Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Jakie tajemnice kryje przykościelny sad?
Komisarz Marcin Zakrzewski zostaje w środku nocy wezwany do brutalnego morderstwa na jednym z osiedli na obrzeżach Wrocławia. Podczas pościgu za zabójcą słyszy od niego tajemniczy przekaz: „Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach”. Te same niepokojące słowa usłyszał trzydzieści lat wcześniej z ust brata bliźniaka, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Zakrzewski postanawia wrócić do sprawy z przeszłości. Szybko odkrywa, że spokojna podwrocławska wieś, z której pochodzi, od wojny jest milczącym świadkiem zaginięć także innych dzieci. Te tragiczne zdarzenia łączą się z kolei z morderstwami popełnionymi obecnie. Czy to możliwe, żeby ten sam sprawca działał nieprzerwanie od siedemdziesięciu lat?
Powrót do wspomnień z dzieciństwa okazuje się dla policjanta prawdziwym koszmarem, rozgrywającym się tu i teraz. Wkrótce musi walczyć o życie nie tylko swoje, ale i bliskich mu osób. Morderca staje się jego cieniem i zdaje się wiedzieć o nim wszystko...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
I
– Kto to jest? – Kaśka zdjęła z lodówki oprawione w ramkę czarno-białe zdjęcie. Marcin zastygł w bezruchu, nalewając kawę z dzbanka do dwóch wielkich kubków. Nie pamiętał już, że ta fotografia wciąż stoi na lodówce.
– Ja i mój brat – odpowiedział.
– Masz brata bliźniaka? – zdziwiła się.
– Miałem.
– Jak to?
– Nie żyje.
– Nigdy mi nie mówiłeś!
– To było trzydzieści lat temu. Prawie już o tym zapomniałem. Chodź na kawę.
Kaśka usiadła przy kuchennym stole i wpatrzyła się w zdjęcie. Dwóch jasnowłosych chłopców, w wieku około dwunastu lat, obejmowało się ramionami.
– Jak miał na imię? – zapytała.
Marcin popatrzył na fotografię.
– Rysiek.
– Który jest który?
– Ja stoję po lewej.
– Nigdy bym was nie odróżniła.
– Nauczyciele w szkole też mieli z tym kłopoty. – Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych czasów. – Niekiedy zamienialiśmy się rolami. To zawsze Rysiek miał takie pomysły. Był moim przeciwieństwem. Ja byłem grzeczny i cichy, a on… – zawiesił głos – bardziej żywy.
Umilkł nagle, zdziwiony, że wspomnienie brata tak boli. Sięgnął po kubek i upił łyk gorącej kawy. Przyjemne ciepło popłynęło do żołądka.
Poprzedniego dnia, w sobotę, umówili się w rynku na kawę, a skończyło się na dyskotece w klubie Jazzda i paru drinkach za dużo. Kaśka straciła kontakt z rzeczywistością. Marcin musiał ją zanieść do taksówki, zawieźć do siebie do mieszkania i położyć w łóżku. Sam spał na sofie w drugim pokoju.
Teraz dochodziło południe.
– Strasznie się dzisiaj czuję – powiedziała, wzdychając. – Nie powinnam pić tych drinków na koniec.
Stary przelewowy ekspres do kawy ostatni raz prychnął, zasyczał i zamilkł.
– Marcin?
Spojrzeli sobie w oczy.
– Słucham?
– Obiecaj, że nie powiesz Tymonowi, że nocowałam dzisiaj u ciebie.
– Byłby zazdrosny?
– A jak myślisz? O ciebie zawsze jest zazdrosny.
– Widocznie ma powód.
– Przestań, przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy.
Podniósł dwa palce w górę.
– Obiecuję, że nic nie powiem.
Znali się od ponad pięciu lat. Spotkali się u znajomych i zaiskrzyło, ale Kaśka miała wtedy męża, mówiła, że zdrada nie jest w jej stylu. Raz tylko, kiedy wracali z zakrapianej imprezy, całowali się w taksówce i przed bramą bloku Kaśki.
Dwa lata później się rozwiodła, ale wtedy Marcin był już z dawną koleżanką ze studiów i miał wielkie plany na przyszłość. Nic z nich nie wyszło. Teraz, kiedy znowu był sam, Kaśka spotykała się z ich wspólnym kolegą Tymonem i nie miała siły tego zmieniać. Jednak cały czas się przyjaźnili. Gadali przy piwie o rzeczach, o których nie mówili swoim partnerom. Marcin uważał, że są dla siebie stworzeni, ale ustalili kiedyś, że zostaną tylko przyjaciółmi.
– Wzięłaś ibuprom?
Przytaknęła.
– Dwie tabletki, jak mówiłem?
– Nie, jedną.
– No i dlaczego?
Zrobiła niewinną minę. Z potarganymi ciemnymi włosami wyglądała prześlicznie.
– Jak zmarł? – zmieniła temat.
– Kto?
– Twój brat.
Zastanowił się. Pytała o sprawy, o których nie myślał od bardzo dawna.
– Właściwie nie umarł – odrzekł.
– Nie rozumiem.
– Zaginął. – Wzruszył ramionami. – Któregoś dnia wyszedł z domu i nigdy nie wrócił.
Kaśka chyba nie wiedziała, co powiedzieć.
– To był dzień jak każdy inny. Wracaliśmy od dziadka do domu – kontynuował Marcin. – Rysiek wsiadł na rower i pojechał. Pamiętam jeszcze, jak znikał za zakrętem. Mieszkaliśmy wtedy na wsi, w Szczepanowie koło Środy Śląskiej. Nikt więcej Ryśka nie widział. Jakby zapadł się pod ziemię. Ciała nigdy nie odnaleziono, więc po pewnym czasie uznano go za zmarłego. Nawet jest jego grób na cmentarzu w Szczepanowie, tylko pusty.
– To straszne… Musiałeś bardzo przeżyć jego zaginięcie.
Wziął do ręki fotografię i długo się jej przyglądał.
– Dziwne, ale tamte chwile pamiętam jak przez mgłę. Zatarte obrazy, szczątki zdań… i nic więcej.
– To naturalne zachowanie obronne, twój umysł wykasował wspomnienia przeżytej w dzieciństwie traumy.
– Wiesz, co jest najdziwniejsze?
– Co?
– U nas w rodzinie nie wspomina się Ryśka. Nikt o nim nie mówi, jakby nikt go nie pamiętał. Wszyscy udajemy, że nigdy nie istniał. Tylko pierwszego listopada z przyzwyczajenia zapalamy mu lampki. Postawiłem to zdjęcie na lodówce, żeby o nim pamiętać. – Znowu uśmiechnął się smutno. – I co się stało? Zapomniałem o nim.
– Nie rób sobie wyrzutów. – Pogłaskała go po wierzchu dłoni. – Przeżyliście koszmar.
– Ale nie powinienem zapomnieć.
– Sam mówiłeś, że minęło trzydzieści lat. Szmat czasu, prehistoria.
– Może racja.
Podniosła kubek do ust, ale zaraz go odstawiła, jakby kawa przestała jej smakować.
– Raz na jakiś czas Rysiek mi się śni – powiedział i zawahał się. – Właściwie to śni mi się coś, co wydarzyło się naprawdę.
– To ciekawe. Opowiedz.
– Wiesz, w Szczepanowie jest taki bardzo stary kościół z szesnastego wieku, obok stoi plebania i kilka zabudowań. Do kościoła należy też sad, który przylega do cmentarza. Nic wielkiego, kilka grusz rosnących w trzech rzędach, no wiesz. Kiedyś się mówiło „sad u księdza”. Gruszki były przepyszne, słodkie, miały wspaniały aromat. Dzieciaki często się tam zakradały, żeby ukraść parę sztuk. Rysiek i ja też tam chodziliśmy. Ale to była wyprawa dla osób o mocnych nerwach, bo jedyne wejście do sadu prowadziło przez ten przykościelny cmentarz. Nawiedza mnie taki sen: idziemy z Ryśkiem do tego sadu, jest wieczór, mglisto i wtedy ktoś…
Urwał, bo rozdzwonił się telefon Kaśki. Popatrzyła na wyświetlacz.
– Tymon – powiedziała.
Skinął głową. Odebrała.
– Słucham? No, jeszcze sobie plotkujemy… Nie, nie musisz po mnie przyjeżdżać, poradzę sobie. – Roześmiała się. – Pozdrowię ją. Nie, nie będę jej od ciebie całować. – Popatrzyła na Marcina z błyskiem w oku. – Sam możesz ją pocałować, pozwalam ci łaskawie. No to buźka. Niedługo będę. Pa!
Marcin odwrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem, zakładając ręce na oparciu.
– Kaśka, przecież wiesz, że powinniśmy być razem. Od dawna.
Zacisnęła usta, nie patrząc na niego.
– Myślałam, że już omówiliśmy tę sprawę. To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Nie mogę tego zrobić Tymonowi. I tak czuję się, jakbym go zdradzała.
– Przesadzasz.
– Czasem nie wiem, co gorsze, zdrada fizyczna czy psychiczna. – Spojrzała na niego przeciągle. – Muszę już iść.
Wstali, by się pożegnać. Ona wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek.
– Dziękuję za superwieczór. – Uśmiechnęła się.
– Mam tylko nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi. – Przytulił ją.
Milczeli, każde pogrążone we własnych myślach. Przeszli do przedpokoju. Kaśka zdjęła z wieszaka lekką kurtkę i zaczęła się ubierać.
– Z Ryśkiem musiałeś mieć doskonały kontakt – stwierdziła raczej, niż zapytała. – Nie próbowałeś go nigdy odszukać? Dowiedzieć się, co tak naprawdę się z nim stało?
– Jak niby miałbym to zrobić? – Rozłożył ręce. – Szukała go milicja w całym kraju.
– Nie wtedy. Teraz. Przecież pracujesz w policji kryminalnej. Macie swoje archiwum X z nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. Teraz są nowe możliwości. Trzeba spróbować, przynajmniej poznasz prawdę.
– Myślisz, że chciałbym ją poznać?
– Ja bym chciała. Sam mówiłeś, że minęło trzydzieści lat. Może kiedyś prawda byłaby bolesna, ale teraz, po tylu latach? Na pewno mniej.
Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Że sam na to nie wpadłem – powiedział. – Dziwne, prawda? Znam kogoś w naszym dolnośląskim archiwum X, na pewno mi pomoże. Tylko dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?
Uśmiechnęła się na do widzenia, zarzuciła na ramię torebkę, ścisnęła mu rękę i już jej nie było.
Zamknął drzwi na zamek i powlókł się do salonu, gdzie zwalił się na fotel. Miał kaca, czuł się ociężały i zmęczony.
– Gówno! – mruknął do siebie, wstał i poszedł do lodówki po piwo.
Tego dnia nigdzie się nie wybierał i uznał, że może poprawić sobie samopoczucie kilkoma butelkami piwa. Zabrał z kuchennego stołu zdjęcie z Ryśkiem i długo się w nie wpatrywał. Później wyciągnął jeszcze stary album z fotografiami, który dała mu mama. Oglądając zdjęcia, czuł ucisk w gardle i pieczenie w oczach. Fotografie były ułożone chronologicznie. Na pierwszej roześmiani młodzi rodzice pchali dwa identyczne wózki z niemowlakami, na następnych dwa ledwo siedzące brzdące płakały na kraciastym kocu rozłożonym na trawie u dziadka w ogrodzie, potem jeden leżał na drugim i się śmiał, a drugi płakał niezadowolony. Dwaj chłopcy w takich samych rajtuzach, stawiający pierwsze kroki po dywanie. Marcin nie potrafił stwierdzić, który to on, a który jego brat. Następne zdjęcia przedstawiały ich ubranych w kraciaste kurtki ze szpiczastymi kapturami, jadących na jednych sankach w zimie, potem były zdjęcia na emzetce wujka. Na końcu brakowało jednej fotografii. Właśnie tej, którą Marcin oprawił w ramkę i postawił na lodówce. Kiedyś ojciec zdradził mu, że to ostatnie zdjęcie Ryśka. Zaginął niecałe dwa tygodnie później. Zdjęcie wywołano już po jego zniknięciu.
Długo siedział z albumem na kolanach. Myślał o Kaśce, swoim pogmatwanym życiu uczuciowym i o Ryśku. Czy zaginięcie brata miało jakiś wpływ na to, że nie potrafił się z nikim związać? Czy brakowało mu połowy siebie?
Na pewno Kaśka miała rację. Powinien chociaż spróbować wrócić do sprawy tego zaginięcia. Nieważne, czy znajdą się akta ze śledztwa, czy uda mu się coś ustalić. Musi spróbować.
II
W nocy z niedzieli na poniedziałek znowu nawiedził go sen o Ryśku, sadzie i gruszkach. Tym razem w zaskakującej formie.
Jest pochmurno, szaro i chłodno. Z każdym oddechem z ust wydobywa się blada mgiełka pary wodnej. Zatrzymują się pod zardzewiałym ogrodzeniem cmentarza i zostawiają rowery w krzakach. Rysiek podchodzi do zdezelowanej furtki.
– Masz cykora? – pyta z drwiącym uśmiechem. W oczach ma dziwny zły blask, którego Marcin jeszcze nigdy nie widział.
– Nie – rzuca, choć strach paraliżuje mu nogi.
Rysiek nie wierzy.
– Maminsynek się nie boi? – drwi. – To może pójdziesz pierwszy?
Marcin spogląda na cmentarz, przez który wiatr przegania białe tumany mgły. Sadu po drugiej stronie nie widać, tylko gdzieniegdzie pod białym całunem można dojrzeć poprzekrzywiane kształty starych krzyży. Wygląda to nierzeczywiście, przerażająco groteskowo.
– Pójdę.
Rusza. Rozgląda się na boki, bo we mgle wydaje mu się, że groby się ruszają. Dochodzą do drugiej furtki, tej prowadzącej do sadu. Marcin ją otwiera i czeka, aż Rysiek przejdzie.
– Nie zamykaj jej, frajerze – szepce brat.
– Dlaczego?
– W razie czego łatwiej będzie zwiać.
Razem wchodzą do sadu. Stare powyginane przez czas grusze rosną równo, posadzone w trzech rzędach po trzy, na łące porośniętej nieskoszoną na jesień trawą. Najpierw łąka opada w dół, trzeba przejść ze dwadzieścia metrów, żeby dojść do płaskiego terenu, i jeszcze raz tyle do pierwszych drzew. Teraz sadek widać dokładnie, pogrążony jedynie w lekkiej mgiełce. Za łąką, za zniszczonym ogrodzeniem z kamiennymi słupkami, majaczy gęsto porośnięty krzakami park, który należał przed wojną do majątku tutejszego właściciela ziemskiego, a po wojnie do miejscowego pegeeru.
Najlepsze gruszki leżą w trawie. Pomiędzy tymi robaczywymi i częściowo zgniłymi trafiają się prawdziwe perełki, owoce o fantastycznym aromacie, nienagannie złotej skórce, pod którą czai się słodki i soczysty miąższ. Muszą szybko znaleźć te najlepsze. Rysiek zbiera gruszki nieco dalej, przy parku, a Marcin klęczy w rzędzie bliżej cmentarnej furtki.
Nagle czuje, że na łące dzieje się coś niedobrego. Podnosi głowę i zamiera. Ogarnia go przerażenie, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Od strony parku przesuwa się w ich kierunku ciemna jak sadza, gigantyczna postać bez twarzy. Sunie płynnie, jakby w ogóle nie dotykała stopami ziemi; postrzępione szaty falują na wietrze. Rysiek nie widzi zbliżającego się niebezpieczeństwa, a postać wyciąga już groteskowo długie ręce w jego kierunku. Marcin myśli, że oto widzi diabła.
Chce krzyknąć, lecz nie może wydobyć głosu z gardła. Chce się zerwać, żeby uciec, ale jest tak sparaliżowany strachem, że nawet nie ma siły podnieść się z klęczek. Spogląda do tyłu w kierunku uchylonej furtki cmentarnej, jakby w poszukiwaniu ratunku. Ledwo ją widać pośród mgły. Patrzy znów w kierunku brata i drętwieje.
Diabeł stoi niedaleko, a Rysiek tańczy w trawie. Z wyrazem dzikiego szaleństwa na twarzy podskakuje i kręci piruety z rozłożonymi ramionami. Naraz zatrzymuje się, podbiega do Marcina i spogląda na niego oczami czarnymi i szklistymi jak diamenty.
– Widziałem, jak diabeł chodzi tu na palcach – szepce chrapliwie.
Odwraca się i zaczyna się oddalać.
– Widziałem, jak diabeł chodzi tu na palcach! – rzuca już głośniej.
I nagle znowu zaczyna swój szalony pląs.
Sygnał telefonu komórkowego wyrwał Marcina ze snu.
Była pierwsza szesnaście, poniedziałek, 26 września 2011 roku.
III
Usiadł spocony na łóżku, odruchowo sięgnął po aparat leżący na stoliku nocnym, odebrał, nie patrząc, kto dzwoni, i zaspanym głosem powiedział:
– Zakrzewski, słucham?
W słuchawce usłyszał znajomy głos.
– Sroka z tej strony.
– O tej porze?
– Ja tej godziny nie wybierałem. Mamy morderstwo na Marszowicach. Wszystko jeszcze świeże. Nasza ekipa dopiero się zjeżdża, potrzebuję cię tutaj jak najszybciej.
Marcin obudził się w sekundę.
– Już się zbieram. Jaki adres?
Sroka podał nazwę ulicy i numer domu.
– Wiesz, gdzie to jest? – zapytał na koniec.
– Mam GPS, trafię.
Marcin zerwał się z łóżka, zapominając o śnie. Ubierał się prawie po ciemku, tylko przy świetle nocnej lampki. Wpadł na moment do łazienki, zaczesał włosy i pobieżnie umył zęby. W drzwiach zatrzymał się, wrócił do kuchni, gdzie w szafce nad zlewem trzymał cukierki eukaliptusowe na odświeżenie oddechu. Jednego włożył do ust, drugiego do kieszeni.
Trzy minuty później wyjechał na Mińską. Skręcił w prawo. Chciał jechać przez Pilczycką, ale przejazd kolejowy był zamknięty, więc pojechał prosto i skręcił w Szczecińską. Na Lotniczą w kierunku Leśnicy wyjechał w okolicach Stadionu Miejskiego. Ruch był niewielki, włączył koguta i pruł ponad sto kilometrów na godzinę.
Dojechał w dziesięć minut. Co prawda GPS zawiesił się zaraz za Leśnicą, ale Marcin znał osiedle Wiosenne, nie miał kłopotu ze znalezieniem właściwego domu. Na podjeździe stały już dwa radiowozy, samochód Sroki, karetka pogotowia i furgonetka ekipy z Zakładu Techniki Kryminalistycznej. Zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i wysiadł z auta. Mundurowy policjant rozciągał akurat taśmę zabezpieczającą.
Marcin rozejrzał się. To była spokojna ulica. Po obu stronach stały nowo wybudowane domy wolnostojące, przedzielone pustymi działkami i żywopłotami. Jak na standardy, jakimi kierowali się obecnie deweloperzy budujący podobne osiedla, wokół każdego z budynków było wyjątkowo dużo wolnego terenu. W drzwiach i przy płotach okolicznych domów pojawiali się obudzeni zamieszaniem mieszkańcy i patrzyli zdziwieni na coraz to nowe policyjne samochody zatrzymujące się na ich ulicy.
Marcin wypatrzył nadkomisarza i zbliżył się do niego szybkim krokiem. Uścisnęli sobie dłonie.
– Co się stało, Stefan?
– Mamy morderstwo. Kobieta, trzydzieści pięć lat, właścicielka domu – odrzekł Sroka.
Niedawno skończył pięćdziesiątkę, miał lekką nadwagę, krótko ścięte siwe włosy i zazwyczaj kamienną twarz. Marcinowi zawsze przypominał zawodowego żołnierza z amerykańskich filmów: niezbyt rozmowny, konkretny do bólu, na jego twarzy rzadko gościł uśmiech. Dopiero parę głębszych sprawiało, że stawał się bardziej podobny do człowieka.
– Kto ją znalazł?
– Mąż.
– O cholera, co z nim?
– Siedzi w kuchni, lekarz z pogotowia próbuje go uspokoić, a Ruciński ma zamiar wydobyć z niego zeznanie.
– Coś już z niego wyciągnął?
– Jeszcze nie wiem.
Przeszli przez furtkę i wyłożoną płytkami ścieżkę przecinającą równo wykoszony trawnik. Lampy ogrodowe były zapalone, więc zanim doszli do drzwi wejściowych, Marcin zdążył się przyjrzeć podjazdowi. Przystrzyżone starannie żywopłoty, wysprzątane liście, wypielęgnowane i przygotowane na zimę klomby z kwiatami świadczyły o tym, że albo mieli ogrodnika, albo niedawno wynajęli firmę zajmującą się pielęgnacją zieleni. Widać pieniędzy im nie brakowało.
Dom był duży, miał dwa piętra, poddasze i dwa garaże. Kątem oka Marcin zauważył ścieżkę biegnącą wzdłuż ściany w lewo, do wyjścia na tyły. Pomyślał, że musi się tam później przejść.
Weszli do budynku i zatrzymali się. Paliły się wszystkie światła. Korytarz był szeroki. Na wprost był salon z kominkiem połączony z dużą kuchnią, z lewej strony schody prowadzące na piętro. Po salonie kręcił się jeden z techników i szukał odcisków palców na ramach okien, drugi zajmował się poręczą schodów. Przy kuchennym stole siedział podkomisarz Michał Ruciński, naprzeciw niego roztrzęsiony właściciel domu, wyglądający na nie więcej niż czterdzieści pięć lat. Sanitariusz pogotowia ratunkowego akurat wychodził.
– Doszedł do siebie? – zagadnął go cicho Sroka.
– Dałem mu coś na uspokojenie, jest w fatalnym stanie.
Marcin dokładnie rozejrzał się po pomieszczeniach na dole i wrócił do kolegi.
– Bez śladów włamania? – zapytał.
– Chyba tak, jeszcze to sprawdzamy.
– Co dokładnie zaszło?
– Facet wyszedł na brydża do kolegi około dziewiętnastej trzydzieści. Już to sprawdzamy. Mówi, że wrócił chwilę po północy, pokręcił się trochę na dole.
– Sypialnię mają na górze? – domyślił się Marcin.
– Tak. Kiedy chciał się położyć, znalazł okaleczone zwłoki małżonki w łóżku. Jeszcze ciepłe. Morderca musiał być tu bardzo niedawno.
– Przyjedzie ktoś z psem?
– Już powinien tu być, jedzie z drugiego końca miasta.
– Co jej zrobił?
Sroka skrzywił się, co było dosyć niecodzienne.
– Sam zobaczysz – odpowiedział, po czym zwrócił się do technika przy schodach: – Można już na górę?
– Dajcie mi jeszcze parę minut.
– W porządku – odrzekł Marcin. – Co jest za domem?
– Taras, na który można wyjść z pokoju obok, mały basen, kawałek trawnika i budynek gospodarczy, z tego, co zdążyłem zobaczyć – odpowiedział Sroka. – Dalej jest ogrodzenie i las.
– Wysokie?
– Zwykła siatka.
– Chyba nie cierpią na brak gotówki, nie sądzisz?
– Na dom wydali fortunę.
– Trzeba sprawdzić, czy coś nie zginęło.
Poszli do kuchni, stanęli przy stole. Właściciel spojrzał na nich zaczerwienionymi oczami.
– Komisarz Marcin Zakrzewski – przedstawił się Marcin. – Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia.
– Złapcie skurwysyna, który zrobił to mojej Marysi – odrzekł mężczyzna słabym głosem. – Złapcie go…
– Złapiemy, ale musi nam pan trochę pomóc.
– Powiedziałem już wszystko.
Ruciński spojrzał w swoje notatki.
– Pan Janus powiedział, że wydawało mu się, że słyszy kroki na górze zaraz po tym, jak wrócił do domu o północy. Myślał, że żona jeszcze nie śpi.
Marcin spojrzał na zegarek.
– Teraz jest druga, czyli dwie godziny temu morderca mógł tu jeszcze być – stwierdził. – Gdzie, do cholery, jest ten pies?
Sroka wyciągnął komórkę, wybrał numer i wyszedł na korytarz. Słychać było, jak rozmawia z kimś nerwowo.
– Panie Janus, proszę się teraz przejść po domu z podkomisarzem Rucińskim i sprawdzić, czy nic nie zginęło – zwrócił się do gospodarza Marcin. – Proszę zajrzeć we wszystkie miejsca, w których trzymali państwo cenne przedmioty.
Janus skinął głową, wstał i skierował się do pokoju obok. Michał poszedł za nim. Wrócił Sroka.
– Pies będzie za kwadrans – powiedział.
– Ktoś był na tyłach domu?
– Tak, ja. Morderca mógł dostać się na posesję od strony lasu. Przeskoczyć zwykłą siatkę to nie problem. Uciec mógł w ten sam sposób.
– Cholera, ludzie nie mają wyobraźni – mruknął Marcin. – Mieszkają w miejscu, gdzie psy dupami szczekają, i nawet porządnego ogrodzenia nie zrobią.
Wyszli z kuchni i stanęli przy schodach.
– Już możecie – powiedział technik.
Wolno wchodzili na górę. Pierwszy Marcin, dwa stopnie za nim Sroka. Schody skrzypiały pod ich stopami.
– Kiedy przyjedzie prokurator? – zapytał Marcin.
– A czy oni się kiedyś spieszyli? – Sroka wzruszył ramionami.
Sypialnia znajdowała się po prawej stronie w głębi korytarza. Gdy tylko weszli na górę, Marcin poczuł wiszący w powietrzu słodkawy odór krwi. Nienawidził tego zapachu. Kojarzył mu się tylko ze śmiercią. Poczuł gwałtownie wzbierającą falę mdłości.
Wolno zbliżył się do sypialni i zatrzymał na progu. Widział już różne morderstwa, lecz tym razem wzdrygnął się mimowolnie.
Kobieta leżała na wznak na łóżku, naga i cała we krwi. Twarz miała pociętą nożem, podobnie jak piersi, podbrzusze i uda. Krew ściekała po ścianach, znajdowała się na nocnym stoliku i lampce, na dywanie, na oknie, a nawet na suficie i żyrandolu. Pokój wyglądał tak, jakby sprawca wpadł w morderczy szał i zadawał kolejne ciosy ostrym narzędziem z wielkim rozmachem, nie bacząc na bryzgającą wszędzie krew.
– Nie wchodźcie dalej – powiedział technik zabezpieczający ślady. Miał plastikowe ochraniacze na buty, niebieski lekarski fartuch i gumowe rękawiczki. Walizkę z narzędziami postawił w najdalszym kącie, bo tylko tam nie było krwi. Nad zwłokami pochylał się podobnie ubrany lekarz sądowy.
Marcin z trudem przełknął ślinę.
– Macie coś? – zapytał.
– Ślady mordercy i jego buty – odrzekł technik.
– Jak to buty? – zdziwił się Marcin.
– Po wyjściu z sypialni zdjął obuwie – wyjaśnił technik.
– Po co?
– Było zakrwawione, nie chciał zostawiać śladów.
– Dobrze, że coś mamy. – Marcin spojrzał z ukosa na Srokę. – Spotkałeś się kiedyś z czymś takim?
Inspektor był od niego starszy i dużo bardziej doświadczony.
– Nigdy.
Podszedł do nich lekarz.
– Jak zginęła? – zapytał Sroka.
– Ma co najmniej kilkadziesiąt ran kłutych i ciętych zadanych ostrym narzędziem – odpowiedział zmęczonym głosem i zdjął gumowe rękawiczki. – Najprawdopodobniej był to nóż. Ma kilka ran na szyi, na twarzy i jedną w skroni. Moim zdaniem każda z tych ran mogła być śmiertelna. Mogła również zostać uduszona, mogła zostać zgwałcona. Nie mogę powiedzieć nic wiążącego, zanim nie zostanie zrobiona sekcja zwłok. Na pierwszy rzut oka niczego nie można wykluczyć, ale też nie można znaleźć innych śladów niż te po nożu z uwagi na ilość krwi. Aha, i odrąbał denatce prawą dłoń.
Marcin drgnął.
– Słucham?
– Pozbawił ofiarę prawej dłoni.
Teraz dopiero to dostrzegł. Biały kikut kości przedramienia wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. Marcin musiał odchrząknąć, zanim udało mu się wydobyć głos z gardła.
– Jak to możliwe?
Doktor popatrzył na niego znad okularów.
– Musiał mieć ze sobą coś w rodzaju bardzo ostrej siekiery lub ciężką maczetę.
– Położył całą rękę na nocnej szafce – wtrącił się technik. – Po śladach na politurze wnioskuję, że były dwa potężne uderzenia. To wystarczyło.
– Jest gdzieś ta dłoń?
– Nie znaleźliśmy.
– Czy ofiara jeszcze wtedy żyła?
– Nie potrafię tego ustalić – odrzekł lekarz.
– Dziękuję, doktorze – powiedział Marcin.
– Mamy też ślady jego dłoni na ścianie – odezwał się technik.
– W którym miejscu? – zapytał Marcin.
– Tu, zaraz za wezgłowiem łóżka.
– Nic stąd nie widzę – powiedział Marcin. – Mogę jednak wejść?
– Dobrze, ale włóż ochraniacze na stopy, gumowe rękawiczki i niczego nie dotykaj.
Podał mu worki, takie, jakie zakłada się w szpitalach, i rękawiczki, po czym przeprowadził Marcina bokiem do miejsca, gdzie morderca zostawił ślady na ścianie. Obaj spojrzeli z bliska. Marcin starał się nie zwracać uwagi na leżące obok zmasakrowane ciało. Trudno było mu się oswoić z myślą, że pewnie jeszcze kilka godzin temu była to zadbana kobieta, szykująca się do snu lub nawet już śpiąca spokojnie, z planami na jutrzejszy dzień i na przyszłość. Przypomniał mu się dowcip. Jak skutecznie rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedzieć mu o swoich planach na przyszłość. Do bólu prawdziwe.
Około półtora metra nad podłogą morderca musiał dotykać ściany zakrwawionymi rękami. Pierwsze skojarzenie było takie, jakby próbował je wytrzeć.
– Chciał coś napisać? – zapytał Marcin.
– Jeśli nawet, to nie napisał – odpowiedział technik obojętnie.
– Tu jest jakby litera „d”, a potem „i” lub „l”?
– Może i „d”, ale dalej to raczej przypadek…
– Może chciał coś napisać i spłoszył go mąż, wchodząc do domu – odezwał się Sroka.
– Może, może… jak się tu dostał? – zapytał Marcin.
– Chyba przez piętro – stwierdził technik. – Obok w pokoju uchylone jest okno balkonowe. Na poręczy znalazłem ślady krwi.
– Zabezpieczyłeś już balkon?
– Tak, możecie zobaczyć.
Marcin z ulgą wyszedł z sypialni, ostrożnie ściągnął ochraniacze z butów i rzucił je z obrzydzeniem w kąt, głośno przełykając ślinę. Sroka patrzył na niego uważnie i niespodziewanie przez jego twarz przemknęło coś na kształt uśmiechu.
– Po tylu latach jeszcze odruch wymiotny? – zapytał.
Marcin się skrzywił.
– To chyba dobrze? – odpowiedział pytaniem. – To znaczy, że jeszcze nie straciłem ludzkich cech w tym popieprzonym świecie. Ty nie masz?
Sroka tylko wzruszył ramionami. Marcin pomyślał, że milczy, by nie musieć odpowiadać twierdząco.
Poszli do drugiego pokoju, gdzie przy otwartych drzwiach balkonowych falowała firanka poplamiona krwią. Marcin przesunął ją, trzymając dłoń z daleka od plamy, i wyszedł na przestronny balkon. Wszystkie światła były włączone, więc cały teren aż po ogrodzenie był dokładnie widoczny. Tak jak mówił Sroka, po lewej stronie znajdował się kilkumetrowy basen przykryty folią na zimę, obok mały trawnik z drewnianym gazebo, gdzie można było usiąść w cieniu w upalne dni, dalej przy samym ogrodzeniu mały budynek gospodarczy. Za ogrodzeniem szumiał las. Jeśli morderca przyszedł stamtąd, a potem wrócił tą samą drogą, nie było wielkich szans, żeby go tam znaleźć. Obejrzeli dokładnie poręcze balkonów, lecz nie dostrzegli śladów krwi, o których mówił technik. Na wszelki wypadek niczego nie dotykali.
Po prawej stronie balkonu, na ścianie, zamontowany był drewniany stelaż, po którym piął się bluszcz aż po sam dach – ułatwienie dla przestępców. Po takim stelażu na balkon mogło wspiąć się nawet dziecko. Sroka westchnął i sięgnął po papierosy. Zakrzewski stał zamyślony, patrząc na las, potem spojrzał w górę, gdzie wiatr gonił po rozgwieżdżonym niebie pojedyncze obłoki. Teraz dopiero poczuł, że jest mu zimno. Była końcówka września i noce robiły się coraz chłodniejsze.
– Zapalisz? – zapytał Sroka.
Marcin nigdy nie palił nałogowo, ale w takich chwilach lubił zaciągnąć się dymem.
Palili, nic nie mówiąc. Wreszcie odezwał się starszy policjant:
– To będzie gówniana sprawa, Marcin.
– Tak myślisz?
– Jeśli motyw nie był rabunkowy, na co mi wygląda… Jeżeli nie była to zemsta niezrównoważonego kochanka albo jakieś porachunki półświatka, mamy do czynienia ze świrem, jakich mało chodzi po tym świecie.
– Trzeba sprawdzić, czy w ostatnich latach nie było czegoś podobnego gdzieś w kraju – odrzekł Marcin.
– Słusznie. – Sroka pokiwał głową i skrzywił się. – Boję się, że on to lubi.
– No tak, bo po co miałby zabrać dłoń ofiary?
– Kolekcjoner?
– Boję się potwierdzić.
– To będzie trudna sprawa – powtórzył Sroka.
Prowadzili razem niejedno śledztwo. Sroka był starszy stopniem i bardziej doświadczony, ale na ogół pozostawał na drugim planie, pozwalając Zakrzewskiemu działać. Wtrącał się tylko wtedy, kiedy miał jakiś pomysł lub kompletnie się z Marcinem nie zgadzał. Taka sytuacja zdarzyła się zresztą tylko raz, kiedy prowadzili śledztwo w sprawie pobicia właściciela kantoru ze skutkiem śmiertelnym. Wtedy Sroka miał rację.
Wyrzucili niedopałki na trawnik i weszli do domu.
– Rozejrzę się w pobliżu ogrodzenia – powiedział Marcin.
– Już tam sprawdzałem – odrzekł Sroka.
– I co?
– Nic.
– Jednak popatrzę.
Po drodze przystanęli jeszcze na progu sypialni. Blady jak ściana fotograf robił zdjęcia, a technik z lekarzem pokazywali mu, gdzie ma skierować obiektyw. Zeszli wolno na dół.
– Cholera, napiłbym się kawy – powiedział Marcin.
– Ja też – przyznał Sroka.
Nie zauważyli męża zamordowanej, który wyszedł wraz z Rucińskim z pokoju po lewej stronie.
– To może ja panom zrobię – powiedział słabym głosem.
Widać było, że chce się zająć czymkolwiek, żeby tylko choć przez chwilę nie myśleć o tragedii. Sroka popatrzył na niego z wahaniem.
– Jeśli byłby pan tak miły…
– Tak, tak, już nastawiam ekspres!
Janus zniknął w kuchni. Marcin popatrzył na Michała.
– Zginęło coś? – zapytał.
– Nic. Wszystko jest na swoim miejscu – odrzekł Ruciński. – W meblach mają poupychane dolary, euro i co najmniej kilogram złota.
– Czym zajmuje się ten Janus? – zainteresował się Sroka.
– Jest prezesem dużej zagranicznej firmy. Pewnie zarabia kupę kasy.
– Gdzie są duże pieniądze, są też niezdrowe emocje – rzucił filozoficznie Sroka. – Sprawdzisz rano interesy pana Janusa.
– Jasne.
– Teraz idź za nim do kuchni, żeby nie przyszło mu do głowy jakieś głupstwo.
Czekając na kawę, wyszli przed dom. Mimo bardzo późnej pory przy taśmach zabezpieczających teren było jeszcze więcej gapiów. Pewnie wieści o morderstwie dotarły już do sąsiadów. Plotki zawsze rozchodziły się w sposób zaprzeczający zdrowemu rozsądkowi. Mundurowi policjanci stali na straży, nie wpuszczając na posesję nikogo niepowołanego. Marcin pomyślał, że lada chwila pojawią się reporterzy z wrocławskich gazet, a zaraz za nimi ekipa telewizyjna. Podjechały kolejne dwa oznakowane radiowozy. Wysiedli z nich policjanci, którzy mieli ochraniać teren. Nadal nie było prokuratora i policjanta z psem.
– Mówiłeś, że morderca może to lubić – powiedział Marcin. – Zakładając, że tak jest… jak myślisz, co teraz robi?
– Coś brzydkiego w domowym zaciszu? Wiesza pamiątkę z dzisiejszej nocy na ścianie w sypialni?
Przez wyobraźnię Marcina przemknęła taka wizja. Z trudem skupił się na czymś innym.
– Nie o tym myślałem – powiedział, kręcąc głową. – Może ma wielką satysfakcję, obserwując zamieszanie które wywołał?
– Jest dumny z tego, co zrobił?
– Do tego ma nas za głupków i czuje się bezkarny.
– Nie uciekł?
– Jest gdzieś blisko, gdzie spokojnie, nie rzucając się w oczy, obserwuje nasze działania.
Sroka zmierzył Zakrzewskiego poważnym spojrzeniem.
– Naoglądałeś się amerykańskich filmów o psychopatach – powiedział.
– Uważasz, że fantazjuję?
– Widziałeś, ile krwi było w sypialni? Musiałby wziąć prysznic i się przebrać.
– Może tak zrobił.
Sroka wzruszył ramionami.
– Idę na kawę.
– Też zaraz przyjdę, tylko rzucę okiem na gapiów.
Marcin wolnym krokiem podszedł do bramy i stanął obok jednego ze znajomych policjantów. Przywitał się i zaczął obserwować stojących, starając się nie robić tego zbyt nachalnie. Na chodniku naprzeciw domu dwaj mężczyźni palili papierosy i patrzyli na oświetlony dom Janusów. Co chwilę wymieniali między sobą jakieś uwagi. Obaj wyglądali, jakby niedawno wstali z łóżka. Trochę dalej przystanął mężczyzna około trzydziestki w kurtce zarzuconej na szlafrok. Po lewej stronie, w pobliżu bramy sąsiedniego domu, kilka osób cicho rozmawiało. Kobiety sprawiały wrażenie przerażonych, mężczyźni za ich plecami również mieli posępne miny. Inni ludzie, stojący w różnych miejscach na ulicy, pojedynczo i grupami, też wyglądali na mieszkańców i nie wzbudzili podejrzeń Marcina.
Wrócił do kuchni, skąd rozchodził się wspaniały aromat kawy. Okazało się, że amatorów jest więcej i cała ekipa śledcza trzymała filiżanki w dłoniach, pijąc łapczywie. Właściciel znowu nastawił ekspres.
Ruciński wskazał filiżankę stojącą na stole i powiedział do Marcina:
– Ta jest twoja.
– Dzięki.
Kawa była wyśmienita. Marcin poczuł, jak przyjemne ciepło rozlewa mu się po brzuchu i na chwilę zapomniał o dokuczającym mu coraz bardziej chłodzie nocy. Wypił szybko i zwrócił się do gospodarza.
– Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co jest w budynku gospodarczym na tyłach posesji?
– Mamy tam składzik na narzędzia do ogrodu, rowery i różne inne rzeczy – padła odpowiedź. – Wie pan, tyle się tego gromadzi. Żona…
Urwał nagle i przymknął oczy, zaciskając usta.
– Mogę tam zajrzeć? – zapytał Marcin.
– Oczywiście. Tylko…
– Tak?
– W sobotę rano zepsuła się instalacja elektryczna i jeszcze nie usunąłem awarii.
– Rozumiem, a ma pan może latarkę?
– Chwileczkę.
Janus przejrzał zawartość szuflad w szafce przy oknie, wreszcie podał Marcinowi małą latarkę ledową na korbkę.
– Tylko taką – powiedział przepraszająco. – Trzeba pokręcić…
– Rozumiem. Pójdę tam na chwilę. Tylko zostawcie mi trochę kawy.
– Postaramy się – odrzekł Sroka.
Marcin ruszył na tyły ścieżką wzdłuż domu. Światła na tarasie były włączone, podobnie jak światła we wszystkich pokojach w domu, więc było bardzo jasno. Dobra widoczność kończyła się równo z ogrodzeniem, za którym szumiał cicho las.
Marcin obszedł basen, zajrzał do altany, przeszedł wzdłuż ogrodzenia, szukając śladów. Nie był jednak w stanie określić, w którym miejscu morderca sforsował ogrodzenie. Wreszcie stanął przed wejściem do budynku gospodarczego. Janusom musiało żyć się naprawdę dostatnio, wiele domów miało mniejsze garaże. Kręcił korbką latarki przez jakąś minutę, po czym wszedł do środka, nie domykając drzwi, żeby mieć więcej światła.
Stanął dwa metry od wejścia i uważnie rozglądał się po pomieszczeniu, świecąc sobie latarką. Tak jak powiedział właściciel, budynek był graciarnią. Z zewnątrz pięknie odmalowany i zadbany, w środku wyglądał zgoła inaczej – bałagan, kurz, pajęczyny, sprzęty domowe ułożone bez żadnego ładu. Z lewej strony rowery, potem trzy różne kosiarki do trawy, stare meble, części do samochodu, zwinięta niedbale siatka do tenisa ziemnego, piłki do koszykówki i kosz z porwaną siatką. Bałagan kontrastował z idealnym porządkiem w domu. Pewnie dom był królestwem niepracującej żony właściciela, a on rządził tutaj. Innego wytłumaczenia nie było.
Nagle jakiś cień zasłonił światło wpadające przez otwarte drzwi. W pierwszej chwili Marcin pomyślał, że drzwi się same przymknęły, lecz kiedy w nozdrza uderzył go słodkawy odór krwi, taki sam jak w sypialni na pierwszym piętrze, zrozumiał swój błąd. Odwrócił się gwałtownie i wyłącznie dlatego ukrywający się tu przez cały czas morderca odrobinę chybił. Cios metalową rurką miał trafić Marcina w głowę, lecz przeciął tylko skórę nad skronią i padł na ramię. Przed oczami eksplodowały mu tysiące kolorowych iskier, na moment nogi się pod nim ugięły i upadł na kolana. Nie minęły jednak dwie sekundy, jak doszedł do siebie i zerwał się z powrotem na nogi, wyszarpując pistolet z kabury pod pachą.
– On tu jest!! – wrzasnął na całe gardło. – Stefan, morderca tu jest!!
Był pewien, że jego wrzask w ciszy nocy słyszało co najmniej pół osiedla Marszowice. Napastnika już nie było. Marcin wybiegł na zewnątrz i kątem oka zobaczył, jak przeskakuje przez ogrodzenie i znika w lesie. Nie zdążył nawet podnieść broni. Nie zastanawiając się, rzucił się za nim w pogoń. Wdrapał się na siatkę i przeskoczył na drugą stronę w wysoką trawę i pędy jeżyn. Wydawało mu się, że widzi plecy mordercy znikające za najbliższymi drzewami. Ruszył biegiem, w jednej ręce trzymając pistolet, w drugiej latarkę. Po kilku krokach musiał otrzeć lepką ciecz kapiącą mu z czoła na policzek i oko. Jego krew! Nie czuł nawet bólu rozbitej głowy, tylko uczucie pulsującego gorąca. Miał nadzieję, że ktoś z ekipy widział, w którym miejscu przeskoczył przez ogrodzenie, i że ruszyli za nim do lasu.
Przedzierał się przez krzaki i gałęzie. Latarka dawała niewiele światła i właśnie zaczynała przygasać. Nigdzie nie widział śladu napastnika. Jeśli znał dokładnie ten las, mógł być już daleko stąd. Gdzie, do jasnej cholery, jest pies?! Teraz przydałby się najbardziej.
Marcin zatrzymał się, nie widząc sensu dalszego pościgu w ciemnościach. Tym bardziej że głowa zaczęła go boleć i w nogach coraz wyraźniej czuł dziwną słabość.
Nagle jakaś ciemna postać skoczyła na niego z boku i powaliła na ziemię. Pistolet wypadł mu z ręki, a latarka upadła metr dalej i cały czas przygasała. Morderca bardzo sprawnie przycisnął go kolanami i unieruchomił w stalowym uchwycie. Marcin nie miał siły się bronić. Nawet nie zdążył się przestraszyć. Był przekonany, że za chwilę pojawi się któryś z policjantów i zastrzeli bydlaka.
Leżał twarzą do ziemi i nie widział napastnika. On tymczasem pochylił się nad nim nisko i szepnął mu do ucha:
– Wiesz, że widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach?
Marcin Zakrzewski poczuł lodowaty dreszcz przerażenia na plecach.
IV
Napastnik zniknął tak szybko i bezszelestnie, jak się pojawił.
Marcin leżał na ziemi, nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszał. Tak znalazł go pościg.
Trzech policjantów z latarkami i z psem nawet się nie zatrzymało. Pobiegli dalej przez las, a przy Marcinie klęknął Sroka.
– Co ci zrobił? – zapytał zaniepokojony.
Marcin podniósł się z ziemi i klęcząc, wytarł sobie krew z czoła rękawem kurtki.
– Jasna cholera! – wykrzyknął Sroka, widząc, że krwawi.
– Nic mi nie jest – powiedział szybko Marcin. – Uderzył mnie czymś w tym składziku, gdzie się ukrywał, ale na szczęście nie trafił mocno.
– Uciekł?
– Tak, potknąłem się o coś… – skłamał Zakrzewski.
Kolega pomógł mu się podnieść na nogi.
– Musi cię obejrzeć lekarz.
Na ulicy przed domem Janusów panował kompletny chaos. Mundurowi policjanci kazali wszystkim gapiom rozejść się do domów i pozamykać szczelnie okna i drzwi, zjeżdżały się nowe radiowozy z miasta, przyjechał już prokurator Jarosław Plich, który wyjątkowo nie lubił się ze Stefanem Sroką, i teraz objął dowodzenie akcją. Stał przy najbliższym radiowozie i organizował przybycie jednostki specjalnej do przeszukania lasu i okolic oraz koordynował zarządzoną właśnie blokadę dróg w okolicy.
Sroka włączył się do akcji, a Marcinem zajął się sanitariusz w karetce. Dokładnie wytarł mu głowę z krwi, zdezynfekował ranę i obmacał dokładnie czaszkę. Na koniec nakleił plaster i poklepał Marcina po ramieniu.
– To na szczęście niewielkie skaleczenie – powiedział. – Nie trzeba zakładać szwów, będzie za to spory guz. Chętnie zawiózłbym pana do szpitala na obserwację, ale pewnie taka opcja nie wchodzi w grę…
– Absolutnie!
– Tak myślałem. – Pokiwał głową. – Rana niewielka, ale uderzenie mogło być mocne. Nie wykluczam wystąpienia lekkiego wstrząśnienia mózgu. Gdyby pan w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin odczuwał mdłości lub zawroty głowy, proszę od razu jechać do szpitala na izbę przyjęć.
– W porządku. – Marcin skinął głową. – Dziękuję panu.
Wyszedł z karetki.
– Przepraszam pana! – usłyszał za sobą wołanie sanitariusza.
Odwrócił się i spojrzał na niego pytająco. Ten wskazał na jego spodnie.
– Ma pan brudne nogawki z tyłu.
Marcin odruchowo sięgnął i pomacał się ręką po udzie. Poczuł wilgoć. Spojrzał na swoje palce i zobaczył czerwone ślady. Zrobiło mu się niedobrze.
Morderca musiał być cały umazany krwią ofiary. Gdy przygniótł go do ziemi, zostawił mu na ubraniu czerwone plamy. Zakrzewski z trudem zapanował nad twarzą. Była noc, sztuczne oświetlenie na ulicy, więc miał nadzieję, że sanitariusz nie dostrzegł koloru zabrudzeń.
– To błoto – powiedział i odszedł szybko.
Policjanta stojącego z dala od latarni poprosił o papierosa, po czym poszedł do swojego samochodu i palił w zamyśleniu oparty o maskę, tak żeby nie było widać plam na spodniach i kurtce.
Czuł się zupełnie nierealnie, jakby straszny sen sprzed kilku godzin jeszcze trwał. A najgorsze było to, że koszmar senny spotkał się z realnym życiem. Jak to możliwe, że morderca szepnął mu akurat takie słowa do ucha? Dlaczego nie uciekł z miejsca zbrodni, tylko schował się w budynku na tyłach domu, ryzykując? Przecież gdyby policjant z psem przyjechał szybciej, natychmiast zostałby odkryty. Na kogo czekał? Na Marcina? Nie ujawnił się przecież, kiedy kilkanaście minut wcześniej Sroka zaglądał do składziku.
Marcin gubił się w domysłach. Przestało go interesować, co dzieje się dookoła. Na plecach czuł jeszcze zimne dreszcze, a na wspomnienie mordercy szepczącego mu do ucha nachodziły go mdłości. Gdzieś w środku narastała wściekłość.
Wreszcie wyraźnie przemknęło mu przez myśl pytanie, które bał się wypowiedzieć.
Czy morderca go znał?
Nie wiedział, ile czasu tak spędził. Ocknął się na widok samochodu. Wyskoczyło z niego kilku ludzi z oddziału specjalnego, w pełnym rynsztunku bojowym. Dowódca rozmawiał przez chwilę ze Sroką, po czym oddział zniknął za domem, z wyjątkiem dwóch policjantów, którzy ruszyli wzdłuż ulicy, jeden po prawej, drugi po lewej stronie. Zaglądali na każde podwórze i pukali do domów. Zaraz pojawiło się też dwóch policjantów z psem wracających z pościgu. Sroka machnął do niego ręką.
Marcin podszedł do radiowozu, obok którego stali jeszcze Plich, policjanci z psem i Ruciński. Stanął nieco z boku, żeby nie dostrzegli plam ma spodniach.
Prokurator uścisnął Marcinowi dłoń i popatrzył na plaster z boku głowy.
– Coś poważnego? – zapytał.
– Na szczęście nie – odrzekł Marcin.
Plicha jednak nie interesowała odpowiedź, bo już odwrócił się do kogoś innego. Sroka spojrzał na Marcina i uśmiechnął się pogardliwie. Gdyby mógł, pewnie splunąłby prokuratorowi pod nogi.
– Pies zgubił ślad około pięciuset metrów dalej – relacjonował pościg policjant z psem. – Tam jest taka polna droga. Najprawdopodobniej odjechał samochodem albo motorem.
– Panie Marcinie, słyszał pan odgłos silnika? – zapytał prokurator.
– Raczej nie, byłem oszołomiony po uderzeniu w głowę i nie słyszałem nic prócz dzwonienia w uszach. Może to zresztą był właśnie silnik?
– Ja dokładnie słyszałem odjeżdżające auto – odezwał się Ruciński.
– W którym momencie? – zapytał Sroka.
– Zaraz po tym, jak przeskoczyłem ogrodzenie.
– Czyli miał nad nami dużą przewagę.
– Ale nie mógł odjechać daleko – powiedział Plich, wyciągając komórkę i wybierając numer.
Odszedł na bok i słyszeli tylko, jak pyta kogoś o blokadę dróg.
Sroka patrzył na niego z tym samym wyrazem pogardy na twarzy.
– Możesz sobie dzwonić – szepnął przez zaciśnięte szczęki. – Zanim ktoś w środku nocy ruszy dupę i ustawi blokadę, morderca będzie już w Poznaniu.
– Dlaczego akurat w Poznaniu? – zainteresował się Ruciński.
– Za Poznaniem też nie przepadam.
– A dlaczego nie lubisz Plicha? – zapytał.
– Nie lubię dupków, którzy bardzo chętnie, dla własnej kariery, przypisują sobie cudze zasługi.
– To ma sens. – Ruciński pokiwał głową.
Prokurator wrócił do nich, chowając komórkę do kieszeni płaszcza.
– Gdzie się dało, ustawiono już blokady – powiedział.
– Pies znalazł ubranie – relacjonował dalej policjant.
– Jakie ubranie? – zainteresował się Marcin.
– Ciemnozielone spodnie ogrodniczki i bluzę, wszystko poplamione krwią. Morderca przebrał się, zanim wsiadł do samochodu.
– Technik już ogląda porzucone rzeczy – wtrącił Ruciński. – Nie liczyłbym jednak na wiele. Taki kombinezon roboczy można kupić w każdym markecie budowlanym.
– Dobrze – powiedział Plich. – Panie Michale, proszę pokazać mi ciało.
Razem poszli do domu.
Sroka odciągnął Marcina na bok. Wyciągnął papierosy. Zakrzewski wziął kolejnego, chociaż rozsądek podpowiadał, że nie powinien. Sroka wyglądał na zmieszanego.
– Przepraszam, Marcin – odezwał się. – Dałem dupy.
– O czym ty mówisz?
– Zaglądałem do tego składziku i niczego nie dostrzegłem. Pokpiłem sprawę.
– Obaj pokpiliśmy.
– Miałeś rację, kiedy mówiłeś, że może jest gdzieś w pobliżu i podnieca się zamieszaniem, które zrobił.
– Nie obwiniaj się, ja też poszedłem tam jak na spacer. Nie zachowałem należytej ostrożności.
– Oberwiemy za to.
Marcin tylko wzruszył ramionami. Przy kolejnym papierosie zrobiło mu się niedobrze. Wyrzucił niedopałek z obrzydzeniem.
– Jesteś blady jak papier – powiedział jego partner.
– Boli mnie głowa i ogólnie nie czuję się najlepiej.
– Jedź do domu i odpocznij. Weź sobie dzisiaj wolne.
– Chyba żartujesz.
– Nie. Po tym występie dzisiejszej nocy będą go ścigali wszyscy gliniarze z województwa. Jakoś sobie bez ciebie poradzimy.
– Nie o to chodziło…
– Wolę cię mieć w pełni sprawnego.
Marcin rozejrzał się po ulicy. Pewnie nigdy wcześniej nie było tu tylu radiowozów. Niektóre koguty nadal mrugały kolorowymi światłami. Marzył o tym, by odjechać stąd jak najprędzej.
– Może masz rację – powiedział. – Prześpię się i jutro będę do twojej dyspozycji.
– Cześć! Nie widzę cię tu już.
– Cześć!
Odchodząc, Marcin słyszał, jak Sroka mówi do siebie:
– Dlaczego ten sukinsyn siedział tak długo w komórce?
Zatrzymał się i odwrócił.
– Stefan…
– Co?
Nie zdecydował się jednak powiedzieć prawdy.
– Nie, już nic.
Wrócił do domu przed świtem. Rozebrał się szybko, poplamione krwią ubranie wrzucił do pralki i włączył najdłuższy cykl, skórzaną kurtkę wypłukał pod prysznicem i powiesił na balkonie, żeby wyschła. Potem długo szorował wannę cifem, zanim wziął prysznic.
Była piąta czterdzieści jeden, kiedy zasiadał w fotelu z kubkiem kawy. Ręka trzęsła mu się nieznośnie ze zdenerwowania. Musiał przytrzymać naczynie drugą.
Nic nie układało się w jedną logiczną całość. Miał pustkę pod czaszką. Zaczął się zastanawiać, czy szept mordercy nie był wytworem jego wyobraźni, zaraz jednak odrzucił wątpliwości. To się na pewno wydarzyło.
Spojrzał na zdjęcie stojące nadal na stoliku obok fotela i wygrzebał z mroków pamięci wydarzenie, które wyrzucił z głowy na trzy dziesięciolecia.
Był koniec sierpnia 1981 roku. Na pewno koniec sierpnia, ponieważ tego dnia mama kupiła im na kiermaszu szkolnym we Wrocławiu zeszyty i nowe tornistry. Dokładnie miesiąc przed zaginięciem Ryśka. Marcin został po południu w domu i przygotowywał się do szkoły. Okładał zeszyty i książki w szary papier, opisywał je starannie, oglądał nowiutkie flamastry, temperował kredki i ołówki. Cieszył się, że za kilka dni rozpocznie się nowy rok szkolny. Ryśka nie było. Gdy tylko mama z ojcem wrócili z pracy z Wrocławia pociągiem o szesnastej dwadzieścia i weszli do mieszkania, wsiadł na rower i gdzieś pojechał. Rysiek nie przepadał za szkołą i wcale nie czekał na rozpoczęcie roku. Nie lubił się uczyć, miał słabe oceny i dużo uwag z zachowania.
Wrócił do domu o zmierzchu, tuż przed kolacją, niewiele zjadł, był zamyślony, jakby nieobecny. Nie reagował na zaczepki, przed snem nie przeglądał komiksów w miesięczniku „Relax”, jak to mieli w zwyczaju. Położył się szybciej.
Mieszkali wtedy w przedwojennym domu, w którym oprócz nich żyło jeszcze sześć innych rodzin. Zajmowali trzydziestodwumetrowe mieszkanie, składające się z kuchni i dwóch pokoi, przechodnich. Żeby się dostać do pokoju bliźniaków, najpierw trzeba było przejść przez kuchnię i pokój. Mieli piętrowe łóżko, Rysiek spał na dole, a Marcin na górze. Na początku było odwrotnie, ale Rysiek dwa razy spadł z góry na podłogę podczas snu, dlatego ostatecznie rodzice umieścili go na dole.
Marcin pamiętał, że w nocy obudziło go światło. Wychylił się przez poręcz i spojrzał w dół. Rysiek leżał na wznak z otwartymi oczami, miał włączoną nocną lampkę, której używał do czytania. Wyglądał dziwnie.
– Czemu nie śpisz? – zapytał Marcin.
Rysiek nie odpowiedział.
– Jesteś chory?
Znowu brak odpowiedzi. Dopiero któreś kolejne pytanie wyrwało jego brata z rozmyślań. Popatrzył do góry i powiedział coś bardzo dziwnego, czego Marcin wtedy nie zrozumiał.
– Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach.
– Gdzie?
– U księdza, w sadzie.
Wspomnienie otworzyło się w głowie żywe i kolorowe, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Wstał z fotela i zaczął krążyć po pokoju, gryząc palce. Wreszcie usiadł. W głowie huczało mu od nadmiaru myśli.
Nie dopuszczał do siebie tej jednej. Brzmiała zbyt nieprawdopodobnie, ale w końcu wybiła się ponad inne. Siedział, analizując argumenty za i przeciw. Właściwie nie było żadnych za, prócz jakiegoś wewnętrznego przeświadczenia.
„Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach”. Słowa wypowiedziane przez Ryśka i przez mordercę z Marszowic. Odległe od siebie w czasie o trzydzieści lat. Niemożliwe, żeby padły przypadkiem. Tylko jaki z tego płynie wniosek? Ryszard Zakrzewski – brat bliźniak Marcina, zaginął, lecz nie umarł. Żyje i teraz jest mordercą. Siedział schowany w składziku na narzędzia do ostatniej możliwej chwili, czekając właśnie na Marcina. Tylko po co? Ma satysfakcję z tego, że się ujawnił? Nie chce już być anonimowy? Dlatego wybrał takie specyficzne zdanie? Skąd mógł mieć pewność, że Marcin je zapamiętał? Skąd w ogóle wiedział, że Marcin zostanie wezwany do tego morderstwa?
Bzdura! Niemożliwe! Najprostsze, najbardziej narzucające się rozwiązania, bywają czasem strasznie złudne i… kompletnie nieprawdziwe. Marcin wiedział coś na ten temat. Musiało istnieć inne wytłumaczenie. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Przypadek! Może tamto zdanie sprzed wielu lat wcale tak nie brzmiało, było tylko podobne. Czas zatarł je w pamięci i teraz oszukuje Marcina, udając inne. Musi tak być, nie ma innego rozsądnego wytłumaczenia.
Około siódmej trzydzieści spróbował zatelefonować do Kaśki, ale po kilku sygnałach włączyła się poczta. Pracowała od siódmej, więc na pewno już nie spała. Pewnie później oddzwoni. Co z tego, kiedy potrzebował jej porady teraz? Długo zastanawiał się, do kogo jeszcze może zatelefonować, lecz lista jego bliskich przyjaciół nie była zbyt długa. Może Kaśka miała rację? Może po stracie brata podświadomie czuł się niepełny i dlatego nie mógł sobie ułożyć życia osobistego?
Odłożył telefon i położył się na sofie. Nawet nie wiedział, kiedy zapadł w niespokojną drzemkę. Śnił mu się koszmar najgorszy z możliwych. Uciekał przed zamaskowanym napastnikiem i nie mógł mu uciec. Nogi miał ciężkie jak z ołowiu.
Ocknął się dwie godziny później, tuż po dziesiątej. Długo nie rozumiał, co się dzieje, wreszcie uświadomił sobie, że dzwoni telefon.
– Zakrzewski, słucham? – powiedział niezupełnie jeszcze przytomny.
– Cześć! – usłyszał w słuchawce głos Kaśki.
– No cześć! – Ucieszył się.
– Byłam na spotkaniu i nie mogłam odebrać – wytłumaczyła się.
– Nie przejmuj się, to nic ważnego, chciałem po prostu zapytać, jak leci. – Z trudem stłumił ziewnięcie.
– Ostatnio mam jakoś pod górkę – odrzekła. – Wiesz, że ktoś włamał mi się do mieszkania?
W jednej chwili otrzeźwiał.
– Jak to się włamał?
– Normalnie, otworzył zamek w drzwiach. Policjant mówił, że takie zamki, jakie mam zamontowane w drzwiach, nie stanowią dla złodziei żadnej przeszkody.
– Kiedy to się stało?
– Tej nocy, gdy byliśmy na mieście, czyli w sobotę.
– Kaśka, dlaczego do mnie od razu nie zadzwoniłaś? – zapytał z wyrzutem.
– A po co miałam dzwonić? Zjawił się bardzo rozsądny policjant, który wszystkim się zajął, nie było potrzeby cię angażować – odpowiedziała. – Poza tym nic nie zginęło.
– Jesteś pewna, że nic? – zdziwił się.
– Nie trzymam w domu nic cennego. Policjant mówił, że są szajki włamywaczy nastawione wyłącznie na gotówkę albo złoto. Nie robią bałaganu, tylko kradną kosztowne rzeczy. Podobno od razu wiedzą, gdzie ludzie najczęściej je chowają. Ja żadnych skarbów nie miałam. Jedyny cenny pierścionek, taki po mojej babci, leżał na półce przy płytach CD. Wyobraź sobie, nie znaleźli go. Nie wpadli na to, żeby szukać w takim miejscu.
Marcin poczuł dreszcz niepokoju.
– Nic nie zabrali, mówisz…
– Nic. Najgorsza jest jednak świadomość, że ktoś obcy grzebał w twoich rzeczach i był w twoim mieszkaniu – ciągnęła. – To mnie najbardziej denerwuje. Czuję się teraz jak brudna, jakbym straciła dziewictwo z najbardziej obleśnym typem z osiedla.
– Normalna reakcja na taką ingerencję w prywatność – mruknął.
– Piorę teraz pościele i bieliznę. Może to coś pomoże.
– Dobrze, że nic nie zginęło. Teraz mam wyrzuty sumienia, że wyciągnąłem cię w sobotę na miasto.
– Powinnam ci raczej podziękować. Co by było, gdybym wtedy była w domu? Skóra mi cierpnie, kiedy o tym pomyślę! – Zrobiła pauzę i zmieniła temat. – Na szczęcie już po wszystkim, Tymon zmienił mi zamki na inne, podobno trudniejsze do otwarcia. Ale co u ciebie, przeziębiłeś się? Masz głos, jakbyś całą noc pił.
– Praktycznie nie spałem – odrzekł. – Trafiło mi się morderstwo w nocy.
– O rany! Możesz powiedzieć coś więcej?
– Nie bardzo. – Westchnął. – Do tego jestem w dziwnie kiepskiej formie. Dręczy mnie niepokój, czuję się, jakbym jutro miał mieć klasówkę z matmy. Cały wewnętrznie się telepię.
– Spałeś trochę?
– Dwie godziny.
– Prześpij się, to ci dobrze zrobi.
– Chciałem usłyszeć twój głos.
Westchnęła.
– Marcin, ja cię nie mogę pocieszyć – powiedziała poważnie. – Musisz sobie znaleźć kogoś, kto będzie umiał to skutecznie zrobić.
– To nie takie proste. – Uśmiechnął się.
– Bzdury gadasz. Jesteś kawał ciacha, niejedna laska na ciebie poleci.
– Tak myślisz?
– Tak. Słuchaj, jestem w pracy, zdzwonimy się później – zaproponowała.
– OK. Zadzwoń, co z tym włamaniem. Jakby nic się nie działo, mogę popchnąć sprawę. Mam kilku kolegów w tym wydziale.
– Na pewno zadzwonię. Pa!
Poszedł do łazienki, odkleił plaster ze szczytu czoła po prawej stronie i popatrzył do lustra. Odpowiednio ułożona grzywka zakrywała ranę. Prawa strona głowy bez przerwy pulsowała tępym bólem od guza. Dobrze, że tylko tak się to skończyło.
Po wyjściu z łazienki zatelefonował do swojego przyjaciela, Marka Grabskiego. Odebrał po dwóch sygnałach.
V
– Cześć, nie przeszkadzam? – zapytał Marcin trochę niepewnie.
– Nie, spokojnie. Jadę do pracy, ale Agnieszka prowadzi.
– Pozdrów żonę.
– Również ciebie pozdrawia. Pyta, kiedy wpadniesz do nas na obiad.
Marcin uśmiechnął się pod nosem. Był ojcem chrzestnym jednego z trzech synów państwa Grabskich.
– Kiedy tylko będziecie mieli ochotę – odpowiedział.
– Dobrze, umówimy się. Z czym dzwonisz?
– To nie jest na telefon. Poświęcisz mi dzisiaj kwadransik?
Marek przez chwilę się zastanawiał.
– Mam naradę w wydziale na dwunastą i muszę się do niej trochę przygotować. Jeśli mamy się spotkać, to za pół godziny u mnie w biurze.
– Super! Wolałbym jednak poza twoim biurem. Zejdziesz do mnie na parking?
Grabski był zdziwiony.
– Skoro sprawa jest aż tak delikatna…
– Dla mnie tak.
– W takim razie OK.
Dwadzieścia minut później Marcin zaparkował na płatnym parkingu na Podwalu. Kupił w automacie bilet parkingowy na trzydzieści minut i włożył go za przednią szybę. Już miał wykręcać numer do Grabskiego, kiedy otworzyły się drzwi po stronie pasażera i Marek wsiadł do jego auta.
– Paskudna pogoda się robi – powiedział. Uścisnęli sobie dłonie na powitanie.
Od rana na niebie gęstniały chmury. Przed kwadransem powiał zimny wiatr i przyniósł ze sobą krople pierwszego tego roku jesiennego deszczu. Po paru minutach rozpadało się na dobre.
– Co się dziwisz? – Marcin się uśmiechnął. – Mamy koniec września.
Grabski popatrzył uważnie na jego czoło.
– Słyszałem, że miałeś przygodę w nocy – powiedział.
– To nie była dobra noc – odrzekł Marcin.
– Słyszałem o tym morderstwie. Jest duży szum po napadzie na ciebie. Komendant kazał swoim ludziom sprawdzić, czy za bardzo nie pokpiliście sprawy.
– Nikt nie miał prawa się spodziewać, że ten sukinsyn jeszcze jest na posesji.
– Ale są procedury.
– Sroka z mundurowymi przeszukali cały teren, gdy tylko się tam pojawili.
Marek jeszcze raz popatrzył na jego czoło.
– Mocno oberwałeś?
– Na szczęście nie.
– Mógł cię zabić.
– Miał mnie jak na tacy – przyznał Marcin.
Nie wspomniał, że w ciągu dwóch minut zdarzyło się tak dwa razy. Morderca mógł z nim zrobić wszystko.
– No dobrze, ale chyba nie po to mnie wyciągnąłeś na deszcz? – zapytał Marek.
Grabski miał czterdzieści pięć lat, od dwudziestu lat uprawiał biegi długodystansowe. Przebiegł dotąd trzydzieści dwa maratony, pewnie dlatego był taki szczupły. Nosił długie włosy wiązane z tyłu, zawsze chodził w skórzanej kurtce i uwielbiał heavy metal. Na pierwszy rzut oka trudno było uwierzyć, że jest prokuratorem śledczym w Prokuraturze Okręgowej we Wrocławiu.
– Wspominałem wam kiedyś, że miałem brata? – zapytał Marcin.
– Tak, pamiętam, jak o nim opowiadałeś. Bliźniak.
– Właśnie mija trzydzieści lat od dnia, w którym zaginął. Możesz się z tego śmiać, ale mam nieodparte wrażenie, że jestem mu coś winny. Marek, czy któryś z policjantów, z którymi współpracujesz, mógłby sprawdzić w archiwum, czy są jakieś akta ze śledztwa w jego sprawie? Może nie zostały zniszczone? Chciałbym do nich zajrzeć i dowiedzieć się, czy ówcześni śledczy doszli do jakichś wniosków, czy mieli jakieś poszlaki, zebrali ślady. Proszę cię nieoficjalnie.
Marek wyciągnął notes i okulary z drugiej kieszeni.
– Dobrze – zgodził się. – Jeśli dokumenty nie zostały zniszczone, odnajdziemy je i dostaniesz skany. Oczywiście nieoficjalnie.
– Jasne. Nie będę ich publikował w prasie.
– Mam nadzieję. Podaj mi tylko parę szczegółów.
Marcin mówił, a Grabski notował.
– Mieszkaliśmy w Szczepanowie, gmina Środa Śląska, na ulicy Polnej 12. Ryszard Zakrzewski, syn Wiesława i Zofii, z domu Radecka, urodzony 15 lipca 1969 roku w Środzie Śląskiej. Zaginął 20 września 1981 roku w Szczepanowie.
Marek spojrzał na niego uważnie znad okularów.
– Na pewno był koniec września? – zapytał z dziwną miną.
– Oczywiście. Coś się stało?
– Nie, nie. Tak pytam. Jak zaginął?
– Byliśmy u dziadka na ulicy Lipnickiej. Razem z rodzicami mieliśmy wracać rowerami do domu, oddalonego o około półtora kilometra. Rysiek powiedział, że pojedzie pierwszy. No i pojechał. Wtedy widzieliśmy go ostatni raz. Ja ruszyłem z rodzicami kwadrans później.
– Rozumiem.
– Z tego, co pamiętam z tamtych czasów, sąsiedzi mówili, że nas widzieli jadących rowerami. Ryśka nikt nie widział i nikt nic nie pamięta. Jakby zapadł się pod ziemię.
– Ciekawe.
Marek zastygł zamyślony nad otwartym notesem, wreszcie schował go szybkim ruchem i otworzył drzwi samochodu. Miał dziwny wyraz twarzy.
– Stało się coś? – powtórzył Marcin.
– Chyba nie – odrzekł Grabski. – Muszę już lecieć. Odezwę się do ciebie, jak tylko coś uda mi się znaleźć.
– Z góry dziękuję!
– Podziękujesz, jak będzie za co. Cześć!
Marek zatrzasnął drzwi. Marcin widział przez szyby zalane deszczem, jak biegnie w kierunku wejścia do budynku komendy wojewódzkiej.
VI
Zaraz po rozmowie z Markiem Grabskim Marcin zatelefonował do Sroki. Powiedział, że nie wytrzyma całego dnia w domu i wraca do pracy.
Najpierw pojechał do biura, żeby napisać raport. Wydział był już po naradzie i śledczy rozjechali się po terenie. Po załatwieniu papierkowej roboty Zakrzewski jeszcze raz pojechał na miejsce zbrodni. Razem ze Sroką dokładnie sprawdzili cały teren. Od rana pracowali tu kolejni technicy zabezpieczający ślady. Na leśnej drodze, w miejscu, z którego prawdopodobnie odjechał morderca, zrobiono sześć odlewów różnych śladów opon i dziewięć odlewów odcisków obuwia. Poplamione krwią ubranie i buty odesłano do analizy do laboratorium, podobnie jak włosy zebrane na miejscu zbrodni, strzępki ubrania i nitki. Na razie nie ustalono żadnych okoliczności, które mogłyby jednoznacznie wskazać kierunek dalszego śledztwa.
We wtorek, 27 września Michał Ruciński zajął się prześwietlaniem działalności biznesowej Janusa, inni śledczy przesłuchiwali sąsiadów, uruchomione zostały też wydziały śledcze poza Wrocławiem, które miały za zadanie zrobić sondę wśród rodziny i przyjaciół Janusów. Zwracano uwagę na każdą ewentualność: zawiść, rodzinne niesnaski, nierozwiązane sprawy majątkowe, konflikty, chociaż charakter morderstwa sugerował coś zgoła innego. Raporty i zeznania spływały do ich wydziału i tu były poddawane dokładnej analizie. Cały czas ekipa pracowała też na miejscu zbrodni. Odtwarzano przebieg zdarzeń, zarówno samego morderstwa, jak i wydarzeń po. Biegły sądowy zbierał materiały do portretu psychologicznego sprawcy.
W środę, 28 września zaczęły spływać pierwsze dane z laboratoriów. Były bardzo obiecujące. Na butach znaleziono krew nienależącą do ofiary. Sprawca musiał się skaleczyć podczas zadawania kilkudziesięciu pchnięć nożem. Obok butów znaleziono też włos, nienależący do nikogo z rodziny Janusów. Istniało duże prawdopodobieństwo, że był to włos sprawcy.
Po południu na biurko Sroki trafił raport lekarza sądowego z przeprowadzonej sekcji zwłok, ilustrowany kilkunastoma fotografiami. W wydziale zabójstw pracowali policjanci z wieloletnim doświadczeniem, którzy niejedno już widzieli i na pewne okropieństwa się uodpornili. Jednak tego raportu nikt nie był w stanie czytać na chłodno. Rzeźnik z Marszowic, ktoś nazwał tak mordercę w prasie i nazwa przyjęła się zupełnie naturalnie.
Maria Janus została najprawdopodobniej zaatakowana podczas snu. Morderca zadał jej sześćdziesiąt jeden ciosów ostrym narzędziem – prawdopodobnie nożem z ząbkami – w twarz, szyję, klatkę piersiową, ramiona, brzuch i uda, jakby wpadł w amok i długo kaleczył ciało, zanim ochłonął. Lekarz zauważył jeszcze cztery nacięcia na brzuchu, szyi, skroni i prawym udzie. Według niego były to ostatnie rany, jakie sprawca zadał swojej ofierze. Bardzo prawdopodobne, że ten morderczy amok został nagle przerwany przez wracającego do domu męża.
Środa zakończyła się naradą w wydziale i podsumowaniem dotychczasowych ustaleń.
Marcin wrócił do domu około dziewiętnastej, kompletnie wycieńczony. Odgrzał sobie w mikrofalówce kupioną po drodze pizzerkę i zjadł ją bez apetytu, popijając piwem. Od poniedziałku niewiele jadł. Pod powiekami wciąż miał obrazy z sypialni Janusów. Ale nie to było najgorsze. Ciągle słyszał szept mordercy, wyraźnie, każde słowo, i czuł obrzydzenie. Po kolacji wziął prysznic, położył się na sofie i próbował czytać książkę. Tydzień wcześniej pożyczył od mamy historyczną powieść kryminalną Imprimatur, ale za każdym razem czytał kilka stron i znudzony, odkładał ją na półkę. Podobnie było tym razem, poszedł więc do lodówki po drugie piwo i półleżąc na sofie, oglądał telewizję. Przełączał kanały, nie koncentrując się na niczym konkretnym. To go odprężało.
Przypomniał sobie, że w poniedziałek telefonował do Kaśki, obiecała, że zadzwoni i powie, czy jest coś nowego w sprawie włamania. Nie oddzwoniła. Przyszło mu do głowy, że może ma do niego żal po ich ostatnim spotkaniu, ale doszedł do wniosku, że nie może sobie nic zarzucić. Wprost przeciwnie – zachował się aż za porządnie. Może powinien skorzystać z okazji? Przecież wiedział – powiedziała mu to niejednokrotnie wprost – że nie jest jej obojętny. Po chwili odsunął tę myśl. Za późno i nie w jego stylu.
Dalej patrzył w ekran telewizora i nagle przestał cokolwiek widzieć. Pomyślał o Ryśku i zaraz zalały go wspomnienia. Jakby w pamięci otworzyły się nagle drzwi, których wcześniej nie mógł otworzyć. A może nie chciał ich otwierać?
Kiedyś, na ulicy Lipnickiej, naprzeciw domu ich dziadka Władysława, ktoś postanowił wybudować trzy budynki fermy kur. Na łąkę zwieziono kilka ciężarówek pustaków, które długo leżały, zarastając trawą i krzakami. To były czasy głębokiej komuny, kiedy budowy ciągnęły się latami. Dzieci z ulicy lubiły bawić się na tych pustakach, chociaż naprzeciw łąki mieszkał też sołtys, który je stamtąd przeganiał. Trzeba było zakradać się tam tak, żeby sołtys nie zauważył.
Któregoś dnia Rysiek z chłopakiem z domu obok, Arkiem, namówili Marcina na zabawę za pustakami. Dostali się tam i ukryli za jedną ze stert, a wtedy Rysiek z dziwnym grymasem na twarzy wyciągnął z kieszeni kurtki drewniany piórnik z odsuwanym wieczkiem. W środku miał kilkanaście niedopałków papierosów. Musiał je przez jakiś czas zbierać z chodników. Za tymi pustakami pierwszy raz zapalili prawdziwe papierosy. Marcin nie pamiętał dokładnie, ale wydawało mu się, że mieli nie więcej niż dziesięć lat. Potem przegonił ich stamtąd sołtys.
Przypomniał sobie jeszcze jedno zdarzenie, też związane z papierosami. To był już wrzesień feralnego roku, zaraz po rozpoczęciu szkoły. Rysiek zdobył nie wiadomo skąd całe papierosy – sporty – i namówił Marcina do zapalenia ich na długiej przerwie. Jeden z budynków szkolnych sąsiadował z ziemią leżącą nieopodal drugiego kościoła w Szczepanowie wybudowanego w XIX wieku. Wystarczyło przeskoczyć płot i przebiec kilkadziesiąt metrów do małego przykościelnego parku porośniętego krzakami. Doskonałe miejsce, żeby ukryć się przed światem. Kiedyś stał tam budynek plebanii, ale zostały z niego tylko fundamenty. Tam wypalili papierosy i wrócili do szkoły na lekcje. Nagle okazało się, że o ich wyczynie wiedzą wszyscy uczniowie. Patrzyli na nich z podziwem i Marcin pomyślał, że Rysiek się wcześniej komuś pochwalił.
Nagle przyszło mu do głowy, że to dziwne. Wszystkie jego wspomnienia związane z bratem miały negatywny wydźwięk. Zawsze Rysiek nakłaniał go do czegoś, z czym Marcin się nie zgadzał lub czego sam nigdy by nie zrobił. Zawsze był grzecznym i ułożonym chłopcem. Rysiek był inny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki