Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Cała rzecz z ciałami polega na tym: są niewiarygodnie łatwym łupem na żer i nikt niczego nie podejrzewa.
Wróciło. To jedno słowo może zmienić całe życie.
Lia wraz z mężem Harrym i córką Iris są całkiem szczęśliwą rodziną. Do czasu, gdy diagnoza lekarska burzy ich poukładany świat. Nie jest łatwo zaakceptować chorobę brzmiącą jak wyrok, a jednocześnie budować relację z nastoletnią córką, kiedy ma się świadomość, że nie zostało zbyt wiele czasu.
Choć Lia czuje wsparcie męża, są w jej życiu pewne sprawy i ludzie, z którymi musi zmierzyć się sama. Czy możliwe jest, aby zostawić przeszłość za sobą, skoro komórki naszych ciał zapamiętują wszystko, co się wydarzyło? I jak odejść pogodzonym, kiedy wcale nie jesteśmy gotowi, aby pożegnać się ze światem?
Zaskakujący debiut Maddie Mortimer był nominowany do Nagrody Bookera, Goldsmiths Prize, Dylan Thomas Prize oraz Sunday Times Prize. Został nagrodzony Desmond Elliot Prize. „Time”, „The New Yorker” i „The Wall Street Journal” nazwały go powieścią roku.
Fascynująca powieść o ludziach takich, jak my i ciałach takich, jak nasze. Czytałem z narastającą ciekawością i podziwem dla autorki. Po przeczytaniu ogarnęło mnie dziwaczne uczucie, strach i olśnienie zarazem.
Łukasz Barys
Tę książkę można czytać na wiele sposobów, warstwa po warstwie, aż dotrzemy do sedna… choroby. Niezwykłość lektury polega na tym, że nie da się jej streścić. Trzeba ją czytać uważnie jak mapę pełną tajemnic.
Krystyna Kofta
Czy język, którym się piszę książkę, może uratować przed śmiercią osobę, którą się kocha? Powieść Mortimer to eksperyment ze wskrzeszania umarłych – a jego rezultat wcale nie jest przesądzony! Ta książka przypomina mi pudełko na sekrety, które trzyma się pod łóżkiem i całuje się je przed snem (z obu stron).
Dorota Kotas
Macie w rękach książkę o układaniu słów w kształty, poszukiwaniu ich. Macie w rękach – bo wszystkie słowa o chorobie, miłości, cielesności, pożądaniu są boleśnie namacalne w tym świecie, tak przenikliwie realistycznym, że tylko nowotwór jest poetą. Trzymajcie tę książkę mocno.
Zośka Papużanka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Rok wydania: 2023
Tobie, Mamo
jeden
Ja
Ja, tuszu tknienie, myśli mgnienie, wyszarpnęłom się u jej początku; nie większe od kapilary, nie mądrzejsze od kantalupy, z całkiem optymistyczną wizją tego, jak się potoczy moje życie. Od tamtej pory pobolewam na jej pobrzeżach. Napawałom się swym bosostopym-po-parkiecie-przemykaniem – skąd dawniej karmiła, potąd, gdzie warzy się jej ciało; smakowałom, zadraskiwałom, przeciekałom, przeżuwałom tkanki, zakamarki, węzły, kości i fałdki tak bardzo, tak dobrze, tak mocno, że teraz czuję się tu jak u siebie.
To być może nieuniknione, że po tak długim okresie zaczynam odczuwać pewne niezadowolenie z faktu własnego istnienia. Niełatwo to przyznać. Ale przypuszczam, że turystykę katastrofalną można uprawiać tylko do czasu – potem zaczyna się wdawać stare okrutne ennui. Grecy jednakże mawiali, że na początku było właśnie znudzenie. Bogowie ulepili ludzkość z jego czarnej, pozbawionej życia skorupy, a to oczywiście brzmi zachęcająco.
Dzisiaj wdrapię się może po szczebelkach jej krtani lub pobrzdąkam w tchawicę niczym w sztabki ksylofonu, albo też zgotuję czy cofnę jakąś tam własną wielką zgrozę, bo cała rzecz z ciałami polega na tym: są niewiarygodnie łatwym łupem na żer i nikt niczego nie podejrzewa.
Aż wreszcie, oczywiście, ktoś zacznie. A wtedy, oczywiście,
już nie są.
Początek końca
Z początku końca Lia zapamiętała dwie rzeczy.
Pierwsza: ile minęło czasu, zanim zmieniły się światła.
Druga: fakt, że nikt nie zginął.
Stała o jedno przejście dla pieszych od miejsca, do którego zmierzała, w jej pulsie tętnił rytm miasta, dzień dreptał w pośpiechu ku godzinom szczytu. Jej zmysły wydawały się nietypowo wyczulone. Może to nerwy tak je porozsiekały. To było miłe. Miła odmiana. Że czuła się taka odsłonięta, taka żywa, gdy stała na tym czerwonym świetle i czekała, aż świat się odpauzuje.
Jakiś mężczyzna w przyciasnym garniturze westchnął ciężko i zatrzymał taksówkę.
Dwie kobiety rozmawiały głośno przez telefony, okrawki ich rozmów wwiercały jej się w kark; No więc ja mu na to, że nic nie poradzisz, mówię, skoro się tak czujesz. Zarezerwowałam wizytę na jutro na czternastą trzydzieści, w lodówce zostawiłam resztki zapiekanki, możesz sobie odgrzać w mikrofali. Niestety, płatność wyłącznie kartą. Nie wrócę późno. Boże, zawsze mam takie wyrzuty sumienia. Tylko pamiętaj, nakarm kota.
Lia uszczypnęła się w aksamit płatka usznego i zaczęła rozmyślać o tragedii.
Który to poeta stwierdził, że trwałe poczucie tragedii
może podtrzymać człowieka w przejściowych okresach radości?
Który to filozof powiedział, że
wszystkie tragedie rozpoczynają się od
podziwu godnego spokoju?
Dzień był pełen zgiełku.
Zdawało się, że wszyscy są o sekundę od katastrofy.
Pasek przy płaszczu pewnej kobiety odbijał się od szprych jej roweru. Liczba wypadków rowerowych wzrasta w stałym tempie piętnastu procent na rok. Ponad cztery i pół tysiąca z nich kończy się śmiercią lub poważnymi obrażeniami – napisano we wczorajszej gazecie. Miasto ciągle przetrzebia populację, na każdym rogu tragedia, pomyślała Lia, gdy w jakimś otwartym oknie pojawił się pulchny brzuszek niemowlaka – przeleciała wzrokiem po piętrach, licząc je z zaciśniętymi zębami, a tymczasem zachwycony bobas wychylił na zewnątrz mlecznobiałą główkę i oparł się paluszkami o parapet.
Cztery piętra. Upadek byłby z czterech pięter.
Fluor jest bladożółty, chlor żółtozielony, a brom czerwonobrązowy.
Dziewczyna w granatowym szkolnym mundurku zaczęła głośno pouczać koleżankę na temat pierwiastków.
Bo im niżej schodzisz, tym fluorowce robią się ciemniejsze.
Lia zauważyła, że dziewczyna ma proste, gęste rzęsy, które przeplatały się, gdy mrugała, i profil pełen rzadkiej, młodzieńczej urody; taki, co to wyróżniał się na tle masy twarzy niecierpliwiących się na przejściu, i jak to trudno – pomyślała – jak to trudno nie dać się rozproszyć czemuś pięknemu.
Niemowlak w oknie zniknął. Okno się zamknęło. Naturalnie poczuła ulgę.
Zaczerpnęła mocny, głęboki oddech przez nos, skupiając się na rozciąganiu się żeber, na otwieraniu się klatki piersiowej, i wstrzymała go. Uwięziła. Skwierczące ciepło benzynowego powietrza. Minęły dwa lata, odkąd ostatnio szła tymi ulicami. Przechodziła przez to przejście dla pieszych. Dwa lata, od kiedy siedziała i patrzyła na skan swojego ciała i mózgu, przypięty do podświetlonego ekranu i ukazujący ciemną plamkę pływającą w okolicy środka. To ciało modzelowate, powiedział wtedy lekarz. Nie ma się czym przejmować (pozwoliła, aby ten przeciągły, przepyszny oddech uciekł jej przez usta), to tylko grube spoidło łączące jedną półkulę z drugą.
W ruchu samochodowym pojawiła się luka. Wyraźna ścieżka łącząca jedną stronę ulicy z drugą. Światło nadal się nie zmieniło. Jakiś mężczyzna o matowej cerze postanowił zaryzykować, więc dziewczyna w szkolnym mundurku też wystrzeliła na jezdnię, ciągnąc za sobą koleżankę. W tej samej chwili wzrok Lii przywarł do samochodu, który wyjeżdżał właśnie zza zakrętu, pędził przez popołudnie. Lia ujrzała wypadek, nim jeszcze do niego doszło, poczuła jego możliwość zwalającą się na jej płuca, tak jak ulewa narasta crescendem w coś więcej niż zwykły deszcz.
Gardłowy pisk hamowania. Zwolnione plaśnięcie zderzenia z maszyną. Ugięcie się chudych kolan, gdy ciało dziewczyny uderzyło o beton. Lia poczuła, jak czas się zagina, sekundy nakładały się jedna na drugą. O Boże, wychrypiał głośno telefoniczny głos przy jej uchu, lecz zanim zdążyła się przyjrzeć, scenę zalało mrowie ludzi, wszyscy napierali, pchali się na wizję masakry, cisnęli jak przymierające głodem szczury do niespodziewanych okruchów.
Lia miała ochotę zwymiotować.
Dziewczyna nie żyła. Lia była tego pewna. Po prostu to czuła; nowy chłód w powietrzu, spowolnienie chmur, zawrotną zmianę, jaka zachodzi w atmosferze, gdy na taki zwykły dzień spada tragedia. Tłum zdawał się namnażać, a Lia mogła myśleć wyłącznie o tym, że...
ta dziewczyna już nigdy nie opowie rodzicom, jak jej minął dzień. Już nigdy nie będzie zdawała egzaminu z chemii ani się nie zakocha, ani nie dowie się, jakie to uczucie, gdy dopadnie cię wyjątkowo wredne zapalenie cewki moczowej; nie wyjedzie do Manchesteru na studia medyczne, nie zostanie lekarką i nie dane jej będzie uratować czyjegoś życia, i być może w nadchodzących latach inni ludzie też umrą właśnie z powodu tego jednego momentu, z powodu mężczyzny o matowej cerze, który przebiegł przez ulicę, więc młoda, dobra z pierwiastków dziewczyna w granatowym szkolnym mundurku za szybko wybiegła na jezdnię, a Lia patrzyła, jak cały rozmigotany potencjał jej życia rozpala się nagle i gaśnie, ot tak.
Wyobraziła sobie, jaką poczułaby zgrozę, gdyby podeszła, nachyliła się pospołu z resztą szczurów, łagodnie odgarnęła włosy z twarzy dziewczyny i odkryła, że to Iris, jej Iris o oczach doszczętnie wyzutych z życia.
Ciało w doskonałym porządku!, powiedział wtedy lekarz. I zdrowy, szczęśliwy mózg!
Jakby w ogóle istniało coś takiego.
Tłum lekko się rozstąpił, więc Lia mogła wreszcie dojrzeć dziewczynę, która podnosiła się już na nogi, zupełnie jak Iris, gdy miała trzy czy cztery latka i się przewróciła. Nic mi nie jest, mówiła, otrzepując się, cała i zdrowa. Ktoś zaproponował, że zbada jej kolana. Nic mi nie jest, powtórzyła, tylko głośniej i twardziej, z twarzą zaróżowioną od szoku.
Lia nie mogła w to uwierzyć. Naturalnie poczuła ulgę. Ale też –
ociupinkę rozczarowania.
Koleżanka dziewczyny sprowadziła ją z powrotem na bezpieczny chodnik i obie zaczęły zanosić się śmiechem jak histeryczki. Straszliwy odgłos oddalił się skłębioną chmurą w brutalne miasto. Gapie rozeszli się szybko, niezręcznie, wznowili swoje wędrówki, zawstydzeni własnym apetytem na krew, a Lia poczuła, jak wszystko dookoła powoli stygnie i się uspokaja. Jej umysł zaczął zbierać to, co przelotnie się rozsypało, a światła zmieniły się z chlorowych na fluorowe, potem na jasną bromową czerwień, i świat zszedł
o trzy oktawy
za późno.
Nim doszła na drugą stronę ulicy,
wpadła na
Yeatsa.
Tym poetą był Yeats.
Filozofa nadal nie mogła sobie przypomnieć.
Jej wzrok nie odrywał się od chodnika, póki nie dotarła do szpitala.
Lekarz powiedział, że ma złe wieści.
Wróciło.
Reszty nie usłyszała.
Pokój wyzuł się z wszelkich dźwięków.
Pozostał tylko mrożący chichot dziewczyny, która nie zginęła. Tak słaby, że zrazu prawie niedosłyszalny, ale w miarę jak się przybliżał i stawał się wyraźniejszy, dołączały do niego inne głosy, głosy wszystkich szczęśliwych mieszkańców Londynu, którym ledwo udało się uniknąć końca, i niczym fala rosnąca w siłę na fali ich lament odbijał się od cegły i szkła, aż wreszcie wtargnął szczeliną szpitalnego okna i wypełnił każdy centymetr sześcienny pomieszczenia:
Padło na ciebie, Lia.
Nie na nas.
Na ciebie.
One
One, nasiona jej nadziei, chóry jej serca, teraz wybudzają się wszystkie z szelestem.
One, z tymi swoimi historiami, wątkami, pieśniami i remediami, przeciągają się spod mglisto-gęstego koca snu, gdy wieść o moim małym odkształceniu szerzy się niczym podmuch wiatru od trzewi, tnący jak nóż i oczyszczający atmosferę,
i
muszę przyznać, że nawet mile mnie to łechce.
W końcu nie da się oszlifować diamentu bez odrobiny tarcia, a poza tym to w sumie piękne, jak one podrygują i ziewają, otrząsają się i mlaskają, i pociągają nosami, mokre i zesztywniałe jak psy węszące ducha,
gotowe bezpardonowo mnie zgasić.
Jak
Uczucia warzą się w różnych miejscach w zależności od ciała. Najszczersze impulsy człowieka mogą mieć początek w jego rękach lub sercu, w palcach u nóg, krtani, dłoniach lub udach. Lia najpierw odczuwała większość rzeczy w żołądku.
Przykład: gdy po raz pierwszy poczuła miłość, wszystko zarzygała.
To było w dniu, kiedy ten przybysz obmył jej stopy. Odniosła wtedy wrażenie, że coś bardzo głęboko zagrzebanego gwałtownie przedziera się wzdłuż jej błony śluzowej – i nagle wyrzucała z siebie całą treść żołądka na jego zręczne dłonie, między własne drobne palce u stóp. A on nawet się nie skrzywił ani nie wzdrygnął, tylko znowu zanurzył ręce w wiadrze z wodą i gąbką oczyścił jej nogi z wymiocin. Lia otarła żółć z brody, wstała z krzesła i pochlupotała po schodach na górę do swojego pokoju, rozcierając brzuch pod cienką bawełną koszulki i zastanawiając się, jak mu się to udało. Jak mu się udało sprawić, że odniosła wrażenie, jakby przeczyszczanie się jej ciała było czymś najzupełniej zwyczajnym, jakby nie było w tym nic szczególnie obrzydliwego czy nawet ciekawego – i poczuła się zarazem bardzo dostrzeżona i bardzo mała.
Tak więc nic dziwnego, że kiedy lekarz obwieścił jej przerzuty raka, Lia doznała wrażenia, jakby coś w jej żołądku się przebudziło. Takie głębokie, przeciągłe jak?, niczym wilcze wycie. Lekarz popatrzył jej w oczy ze smutkiem i pokiwał głową, ale tak leciutko, jakby zgadzał się z tymi odgłosami kotłowania w jej żołądku, jak-jak-jakującymi na zdradę, której dopuściło się własne ciało.
W drodze do domu zwymiotowała do kosza na śmieci przy stacji metra. Gęste, różowe grudy i kawałki śniadania i lunchu, kwaśne i musujące we flegmie. Gdyby tak to wystarczyło, pomyślała. Gdyby można było zwyczajnie zwymiotować guza, wygrzebać go jak monetę z błota, wypolerować, oprawić i powiesić w kuchni obok innych obrazków. Przerobić na magnes na lodówkę za pomocą tego urządzenia, które Iris dostała ostatnio na Gwiazdkę.
Iris. Iris. Jak ona jej o tym powie?
Na ulicach zapadł niespotykany spokój.
W domu Lia wspięła się do bezpiecznego azylu na piątym schodku, gdzie nigdy nie działo się nic godnego odnotowania, i siedziała tam przez jakiś czas, obejmując kolana. Szkoda, że nie zgodziła się, żeby Harry z nią pojechał. Na pewno czekał teraz na jej telefon. Jedyną rzeczą gorszą od otrzymania takiej informacji była konieczność jej przekazania. Poczuła cichą wdzięczność za to, że nie będzie musiała patrzeć na blask znikający z jego oczu, na panikę osiadającą na jego policzkach.
Harry odebrał już po dwóch dzwonkach.
No i?
Głos miał ciężki od nadziei.
Wróciło.
Cisza.
Kurwa.
Kolejna, dłuższa cisza. Skrzypnięcie rozgrzanych dłoni Lii, mocno ściskających poręcz.
Otóż to. Kurwa.
Harry był najbardziej ogarniętą osobą, jaką Lia w życiu spotkała. Aż nie wiedziała, co myśleć o tej jego czystej ludzkiej dobroci – jej życie zaśmiecało dotąd tyle osób, które bez wysiłku skakały z jednej skrajności w drugą, że nauczyła się spodziewać pewnych trudności.
Nigdy niczego od niej nie żądał. Miał w sobie taką łagodną, niesforną energię i uśmiech kojarzący się z otwierającym się spadochronem, i choć sam uważał się za osobę poślednią, która rzadko stanowi główną atrakcję wieczoru – taką, co to bezpiecznie dowiezie cię na miejsce i z powrotem – w rzeczywistości był po cichu niezwykły i Lia nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego partnera.
Wygramy z tym, oświadczył nagle Harry, głosem zupełnie jak nie jego, już raz nam się udało i teraz też się uda.
Takie deklaracje nigdy nie wypadały dobrze w jego ustach. Cechował się zbyt dużą głębią myśli jak na taką pewność, był zbyt wnikliwym obserwatorem świata. Lia starała się nie dopuścić do siebie zniecierpliwienia.
Harry.
No?
Kupiłbyś coś na deser? Coś takiego, żeby było tanie, słodkie i puszyste.
Zaśmiał się lekko.
Kupię najohydniejszy deser, jaki uda mi się znaleźć, odparł i tym razem zabrzmiał znacznie bardziej jak on.
Lia usiadła na końcu ich łóżka i wyrysowała kształt jego mowy: pagórki, zakręty, miarowe wgłębienia:
Bitwa każdego słowa przeciwko jego okolicznościom:
No więc od czego rozpocznie się bój? Czy nadejdzie jakieś ostrzeżenie, jakiś sygnał, że już się zaczyna? Granie na rogu? Rozedrgano-monotonny tętent na horyzoncie,
proporce na wietrze?
W zaciszu sypialni rozejrzała się za proporcami.
Jej płaszcz zwisał bezwładnie z krawędzi drzwi niczym wypchany i wynędzniały strach na wróble, zatknięty głęboko w swój uświęcony spłachetek ziemi, machaniem odpędzający świat.
Iris niedługo będzie w domu. Dzisiaj był jej pierwszy dzień w gimnazjum. Rano wyszła, pewna siebie jak zawsze, w nowym mundurku: koszula, spódnica, dłonie i stopy o wiele za duże w zestawieniu z resztą drobnej postaci, i choć Lia była pod ogromnym wrażeniem, to jednak na widok odchodzącej córki poczuła, jakby coś się kończyło. Jakby istniała możliwość, że Iris już nie wróci.
Zeszła na dół, żeby otworzyć drzwi wejściowe, poczekać na nią w progu. Zsunęła buty i skarpetki, by poczuć pod stopami przeszywające zimno kamienia. Spojrzała
na zewnątrz i
do góry i pomyślała:
Ja...
Ja wcale nie walczę. Jestem stała i nieruchoma jak wrześniowe niebo, w równej mierze egocentryczna i empatyczna.
Minęło kilka minut i na drodze pojawiła się idąca w podskokach Iris, z całym światem na grzbiecie, z policzkami zrumienionymi po emocjach dnia.
A ty co tu tak czekasz?, zapytała, wskakując jej w ramiona, i Lia poczuła, jak ulica wstrzymuje oddech, jak wypuczają się jej nawierzchnie, jak stopniowo wytłumiają się zaparkowane auta i sykomory.
Jak było?
A, no wiesz. Tak jak się spodziewałam.
Iris wzruszyła ramionami, jakby w takich zmianach nie było nic a nic trudnego. Ulica wypuściła powietrze. Lia patrzyła, jak Iris na wpół skacze przez przedpokój – jamę ustną domu – po czym znika za zakrętem, w gardle, i ogarnęło ją przemożne wyczerpanie płynące z kochania kogoś tak bardzo jak ona w tej chwili.
W kuchni obrały razem warzywa. Iris opowiadała z ożywieniem o swoim dniu i podskubywała jedzenie z lodówki, jej zmrożony śmiech kłębił się w jaskrawym blasku elektrycznego światełka. Może, pomyślała Lia, gdyby to ona miała stanąć do walki, wszystko jakoś by się potoczyło.
Każdy ma własną zamykaną szafkę, a to fajnie. Boisko jest ogromne, cały zabetonowane. I tyle tam sal i korytarzy, że aż się pogubiłam, i to kilka razy. Wszyscy się krępowali. Poznałam kilka koleżanek. Ale najdziwniejsze były krzesła.
Krzesła?
Bo jak na nich siadam,
to prawie nie sięgam
stopami do podłogi.
Przed domem Harry patrzył na Lię i Iris, gdy spokojnie przechodziły przez kadr frontowego okna. Oczy miał obolałe i szkliste. Jego popołudnie nabrało takiej ciasnoty i wąskości – od momentu wyjścia z uczelni miał wrażenie, jakby szedł długim, prostym korytarzem, i nie było w nim żadnych zakrętów ani autobusów, ani schodów, ani przestojów; sam Londyn zdawał się pomagać mu w powrocie do domu. Dom. Teraz, kiedy tu dotarł, nie czuł się na siłach, aby postąpić choć krok dalej.
Lia powiedziała chyba coś, co nie przypadło Iris do gustu, bo dziewczynka wbijała naburmuszone spojrzenie w siekaną właśnie cebulę, a może bakłażana, Harry nie widział dokładnie. Uwielbiał, gdy Iris się naburmuszała: uwielbiał tę całkowitą przemianę jej twarzy, to, jak jej czoło się marszczyło, a oczy znikały w głębokim cieniu brwi. Potarł gąbki gałek ocznych mocniej, niż należało, obracając nimi w oczodołach. Za sobą – poczuł jakiś ciężar. Nieuchwytny. Czekający. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę rzędu podmiejskich domów, wpatrując się zmrużonymi oczami w wieczorne cienie.
Kiedy Lia dostała pierwszą diagnozę, wtedy, przed laty, często musiał sobie powtarzać, że nic się na nich nie czai. Nic ich nie obserwuje, nie skrada się, żadna bestia nie szykuje się do gwałtownej szarży z ulicy. A mimo to fantazjował o tym, że wchodzi do domu i pieczętuje okna cementem. Układa przed drzwiami betonowe pustaki, żeby nie dopuścić świata zewnętrznego. Zza czerwonego forda focusa sąsiadów wychylił się spiczasty lisi nos. Lis podreptał na cichych łapach przez chodnik, prawie nie zwracając na Harry’ego uwagi. Harry odetchnął głęboko i wsunął klucz do zamka, zastanawiając się, od kiedy to lisy nabrały takiej śmiałości i który z wybranych przez niego trzech tanich, słodkich i puszystych deserów okaże się najodpowiedniejszy.
Tej nocy w łóżku, opchany jedną trzecią wszystkich deserów, Harry głaskał mleczny środek ramienia Lii – tę część, która bez względu na wiek zachowywała niezmienną fakturę i barwę. Lia przez opuszki jego palców wyczuwała lęk – wyczuwała ostrożność i niepokój w jego dotyku, gdy mamrotał kolejne bojownicze hasła. Patrzyła, jak go zasilają, aż niespodziewanie usnął. Z ciężarem ciała zapadającym się głębiej w materac i z dotkliwą świadomością własnego serca bijącego w piersiach sięgnęła po długopis przy łóżku. Otworzyła notes i leżąc na boku, z policzkiem wciśniętym w poduszkę i z drżącą ręką, pisała w nim, póki nie zasnęła:
Żołądek
Skryte w mym najcichszym przebraniu, skupiam się na podglądaniu i – obserwuję ich.
Utajone,
puste,
zadufane jak bóstwo.
Będzie tu rodzina. Przyjaciele starzy i nowi. Zakonserwowani. Niewypowiedziani. Będą na wpół dociągnięte myśli, rekwizyty, które sobie wyśni, cząstki ludzi, których wymijała w sklepach – wszyscy ściągają już w ślad za Zapachem Zaczątków do Żołądka, gdzie gotują się i rozsiewają swój swąd jej instynkty.
Oczywiście na razie trudno porządnie kogoś wyczuć przy całym tym rozedrgano-monotonno-tętniącym zgiełku. Tych rogach. Proporcach. Waniliowych melasowych czekoladowych sernikach tartach biszkoptach, no ale
zrobię, co w mojej mocy.
Aklimatyzacja zajmie im pewnie trochę czasu. Chcę im powiedzieć, żeby pozatykali sobie brudne nosy, poczuli, jak ciśnienie w napuchniętych uszach narasta i pęka, dali oczom czas na oswojenie się z barwami walki, z fragmentarycznym językiem oddechów i nerwów, i kończyn, tętniczych potoków przewodów dróg zacięć i powidoków.
(Ale nie)
Chcę drażnić się z nimi i mówić: tylko powoli,
tylko bez pośpiechu, tylko mi uwierzcie;
tutaj godziny są elastyczne; kpią i się sprężają, naginają i składają.
(Ale nie)
Chcę krzyczeć i śpiewać i drzeć się jak w kąsającym słonym wietrze: Welcome! Benvenuti! Herzlich Willkommen! Bienvenue!
Płaszcze zostawcie przy wejściu, czapki na stojakach, buty w przejściu. Boże mój, jakież wy macie szczęście, że możecie tu być!
Ranek
Lia obudziła się obok wielkiej czarnej dziury. Nocą tusz z długopisu powoli wyciekł na jej pościel. Zsunęła się z łóżka i stanęła przed dużym lustrem, by na siebie popatrzeć. Z odbicia spoglądała na nią jakaś papierowa osoba pokryta literami – Lia we śnie przetoczyła się na swój notes, który odcisnął się na jej ramieniu i twarzy.
Przy śniadaniu Iris oświadczyła:
Jak dorośniemy, powinnyśmy sprawić sobie identyczne tatuaże.
Miała nawyk częstego używania liczby mnogiej.
Tak myślisz?
Tak.
Na łokciach, o takie.
Pokazała palcem nie do końca wytarte „prz” „eżyć”.
Lia odkręciła ramię, żeby się lepiej przyjrzeć. Skóra na jej łokciach była wyschnięta i tusz wniknął w głębokie liniowane wzorki.
Chyba trudno byłoby zrobić tatuaż na łokciu.
No, może na twoim, bo ty masz takie łuskowate i obwisłe.
Lia chciała się roześmiać, ale stwierdziła, że nie potrafi.
Iris wiedziała, że to było okrutne. Chciała, żeby wyszło zabawnie, a wypadło okrutnie. Poczuła ogromną irytację na samą siebie.
Zawsze tak trudno było to naprawić – tak trudno było ogrzać chłód, który przetaczał się przez kuchnię jak zmarszczki fal po jeziorze, gdy rzucała jakiś bezmyślny komentarz.
Nachyliła głowę i pocałowała Lię w łokieć.
To mój ulubiony łokieć na całym świecie, powiedziała bardzo cicho, a Lia wolałaby, żeby tego nie zrobiła, bo jedyną rzeczą, która przyprawiała ją o silniejsze uwieranie w żołądku niż beztroska brutalność córki, była jej zdumiewająca samoświadomość. Iris w wieku dwunastu lat była może najmądrzejszą osobą, jaką Lia w życiu spotkała.
Idź umyć zęby, powiedziała, tylko że głos jej się załamał przy słowie umyć, tak że wypadło to bardzo słabowicie. Nigdy nie przychodziło jej to odruchowo. Macierzyństwo. Ta cała sztuczka z wyciąganiem dni jak z rękawa. Jednak starała się – w większość poranków – wynajdywać drobne przyjemnostki w zakątkach, do których jej własna matka nawet nie zaglądała. Nie pozwolić, żeby Iris doświadczyła owego nużącego braku radości, jaki Lia odczuwała, gdy była młoda.
Słuchała odgłosu skarpetek córki, fioletowych ze wzorkiem planet, gdy zsuwały się po schodach. Jej ślizgania się po parkiecie, kiedy szukała butów. Być może ona, Lia, była po prostu trudniejsza do kochania, z tą swoją dziwnością, skrytością, tym wczesnym utajonym gniewem. Być może – myślała, gdy wszedł Harry, pogwizdując pierwsze nieskładne nuty czegoś, co brzmiało jak Deszczowa piosenka, Iris zaś wciskała stopy w buty bez rozsuwania sznurówek – ciężar winy można było rozbić na części i podzielić równo między nią, jej matkę, ojca i samego Pana Boga. I być może kiedyś nadejdzie wreszcie czas, gdy przestanie znajdywać okruchy dawnych pytań rozrzucone po całych swoich porankach.
Czy wiedzieliście, zapytała nagle Iris bardzo poważnym tonem, że co sekundę wycina się ponad pół hektara drzew? Obejrzała sobie w lustrze górne zęby i rzuciła Harry’emu spojrzenie z ukosa, jakby pytała: no i co zamierzacie z tym zrobić?
Parafia
Ojciec Lii był pełnym wdzięku, sympatycznym mężczyzną, który zawsze trzymał swoją wiarę na podorędziu; otulał się nią tak ciasno, że nigdy się o nic nie zaciągała i nie strzępiła, nie plątała mu się pod nogami ani nie zsuwała.
W przypadku matki wiara stała się osobnym żyjącym bytem. Była ogromna i nieprzenikniona. Wkraczała do pomieszczeń jeszcze przed nią, zapowiadając jej przybycie, po czym ustawiała się tak, żeby nikt nie mógł jej swobodnie wyminąć.
Lia często słyszała od innych, że dorastanie w tak religijnej rodzinie na pewno dawało jej poczucie bezpieczeństwa.
W rzeczywistości wyglądało to inaczej.
Plebania nie miała w sobie nic malowniczego ani romantycznego – był to mały, ciasny domek z początku lat pięćdziesiątych, postawiony w miejsce dawnego budynku, który tak się sypał, że nie było już czego remontować. Po jego dawnym kośćcu nie zachował się nawet ślad, nie licząc kilku bloków kredowatego wapienia, wytyczających niemal idealny kwadrat na samym końcu ogrodu – znaczyły one koniec ich włości i początek reszty świata. Dla Lii te ruiny były jej twierdzą: jedynym miejscem w całym domu, gdzie mogła zaznać prawdziwego spokoju; malutkim skrawkiem, który należał wyłącznie do niej. Wszystko inne było własnością Boga. Tam jednak nigdy Go nie czuła, podobnie jak w wyczesanych polach jęczmienia czy też w wielkich patchworkowych dolinach, którymi usłane były rozciągające się dalej tereny. Jednakże brak pewnych rzeczy potrafi być bardziej odczuwalny niż ich obecność – ona zaś odczuwała Jego brak tak osobiście, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma w sobie czegoś, co Go odpycha, podobnie jak rozmaryn odstrasza króliki, a laski cynamonu na parapecie rzekomo pomagają trzymać na dystans mrówki.
Anne przyglądała się dużej mrówce idącej brzegiem kuchennego zlewu. Dorodne ciałko stworzonka było gładkie i lśniące niczym skórka czarnej czereśni. Przynajmniej przestały tu masowo złazić. Z jedną jeszcze sobie poradzę, pomyślała Anne, odkręcając zimną wodę i palcami strącając owada do odpływu.
Lia siedziała w kucki w swojej twierdzy na końcu ogrodu i Anne przez jakiś czas obserwowała ją, zastanawiając się, ile czasu upłynie, zanim jej córka spiecze sobie skalp. Niedługo, uznała, biorąc pod uwagę siłę tego nieznośnego słońca. Spiecze sobie skalp, a potem zacznie jej schodzić skóra, i to będzie dla niej nauczka.
Panował nietypowy upał, od którego rozmiękczał się chłodek podszywający letnie dni, i Anne nie mogła już tego znieść. To była taka pogoda, która wchodziła jej w zatoki, drażniła pod powiekami i napełniała pewnością, że trud szukania i zanoszenia kapelusza dla córki, aby zapobiec nieuniknionym oparzeniom słonecznym, nie jest wart nawet kichnięcia. Pewnie Lia i tak od razu by go ściągnęła. A ona, Anne, żałowałaby zmarnowanego wysiłku – bo zawsze go żałowała. Peter kręcił się po kuchni, szeleszcząc sutanną – szukał okularów do czytania. Lia zaciekle żuła końcówkę długopisu. Poruszyła się lekko, po czym na powrót zgarbiła nad jakimś nowym dziwnym rysunkiem, nad którym pracowała.
Anne ze swoim ewangelikalizmem zawsze wzdragała się przed „sztukami”, bo w użytecznym, pobożnym życiu nie przewidziano dla nich określonego miejsca. Jednak Lia coś w sobie miała. Coś wychodzącego ponad zwykłą zdolność do precyzyjnego odwzorowania świata, dokładnego odtwarzania krzywizny wroniego dzioba lub detali zagięć w dłoni. Ona ma prawdziwy dryg, powiedziała raz jedna z jej nauczycielek, z rok temu, gdy Anne czekała na Lię w samochodzie pod szkołą. Nauczycielka oparła się kościstymi łokciami o krawędź okna, Anne zaś utkwiła spojrzenie w szyldzie baru z rybą i frytkami po drugiej stronie ulicy, który odbijał się w jej idiotycznych okrągłych okularach; w zagiętym obrazie dzieci stojących z matkami w kolejce. Potrafi uchwycić istotę rzeczy, zarazem... nasączając ją... zdumiewającą nowością.
Nauczycielka była tam nowa. Nowa, młoda i pretensjonalna, bo przecież to były jakieś bzdury – pomyślała wtedy Anne, niemniej uśmiechnęła się jak najuprzejmiej i uruchomiła silnik, aby dać natrętce do zrozumienia, że dość już się nasłuchała. Wyszła Lia, z obrazkiem przedstawiającym pojedyncze jajko pośrodku dużej błękitnej misy. Nie było w nim żadnej istoty rzeczy, żadnej zdumiewającej nowości. Zwykłe jajo w misce. I tak w ogóle to nikt, pomyślała Anne, kto ma choć odrobinę rozumu, nie trzyma przecież jajek w misce. No, może Francuzi.
Do zobaczenia jutro, Amelio. Nauczycielka uśmiechnęła się i odeszła, szykowna i zadufana w sobie, w żakiecie z watowanymi ramionami.
Co tam masz?, zapytała Anne, spoglądając w lusterko wsteczne, gdy dojeżdżały do domu.
Ciszę, powiedziała Lia.
Co takiego?
To tytuł. Nazwałam to: Cisza.
I Anne wyprostowała się za kierownicą, wytrącona z równowagi słowami tego osobliwego dziecka na tylnym siedzeniu, udając, że nie dostrzega, iż to samotne jajko w misce istotnie wygląda jakoś tak bardzo cicho, podczas gdy opony samochodu głośno ubijały żwir na ich podjeździe.
Minął rok i dzieła Lii stały się wręcz niepokojące. Mała w kółko mruczała coś pod nosem i zdawała się ciągle obserwować ich życie z dystansu, oparta o resztki zachowanego wapienia – szukała rzeczy, w które będzie mogła nie wierzyć.
Lia obejrzała się przez ramię. Matka jak zwykle majaczyła jak duch za kuchennym oknem. Żeby tak wreszcie dała jej spokój. Lia przez długie letnie miesiące prawie nie miała innych zajęć, toteż uzbierała jej się spora kolekcja dzieł: malowidła z Peterem i jego znajomymi duchownymi, których przedstawiała jako wielkie kruki stłoczone przy kuchennym stole, o czarnopiórych skrzydłach ściśle wsuniętych w fałdy szat; szkice ukazujące Anne jako synogarlicę albo też spasionego szarego gołębia, w zależności od tego, jak im się układało w danym tygodniu. Wszystkie zaczynały się od tego samego: delikatnych ołówkowych rysuneczków na marginesach Biblii.
Lia nigdy nie przepadała za Biblią. Nie licząc tych kawałków z
głodem i śmiercią, i
morzami krwi,
z ofiarami,
deszczami płonącej siarki,
demonami skrytymi pod różnymi szalonymi przebraniami i
szarańczą przyobleczoną w kobiece włosy.
Te mroczne zakątki świętej księgi odkryła zdecydowanie za wcześnie, gdy wertowała ją samotnie po nocach. Szybko wyrobiła sobie apetyt na owo dotkliwe uczucie suchości, które narastało w jej ciele, gdy stawało ono twarzą w twarz z jakimś okropieństwem
i nie mogło odwrócić wzroku.
Te makabryczne obrazy wkrótce przeszczepiły się do jej snów – snów, które następnego ranka Lia z upodobaniem opowiadała przy kuchennym stole.
Anne bladła wtedy jak ściana i mówiła coś w rodzaju: Amelio, to jest diabeł, próbuje się dostać do środka.
Ale gdzie do środka?, pytała Lia.
Peter w milczeniu chował się za gazetą. Lia sączyła swoje mleko. Anne wpatrywała się gniewnie w miejsce pomiędzy oknem a zlewem.
Lia nabrała przekonania, że widziała tam właśnie samego diabła.
Po jej karku prześlizgnęła się żółta popielista bryza. Lia wiedziała już teraz, że z Anne lepiej niczym się nie dzielić. Zadrżała i przyjrzała się swojemu dziełu. Ukończenie go zajęło jej cały tydzień. Przedstawiało Petera i jego trzódkę, zajętych rozpinaniem jej własnego drobnego ciała nad kościelnym ołtarzem. Lia wyglądała tu jak świniaki, które widywała podwieszone za tylne racice u wioskowego rzeźnika: miała odsłonięte różowe pośladki i mięsiste ramiona, które dyndały jej przy nabiegłej krwią twarzy. Była w trakcie uboju, jej mięso niczym się nie różniło od mięsa świń. Nie licząc tego, że brakowało jej ogonka. Nie miała wątpliwości, że to jedna z jej najlepszych prac.
Tak, pomyślała, wyciągając kartkę przed siebie, ze skórkami przy paznokciach wciąż pobielałymi od precyzji i presji. Skończone. Była zadowolona. Podnosząc się na nogi, uczuła znajomy przelotny ciężar rozczarowania wskutek ukończenia danego dzieła – jej ciało nagle stało się bardziej niemrawe, ogród nieco przybladł. Anne zniknęła z okna. W jej miejscu pozostały jedynie niejednolite granatowe cienie krzewów i odbicie samej Lii, wrośniętej w ziemię pośród swych ruin niczym gigantka, która właśnie przerosła swój dom tak, że mury skruszyły się dookoła niej.
Anne znalazła obrazek ze świniakiem jeszcze tego samego popołudnia. Amelia!, wrzasnęła, jakby to ją samą dźwigano za kostki i wieszano do góry nogami, żeby ociekła z krwi.
Kiedy Lia weszła do kuchni, diabeł tkwił tam gdzie zawsze, huśtał się na ściereczce zawieszonej na klamce okna.
To jest kpina, mamrotała Anne, jawna kpina z naszego życia. Przyszedł Peter i rzucił okiem na scenkę. Nozdrza rozdęły mu się tak mocno, że Lia dostrzegła turkus kości nosowej. A potem zaczął chichotać i Anne odwróciła się ku niemu zdumiona, Lia zaś przybrała, ach, taką zadowoloną minę, że wymyśliła tę sprytną scenkę, że udało jej się go rozśmieszyć – była tak zadufana w sobie jak tamta nauczycielka w żakiecie z watowanymi ramionami, i Anne poczuła furię śmigającą przez jej ciało szybciej od światła, poczuła jej spazm w koniuszkach palców. Bez namysłu smagnęła Lię prosto w policzek, akurat na tyle mocno, żeby odjąć jej z twarzy odrobinę tego butnego kolorku.
Peter przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, jakby podsłuchał głośną kłótnię dobiegającą z innego pokoju. Cicho podszedł do pomidorów pokrajanych na kuchennym blacie, przez sekundę przyglądał im się z namysłem, po czym wyszedł z kuchni.
Straszliwa cisza rozchyliła przed nimi swe dłonie. Policzek Lii piekł.
Wcale nie chcę, żeby między nami tak było. Tylko że... ty to tak strasznie utrudniasz.
Też ją uderz! W miejscu pomiędzy oknem a zlewem diabeł przesypywał sobie cynamon ze słoiczka do czerwonych ust i skandował, parskając przyprawami. Opluj ją, kopnij, ugryź, wydrzyj się na nią!
Anne patrzyła na cichą wściekłość zalewającą twarz Lii niczym nazbyt szybka fala przypływu wciągająca ją w swoją głębinę.
Tego wieczoru obydwie uklękły w nogach łóżka Lii i modliły się razem, z mocno złożonymi dłoniami, z gęstym splotem dywanu odciskającym się na gołych kolanach. Anne przemówiła swoim biblijnym językiem nietypowo łagodnie:
Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.[1]
Lia zamknęła oczy i wyobraziła sobie wielkie czarne drzwi z obłażącą farbą i mosiężną kołatką. Czuła, jak całe jej ciało wyciąga się ku tym drzwiom, jak cała siła woli, jaką mogła zebrać, skupia się w jej pięści – i kołatała bez pamięci, nie zważając na bolące knykcie, zaklinała Pana, żeby jej otworzył, ze skalpem wciąż nagrzanym od letniego słońca.
Chór
Bo miasto odmęty złego zalały i lud głowę wznosi wśród klęski i krwawej pożogi![2]
Dźwięki głosów zaczynają wibrować na strunach mięśni, układając się w dziwną muzykę.
Patrzcie, śpiewają, patrzcie, jako się zmieniło! Jako sczerstwiało, wyrżnięte, sczerniałe.
To jak wędrówka przez ukochany obraz,
z którego wycięto przedstawioną scenę,
lub przebudzenie się na kartach znajomej baśni,
tylko że ogołoconej z morału.
Spijam, ile mogę, z tych ostatnich chwil ciszy i czekam,
aż jedno lub dwoje, lub troje z nich przejmie ster;
aż główni bohaterowie jej życia wygniotą sobie drogę pośród
kiełkujących w pejzażu mas.
Kolor
Ulubionym kolorem Iris, gdy miała pięć i sześć lat, był różowy. Przepadała za nim tak bardzo, że upierała się, aby jeść wyłącznie różowe potrawy i pić różowe napoje. Chciała, by jej wnętrzności przybrały szokująco jaskrawą barwę fuksji, a Lia powiedziała: Cóż, w takim razie polecam buraki.
Iris pamiętała, jak po dwóch tygodniach buraków gapiła się na swoje gówno w muszli klozetowej i czuła się niczym nadczłowiek.
Ale róż był jedynie fazą – jedynie gestem pewnego czegoś czy gdzieś, do którego Iris pragnęła dotrzeć. Przeszła przez nią i wyszła odrobinę mądrzejsza, odrobinę bardziej wyczulona na przyczynowość koloru i konsumpcji.
Teraz, gdy osiągnęła swój jak dotąd najlepszy wiek, nadeszła pora na Żółć.
Ta faza bardziej jej się podobała. Wydawała jej się doroślejsza. Śmielsza. Iris często malowała Żółć jako coś płynnego i nieuchwytnego, czym w istocie była – a to plamkę złocistego światła, a to ostry kaczeńcowy jęzor, a to smużkę małej dziewczynki kryjącej się w świetle ulicznej latarni. Wszystkie hasła w domu stały się żółte: wi-fi, alarm. Wieczorami zaś Lia snuła żółte słowo-rozmowy, objaśniała naukowe aspekty pigmentu i etymologię:
Pochodzi od praindoeuropejskiego rdzenia „ghel”,
czyli „błyszczeć” –
to matka różnych wspaniałych słów, takich jak:
Arszenik
Glazura
Ozłocić
Zioła
Zieleń
Żółtko
Chloris
Choleryczny
Chloroform
Melancholia
Wróciło, rzekła Lia pewnej bezcieniowej niedzieli pod adresem nierównej ściany, gdy wspólnie malowały pokój Iris na żółto. Czuła w sobie takie tchórzostwo, taki brak ikry, taką przykrość. Iris poważnie skinęła głową.
Tak myślałam.
Na moment lekko oparła głowę o ramię Lii, po czym sięgnęła w dół i zanurzyła palec w żółtej farbie. Wyciągnęła rękę i naznaczyła czoło matki jak przy błogosławieństwie, a potem zrobiła to samo u siebie. Lia uśmiechnęła się smutno i obie malowały dalej, z identycznymi trójkątnymi tatuażami na czole i osobnymi wałkami, które z każdym pociągnięciem coraz mocniej napierały, kryły i wyciskały, tak jakby mogły wymazać wszystkie fakty i zacząć od nowa.
Gdy skończyły, odsunęły się i przyjrzały swemu dziełu.
Ależ to krzykliwe i satysfakcjonujące, powiedziała Lia. Iris wyszczerzyła zęby i odgarnęła pasemka spoconych włosów, które przylgnęły jej do twarzy.
A ty jakim byś była kolorem?
Sama nie wiem. Może brązem. Albo fioletowoszarym.
Iris odchyliła głowę do sufitu i roześmiała się tym swoim gromkim, złotym śmiechem, po czym rzekła: Nie, nie, nie, mówisz tak tylko dlatego, że jesteś stara. Ale starzy ludzie też mogą mieć jasne kolory.
Tego wieczoru w łóżku Lia, wciąż naznaczona jej żółtym błogosławieństwem, powiedziała: Ona jest niesamowita.
Harry przytaknął: No. Mogła się trafić znacznie gorsza.
Uśmiechnął się szeroko i położył dłoń na policzku żony. Ucałowała go w nadgarstek i rzekła: Nie chcę umierać. Harry wziął głęboki oddech, który pachniał ziemią. W każdą niedzielę zasypiał z rękami wciąż zaplamionymi ich ogrodem. To ważne, żeby nie wkładać rękawic, mawiał, ważne, żeby poczuć glebę, żeby brud wchodził ci za paznokcie, trzeba usłyszeć przez opuszki, czego chce świat.
Lia lubiła na niego patrzeć, gdy pracował na ich maleńkim skrawku ziemi.
Harry przycisnął usta do jej szyi, a potem do ucha, i starał się powstrzymać przed krzykiem.
To był pierwszy raz, gdy jedno z nich wspomniało na głos o śmierci. Wymówiło to pełgające, wyprane z koloru słowo, które zdawało się wiercić między nimi jak podmieniec: nieznajome, niespokojne, nowe.
Lia leżała przytomna, ale z zamkniętymi oczami. Czując na twarzy oddech śmierci, a na rzęsach jej pulchne, ciekawskie, igrające palce, wyliczała sobie różne żółte rzeczy, żeby nie utonąć:
Banany
Słońce
Żółtka jajek
Ser
Jesienne liście
Gumowe kaczki
Niedziele
Wodoodporne plasterki w łazience
Masło
Cierpliwość
Cytryny
Płomienny duch Iris
Żółć
A. No proszę. Te, które najbardziej się liczą, łatwo rozpoznać, bo są czymś więcej niż tylko roztrajkotanymi-spanikowanymi skrawkami czy głosami bez twarzy. Na przykład:
Tę nazwiemy Żółcią.
Dobra jest.
Podskakuje sobie wzdłuż ścian, złociście przyrumieniona od tego całego podniecenia, tak podobna do słonecznego promienia
sunącego po ścianie domu.
Na jej widok czuję się trochę obolałe,
trochę miękkie i zatchnięte, jak urodzinowa piosenka Marilyn
albo przeziębienie na Gwiazdkę.
Nasłuchuje uważnie, czeka, podczas gdy głosy rozszczepiają się na gorącym powietrzu w rozmaitych kierunkach, tonach, piskach i wrzawach;
Zdziwaczałe! Zgniłe! Skwaśniałe!
Załatwmy to! Zduśmy! Poskrommy! Przygaśmy!
Krew jakoś niezwykle rozrzedzona.
Trzeba zachować czujność, ostrożność.
Nikomu nie ufać.
Śmieje się. To taki łagodny śmiech, że bierze mnie z zaskoczenia.
To jak, zaczynamy? Ktoś ma jakiś plan?
Wy ogarniecie wątrobę, my serce. Wiemy, jaki stan?
Chwileczkę, mówi ona, chwileczkę, niech wszyscy tu dotrą.
Światło głosu Żółci jest tak ciepłe i zuchwałe, że czuję, jak mnie chwyta, wygarnia jak łyżeczka, i przez chwilę rozumiem, jak się czuje mysz w dłoni dziecięcia lub jogurt, gdy warg zaznaje muśnięcia, lecz wtedy chór na nowo oddaje się gorączkowym spekulacjom, więc wracam, wracam i myślę: ooooooooooooch, jak ja uwielbiam te początki, nim się pióro naostrzy, nim się lont armaty zapali, nim pistolet wystrzeli. Nim się rozpoczną poszukiwania.
Wielki demokrata
Gdy Iris miała siedem lat, jej nauczycielka w ramach ćwiczenia na kreatywność kazała wszystkim napisać, czym się zajmują ich rodzice, i pokazać to na rysunku.
Byli tam sklepikarze i nauczyciele, pielęgniarze i dentyści, i ojcowie informatycy z komputerami zamiast rąk, i jakaś mama tonąca w banknotach czy inna z łopatką, przesadzająca do doniczek uśmiechnięte kwiatki.
Iris napisała
na całą kartkę.
I narysowała stworowatą komórkę z wypustkami atramentowych palców, które szperały ze wszystkich stron, a pośrodku tej komórki znajdowały się usta, tylko że te usta wcale nie były złowieszcze, raczej układały się w taki jakby smutny, naprawdę-bardzo-mi-przykro uśmiech. A obok patyczkowa figurka mamy o długich rudych włosach i dłoniach większych od głowy głaskała tę komórkę jak domowego zwierzaka.
Kiedy przyszła jej kolej na pokazanie swojego dzieła klasie, Iris wstała i z dumą zaprezentowała kartkę.
Nauczycielka odkaszlnęła śmiechem porośniętym cierniami.
Iris, to wcale nie jest śmieszne.
Jeden chłopiec z przodu, ten z tatą o komputerowych rękach, zmarszczył brwi.
Kiedy, proszę pani, pani się sama zaśmiała.
Nic nie szkodzi, powiedziała Iris. Naprawdę. Wiele osób nie wie, jak się przy tym zachować.
My wiemy my wiemy my wiemy.
I klasa niespodziewanie się rozśpiewała:
Moja ciocia to ma mój tata to miał moja babcia mój sąsiad mój pies mama chłopaka mojej opiekunki to ma.
Twarz Iris pozostała poważna, tylko jej oczy otworzyły się szerzej pod wpływem ekscytującego dreszczu nagłej odpowiedzialności.
Chcecie zobaczyć, na czym to polega?
Pokaż nam pokaż nam pokaż nam.
No bo tak ogólnie to chodzi o komórki.
Przyciągnęła sobie pod tablicę krzesełko, żeby na nim stanąć, metalowe nóżki zawrzeszczały o winylową podłogę. Nauczycielka nie miała serca, żeby ją powstrzymać. Iris wyrysowała diagram raka w organizmie i objaśniła jego działanie: jak to czasami namnaża się i roznosi po różnych układach, na przykład krwio-noś-nym albo lim-fa-tycz-no-wym, ale czasami, przeważnie, niszczą go różne inne sprytne chemiczne stworzonka i w ten sposób go powstrzymują. Opowiedziała też, że rak piersi, czyli rak jej mamy, ma związek z limfami, czyli takimi duszkami jak nimfy, tylko bez skrzydełek – bo one kontrolują dużo różnych bardzo skomplikowanych rzeczy – a dzieci siedziały zapatrzone i słuchały.
Wszyscy czegoś się wtedy nauczyli.
Iris zabrała obrazek do domu, a Lia oprawiła go i powiesiła w kuchni na najbardziej nasłonecznionej ścianie.
Dziękuję ci, skarbie.
Ale za co?
Za to, że narysowałaś mnie z takimi długimi włosami.
Aa. No bo co miałam im mówić, że mam łysą mamę.
Lia często myślała o tamtym okresie. O Iris siedzącej na krzesłach w szpitalnej poczekalni, z dyndającymi nóżkami,
w rajstopach w ciapki,
małych bucikach,
z promienną buzią,
i zadającej pytania w rodzaju:
A ty co masz?
Tak jakby świat był konkursem okropieństw, a oni na sto procent zamierzali go wygrać.
Ale tym razem nie było żadnej Iris.
Były włosy, jednak odrosły tak niepewnie, tak niezdecydowanie, że już prawie wolałaby w ogóle ich nie mieć.
Siedziała w szpitalu, oczekując na instrukcje, razem z matką, która wyglądała jak wydrążona.
Anne uparła się, że pojedzie z nią na chemioterapię. Już wcześniej kilka razy jej przy tym towarzyszyła i Lia była przekonana, że Anne uznała szpitale za bezpieczne, może nawet idealne otoczenie dla Matek Zadośćczyniących. Może chodziło o to, że nadzorowały je tam pielęgniarki. Ograniczały je przepisy dotyczące hałasu. Przykuwały do jednego miejsca i unieruchamiały kroplówki w ramieniu Lii. Lia usiłowała nie cieszyć się na jej widok.
Anne miała na sobie ten sam szary kardigan, który wkładała na specjalne okazje typu Niedziela Palmowa czy Zesłanie Ducha Świętego. Chciała być miła, ale ten sweter tylko sprawiał, że wszystko wydawało się monumentalne i posępne.
Od kiedy tu dojechały, nie zamieniły ze sobą prawie żadnego słowa, obie gapiły się pustym wzrokiem na dziecięce rysunki przypięte za rogi do tablicy ogłoszeń. Jakby pod wpływem tych kiepskich obrazków Anne odwróciła się nagle i zapytała: A jak tam praca?
Dobrze. W porządku.
Jaki ta będzie miała tytuł?
Lia starała się zachować poważny wyraz twarzy.
Przewodnik dla dzieci po cudach leksykografii.
Anne zmarszczyła brwi. Utkwiła w Lii spojrzenie, szukając odpowiedzi na pytanie, czy to ma być żart.
Naprawdę?
Tak. To będzie taka interaktywna książka do nauki języka. Ma pobudzać do kreatywnego myślenia. Czy coś w tym stylu.
Coś takiego, stwierdziła Anne i poprawiła się na krześle z nadzieją, że ta wymiana zdań osiągnęła już dopuszczalną konkluzję.
Lia tworzyła tego typu książeczki, od kiedy urodziła się Iris. Cuda leksykografii zostały częściowo zainspirowane latami ich wspólnych wieczornych słowo-rozmów. Już od kilku miesięcy pracowała nad planami ilustracji: każde hasło na danej stronie miało być otoczone szkicami, obrazkami, luźnymi pociągnięciami dzikich pejzaży albo precyzyjnymi detalami w tuszu, w zależności od słowa, a pod koniec każdego z nich –
puste miejsce,
do zapełnienia własną definicją.
To mogą być na przykład różne homonimy, takie jak bal, blok, para, pokój, rakieta, zamek, żuraw. Albo zwyczajnie piękne, nietypowe słowa. Umiłowanie lub kaskady. Eliksir. Koafiura. Lawirować.
Anne chyba poczuła ulgę, gdy pielęgniarka wezwała je do gabinetu.
Stan Aktualny wyglądał następująco:
w wątrobie był niewielki
wysyp, ledwie cień,
głęboki siny pocałunek,
i atramentowa plamka w płucu.
Lekarz i Wikipedia byli tu jednogłośni: jeśli rak piersi przerzuci się do płuc lub wątroby, można stosować terapię, ale nie da się go wyleczyć.
Lia bardzo polubiła swojego lekarza. Zajmował się nią i jej wnętrznościami już od ośmiu długich lat – z przerwami – i pod każdym względem był doskonałym lekarzem od raka, z tym że dopiero co wziął i sam umarł.
To jakiś absurd, że lekarze umierają.
To absurd, że onkolodzy mogą umierać na raka.
Wypytywała pielęgniarki, jak to się mogło stać, skoro na pewno miał VIP-owski dostęp do wszystkich najlepszych, sprawdzonych i przetestowanych leków, które potrafiły zgotować guzom blitzkrieg, jednak one unosiły wtedy brwi i mówiły, że to tak nie działa. Wszechstronna znajomość danej rzeczy nie uodparnia człowieka na jej moc. Lia pomyślała o trudnych matkach i o książkach, które czytała tysiące razy, a wciąż umiała się nad nimi popłakać, i stwierdziła, że faktycznie brzmi to bardzo prawdziwie.
Tak więc teraz miały przed sobą nowego mężczyznę, o młodszej twarzy i czarnych cesarskich oczach, i takiej bardzo peszącej pewności siebie, z jaką marszczył-pociągał nosem przed udzieleniem odpowiedzi na pytanie, zupełnie jakby zbierał w głębi jamy ustnej ociekające krople Ważnych Informacji, napawał się nowymi smakami danych życia i śmierci.
A może zwyczajnie miał katar.
To tutaj... to niezła bestia,
powiedział.
Anne toczyła wzrokiem po gabinecie.
Mówimy na to: Czerwone Licho.
Nadęła pierś, wydała z siebie cienki słaby odgłos, po którym nastąpiła raptowna cisza.
Z uwagi na kolor, toksyczność i bardzo mocne, bardzo poważne efekty uboczne.
Lia kiwała głową w rytm jego medycznej pieśni, jego chemioterapeutycznych kombinacji, jego doksorubicyny, iperytu siarkowego, cyklofosfamidu, jego mdłości i wymiotów, i niedokrwistości, i pigułek na nudności, i szybkiego rozrostu, i ukierunkowania na komórki, i gdy jej matka po raz ostatni skrzywiła się na wybicie słowa „komórka”, Lia zaczęła się zastanawiać, z czego jej zdaniem zbudowane są ciała;
może tylko z kości,
światła i
wody święconej...
Najpierw sprawdzimy, jak pani na to reaguje, powiedział lekarz, spoglądając na nią nagle bardzo poważnym wzrokiem.
Najpierw?
Tak. Najpierw.
A to nie może być już wszystko? Czy to nie podziała?
Mamo, ćśśś.
Nastąpiło zaciskanie posiniaczonych, nakrapianych rąk.
Kciuk Lii łagodnie napierał na miękki kłąb dłoni matki.
Kłąb
rzeczownik
[l. mn.kłęby]
1. Coś splątanego lub zwiniętego w kształcie kuli.
2. Część ludzkiej dłoni, składająca się z czterech mięśni.
3. Zgrubiała, podziemna część łodygi niektórych roślin.
4. .....................................
Synogarlica
Jest, jeszcze jedna. Monumentalna. Nakrapiana i posępna.
Jakby trochę wydrążona.
Mam dziś życzliwy nastrój, więc nazwiemy ją Synogarlicą,
choć bardziej wygląda mi na
wychudzonego miejskiego gołębia.
No proszę, kogo my tu mamy, hmm?
Wita ją eksplozja nierównych nieszczerooklasków.
Patrzcie, któż to się oderwał od swych świątobliwych obowiązków!
Grube warstwy syfu pokrywają jej niegdyś białe pióra; sadza i pył, i resztki nagromadzone przez lata rzadkich rozmów i rwących się połączeń stacjonarnych wybieranych o wiele za późno; ona tym cuchnie, ona w tym klęśnie, i już się z tego nie otrzęsie, i przy tej tutaj aż rośnie we mnie otucha, aż się ożywiam, gdy tak się nadyma i rzuca obłudne uwagi na temat czasów, gdy życie było czyste, przed żalem i przed pokutą i przede mną.
Proteusz
Harry wygłaszał właśnie wykład na temat starożytnych greckich bóstw wodnych, jednak myślami błądził wokół piegów na ciele Lii. Jak bardzo by za nimi tęsknił, gdyby umarła. Zastanawiał się, czy gdyby naprawdę odeszła, dałoby się ją oskórować i przerobić na pled.
Powiesić na ścianie, rozpiętą jak krowia skóra.
Kiedyś nigdy nie rozmyślał o takich strasznych rzeczach. Obraz uleciał do tego elektrycznego punktu na samym czubku jego mózgu i zniknął. Straszne myśli można wytresować tak, żeby wykonywały różne sztuczki, pomyślał Harry, nawet sztuczkę ze znikaniem. Lia nie miała pojęcia, jak daleko sięgały te rozważania, jak bardzo wytrącały jej męża z równowagi. Z biegiem lat stopniowo robiły się coraz gorsze i Harry wiedział, że miało to wiele wspólnego z jego postrzeganiem Lii jako ciała,
ciała, które chorowało,
ciała, które wchodziło w drogę pozostawaniu przy życiu.
No więc Posejdon miał syna. Znamy go, jak wiele innych bóstw, pod różnymi imionami. Może słyszeliście kiedyś o Starcu Morskim, zgadza się, ale nazywano go także Proteuszeum. Potrafił on dowolnie zmieniać swoją postać; ta jego śliska nieuchwytność, jego niepoznawalność stała się inspiracją dla wielu filozofów, psychologów, pisarzy i naukowców (dzisiaj przyjrzymy się kilku z nim); Proteusz nie miał jednego określonego kształtu – mógł przybierać postać lwa, węża czy nawet samej wody, w zależności od tego, jaki akurat dopisywał mu humor...
Jaka szkoda, jaka straszna szkoda, myślał Harry,
że być człowiekiem oznacza być czymś jednym, sprowadzonym
do określonego kształtu, mieć te swoje ściany ze skóry i jednostkowe poczucie siebie,
które chlupie i się w nas przelewa
jak woda we wnętrzu studni.
Posiadał on także dar proroctwa, którym obdarzył go ojciec, co oznaczało, że znał naturę Prawdy – jednakże ujawniał ją wyłącznie, gdy ktoś go pochwycił i ścisnął tak, aby przywrócić go do pierwotnej prawdziwej postaci...
Czy nadal kochałby Lię, gdyby przemieniła się w coś innego? Czy miłość w ogóle może trwać w taki sposób, w jaki to sobie wyobrażamy? Czy miłość potrafi się uchować?
Według Homera Proteusz był starcem w kapeluszu bandyty. Można go nazwać takim pierwszym kowbojem.
Strzelił slajd. Sylwetka Harry’ego odcinała się na tle błękitnego światła i ryciny przedstawiającej morskiego stwora ujeżdżającego dziką, sfałdowaną topiel.
Panie profesorze, czy właśnie dlatego porównujemy je do „białych rumaków”? Znaczy takie spienione fale?
Najprawdopodobniej.
Czepek chłodzący
W szpitalu przed założeniem czepka chłodzącego Lia zwilżyła i nałożyła sobie na włosy odżywkę, jakby chrzciła dziecko.
Wyraźnie słyszała Irisowe
No bo co miałam im mówić, że mam łysą mamę.
Ostatnim razem nie podziałało. Może tym razem podziała.
Wszystko to wydawało się bardzo bezcelowe, bardzo próżne, ale z drugiej strony całkiem niedawno, gdy Lia doradziła Iris przerwę od gapienia się w lustro, ta oświadczyła, że próżność to zwykły szacunek dla samego siebie, i Lia uznała to za niezwykle głębokie.
Iris nie była piękna, przynajmniej nie w tradycyjnym sensie tego słowa, jednak własny wygląd pochłaniał ją do tego stopnia, że Lię aż to szokowało. Zostawiało metaliczny posmak na wysklepieniu jej ust.
Lia mogłaby dokonać w przeszłości tak wiele, gdyby obdarzono ją podobnym rodzajem próżności, podobną pewnością siebie, jaką miała Iris. Gdzieś między palcem wskazującym, kciukiem a
mokrymi namydlonymi końcówkami zjawił się
dziwny fakt, że
matki potrafią być zazdrosne o swoje córki.
Lia zastanawiała się, czy jej własna matka kiedykolwiek poczuła to samo. Tę taką łagodną, naturalną zazdrość.
Wycierając się papierowym ręcznikiem między kolejnymi palcami, wpatrywała się w żyły, które z wiekiem i postępami choroby uwydatniły się na grzbietach jej dłoni niczym drżące błękitne drogi na mapie. Napawała się swoją skórą, swoim zapachem, znajomym smakiem w głębi przełyku, zimnem łagodnie ściskającym ją za ramiona, pławiąc się w wybornym poczuciu normalności; Minie sporo czasu, zanim znowu się tak poczujesz. Tak ludzko. Tak czysto.
Jej matka czekała obok fotela, na którym wszystko się odbywało, na którym założyli jej czepek, okablowali ją, naprawili bezpieczniki
i podłączyli jak bożonarodzeniową choinkę, uwięzioną
w jaskrawoczerwonych światłach,
które parzyły pod najlżejszym dotykiem.
Nie wyglądała na zazdrosną.
Rozgrzewka
Nadchodzi.
Małe licho, bohater nieoczekiwany,
co przebarwia, taki rozśpiewany,
całą żyłę obwodową;
taki dziwny i czerwony, i
zgotowany w sam raz do destrukcji.
Na króciutką chwilę,
przelotną jak rumieniec, lękliwe coś
potyka się we mnie i kuleje, tak że
tonę
tonę
tonę pośród wstążek, gałek,
tonę dalej poprzez
surowicę,
ciemię,
rdzeń i wielkie góry
śluzu, a potem
enterojakimtam?
enteroendokryny – tu znać ślady
gromkich śmiechów, i odciski
wracających kroków, Się Robi Szefie,
tonę dalej, tak jak księżyc
pruje noc, tak jak wiara rozczesuje
rozum niczym grzebień, i
zaszywam się jak najgłębiej, żeby wzięli mnie za
zwykły obiad, który zaległ na żołądku,
albo szczyptę
salmonelli.
Panie Janie
Anne cicho, z poszanowaniem, opowiadała o nowych zasłonach i wakacjach zaplanowanych na marzec. Lia tylko przytakiwała ruchami głowy. Ich oczy na chwilę spoczęły na czerwonym płynie kroplówki, milczenie było jak rozogniona modlitwa.
Kap,
kap,
kap,
amen.
Anne powoli przysnęła, zmarszczki na jej czole zaczęły się staczać między brwiami, zbierać na wysklepieniu nosa. Wyglądała tak dziwnie, tak staro, tak strudzenie. Zawsze wydawała się nie na miejscu wszędzie z wyjątkiem kościoła. Kiedyś Lia zdumiewała się tym, jak doskonale postać jej matki wpasowuje się w formę kościelnego gmachu, tak jakby obie dopełniały się nawzajem, czyniły się cokolwiek zrozumiałymi. Czasami po nabożeństwach, gdy Peter stawał przed wejściem i Perfekcyjnie Pozorował Pastora, a kościół wyciskał z siebie kolejne dwójki wiernych, Lia widywała, jak matka odwraca się twarzą do ołtarza i spogląda na synogarlicę z gałązką oliwną, ułożoną w oknie ze szklanych odłamków – zdałoby się, że otrzymywała wtedy bezpośrednie polecenia od samego Najwyższego. Chwytała końcówkę sekretu przeznaczonego wyłącznie dla niej.
Mimo brutalności jej biblijnego języka i obezwładniających bezsłownych kodów, w które przyoblekała każdy najmniejszy cal ich życia, przez tych pięć sekund, gdy tkwiła na tle pociętego światła z witraża, nie istniało na świecie nic bardziej świątobliwego niż ona.
Z kącika ust Anne zaczęła ciec strużka śliny, która rozpoczęła połyskliwą wędrówkę po twardej linii jej brody. Śmieszne to było – śmieszne, gdy osoba, która dawniej panowała nad całym twoim życiem, wygląda tak głupio. Lia zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła jej tak naprawdę wybaczyć. Skupiła na tej łodyżce śliny całą uwagę, nakłaniając ją w myślach, żeby nie przystawała, dopóki nie uschnie na szarym kardiganie – jednocześnie starała się zapomnieć o lodowatym zimnie, które odczuwała.
Ułożyła sobie piosenkę na te godziny chemioterapii w zimnym czepku. Tak tylko, żeby zaradzić nudzie i temu dziwnemu, nieustępliwemu bólowi. Razem z Iris często układały różne przyśpiewki. Ta tutaj nie należała do ich najlepszych dzieł: zwyczajnie przepisały na nowo słowa do Panie Janie, z jego rannym wstawaniem i dzwonami, i bim-bam-bom. Ojciec Lii tak często nucił tę melodyjkę, że wyryła się
od niechcenia,
aczkolwiek
uprzejmie w miejscu,
gdzie powstaje muzyka.
Zimny czepku, zimny czepku,
Mrozisz mnie, mrozisz mnie,
Mózg mi zimno ścina,
Marznie łepetyna,
Co za pech, co za pech.
I tak raz za razem, w miarę wybijania kolejnych godzin, z nutami i rytmami nakładającymi się jedne na drugie jak czary zdolne do uleczania, a w trakcie strasznych interludiów to obolałe coś, co tężało i terkotało.
Ostatnie powolne wkłucie. Przejrzysty płyn znika w środku. Najbardziej nienaturalne z odczuć; tak dotkliwe, że zmusza do całkowitej dysocjacji wobec substancji własnego ciała,
a potem było po wszystkim.
Gdy wyszły ze szpitala, Harry czekał na parkingu. Anne uśmiechnęła się do niego uprzejmie i pocałowała Lię w policzek, niechcący muskając krawędź jej wargi. Lia próbowała udawać, że wcale nie była to najbardziej intymna chwila, jaką przeżyły wspólnie od lat.
W drodze do domu Anne rumieniła się na myśl o tym, że ich usta się zetknęły i że Harry był tego świadkiem. Czuła, że to musiało wyglądać groteskowo. Desperacko. Więcej nie będzie już taka nieostrożna.
Kilka czerwonych faktów
Czerwony przemieszcza się jak to często chłopcy:
na rowerze.
Nie na szlachetnym rumaku, ale na wielkiej dwukołowej bestii w musztardowym kolorze, która płonie własnoręcznie snutym hymnem łańcucha o metal i bez wątpienia będzie służyć temu lichowatemu Czerwonemu tak wiernie, jak Gringolet służył Gawainowi lub Arion Adrastosowi, lub Marengo Napoleonowi.
Naszą trójkę łączy wspólna historia. Historia gęsta jak trufle z podwójną śmietanką. I trzeba przyznać, że mimo pokrętnych metod Czerwonego
odniósł on wiele sukcesów.
Stoją na półkach jego bezświetlnego Czerwonego Domu niczym doskonałe
niewielkie trofea
uformowane z rozmaitych skór, które ocalił.
Nie bardzo lubi myśleć o tych, które mu umknęły,
wyślizgnęły się z sieci, wypadły przez szczeliny
prosto w moje ręce.
Te należą do mnie do mnie do mnie.
Choć zaszyłom się głęboko w mojej utajonej skrytce, wciąż słyszę, jak z absurdalnym triumfem wkracza do serca, które dalej bije równo na powitanie; wciąż wyczuwam chór ścielący płaszcze
na czerwonej drodze pod kołami bestii,
te ich wszystkie fa-mi-sol-fa-la-sol-sii,
jodłowania, jazgotania, riffy i zagrania.
Pomyśl o frykcyjnym klekocie patyków rozcieranych
w pierwszy ogień, a potem
wyobraź sobie, że jesteś
benzyną.
Opcje
Kiedy Lia wróciła do domu, Iris siedziała w swoim bardzo żółtym pokoju, zwinięta jak znak zapytania, i odrabiała zadanie domowe z fizyki. Lia zapytała, czy jej pomóc. Iris pokręciła głową, jakby istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Lia faktycznie byłaby w stanie jej...
Chyba że znasz się na falach poprzecznych.
Lia się nie znała. Przyjdzie taki czas, pomyślała, gdy nic, co wie, nikomu już na nic się nie zda.
Zaledwie rok temu ślęczały z Iris nad ćwiczeniami z rozumowania werbalnego dla dzieci w wieku 11+. Godzinami przesiadywały nad kartkami z papieru tak cienkiego, że można było podejrzeć następne zadania.
Ryba ma się do (kicania, biegania, pływania) jak ptak do (chodzenia, ślizgania, latania).
„Może” ma się do (gdyby, morze, cały) jak „karzę” do (każę, mówię, dość).
Krzyk ma się do (zalewu, zginania, szeptu) jak odwaga do (śmiechu, bicia, słabości).
Zakreśl poprawną parę. Lia siedziała naprzeciwko Iris i tworzyła własne przykłady, myśląc o tym, jak pysznie wyglądały tego dnia uszy jej córki, i zastanawiając się, dlaczego tak bardzo odrzuca ją to słowo: poprawna.
Życie ma się do (jedzenia, ruchania, śmierci) jak cytryny do (lodu, wody, limonki).
Sen ma się do (drapania, budzenia, wzdychania) jak stanie do (dryfowania, mrugania, leżenia).
Tymianek ma się do (chili, pietruszki, bazylii) jak czas do (raka, raka, raka).
Zawsze tyle się nad tym męczę, skarżyła się Iris.
Lia już wtedy na nic się nie przydawała, bo tylko nachylała się do przodu, przyglądała nawiasom – tym kałużom wyborów – i rozmyślała o rzeczach w rodzaju:
Krzyk ma się do zalewu tak samo jak szept, a odwaga zdecydowanie ma się do śmiechu tak samo jak do bicia. I może w świecie, w którym ryba ma biegać, a ptak ma się ślizgać, ja nadal miałabym piersi.
Mówiła Iris, żeby zaznaczyła wszystkie trzy opcje, po czym szła nastawić czajnik.
Ogrodnik
Często myślę o moich wczesnych podróżach, kiedy dopiero co oswajałom się z teatrzykiem przebrań, szukałom sposobów na istnienie, tak by mnie nie zauważono.
Oto na czym polega trik: trzeba nauczyć się przebywać w stu miejscach naraz, animować dziesięć różnych twarzy jednocześnie.
Na przykład o tak:
trzecim czy czwartym zakolem jelit idzie sobie liściasty człowieczek.
Zamiast skóry ma ziemię, a zamiast oczu – mlecze.
Wydaje się pogubiony. Nieźle się zabawię.
Rozszczepiam się szybko na rybę o długich mocnych nogach
i ptaka, który sunie jak wąż.
W samą porę, bo on
już podchodzi, przedstawia się uprzejmie jako Ogrodnik
i pyta, czy widziałem gdzieś Żółć albo Synogarlicę, albo
nawet jakieś licho.
Odchrząkuję przez swoje dwie nowe krtanie i mówię, żeby udał się na północ,
choć mógłby też pójść na zachód czy na wschód,
bo niejedna jest ścieżka,
prowadząca do tego samego celu.
On dziękuje mi obu ziemistymi całusami
i rusza w dalszą drogę.
W miejscu, gdzie posadził te pocałunki,
czuję oparzenia w kształcie mężowskiej nadziei.
Przybysz
Stanął w drzwiach pewnego wieczoru, gdy padało. Wypadło to tak doskonale, że Lia prawie nie zwróciła uwagi na odgłos – odgłos przybysza, stuk, stuk, stukającego do drzwi ich przeciętnego zapudełkowanego życia.
Został na plebanii na cztery lata, ale tak naprawdę nigdy nie odszedł.
To była jedna z niewielu zalet posiadania ojca duchownego – nie wypadało ot tak odmawiać pomocy nieznanym przybyszom, którzy nie mieli się gdzie podziać. Źle by to świadczyło o Kościele.
Na imię miał Matthew i rodzice kłócili się, czy należy go wpuścić. Właściwie był jeszcze chłopcem, stał w rozkroku po obu stronach tej niezręcznej przestrzeni oddzielającej dzieciństwo od męskości, wyrastał z samego siebie. Lia zapamiętała sposób, w jaki spoglądał na drzwi – jakby był wężem i deszcz dopiero co zmył z niego wylinkę.
Rozpakowany i stworzony na nowo – oto był.
Często zastanawiała się, czy do tego momentu w ogóle istniał.
Miał bardzo ciemne włosy i dziwną, niewzruszoną twarz.
Dwunastoletnia Lia w życiu nie widziała nic piękniejszego niż on.
Nie podeszła prosto do drzwi. Zrobiła to Anne, po czym szybko zawołała Petera, który położył się wcześniej po wyjątkowo pustym pogrzebie, jaki dzisiaj odprawił. Puste pogrzeby zawsze wprawiały go w fatalny nastrój. Na widok przybysza w progu nie wydawał się zaskoczony. Matthew coś tam im opowiedział – o tym, kim jest i co tutaj robi – lecz Lia przegapiła detale i potem przez wiele lat nie dawało jej to spokoju. Wyszła na schody i przyglądała się scence, zsuwając się po kilka stopni, żeby wyłapać, o czym mowa. Ów moment stanowił jakby dokładne podsumowanie tego, co to znaczyło być dzieckiem: siedziało się na najwyższym schodku i usiłowało wyjrzeć na świat, podczas gdy dwa korki – ojciec i matka – blokowały ci drogę.
Jednak wreszcie się odsunęły, a tymczasem Lia znalazła się już na dole, na wprost przybysza. Uśmiechnął się do niej i powiedział: cześć – bardzo wyraźnie, choć nie do końca naturalnie, jakby to była jego pierwsza próba. Dźwięk jego głosu przeszył Lię aż do kości. Anne zapytała, czy mogą go na chwilę przeprosić, i przybysz odpowiedział, że oczywiście, jednak Lia zauważyła, że od razu cofnął się pod drzwi, jakby wiedział, jak zabrzmi ostateczny werdykt. Peter i Anne przeszli korytarzem do kuchni, pozostawiając ich dwoje sam na sam. Lia nagle wyraźnie poczuła, jak bardzo przybysz przewyższa ją wzrostem, jak intensywne jest jego spojrzenie, które musowało i łaskotało ją niczym dotknięcie zimnej dłoni na ciepłej skórze karku.
Jak ci na imię?, zapytał. Lia przez chwilę nie była pewna.
Kiedy wiele lat później rozmawiali o tym wieczorze, Matthew pamiętał, że bardzo pewnym tonem powiedziała: Lia, i spojrzała mu prosto w oczy, aż do mózgu, gdzie tykał jego umysł.