Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maroko, czyli rzecz o dorastaniu na Górnym Śląsku a także o pływaniu jachtem między blokami, kuciu żelaza póki gorące, realizacji teleturnieju, w którym ważną rolę odgrywają naleśniki i wyzwalaniu się z zależności międzyludzkich. Wiem – mieszanka surrealistyczna. Ale życie właśnie takie jest.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 119
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Autor serdecznie dziękuje
Marcie Grabowskiej i Marcinowi Bochenkowi
za pomoc w przygotowaniu książki
1.
Jesienią (pamiętam wyraźnie – szeleściły pod nogami suche, zakurzone liście) przyjechał do Katowic wieloryb. Płetwal błękitny. Przywiózł go ciągnik siodłowy, taki jak w filmie Pojedynek na szosie, z długim przodem, wielką atrapą chłodnicy, chromowanymi rurami wystającymi ze wszystkich stron i kabiną umieszczoną gdzieś wysoko niczym mostek kapitański. Ten egzotyczny kształt pojazdu był wstępem do egzotyki, która czekała na nas później. Bo za potężną, lecz krótką bryłą ciągnika, była przyczepa. A potem – ciemno. Szło się i szło jak wzdłuż wagonów w ciasnej przestrzeni ulicy Teatralnej i było ciemno, jakby przyszło nagłe zachmurzenie albo coś niewiarygodnie wielkiego przysłoniło słońce. Szło się wzdłuż kiszki, gumy, kaszanki powiększonej do monstrualnych rozmiarów. Płetwal błękitny był czarny, jak się okazało – smołowany. Grzbiet zwierzęcia sięgał do balkonów pierwszego piętra kamienic. Ale te i inne spostrzeżenia poczyniłem później, w czasie „zwiedzania własnego”. Z tego zwiedzania pamiętam jeszcze, że wreszcie doszedłem do końca jak pan Maluśkiewicz u Tuwima, i za płetwą wielką niczym statecznik Boeinga zobaczyłem tylny zderzak przyczepy oraz pomarańczowe litery i cyfry tablicy rejestracyjnej. U nas tablice były czarne z białymi cyframi. A znaczki na tamtej tablicy były barwy zachodzącego słońca.
W pierwszym akapicie padło: pamiętam wyraźnie. W tej krótkiej książce (innych nie piszę, bo nie mam cierpliwości) będę wspominał. Opiszę tylko to, co pamiętam z pewnego okresu życia, nazwijmy to z okresu dorastania i stawania się człowiekiem decydującym o sobie. Ta relacja pełna będzie dziur, białych plam, bo pamięć jest zawodna. Właśnie. Zdarzy się, być może, że pomiesza mi się zapamiętane z przeczytanym, widok z zobaczonym kiedyś obrazem itd. Ale są punkty w tym wspomnieniu, które niczym błysk flesza odciśnięty na kliszy – istnieją i będą zawsze. Kształty wyraźne, nie spopielałe, ogniotrwałe. Wokół nich meandruję. Coś było i pamiętam to, potem długo nic, a potem znowu to coś – paradoksalne, tkwiące w przestrzeni. A obok działy się sprawy, ludzie męczyli się ze sobą, rządzili sobą. Niszczyli się. Wiem jedno – kształty zawsze mnie ratowały, bo były obok. I kształty kształtowały mnie. Chyba bardziej niż ludzie.
Pojechaliśmy zwiedzać wieloryba całą drużyną. Obok ciągnika postawiono kasę zrobioną z przyczepy campingowej. Po uiszczeniu opłaty można było wejść schodkami na platformę, a potem przez rozwartą paszczę – do środka.
Ale myśmy pojechali całą drużyną. No więc nie tak, że każdy sobie, tylko drużynowy jeszcze na przystanku tramwajowym zrobił z nas szereg, wziął od każdego odliczoną kwotę i teraz uroczyście zakupił 38 biletów. A potem przed wielorybem była mała musztra:
– W szeregu zbiórka! Do wieloryba wstąp!
Wstępowaliśmy gęsiego. Z górnej szczęki zwisały fiszbiny jak stalaktyty. Niektóre – odłamane.
W środku było jak w grocie. Chropowate ściany. Wieloryb nie miał wnętrzności. Trakt – drewniany pomost prowadził bez przeszkód aż do zadu. A tam było ciemno, ciepło jak w jakimś schowku na szczotki albo jak w najdalszym pomieszczeniu na rufie okrętu. Ciemno jak w nocy. Ale gdy się weszło, było zupełnie jak w jaskini. Z tą różnicą, że w jaskini jest chłodno, a tu – ciepło i duszno. Pachniało smołą i trochę rybą. Ale tylko trochę, jak w porzuconym wraku kutra, rozsychającym się na plaży.
Wieloryb był wyraźnie zużyty. Musiał już przejechać kawał świata. Potężne pożółkłe żebra skręcono dużymi śrubami, takimi od podkładów kolejowych. Zewsząd spływała smoła. W niektórych miejscach żebra były sztukowane drewnianymi listwami i to mnie ucieszyło. Jak nasze gumowe, składane łodzie typu „Mewa”. Powłoka, skóra naciągnięta na konstrukcję, trzymająca się w napięciu dzięki wręgom i wzdłużnikom. Jak blisko od łodzi do natury, od tego wytworu rąk ludzkich do żywego stworzenia – toż to prawie to samo! Wewnątrz wieloryba były obrazki w ramkach przedstawiające statki wielorybnicze, wielorybników w zydwestkach i harpuny, a także napisy po angielsku objaśniające jak dawniej łowiono takie błękitne płetwale. A pod obrazkami, na deskach pomostu leżała zmięta paczka po papierosach Marlboro. Chciałem ją zabrać na pamiątkę. Ten układ strzelistych liter i to trudne do wymówienia słowo z „el” w środku: mar-l-boro. Z dwóch powodów chciałem zabrać: po pierwsze można się było pochwalić (takie papierosy tylko w Peweksie), a po drugie (powinno być pierwsze, bo ważniejsze) paczka była w wielorybie, była tam, była jego, tego wieloryba, z jego wnętrza. Jeżeli leżała tam długo (a leżała, bo przecież z zagranicy przyjechała) była już własnością wieloryba, jego cząstką. Ale nie odważyłem się schylić i zabrać ją przy wszystkich.
2.
Siedziałem z Babcią w naszej dziadowskiej kuchni i czytałem Łowców fok Stefana Lubicza. Lubiłem z nią siedzieć i obserwować, jak się krząta. Z kranu zwisała kula sera, owinięta gazą jak głowa rannego Pigmeja. Z tej głowy wolno kapała serwatka.
Babcia robiła sobie kawę wczesnym rankiem. Potem ta kawa stała cały dzień. Obok łupin ziemniaków obieranych na gazecie, obok stolnicy, poruszającej się lekko w rytm ruchów wałka. Zimna kawa bez mleka w obtłuczonym kubku. W czarnym krążku odbijał się sufit naszej dziadowskiej kuchni i lampa z brzydkim abażurem. Nieruchoma kawa, a obok podrygujące w garnku ziemniaki. Nieruchoma kawa i przelatujący tam i z powrotem wałek. Zegar kawowy (czarna nieruchoma tarcza) odmierzał czas. Do południa było trzy czwarte, po południu – jedna czwarta, pod wieczór można było już widzieć ziarenka fusów pod cienką warstwą płynu, który stawał się granatowy. Kawa barwiła się zmierzchem czy zmierzch przybierał ciemność kawy? Nie wiem.
Prawdopodobnie mieliśmy najbrzydszą kuchnię w bloku, a może na całym osiedlu. Goły, nieobudowany zlew. Zacieki na ścianach. Rury na wierzchu. Żyliśmy w czasach, w których, żeby zapewnić sobie jaki taki standard, trzeba było dorabiać na boku, nieoficjalnie, brać „zlecenia”. Ojciec tym pogardzał. „Jestem docentem i dostaję stawkę docenta”. Dlatego mama robiła ten ser. Z oszczędności.
Chodziłem do siódmej klasy. Ojciec cierpiał na chroniczną depresję. Jego choroba decydowała o naszym życiu. I gderanie. Ojciec gderał bez przerwy.
Było źle. Było ciemno, mimo że słońce czasami wciskało się miedzy bloki, między te gigantyczne graniastosłupy i nawet na moment kruszyło ich beton ostrym promieniem jak laserem. Ale szybko zachodziło i następowała ciemność. Pigmej patrzył smętnie zza żółtych bandaży, miał powieki białe od sera i śmierdział skwaśniałym mlekiem.
Rodzice nie potrafili okazywać uczuć. Ojciec czasami próbował, ale wychodziła karykatura. Wieczorem chciał się jakoś pożegnać ze mną przed spaniem i wyglądało to tak:
– Proszę przynieść mi kawałek papieru toaletowego – mówił.
Przynosiłem kawałek papieru.
Odkręcając ustnik fajki, nastawiał policzek.
Całowałem go w policzek, podczas gdy on manipulował cybuchem. Kątem oka widziałem, jak kwas nikotynowy barwił papier na brązowo. I tak co wieczór.
Teraz sobie przypominam, że oprócz serowej piąstki głowy był ser zgliwiały. Chodziło o to, żeby nic nie wyrzucać. Gdy ser biały, wyprodukowany w domu, zaczynał wysychać (białożółtawe okruchy poza miską, wywoływały moje obrzydzenie), wtedy mama smażyła go na patelni. Z dodatkiem kminku. Powstawał ser zgliwiały, który znów nadawał się do jedzenia (tzn. jadła tylko ona, żeby się nie zmarnowało). W czasie smażenia strasznie śmierdziało w całym mieszkaniu, w korytarzu i na klatce schodowej. Robiła to wczesnym rankiem, licząc na to, że smród nie będzie tak dojmujący dla ludzi, którzy śpią. Najwyżej przyśni im się coś przykrego, że na przykład są w krainie rozkładających się gadów. Ale ja się budziłem, budził mnie smród. Ser gliwiał na całą okolicę, fale zgliwienia rozchodziły się po niewidocznych okręgach. Wszystko przesiąkało zgliwieniem. Nie przelewało się.
I nagle pustka mojego życia wypełniła się. Na drzwiach szkoły pojawiło się ogłoszenie: Morze, przygoda, wiatr. Pierwsze spotkanie we wtorek o 16.00. Na naszym osiedlu zaczęła działać Harcerska Drużyna Wodna. Widziałem harcerzy zwyczajnych, kręcili się wciąż po szkole, w krótkich spodenkach, w podkolanówkach, z dziwnymi chustami na plecach i finkami przy boku. Śmieszyli mnie. Ale teraz zapachniało słonym wiatrem. I rzeczywiście! Ci trzej wyrośnięci, którzy powitali nas oschle i mrukliwie, to byli MARYNARZE! Harcerze, ale MARYNARZE. Mieli granatowe bluzy z kołnierzami, a na kołnierzach trzy białe paski (wiedziałem – trzy zwycięskie bitwy Nelsona), węzeł czarnego krawata (wiedziałem – żałoba po Nelsonie) i rozszerzające się u dołu czarne spodnie (wiedziałem, wiedziałem – po to, żeby się z nich szybko wysunąć w wodzie). Skąd wiedziałem? Z książek.
Książki, albumy ratowały mnie. W bibliotece osiedlowej było zielone linoleum, przesiadywałem tam godzinami, dla samej przyjemności przebywania w tym azylu. Linoleum było ciepłe, akurat tam, gdzie znajdowały się książki podróżnicze, wpadały promienie słońca zza okna. Wzory linoleum: mazy ciemno i jasnozielone jak głębia, jak przekrój podwodny. Falujące ciemne i ciepłe przekroje wody. Książki intensywnie pachniały starym papierem. A na parapecie była doniczka z zeschłą na kamień ziemią. Wystawał z niej kikut roślinki i pożółkła karteczka wbita w ziemię na patyczku: Asteraceae Przylądek Dobrej Nadziei. A wokół wielkie osiedle, spożywczak, mięsny i smalec w kostkach. A jeszcze szerzej – RWPG i zawsze te same wiadomości w „Trybunie Robotniczej” i w „Dzienniku Telewizyjnym”. Ale tu, w tym miejscu szanowało się słowo. I nawet jeśli roślinka zdechła już dawno, to karteczka z nazwą tkwiła wciąż w donicy.
Wszystko wiedziałem, ale się bałem. Dryblasy w marynarskich mundurach powiesili w drzwiach harcówki grubą linę. To miał być pierwszy test. W tej ciemnej sali, na pierwszej zbiórce mieli się znaleźć jedynie ci, którzy podciągną się trzy razy. Bo morze potrzebuje silnych. Jak ja się bałem! Nie byłem zbyt mocny w ramionach. Szczerze mówiąc – byłem chuchrem. Drżałem, czekając w kolejce, a to drżenie jeszcze mnie osłabiało. Ale niebiosa ulitowały się nade mną. Dwa podciągnięcia, ledwo, ledwo. Czułem, że trzeci raz nie dam rady. Ale akurat wtedy dryblas odwrócił się i krzyknął do czekających:
– Ustawić się w rzędzie pod oknem! – a potem do mnie: – Wchodzić!
Wchodzić! Tam było ciemno. I litery na zielonym suknie wycięte z papieru: NAVIGARE NECESSE EST.
A jak już wszedłem, to wpadłem. Byłem pierwszy na zbiórkach i ostatni wychodziłem. Właściwie to czekałem pod drzwiami na godzinę przed. Całymi dniami i nocami uczyłem się węzłów, kodu sygnałowego, Morse’a i terminów żeglarskich.
Terminy żeglarskie! Gdyby Zaruski przeprowadził swój zamiar i je spolszczył, to by już nie było to. Ale na szczęście nie udało mu się i można było smakować te grotbramsztaksle i grotbombramsztaksle. A obok był szary barak spółdzielni, zwisające druty, pokruszone betony i pan Bęben z wielkim jak bęben brzuchem, wielkie osiedle.
W trakcie drugiej zbiórki zeszliśmy do podziemi szkoły. W ogóle nie wiedzieliśmy, że nasza szkoła ma piwnice! W mętnym świetle żarówek wyciągaliśmy spomiędzy połamanych ławek i krzeseł burozielone, zakurzone wory. Okazało się, że składane łodzie żaglowo-wiosłowe typu „Mewa” gniły od wielu lat w tych podziemiach.
Teraz w holu szkolnym, otoczone galerią z widownią złożoną ze sprzątaczek wstawały z niebytu ich kadłuby. Pod kierownictwem drużynowego napinaliśmy gumowe burty elastycznymi wzdłużnicami. Kształty zaczynały rysować się stopniowo. Stewa już sterczy, a reszta jeszcze zdechła i bezwładna. Ale cięciwy wręg i wzdłużnic już podpowiadały właściwe linie łodzi. Były to konstrukcje takie jak składany kajak, tylko szersze, z przeznaczeniem do wędkowania i małego żeglarstwa. Tak! „Mewy” miały maszty i żagle. Mojej radości nie da się opisać. Łodzie nie były wprawdzie kompletne, tu i ówdzie brakowało wzdłużnicy, ale z wielkim zapałem strugaliśmy z gałęzi elastyczne cięciwy i mocowaliśmy między wręgami. Gumowe poszycie trzeba było w miejscach przetarcia sztukować rowerowymi łatkami. Jedna z „Mew” nie miała foka. Mama uszyła nam go na maszynie, z lnianego materiału przeznaczonego na prześcieradła. Sen się spełniał, powieść awanturnicza pełna zadziwiających przygód działa się tu na moim osiedlu. Tego nie dałoby się już powtórzyć w dzisiejszych czasach rzeczywistości wirtualnej, która niewątpliwe daje emocje, ale zawsze jest przestrzenią zamkniętą, z której nie ma wyjścia. Żałujcie miłośnicy gier komputerowych, że nie możecie odczuć tej radości: żagiel z prześcieradła!
Alfabet Morse’a. Nauczyłem się szybko. Jestem wzrokowcem, o czym wciąż będziecie się przekonywać w trakcie opowieści. Zrobiłem dużą planszę z „krótkimi”, wielkimi jak ziemniak i „długimi”, szerokimi jak pasek od spodni. Zajęła całą ścianę pokoju. Potem szedłem osiedlem i odczytywałem tajne, niejasne napisy złożone z niedopałków krótkich i długich zalegających ulice, z ziemniaków i marchewek w zieleniaku, z porzuconych rur i betonowych okręgów, których pełno było na naszym osiedlu.
A potem namówiłem kolegów, żeby błyskać z okien. Te bloki ułożone parawanowo stwarzały taką możliwość. Byliśmy zawieszeni z rodzinami na różnych piętrach, ja nisko na pierwszym, Tomek Szmigiel na ósmym, Arek Nicpoń na dziesiątym, ktoś na czwartym, ale widzieliśmy się bez przeszkód. I błyskaliśmy wieczorem latarkami. Bloki traciły swoje kubiczne kształty, graniastosłupy zamieniały się w roje, skupiska świecących okienek (a każde takie żółte i różowawe światełko to problem, to konflikt, to smutek i myślenie o tym, co jutro i jak przetrwać – nie zapominajcie o tym). Gasiliśmy światła w swoich pokojach i błyskaliśmy latarkami. Szły sygnały przez osiedle: JUTRO ZBIURKA 16.00.
Chociaż dobrze wiedzieliśmy, że jutro jest zbiórka i że o 16.00.
3.
Na naszym osiedlu był staw Maroko. Brudny, zarośnięty, cuchnący. Bloki, kopalnie, kotłownia i staw. Lubiłem chodzić do szkoły okrężną drogą, obok stawu, słońce wschodziło jak nad morzem. Jeżeli patrzyło się tylko na łuski drobnych fal, światło rozszczepiało się jak w pryzmacie, ławice oślepiających iskier tańczyły i przesuwały nieustannie. Woda to woda i jej migotanie wszędzie jest tak samo zachwycające – na stawiku kopalnianym i na oceanie. Ponura zabudowa wokół, ale ktoś kiedyś zbudował tuż obok kotłowni kamienne schody z przemysłowych betonowych płyt, musiało coś zostać z budowy tego osiedla. Te schody jak niewielkie tarasy schodziły wprost do wody, zupełnie jak na obrazach Lorraina. Tam były opowieści biblijne, dziejące się zawsze w mitycznym mieście morskim, zbudowanym na wodzie i zawsze schody prowadziły wprost do oceanu, ktoś odjeżdżał nieodwracalnie, święta Urszula wyruszała, wiedząc, że nie wróci, coś kończyło się i zaczynało jednocześnie, a wszystko spowite lekką mgiełką słonecznego świtu. Claude Lorrain był nie tylko malarzem, ale i architektem. Nie tak jak Michał Anioł, który budował rzeczywiste kopuły, ale był architektem projektującym na obrazach nieistniejące, acz niezwykłe budowle nad oceanem. Budowle kształtne i zgrabne, choć monumentalne tak bardzo, że górne piętra z balkonami, loggiami i posągami ginęły w słońcu. Wszystko było tak dopracowane, że zastanawiałem się zawsze, co jest po drugiej, niewidocznej na obrazie stronie. Od tej strony ciepłej od słońca, jak układa się światło na tych posągach, wazach i schodach? Na pożyłkowaniach marmuru? Doznawałem iluminacji, bo mogłem to sprawdzić właśnie tu. Następowało jedyne i chwilowe spotkanie zobaczonego w książkach (album Claude Lorrain z biblioteki) z rzeczywistym. To wszystko działo się tu. Nieważna jest skala. Może być coś małego, miniaturowego, ale robić monumentalne wrażenie. Te niewielkie schody, prowadzące do niewielkiego stawu, były ogromne, jeżeli zeszło się nisko nad wodę. Staw się nie kończył, gdy siadałem na chwilę na tych schodkach. Były ciepłe od słońca. Czułem pod ręką ich chropowatość. Były zrobione z kamieni rzecznych, zalanych betonem. Obrobione kamienie z rzeki uwięzione w tej topornej betonowej masie. Górne piętra bloków, kamienne balkony rozpuszczały się w oślepiającej bieli płócien Lorraina. Jednego tylko brakowało – łodzi.
Na środku stawu była zarośnięta wyspa. Podobno miały tam swoje gniazda egzotyczne gatunki ptaków, żyły kumaki i inne padalce, o czym informowała wyblakła gazetka Ligi Ochrony Przyrody na korytarzu naszej szkoły. Ale skąd o tym wiedziano, jeżeli nikt nigdy tam nie był? Była to wyspa bezludna i dziewicza. Przez wiele lat wędrówki okrężną drogą do szkoły myślałem, żeby zwodować cokolwiek i dopłynąć tam. Na przykład kawał dykty z tych poniewierających się na tyłach baraku spółdzielni mieszkaniowej ze starych tablic propagandowych. Pozbijać XXXV-lecie PRL-u z Przewodnią Rolą Partii, zrobić z tego tratwę i dopłynąć.
Śniło mi się często, że na naszym stawie stoi jak na redzie wielki transportowiec typu Liberty. Musiałem wtedy czytać Dziękuję ci kapitanie Fiedlera. Rufa przy bloku nr 26, a dziób w szuwarach przy spółdzielni. Po sztormtrapie wspina się ledwie żywy, ranny Chińczyk, te dramatyczne sceny dzieją się właśnie tu, na Śląsku, a kapitan Szworc widzi ze swojego mostka kręcące się szprychowe koło szybu kopalnianego. Za tym kołem rozża