie zabiegi kosmetyczne. Pomimo tych przekonań Dagmara miała przyjemną dla oka urodę.
Zamyślona, spoglądała do lustra. „Kiedy to minęło?” – dumała. Przygładziła dłonią włosy i strzepała niewidzialny paproch na sukience. Następnie udała się do kuchni, by wstawić wodę na herbatę.
Ciasto zdążyła upiec z samego rana, jeszcze przed pójściem do Antosia – kołacz ze śliwkami z posypką (koniecznie na maśle). Wyciągnęła wykrochmaloną śnieżnobiałą serwetkę, którą przykryła stół. Woda już zaczęła bulgotać, gdy pod drzwiami dało się słyszeć przekrzykiwanie starszych kobiet:
– Dowej mi to! Jo nacisna! – Na przód pochodu wychynęła postać krzepkiej Zdzisi, której gwara śląska była nader słyszalna.
– Ilona, gdzieś ty się podziała? Wiesz, co masz powiedzieć Dagusi? Tobie na pewno nie odmówi – pytała ze zniecierpliwieniem Stefka, dudniąc palcami o balustradę.
– No właśnie nie bardzo – ze skruchą przyznała wywołana do tablicy Ilona. – Ostatnio coś pamięć mi szwankuje – dodała z żalem.
– Pieruna, posuńcie się niemoty! – Zdzisia parła naprzód, wprost do drzwi, które z hukiem otwarła sama Dagmara.
– A wy co tu tak stoicie jak ministranci przed kolędą? – Dagmara nie kryła zdziwienia. Jej oczom ukazał się doprawdy niecodzienny widok.
Wszystkie trzy wparowały do środka. Do zgromadzenia dołączył ni stąd, ni zowąd Chrupek, który poczuł się zobowiązany do obszczekania i obwąchania wszystkich obecnych. Korzystając ze sposobności, uniósł nieznacznie nóżkę i zaznaczył swoją obecność. Pech chciał, że trafiło na buty Zdzisi, zagorzałej kociary.
– Wiesz, Dagusiu, musimy ci o czymś powiedzieć. – Stefka przybrała minę prawdziwej cierpiętnicy. – Tylko nie wiem, jak to delikatnie przekazać, nie chcemy, żebyś…
– Weź nie fandzol jak potrzaskano1! – przerwała tamtej Zdzisia. – Widziałach Adasia z gryfną frelą2. – Nie wiedzieć kiedy przeszły do dużego pokoju, by dalszą debatę przeprowadzić już nad kawałkiem ciasta.
– Kiedy? Z kim? – Dagmara usiadła z wrażenia na stołku, bezwiednie wysypując cukier na stół.
– No przeca godom ci, że z gryfną frelą. Szkoda ino tej twojej Patrycji, ale powiedz mi, jakie licho gnało ją tak do tej roboty, co? Mogła w doma zostać, to i chłopa by przypilnowała – stwierdziła Zdzisia.
– Też mi coś – prychnęła Dagmara. – Ona nie jest moja. Zdzisia ma rację, już lepiej znana cholera niż jakaś nowa. To wina Patrycji, ciągle nie ma jej w domu. Jak nie robota, to konferencje, to raporty. W końcu Adaś się zbuntował, no nic dziwnego. Chłopu nie ma się co dziwić, przecież to tylko chłop – dodała z pełną powagą, a żeby podkreślić wagę słów, zaczęła machać łyżeczką.
– Obie macie rację, ale szkoda małżeństwa i Antosia w tym wszystkim. Patrycja musi z czegoś zrezygnować, więcej przebywać w domu. Trzeba im jakoś pomóc. Może wysłać ich na randkę? – Ku zdziwieniu pozostałych głos zabrała jak dotąd spokojna Ilona. – No co się tak patrzycie? Mam alzheimera, ale rozum mi jeszcze nie wyparował. Pamiętam, jak sama chodziłam na randki… – Rozmarzona spojrzała w okno, zatapiając się w swoich myślach.
– A co z Antosiem? – spytała Dagmara. – Dobrze wiecie, że ja chętnie z wnusiem zostanę, ale nie zawsze mogę. W końcu mam też inne zobowiązania.
Wszystkie dumały nad rozwiązaniem problemu młodego małżeństwa, gdy nagle Stefka przejęła inicjatywę.
– My! Przecież każda z nas potrafi zająć się dzieckiem. Mało w życiu pieluch zmieniłyście?
– Mosz recht, dziołcha3. Emerytury to i czasem do dwudziestego nie starcza, a tak dodatkowy geld4 by był. Nieźle! – Zdzisia zaczęła niespokojnie dreptać pulchnymi nogami w miejscu.
– Ale jak to tak? Mamy brać za to pieniądze? – Dagmara zdradziła targające nią wątpliwości.
– Pewnie, że tak. Wiedza, moje drogie, jest BEZCENNA. A wiedza matki liczy się podwójnie! – wykrzyknęła Stefka.
– Proponuję sformalizować nasz pomysł i założyć agencję! – wykrzyknęła Dagmara.
– Towarzyską? – Ilona wykonała znak krzyża.
– Coś ty na głowę upadła? A kto na takie próchna spojrzy? Puknij się w łeb! – odparła Dagmara. – Rozszerzymy działalność naszego klubu – obwieściła pełna dumy. – No co tak patrzycie? Bierzcie kartkę, długopis i zabierajcie się za biznesplan. – Gospodyni zatarła ręce z uciechy. – Dziewczyny! Jeszcze o ciepłe źródła na tej Słowacji zahaczymy, zobaczycie.
Każda z nich siedziała na swoim miejscu jak zaczarowana. W przeciwieństwie jednak do bajkowych księżniczek zamiast na odczarowujący urok pocałunek księcia mogły co najwyżej liczyć na ocucający i niezbyt świeży oddech Chrupka.
1 Weź… – Weź nie opowiadaj bzdur!
2 Widziałach… – Widziałam Adasia z piękną kobietą.
3 Mosz… – Masz rację, dziewczyno.
4 geld – pieniądz
Trzy tygodnie później.
Przed samymi świętami…
Z trudem otwarła oczy. Było jej potwornie zimno. Prawda była jednak okrutna – leżała na brudnej podłodze pełnej mysich odchodów. Najprawdopodobniej w jakiejś piwnicy.
Ostrożnie wstała, sprawdziła, czy nie ma żadnych oznak pobicia, czy też innego rodzaju skaleczeń. Po krótkich oględzinach mogła odetchnąć z ulgą – nogi i ręce miała całe. Wszystko było na swoim miejscu, z wyjątkiem jej samej. Za żadne skarby nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego znajduje się w tej śmierdzącej norze. Inaczej nie mogła nazwać tego pomieszczenia. Z odrazą przytknęła pod swój nos apaszkę, na której wciąż unosił się subtelny zapach perfum. Nie pamiętała, skąd ją ma.
Iloną wstrząsnęły dreszcze. Trudno stwierdzić, czym powodowane, bardziej strachem czy obezwładniającym zimnem. Schyliła się, by sprawdzić, czy gdzieś nie zgubiła jakiegoś przedmiotu, który teraz mógłby się okazać bezcenną poszlaką. Niestety, tym razem nic nie zapodziała.
Ból głowy przyszedł nagle. Czuła, że traci kontrolę nad swoim ciałem, lecz nic nie mogła już z tym zrobić.
„Skądś znam te dzwony, jestem pewna” – przebiegło jej przez myśl.
Ostatnie, co zapamiętała, to odgłos oddalających się kroków. Później była już tylko ciemność.
Przerażenie nie pozwalało Lidce normalnie funkcjonować. Mało to historii czytała o starszych osobach, które przez alzheimera zapominały, kim są? Nie pamiętały, gdzie znajdował się ich dom? Na samą myśl, że jej mama gdzieś tam błąka się zagubiona i szuka znajomej duszy, aż ją zmroziło. Musiała coś zrobić.
Po pierwsze, wzięła tabletkę, którą od dłuższej chwili Adela podtykała jej pod nos. Podobno miała ona w trymiga ukoić jej skołatane nerwy. Jak dobrze, że miała swoje dziewczyny – Adelę i Patrycję – przy sobie. Ta druga kazała Lidce wziąć się w garść i czym prędzej zgłosić zaginięcie mamy na policji.
– Mamy grudzień, co prawda dość ciepły, ale lepiej dmuchać na zimne. – Przytuliła dygoczącą z nerwów przyjaciółkę. – Wyślą patrol, rozejrzą się. Przecież nie mogła zadreptać zbyt daleko, chyba że wsiadła w autobus… Wtedy sytuacja nieco bardziej nam się skomplikuje. Aaa! – Patrycja roztarła zbolały piszczel, w który Adela przed sekundą ją kopnęła. Chciała tym samym wyhamować słowotok Patrycji, która zamiast uspokoić Lidkę, jeszcze bardziej podniosła jej ciśnienie.
Następnie zgodnie pomogły się Lidce ubrać oraz spakować wszystkie niezbędne dokumenty, nie zapominając przy tym o aktualnej fotografii Ilony.
Kwadrans później już parkowały pod komendą. Patrycja spojrzała we wstecznym lusterku na przyjaciółkę, która wyglądała jak siedem nieszczęść. „Chyba nawet zapomniała się uczesać, ale to nic” – pomyślała.
– Iść z tobą? – zapytała w zamian za to.
– Dzięki, dam radę. Poczekacie na mnie?
– Jasne, kochanie. Jakby co, to wołaj – odparła Adela.
– Jak ma wołać? Z komendy? Jeszcze ją uciszą paralizatorem – zawyrokowała Patrycja.
– To oni mogą takie rzeczy?
– Pewnie, oni mogą, kochana, wszystko, więc miej się na baczności.
Lidka, nie chcąc dłużej uczestniczyć w kolejnej ostrej wymianie zdań, czym prędzej opuściła samochód.
Zaraz za drzwiami komisariatu dość ponury posterunkowy kazał jej się wylegitymować i czekać. Lidka, nie mając innego wyjścia, usiadła zatem na krześle i czekała na wezwanie (lub na zbawienie, sama nie była pewna).
Nie chcąc z nerwów zacząć obgryzać paznokci, sięgnęła po paczkę chusteczek higienicznych, które skrupulatnie rozrywała kawałek po kawałeczku. Nic sobie nie robiła z bałaganu, który szybko powstał w miejscu, gdzie usiadła. Rzucała fragmenty chusteczek pod nogi. Posterunkowy obserwujący jej poczynania stwierdził w duchu, że kolejna nawiedzona baba im się trafiła i tyle. Taka może czekać. Nawet nie pokwapił się, by zawiadomić przełożonych o jej obecności.
Po upływie dwóch godzin przyjaciółki, nie mogąc dłużej wytrzymać z niecierpliwości, postanowiły zaczerpnąć informacji u samego źródła. Po wejściu do komisariatu nie kryły zdumienia. Lidka siedziała zrezygnowana wśród morza waty, na którą zdążyła przerobić nieszczęsne chusteczki.
Patrycja nie wytrzymała i podbiegła do kantorka.
– Heloł? Czy może pan uprzejmie poinformować przełożonych, że koleżanka tu już zapuściła… – Dalszy ciąg zdania zagłuszył dzwonek telefonu.
Posterunkowy leniwie sięgnął po słuchawkę. Na drugiej linii był z pewnością ktoś ważny, gdyż machinalnie wyprostował plecy.
– Jeszcze tego brakuje, żeby zasalutował w powietrzu – zwróciła się Patrycja do swoich towarzyszek.
– Tak, oczywiście, komisarzu Kazimierczak, przyjąłem. Tak jest! – Zakończył rozmowę i spojrzał raz jeszcze na smukłą blondynkę, której mina zwiastować mogła jedynie kłopoty. Jakoś nie miał nigdy szczęścia do kobiet. – Przepraszam, ale to nie jest mój problem, że pani przyjaciółka popuściła. W korytarzu na lewo jest toaleta, mogła zapytać.
– ZAPUŚCIŁA korzenie! Sam zaraz popuścisz, jak zdam raport twojemu przełożonemu, co się wyprawia na tym posterunku. – Aż się zarumieniła ze złości.
Adela doskonale znała jej możliwości, dlatego bez zbytniego zastanowienia odciągnęła rozeźloną Patrycję od przeszklonej szyby, zza której spoglądała nieco przygłupia postać posterunkowego. Już miała go przeprosić, bała się, że bluzgi kierowane w jego stronę przez przyjaciółkę mogą podchodzić pod jakiś paragraf. Jednak nie zdążyła otworzyć ust, gdy w drzwiach prowadzących do dalszych pomieszczeń stanął komisarz Marian Ogryzek.
– Co tu się wyprawia, Roman? – zwrócił się do posterunkowego.
– Nic takiego, panie komendancie. Właśnie miałem zawiadomić pana komendanta, że panie chyba do pana…
– To ty jeszcze tego nie zrobiłeś? – Patrycja miała głęboko w nosie zasady dobrego wychowania. Nawet nie zauważyła, kiedy przeszła na ty w konwersacji z – było nie było – organem władzy. W dodatku państwowej.
– Najmocniej przepraszam za Romana. Dopiero wdraża się w pracę na komisariacie. Skoro panie do mnie, to zapraszam do gabinetu.
– Tak po prawdzie to tylko Lidka chciała zgłosić zaginięcie mamy. Ona ma kłopoty z pamięcią. – Widząc konsternację na twarzy Ogryzka, Adela szybko sprostowała: – Nie, nie Lidka, tylko Ilona Kłap, jej mama.
Ogryzek w myślach przyznał rację Romanowi. „Byle ta trzecia okazała się stabilna emocjonalnie” – pomyślał, dając znak ręką, by zainteresowana poszła za nim.
Miał dość użerania się z babami. Wystarczyło, że jego była żona Małgorzata chciała go wykończyć. Harpia puściła go w samych skarpetkach. Na domiar złego postanowiła, że upodli Mariana także psychicznie. Za sprawą jej potajemnych knowań Ogryzek, zdaje się, bezpowrotnie stracił kontakt z przyjaciółmi. Kichać takich, pożal się Boże, przyjaciół. Nie tolerował nieszczerości. Jednak niesmak pozostał.
Dziś z samego rana Małgorzata znowu dzwoniła z urojonymi pretensjami. Marian mógł jej oddać mieszkanie, samochód, a nawet wspólnych znajomych. Jednak prędzej da się pokroić, niż odda jej swoje kocie dziecko. Teodor zostaje z nim i kropka. Nie zamierzał tracić resztek dobrego humoru, dlatego czym prędzej nacisnął czerwoną słuchawkę.
Teraz powrócił myślami na ziemię i skierował wzrok na nieco wylęknioną młodą, atrakcyjną kobietę. Marian nie ogarniał nowych mód – jej miedziane włosy były nastroszone we wszystkie strony. Ogryzek podrapał się po brodzie.
– Dobrze zrozumiałem? Chce pani zgłosić zaginięcie mamy? – zapytał.
– Dokładnie tak. Mama jest chora, ma alzheimera. Nie mam z nią kontaktu od wczoraj. Bardzo się o nią boję. Mam złe przeczucia, panie komisarzu – odparła Lidka, pociągając piegowatym nosem. Czuła, że zaraz wybuchnie płaczem, a nagromadzone emocje odnajdą ujście.
– Jeszcze dziś zaczniemy poszukiwania. Proszę się uspokoić. – Komisarz otworzył szufladę, w której trzymał niezbędne rzeczy, takie jak chusteczki.
Żywił tylko skrytą nadzieję, że kobieta nie przerobi ich na watę. Zaryzykował, wyciągnął jedną z nich i podał Lidii Kłap. Instynkt podpowiadał Ogryzkowi, że ta sprawa ma drugie dno. I to całkiem głębokie.