Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rumunia, lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Główny bohater, Matei Brunul, włosko-rumuński marionetkarz trafia - wraz ze swoją lalką, Bazylkiem - do stalinowskiego obozu pracy. Tam traci pamięć, a po wyjściu na wolność wpada w łapy służby bezpieczeństwa, której agenci chcą uformować z niego nowego człowieka. Odważna i mroczna opowieść o zbrodni i zapomnieniu, naiwności i miłości, nienawiści i wybaczeniu, o wyborach między życiem w prawdzie a konformizmem. Powieść została wielokrotnie uznana za książkę roku przez najważniejsze rumuńskie czasopisma i instytucje kultury, przetłumaczona na angielski, francuski, niemiecki, węgierski, bułgarski i macedoński.
Powieść nominowana do finału Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS 2015, laureatka Nagrody Czytelników im. Natalii Gorbaniewskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przełożyła Radosława Janowska-Lascar
Wrocław 2014
Tytuł oryginału
Lucian Dan Teodorovici Matei Brunul
Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Rumuński Instytut Kultury (ICR) w Bukareszcie
Projekt okładki i stron tytułowych
Paulina Zielona
Fotografia autora
Cato Lein
Tłumaczenie fragmentów z języka rumuńskiego na włoski Ileana M. Pop
Redaktor prowadzący
Ludmiła Koza
Redakcja
Aleksandra Ziemlańska
Korekta
Urszula Włodarska
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Bartosz Harlender
Copyright © 2011 by Editura Polirom
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2013
ISBN 978-83-934672-2-8
ISBN 978-83-7977-055-7
Wydawnictwo AMALTEA
51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998
e-mail: [email protected], www.amaltea.az.pl
Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe
50-011 Wrocław, ul. T. Kościuszki 51a, tel. 71 342 20 56, fax 71 341 32 04
www.atut.ig.pl, e-mail: [email protected]
Kiedy zostałem poproszony przez wydawcę o napisanie przedmowy skierowanej do czytelników mojej książki w Polsce, pomyślałem, że mam przed sobą łatwe zadanie: przecież Polska cierpiała pod totalitarnymi rządami komunistycznymi mniej więcej tak długo, jak Rumunia. W Polsce sfałszowane wybory mające na celu legalizację władzy komunistów odbyły się w styczniu 1947 roku, natomiast w przypadku Rumunii datą o podobnym znaczeniu był 30 grudnia tego samego roku, gdy rosnąca w siłę Rumuńska Partia Komunistyczna przejęła władzę, zmuszając do abdykacji króla Michała I. Innymi słowy – wiedziałem, że nie muszę opowiadać zbyt wiele, by nakreślić kontekst historyczny, ponieważ Polacy na własnej skórze przeżyli przeszłość podobną do rumuńskiej. Cieszyłem się więc, że nie będę się musiał zmagać z niedowierzaniem, jakie towarzyszyło na przykład wydawcom francuskim, którzy pytali, czy aby w swojej książce nie przesadziłem, nie odmalowałem pewnych zdarzeń historycznych w zbyt czarnych barwach. Niestety, nie przesadziłem. Przeciwnie: moja powieść, choć opisuje fikcyjne postaci, opiera się na faktach i dlatego nie mogłem zbytnio odbiegać od realiów, które dziś mogą wydawać się nieprawdopodobne.
Wracając jednak do rzeczy: kiedy przeanalizowałem uważniej to, co opisuję w książce, zdałem sobie sprawę, że zadanie napisania przedmowy dla polskiego czytelnika również nie jest zadaniem prostym. Chociaż oba kraje łączy ponura komunistyczna przeszłość, to jednak dzielą je inne oblicza tego reżimu. Trudno jest mi na przykład opisać, co oznaczała „reedukacja” w rumuńskim systemie penitencjarnym. Wielokrotnie odnoszę się w książce do tej metody niszczenia nie tylko ciała, ale i duszy. Mówiąc krótko i bez wchodzenia w najbardziej absurdalne i bolesne szczegóły, metoda rumuńskiej „reedukacji” wykorzystywała tchórzliwość części więźniów, których komunistyczny reżim „namaszczał”, dając im nieograniczoną władzę nad innymi skazanymi (zwłaszcza w więzieniu w Piteşti, w którym „reedukacja” była wyjątkowo okrutna). Więźniowie tacy jak pojawiający się w książce Ţurcanu i Bogdănescu mogli stosować każdy rodzaj tortur i najwymyślniejsze intrygi po to, aby uzyskać od podległych im skazanych pożądane informacje i zabić w nich wszelki opór.
Proceder, zwany w Rumunii „eksperymentem z Piteşti” lub „fenomenem z Piteşti”, w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia, czyli w czasie, w którym toczy się akcja powieści, został przeniesiony na inne rumuńskie zakłady karne. Polegał na przeprowadzaniu więźniów przez kilka etapów „reedukacji” i „demaskacji”, a końcowym efektem miało być przeobrażenie ich w nowych ludzi, całkowicie oddanych reżimowi komunistycznemu. Pierwszy etap, zwany „demaskacją zewnętrzną”, stanowiło nocne śledztwo organizowane przez współwięźniów w celach lub w więziennych lochach, w trakcie którego skazańcy byli torturowani po to, aby zdradzili intymne szczegóły swojego życia osobistego. Celem oprawców było uzyskanie informacji o tych znajomych czy najbliższych krewnych więźniów, którym udało się dotąd uniknąć oficjalnego śledztwa prowadzonego przez milicjantów lub pracowników bezpieki. Drugi etap, zwany „demaskacją wewnętrzną”, skupiał się na ujawnieniu nazwisk osób, które zbyt dobrze odnosiły się do więźniów – dotyczyło to zarówno współosadzonych, jak i strażników. Rzecz oczywista, również ten etap odbywał się z użyciem tortur. Ostatni, trzeci etap, zwany „publiczną demaskacją moralną”, polegał na poniżaniu jednych więźniów przed drugimi. Celem tych działań było zmuszenie torturowanych do publicznej rezygnacji ze wszystkich wcześniejszych przekonań, zarówno wrogich wobec reżimu, jak i własnych przekonań religijnych – chciano, by osadzeni zastąpili je nowym kultem dla „bogów” mających nad nimi władzę. Na przykład więźniowie wyznający wiarę chrześcijańską byli ubierani w stroje podobne do szat Jezusa i w cierniową koronę, natomiast pozostałych zmuszano do bicia ich i wyklinania. Istnieją przejmujące zeznania więźniów, których zmuszano do używania moczu i fekaliów zamiast święconej wody czy opłatka, a także do znieważania symboli religijnych i świętych tekstów. Nie zamierzam się tu o tym rozpisywać – nawet gdyby pozwolić wyobraźni nakreślić najokrutniejsze tortury, to z pewnością nie udałoby się dotrzeć tak daleko, jak w rzeczywistości zaszli ci, którzy zajmowali się wtedy „reedukacją” w Rumunii. Po przeżyciu tych wielokrotnie powtarzanych „demaskacji” więzień sam stawał się reedukatorem: był zmuszany do przeprowadzania przez podobny proces innych ludzi, czasem własnych przyjaciół. I wielu tak robiło.
Nie wiem, czy coś podobnego istniało w tym czasie w Polsce, i dlatego przedstawiłem ten fragment rumuńskiej historii, wplecionej bez wielu szczegółów w fikcję literacką mojej powieści.
Wspomniałem o kilku żyjących w rzeczywistości osobach, które odkryją Państwo jako postaci w książce, np. Ţurcanu i Bogdănescu. Główny bohater Bruno Matei i jego cała rodzina są postaciami fikcyjnymi, podobnie jak towarzysz Bojin, Eliza czy łagodny strażnik Zacornea. Chcę jednak zaznaczyć, że przez kilka lat prowadziłem pracochłonną dokumentację, aby cały kontekst, w którym umieszczam te osoby, był jak najbardziej realistyczny. Dlatego w powieści pojawiają się również postaci historyczne. Łącząc historię z fikcją, pragnąłem podkreślić, że Bruno Matei mógłby reprezentować jedną z wielu ofiar zapomnianych przez wielką historię i że podobne zdarzenia mogły w tamtych strasznych czasach wydarzyć się naprawdę. Tezę tę potwierdzają wspomnienia przekazane mi przez rumuńskich czytelników już po ukazaniu się książki. Jeden z nich opowiadał mi na przykład o swoim dziadku, który przeżył zdarzenia podobne do losów Brunona, inny o wujku, który również uczestniczył w okropnościach przypominających sceny opisane w książce, kolejni mówili o ciotce, o ojcu, o bracie… Postać Brunona Matei jest więc w pewnym sensie sumą losów wielu ludzi, którzy musieli zmierzyć się z rumuńskim systemem więziennym lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Wspominałem o postaciach rzeczywistych. Poniżej przedstawię kilka z nich, z nadzieją, że pomoże to polskim czytelnikom lepiej je sobie wyobrazić w chwili spotkania na kartach książki. Na przykład polityk Lucreţiu Pătrăşcanu jest w Rumunii ważną postacią historyczną. Absolwent prawa w kraju i doktor nauk ekonomicznych Uniwersytetu w Lipsku, był jednym z najważniejszych liderów komunistycznych, i to takim, o którym do dziś dobrze mówi się w Rumunii. Rasowy intelektualista, był jednym z założycieli Rumuńskiej Partii Komunistycznej w 1921 roku. W 1924 roku za swoje przekonania został aresztowany i uwięziony. Kolejne aresztowanie nastąpiło w roku 1940, już w trakcie wojny, w związku z tym, że ugrupowanie, którego był członkiem, próbowało utrzymać przyjazne relacje z ZSRR, podczas gdy Rumunia była sojusznikiem Niemiec. Po 23 sierpnia 1944 roku, kiedy to król Michał rozkazał aresztować współpracującego z Niemcami marszałka Iona Antonescu wraz z wieloma osobami z jego otoczenia, Rumunia zwróciła się przeciwko nazistom, a mianowany na stanowisko ministra sprawiedliwości Lucreţiu Pătrăşcanu został pierwszym komunistą w rumuńskim rządzie. Wydawało się, że przed tym zaangażowanym działaczem roztaczała się perspektywa owocnej kariery w państwie, które niebawem miało się stać RumuńskąRepubliką Ludową. Tymczasem nastąpiły okoliczności podobne do tych, które działy się również w Polsce. Jako polityk usiłujący zerwać z dyktatem Związku Radzieckiego Pătrăşcanu stał się niewygodny dla sterowanej z Moskwy partii. Jeszcze w 1946 roku, w czasie strajku studentów w Cluj, Lucreţiu Pătrăşcanu publicznie zadeklarował, że „oprócz tego, iż jest komunistą, jest przede wszystkim Rumunem”. To zdanie stało się później pretekstem do oskarżenia go przez towarzyszy o zdradę idei komunizmu. W roku 1948 został aresztowany pod zarzutem burżuazyjnego nacjonalizmu i szowinizmu, a po sześciu latach spędzonych w stalinowskich więzieniach otrzymał wyrok śmierci, który wykonano w nocy z 16 na 17 kwietnia 1954 roku.
Jego żona Elena Pătrăşcanu jest również jedną z rzeczywistych postaci, której losy zostały wplecione w akcję książki. Na potrzeby powieści zaadaptowałem historię jej działalności związanej z teatrem „Ţăndărică”.
Iosif Lazăr, komendant Kolonii Półwysep, choćby nie wiem jak zdumiewająca wydawała się przekazana w książce jego krótka historia, także nie jest postacią wymyśloną. Nie ma wprawdzie wystarczających danych historycznych potwierdzających wszystkie szczegóły wykorzystanej przeze mnie opowieści, jednak wielu rumuńskich więźniów wspominało Lazăra jako byłego więźnia Oświęcimia, który następnie zamienił się w kata i szefa kolonii karnej. Postać o tyle frapująca i intrygująca, że właśnie wtedy, w latach pięćdziesiątych, bardzo zmieniło się w Rumunii rozumienie pojęcia „humanizmu”.
W tym miejscu dodam, że również Nicolae Maromet istniał naprawdę. Był komendantem więzienia w Galaţi i jednym z najokrutniejszych katów, jakich kiedykolwiek zatrudniał rumuński system więzienniczy.
Nazwiska osób rzeczywistych pojawiają się także wśród więźniów – na przykład losy doktora Simionescu i jego śmierć w więzieniu zostały opisane w powieści na podstawie prawdziwych wydarzeń.
Ponadto pojawiają się inne rzeczywiste postaci, którymi posłużyłem się po to, aby nadać fikcji bardziej realny wymiar: jedną z nich jest kryminalista Tcaciuc, wspomniany w rozdziale szesnastym, którego opis oparłem na doniesieniach ówczesnej prasy.
Podobnie wykorzystałem postać Manolisa Glezosa, greckiego polityka i działacza społecznego, uczestnika antyhitlerowskiego ruchu oporu, którego nazwisko było w latach pięćdziesiątych modne wśród rumuńskich komunistów, a który w chwili, gdy piszę tę przedmowę, dożył szacownego wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat.
Wykorzystałem także zdarzenia rzeczywiste. Na przykład pewien barwny szczegół związany jest z domem, w którym mieszka w powieści fikcyjna postać – towarzysz Dumitru Bojin, oficer bezpieki, „opiekujący się” Brunonem Matei po jego wyjściu z więzienia. Muszę Państwu zdradzić, że historia domu jest w większej części prawdziwa: budynek faktycznie należał do Antona Crihana, ważnego polityka rodem z Besarabii (tak powszechnie nazywa się u nas Republikę Mołdawii), który miał swój wkład w zjednoczenie tej historycznej krainy rumuńskiej z Rumunią w roku 1918. Zjednoczenie trwało do roku 1940, kiedy ziemie te przejął ZSRR, co z kolei stało się najważniejszym powodem, dla którego Rumunia w czasie drugiej wojny światowej stanęła u boku Niemców przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Otóż historia domu Antona Crihana jest prawdziwa, włącznie z tym, że po ucieczce jego właściciela z komunistycznej Rumunii dom został zajęty przez pracownika bezpieki (który już jednak nie przypominał Dumitru Bojina). Chcę w tym momencie zdradzić czytelnikom polskim coś, czego jeszcze nie wyznałem nikomu w Rumunii: dom ten stał się własnością mojej rodziny. Moja żona, będąca potomkiem Antona Crihana, stała się jego spadkobierczynią, dlatego też pozwoliłem sobie na tę grę, bardzo pasującą do potrzeb stworzonej przeze mnie fikcji literackiej.
Nie chcę szczegółowo rozpisywać się o kolejnych osobach i ich losach. Powinienem jednak czytelnikom nieznającym realiów rumuńskich wyjaśnić, że również wiele miejsc, o których wspominam w książce, istniało naprawdę, a w szczególności wszystkie wymienione w książce kolonie karne i więzienia. Niektóre z nich zostały przekształcone w muzea i obecnie można je zwiedzać.
Muszę jednak naświetlić polskiemu czytelnikowi kontekst związany z częstymi odniesieniami do budowy „Kanału”. Chodzi mianowicie o Kanał Dunaj – Morze Czarne. Bohater powieści Bruno Matei w swej więziennej tułaczce dociera najpierw do tak zwanej Kolonii Półwysep, miejsca, do którego więźniowie wysyłani byli do pracy przymusowej. Ta mordercza praca, podczas której dziesiątki tysięcy ludzi straciło życie, związana była z megalomańską budową, o której marzyli komunistyczni przywódcy tamtych czasów: kanałem łączącym rzekę Dunaj z Morzem Czarnym. Prace nad rozciągającym się na długości ponad 64 kilometrów obiektem ukończono dopiero w 1984 roku. Poprzez połączenie portów Cernavodă na Dunaju i Konstanca nad Morzem Czarnym skrócono żeglugę o około 400 kilometrów. Z powodu strategicznej wagi tego pomysłu plany budowy kanału istniały już od XIX wieku. W okresie międzywojennym powstał plan króla Karola II, wytyczono nawet trasę, lecz inicjatywa upadła wraz z wybuchem kryzysu w latach dwudziestych XX wieku i drugiej wojny światowej. Dopiero komuniści, którzy w krótkim czasie po dojściu do władzy pragnęli udowodnić potęgę swojego systemu, rozpoczęli w roku 1949 budowę kanału. Zasadniczą siłę roboczą tworzyli więźniowie polityczni, wspominający w pamiętnikach Kolonię jako prawdziwe miejsce kaźni, wyniszczającej poprzez zbyt ciężką pracę. Pomimo niewolniczego systemu budowy przedsięwzięcie przerosło możliwości kraju i w 1955 roku prace wstrzymano. Dopiero w roku 1976, w czasie kiedy u władzy był Nicolae Ceauşescu, budowę wznowiono, modernizując projekt, dzięki czemu udało się ją dokończyć.
Choć zbliżam się do końca przedmowy, wiem, że miałbym jeszcze wiele do omówienia. Nie chcę jednak objaśniać wszystkich fragmentów książki. Mam nadzieję, że polski czytelnik, zainspirowany moją powieścią, sam sięgnie po informacje dotyczące interesujących go tematów. Jednak jeżeli już wspomniałem nazwisko Ceauşescu, utożsamiane wszędzie na świecie z rumuńskim reżimem komunistycznym, muszę sprecyzować tu jedną istotną dla mnie kwestię: akcja powieści toczy się w latach poprzedzających czasy jego rządów. Po objęciu władzy w 1965 roku, trzy dni po śmierci poprzedniego szefa rumuńskich komunistów Gheorghe Gheorghiu-Deja, Ceauşescu dał się na początku poznać jako reformator. Dystansując się wobec ZSRR i sprzeciwiając inwazji na Czechosłowację w 1968 roku, zyskał uznanie Zachodu. W krótkim jednak czasie reformator przepoczwarzył się w dyktatora napawającego się własnym wizerunkiem, wroga wszelkiej wolności i jednocześnie w osobę odpowiedzialną za – być może największą wśród krajów całego bloku socjalistycznego – pauperyzację Rumunów, będącą konsekwencją realizacji megalomańskich projektów, jak na przykład budowa Domu Ludu w Bukareszcie – największego po Pentagonie budynku na świecie.
Tak jak Gheorghe Gheorghiu-Dej był odpowiedzialny za niewyobrażalne zbrodnie, których dopuszczono się w Rumunii w okresie terroru stalinowskiego, tak Ceauşescu był dyktatorem, który zniszczył ducha całej Rumunii. Dokonać tego mógł jednak dopiero po tym, gdy poprzedzający go tyran, którego bezwzględność trudno opisać słowami, sterroryzował ludność kraju aresztowaniami, obozami pracy i pełnymi sadyzmu więzieniami. Ceauşescu nie musiał kontynuować wtrącania do więzień przeciwników politycznych swojego reżimu, gdyż Gheorghiu-Dej nie tylko wyeliminował już większość z nich, ale także sterroryzował społeczeństwo strachem przed rumuńską służbą bezpieczeństwa Securitate. Okres opisywany w powieści odnosi się w dużej mierze do lat, kiedy niezależna niegdyś Rumunia krok po kroku była niszczona przez Gheorghe Gheorghiu-Deja i jego popleczników.
Zatrzymam się w tym miejscu, bo czuję, że zamiast napisać zwykłą przedmowę, doszedłem do niebezpiecznego momentu, w którym mógłbym stworzyć kolejną książkę poświęconą historii Rumunii.
Dziękuję mojemu polskiemu wydawcy za zainteresowanie książką i tematyką rumuńską, a zwłaszcza dziękuję tłumaczce książki Radosławie Janowskiej-Lascar za wysiłek włożony w jej przekład, ponieważ z pewnością nie było to zadanie łatwe. Na koniec, last but not least, dziękuję polskim czytelnikom za sięgnięcie po tę lekturę, co stwarza zarówno mnie, jak i bohaterom mojej książki szansę na dialog z Państwem.
Lucian Dan Teodorovici
Budynki widoczne stąd, z mostu Trancu, błyszczały. Gdy patrzyło się w kierunku nowych bloków, to miało się wrażenie, że nawet zamarznięte grudy marcowego śniegu, przykrywające błoto na ulicach i alejach, zachowały pierwotną biel i puszystość. Wydawało się nawet, że śnieg opatulał miasto, którego budowle – przynajmniej tutaj – bardzo różniły się od tamtego szarego gmaszyska – budynku, gdzie przez kilka miesięcy – prawie przez rok, Brunul zbierał swoje wspomnienia. Wygląd tamtej budowli odkrył zdumiony dopiero po wyjściu na zewnątrz. Stanął wtedy oniemiały, a Bazylek długo zwisał mu bezwładnie z prawego ramienia.
Teraz jednak Bazylek kołysał się lekko pod sklepieniem mostu.
Teraz, tak samo jak wtedy odrętwiały widokiem, Brunul stał z rozbieganymi myślami, nie mogąc zebrać ich w jakąkolwiek frazę, jakąkolwiek ideę. A potem czyjaś ręka na jego ramieniu. Odwrócił się. Bazylek zaczął poruszać się chaotycznie pod mostem, a następnie podniósł się kilkadziesiąt centymetrów, może nawet jakieś pół metra. Milicjant przechylił się przez balustradę, popatrzył na trzęsącą się marionetkę, a następnie znów na Brunula.
– Pytałem, co tu robisz.
Wiedział, że musi odpowiedzieć. Drżał nie z zimna, lecz ze strachu. Wiedział, że musi się odezwać, bo przydługie milczenie zdenerwuje milicjanta. Żadna myśl nie chciała jednak w tym momencie zamienić się w słowa.
Odwrócił się do balustrady i pokazał na Bazylka, jakby coś wyjaśniając. Cisza. Milicjant również popatrzył w dół, a potem znów na Brunula. Ten zaś, po kilku następnych krępujących chwilach ciszy, otworzył w końcu usta. Otworzył je, ale powiedział coś, czego nie powinien był mówić.
– Wyszedłem z nim na spacer.
– Na spacer – prychnął milicjant. – Jesteś nienormalny czy jak…? Z lalką na spacer?!
– Dziś jest niedziela – dodał natychmiast Brunul, jakby to wszystko wyjaśniało.
Każdej niedzieli wychodził z Bazylkiem – to chciał powiedzieć.
Nikt mu wtedy nie przeszkadzał, ludzie na ulicy, którzy wcześniej myśleli, że jest wariatem, zdążyli się już przyzwyczaić. Raj nie był doskonały, ale jeżeli wiedziało się, jak w nim żyć, nie był problematyczny.
Brunul nauczył się nie zwracać uwagi na dorosłych chichoczących czy wręcz otwarcie śmiejących się na jego widok, ani nawet na dzieci, które czasami go przezywały lub rzucały w niego różnymi przedmiotami. Z milicjantami jednak było trudniej.
Kilka miesięcy temu dwóch zatrzymało go dokładnie naprzeciwko Państwowego Teatru Lalek, gdzie pokazywał Bazylka dzieciom wychodzącym z przedstawienia.
W niedzielę Brunul miał wolne, pracowali wtedy jedynie aktorzy. Działo się to w czasie, kiedy jeszcze bał się zapuszczać w miasto, więc w swój wolny dzień przychodził przed bramę budynku teatru, na dziedzińcu kościoła katolickiego czekał na wyjście dzieci i pokazywał im wtedy Bazylka. Później jednak zrezygnował z tego zwyczaju, gdy coraz więcej dzieci zaczęło zarzucać mu, że jego lalka nie porusza się i nie mówi, na przykład tak jak lalki widziane chwilę temu na scenie.
Tamtej jednak niedzieli nie zdążył jeszcze poczuć się urażony i bezużyteczny ani nie zdążył rozpłakać się w kawalerce, rozmawiając o swoim rozgoryczeniu z Bazylkiem, który oparty o poduszkę na łóżku słuchał go milcząco i bez wyrazu. Wtedy Brunul miał jeszcze nadzieję, że oczaruje dzieci. Kiedy pojawiały się pierwsze oznaki niezadowolenia, kiedy mali widzowie zaczynali komentować, że prawdziwa lalka porusza się sama i nie potrzebuje, żeby jakiś człowiek trzymał ją za nogi i nimi machał, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dlatego znieruchomiał pochylony, podniósł lekko Bazylka, którego nogi zawisły w próżni, ścisnął go w pasie prawą ręką i wlepił wzrok w zdziwione lub nawet rozczarowane twarze trojga lub czworga dzieci i ich rodziców. A potem, gdy jedno z dzieci złapało mamę za rękę i zażądało, aby poszli, bo ta lalka nie umie mówić, poruszać rękami i nogami, i jest tylko kawałkiem drewna i niczym więcej, Brunul, ogarnięty paniką, nagle zaczął wydobywać z siebie głos i przekazywać ustom myśli, które zdawały się przychodzić znikąd, tak jakby je recytował – myśli bez życia, bez intonacji, niepasujące zupełnie do rozmowy z dziećmi. Myśli o duszy marionetki. Mechanicznie, prawie na jednym oddechu, jak gdyby się bał, że ktoś mu przerwie albo wyrazi sprzeciw. Mówił, jakby za coś przepraszał albo coś wyjaśniał. Lub po prostu mówił do nich, ponieważ odczuwał potrzebę powiedzenia czegoś, zapełnienia dziury spowodowanej bezładnymi ruchami marionetki.
„Każda marionetka ma duszę”, tak rozpoczął wtedy wystąpienie przed Państwowym Teatrem Lalek. „Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy, którzy będą chcieli nadać duszy inną nazwę, a zatem nazwijmy ją może środkiem ciężkości. Każdy ruch marionetki opiera się na środku ciężkości. Jeśli się nim odpowiednio porusza, wyczuwa aż do utożsamienia się z nim, to pozostałe części lalki, będące jedynie dźwigniami i wahadłami, poruszają się po linii wyznaczonej przez jej środek ciężkości. Siła przyciągania ziemskiego spełnia swój obowiązek. U człowieka dusza jest niewiadomą. Ale duszę marionetki łatwo odnaleźć, to jest właśnie ów środek ciężkości. On dyktuje ruch, działanie, praktycznie rzecz biorąc – dyktuje życie marionetki. Życie marionetki jest w rękach marionetkarza. Nigdy nie będziesz mógł poruszać lalką i sprawić, aby żyła tak, jak chcesz, jeżeli nie nauczysz się kontrolować dogłębnie jej duszy, niezależnie od miejsca, w którym się ona znajduje. Dusza albo środek ciężkości…”
Przerwał wtedy nie dlatego, że zobaczył dwóch milicjantów zbliżających się do grupy, ani nie dlatego, że zbyt pretensjonalne i sztuczne słowa w końcu i jemu wydały się nieodpowiednie dla takiej publiczności. Przerwał, gdyż po prostu nie wiedział, co ma dalej mówić. Gwałtowna cisza – i dopiero wtedy mężczyźni w mundurach podeszli do niego. Jeden z nich, prawdopodobnie zwierzchnik, wziął Bazylka do ręki, przyjrzał mu się, potem przekazał go drugiemu i zażądał okazania dokumentów. Brunul nie miał ich przy sobie. Powiedział, że pracuje w Państwowym Teatrze Lalek jako opiekun. „Opiekun czego?” „Lalek”. Nie uwierzyli mu albo nie zrozumieli, co to może być za zawód. „Więc nie jesteś aktorem”, milicjant, który wydawał się szefem, zmarszczył czoło. „I urządzasz tu jakieś pokątne przedstawienia? Bierzesz od dzieci pieniądze poza obrębem instytucji?”
Jeszcze tego samego dnia członkowie zespołu aktorów lalkarzy podpisali nie tylko osobne deklaracje, ale również zbiorową petycję, w której gwarantowali, że Brunul nie urządzał przedstawień we własnym interesie i na pewno nie z chęci zarobku. Dyrektor teatru zaprosił milicjantów do swojego biura, najpierw dał im przepis na kawę z rumem, którą ich poczęstował – dwie filiżanki ciemnego płynu na trzy filiżanki kawy, a do tego nie więcej niż cztery łyżki cukru – a następnie wyjaśniał przez pół godziny albo nawet dłużej całą sytuację Brunula.
Sprawa jednak została załatwiona tylko częściowo – milicjanci dali się przekonać, by na posterunek zabrać jedynie Bazylka, aż do wyjaśnienia sytuacji. Wyjaśnienie nastąpiło po dwóch dniach, kiedy to Brunul, po stracie lalki niewychodzący w ogóle z domu, został wezwany do podpisania jakichś papierów bez możliwości ich przeczytania i w końcu otrzymał marionetkę bez dodatkowych słów. A nawet bez żadnego ostrzeżenia na przyszłość. Chociaż sprawa została załatwiona i nie pociągnęła za sobą innych konsekwencji, wydarzenie to napełniło Brunula strachem.
I gdy teraz, stojąc przed obliczem przysadzistego, grubego, czerwonego na twarzy milicjanta oczekującego odpowiedzi, przypominał sobie poprzednie zdarzenia, wystraszył się ponownie.
– Dokumenty do kontroli – zamruczał przedstawiciel władzy, a zmarszczki na jego czole nie zniknęły wraz z pojawieniem się krótkiego, wzgardliwego uśmiechu towarzyszącego pomrukowi. – Co ty nie powiesz, wyszedłeś z lalką na spacer – parsknął. – Jakby to był twój pies, co tu dużo gadać…
Brunul spojrzał przed siebie, a potem za siebie. Byli tylko oni. Oni dwaj i Bazylek. Powoli zaczął nawijać sznurki na krzyżak, a kiedy głowa marionetki pojawiła się przy balustradzie, przyciągnął ją do piersi opiekuńczym gestem dyktowanym nie rozumem, ale instynktem. Następnie zaczął mówić, tak samo nieodpowiednio jak wtedy przed dziećmi, tym samym głosem bez intonacji, jak gdyby recytował coś z pochyloną głową, patrząc na Bazylka, a nie na milicjanta:
– Każda marionetka ma duszę. Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy…
– Powiedziałem, że chcę zobaczyć twoje dokumenty – człowiek w mundurze przerwał mu podniesionym głosem. – A może masz ochotę, żebym poszukał u ciebie jakiejś duszy, co? – Milicjant pokazał pięść.
Brunul podniósł prawą rękę w geście pojednania. Drugą ręką jeszcze mocniej przycisnął Bazylka do piersi.
– Chciałbym tylko, żeby się pan nie gniewał.
Głęboko wciągnął powietrze, popatrzył wzdłuż mostu, a potem jego nogi zrobiły to, co rozum podszeptywał od samego początku w jedynej spójnej myśli, duszącej wszelkie inne myśli od momentu, kiedy milicjant pojawił się obok niego. Nogi wyrwały go ze strachu, który spowodował, że drżał mocniej niż wcześniej przez cały dzień z zimna. I ściskając Bazylka na piersi, pozwolił, aby nogi przeniosły go w pędzie najpierw przez całą długość mostu, potem zamarzniętą ulicą przy rzece Bahlui i dalej po alejkach między blokami… Biegł bezwiednie, bez oglądania się za siebie, poprawiając jedynie od czasu do czasu płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy poczuł ból gardła, zwolnił galop, zamknął usta i zaczął głęboko łapać powietrze przez nozdrza.
Obejrzał się za siebie dopiero, gdy schronił się w klatce schodowej jakiegoś bloku. Milicjanta nie było widać. Być może nawet za nim nie gonił. Albo w tym galopie Brunul pozostawił w pewnym momencie gdzieś z tyłu, bardzo daleko z tyłu, grubego milicjanta, który z pewnością miał tylko jeden zamiar: skonfiskować mu Bazylka.
Spojrzał na marionetkę przytuloną do piersi. Otrząsnął szron z resztek pakuł sterczących jej z czubka głowy. Uśmiechnął się. A potem otworzył usta i wciągnął w płuca duży haust powietrza.
*
Było już późne popołudnie, prawie wieczór, a on wciąż musiał czekać. Wiedział, że Eliza szybciej nie wróci z pracy, lecz nie podobało mu się czekanie na nią u siebie w domu. Cóż mógłby robić w tym czasie? Bazylek znał zajście z milicjantem, przecież uczestniczył w całej tej scenie, ba, był wręcz za nią w dużym stopniu odpowiedzialny, a zatem Brunul nie miał jak zapełnić czasu, opowiadając mu o wszystkim. Spędziłby pewnie te dwie godziny w pokoju z łóżkiem, stołem, dwoma krzesłami i szafą, może zasnąłby, tak jak mu się to często zdarzało, kiedy próbował wydobyć z niebytu choćby okruchy wspomnień i podążać ich tropem, jak zwykle bez efektu, opuszczając potem te zręby dla wspomnień nowszych, całkiem bezużytecznych i pozbawionych wdzięku. Być może zasnąłby. I przegapił spotkanie.
By rozgrzać nogi obute w śniegowce niezbyt chroniące przed zimnem, zaczął spacerować po prawie bezludnym o tej porze placu Zjednoczenia. Najpierw chodził po betonowym wzorze, na którym pozostały jedynie resztki śniegu. Po godzinie, kiedy to zatrzymywał się kilkakrotnie, jakby próbując przyspieszyć czas, postawił na ziemi torbę z Bazylkiem i wszedł w obszar zielonego kiedyś, a teraz pokrytego białym puchem skwerku ukrytego na tyłach placu.
Przemierzał śniegowy prostokąt w kierunku ceglanego domu, uważnie licząc kroki. Po dojściu do niego zawrócił i popatrzył. Jedynie siedemdziesiąt cztery ślady kroków znaczyły biel śniegu, niezmąconą żadną inną plamą. Siedemdziesiąt cztery kroki, dokładnie tyle potrzebował, aby przejść mały park do końca. A teraz, w drodze powrotnej, nie powinno ich być ani więcej, ani mniej.
Kiedy dotarł, jak to ocenił wzrokiem, do połowy drogi, naliczył już czterdzieści śladów. Spojrzał zdziwiony do tyłu. Czyżby pomylił coś w pierwszym przejściu? Szedł dalej z większą uwagą. Prawa noga lekko przed ślad z przodu. Lewa noga tak samo, trochę dłuższy krok. Nieznacznie dłuższy. Niezauważalnie dłuższy dla innych, w sposób oczywisty dłuższy dla niego. Tylko tyle, aby pozostały do przejścia odcinek zapełnić zaledwie trzydziestoma czterema krokami. Zbliżył się do chodnika. Według śladów policzonych z pierwszego przejścia powinno mu teraz zostać do zrobienia dziesięć kroków. Coś się jednak nie zgadzało. Miejsca pozostało na zaledwie pięć. Może na sześć, gdyby trochę oszukał i skrócił ich długość. Musiał się gdzieś pomylić. Po kilku chwilach zrezygnował. Wykonał sześć kroków po nieubitym śniegu, nie zważając już na przerwy. Siedemdziesiąt.
W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał. Nie jest ważna liczba kroków. Tak czy tak, przy trzecim przejściu nie za bardzo było już możliwe kierowanie się po wcześniejszych śladach. Siedemdziesiąt cztery za pierwszym razem, siedemdziesiąt za drugim. W sumie… W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał po raz drugi. Jego celem była ścieżka, a nie kroki. Ile razy trzeba przejść po śniegu, aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista ścieżka, po której można swobodnie chodzić? Trzeci raz ruszył po śladach, już bez liczenia. Skoncentrował uwagę jedynie na śniegu, na porcjach sypkiego puchu między śladami kroków.
Za czwartym razem nie bardzo już mógł namierzyć odcinki sypkiego śniegu. Przeistoczyły się w ścieżkę pełną zbitych grudek. W ciągu kolejnej godziny przeszedł jeszcze czternaście razy tam i z powrotem. W sumie osiemnaście przejść. Osiemnaście. Podniósł wzrok. Ścieżka nie wyglądała dużo wyraźniej niż po czwartym przejściu. Zbyt dużo rozsypanego w nieporządku śniegu.
Ile razy trzeba przejść, aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista ścieżka, po której można swobodnie chodzić? Ponad dwadzieścia. Z pewnością ponad dwadzieścia razy. Lekko zdenerwowany ruszył po swojej ścieżce w drogę powrotną. Nie dowie się dokładnie, o jaką liczbę chodzi. „W sumie nie ma to znaczenia”, wysyczał do siebie przez zaciśnięte zęby.
Musiała upłynąć kolejna godzina lub nieco dłużej, by wreszcie mógł z satysfakcją pokiwać głową na widok ubitej ścieżki. Zmęczony i zziębnięty, choć w dużej mierze zadowolony, popatrzył na swoje dzieło. Droga nie była jeszcze całkiem wydeptana i równa. Na pewno też niezupełnie szklista. Ale za to zrobił ją sam. Można było po niej przejść. Nawet Bazylek będzie mógł chodzić po niej na swoich malutkich, drewnianych nóżkach, nie zapadając się po pas w śniegu. Nie mocząc spodni po pas.
Wyjął go z torby pozostawionej na chodniku jeszcze przed pierwszym przejściem przez park. Zawiesił na szyi krzyżak ze zwisającymi sznurkami, złapał Bazylka prawą ręką za prawą nogę, a lewą ręką za lewą nogę, pochylił się i zaczął poruszać nim po ścieżce. Jeden krok, dwa, trzy…
Bazylek z trudem stawiał stopy, droga wydawała się o wiele za długa. W połowie dystansu Brunul był już bliski rezygnacji. Wyprostował się, sięgnął ręką do miejsca na kręgosłupie, gdzie między kręgami umościł się ostry sopel bólu. Po chwili zacisnął zęby, pochylił się i podjął marsz na nowo. Nieco dalej, zawstydzony, że w pewnym momencie podrzucił Bazylka w powietrzu i pomógł mu zrobić wielki krok, wrócił do miejsca, skąd wykonał ów niefortunny skok. Wzdychając od czasu do czasu, skruszony ruszył od nowa malutkimi kroczkami krasnoludka.
Do końca parku Bazylek zrobił dwieście dziewięćdziesiąt cztery kroki. Tam, prostując plecy i znów wzdychając, Brunul podniósł go na wysokość oczu, popatrzył nań uważnie i uśmiechnął się zadowolony, bo zamoczyły mu się jedynie drewniane stópki. Wrócił ścieżką przez park, tym razem lekko stąpając.
Podniósł z ziemi torbę i włożył Bazylka. Dopiero potem popatrzył na zegarek, który dostał w prezencie prawie rok temu od towarzysza Bojina. Ze zdziwienia wytrzeszczył oczy i szybko ruszył w prawo, próbując w półmroku panującym już na placu Zjednoczenia rozpoznać jeden z cieni stojących przed drzwiami hotelu Victoria.
Spotykali się raz na dwa tygodnie, kiedy miała robocze niedziele. Działo się tak, ponieważ nigdy nie ośmielił się przyjść do niej do domu, a ona też nigdy nie dała mu do zrozumienia, że mógłby to zrobić. Czekał na nią zawsze przy wyjściu z hotelu, choć przecież wiedział, gdzie mieszka, bo odprowadzał ją do bloku. W ciągu tygodnia widywali się rzadko, jej rozkład dnia był dość nieregularny, ale Brunul i tak nauczyłby się go na pamięć, gdyby tylko go o to poprosiła. Nawet jeśli widywali się jedynie co dwa tygodnie, wyobrażał sobie niekiedy, zwłaszcza ostatnio, że jest jego najbliższą osobą, bo ani aktorzy z Państwowego Teatru Lalek, ani malarka, ani mistrzyni krawiecka, ani elektryk montujący dekoracje, ani tym bardziej dyrektor teatru, z którym skądinąd odbył od początku może dwie lub trzy rozmowy, nie mogli być nazywani przyjaciółmi, mimo że wszyscy go lubili i ze wszystkimi mógłby z pewnością spędzić całe godziny, a nawet całe dnie bez popadnięcia w nudę. Z każdą z tych osób spotykał się jedynie w oficjalnych sytuacjach. Poza Elizą być może również towarzysz Bojin był jego przyjacielem. Po tym, jak bardzo pomógł mu w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, nie mógłby uważać go za kogoś innego. Jednak nawet towarzysz Bojin, jedyny człowiek przekraczający raz na kilka dni, lub czasem wręcz tygodni, próg jego kawalerki i przynoszący zawsze butelkę wina, którą opróżniali wspólnie podczas opowiadania sobie przez dwie lub trzy godziny rozmaitych niestworzonych historii, więc nawet towarzysz Bojin przychodził do niego z pewnego rodzaju obowiązku służbowego. Brunul wyczuł to sam, chociaż nikt nigdy nie powiedział mu tego wprost. W intuicyjny sposób wiedział, że chodzi o spotkania służbowe. Służbowe, rzecz jasna, nie dla niego, lecz dla towarzysza Bojina.
Kobieta ścisnęła go lekko za ramię. Brunul podniósł nieznacznie rękę do piersi. Na powitanie odezwał się niecierpliwie:
– Wiesz, dziś uciekłem jednemu milicjantowi.
Zatrzymała się, wystraszonym wzrokiem przygwoździła go w miejscu i wyjęła rękę spod jego ramienia.
– Nic takiego – uspokoił ją. – Chciał tylko zobaczyć moje dokumenty.
– I nie miałeś ich przy sobie?
– Miałem. Ale zabrałby mi Bazylka.
– Dlaczego miałby ci go zabrać?
– Próbowałem…
Uśmiechnął się, opuścił wzrok i wzruszył ramionami. Niepokój nie opuszczał twarzy kobiety, ale pokiwała głową ze zrozumieniem, znów chwyciła go pod ramię, a dreszcz, który ją przeszył, spowodował, że złapała go nawet mocniej i zbliżyła głowę do jego barku. Zaczęła iść, lekko pociągając Brunula za sobą.
– Jak to się stało?
– Uciekłem – znów wzruszył ramionami. – Jeśli znów mi się to przytrafi, to też ucieknę. Tak jest najlepiej. Biegam bardzo szybko – powiedział tonem, w którym pobrzmiewała nuta dumy. – Był gruby, nie dałby rady mnie dogonić.
– Pokazałeś mu dokumenty?
Brunul zaprzeczył ruchem głowy.
Szli dalej, zanim dotarli do ulicy Żółte Urwisko, zdążył jej opowiedzieć całe zdarzenie. Słuchała w milczeniu. Przed dojściem do końca Urwiska nie zadała mu ani jednego pytania, nie przerwała choćby jednym dźwiękiem. Tam zatrzymała się jednak, po raz trzeci w ciągu tej przechadzki. Zatrzymała się, wyczuwając, że skończył opowieść, podniosła rękę do ust, jak gdyby zastanawiając się nad czymś, a potem zmarszczyła czoło.
– Słuchaj – powiedziała, opuszczając rękę. – Tak bardzo chcesz się nauczyć poruszać tą marionetką. Nie rozumiem, dlaczego nikt z teatru cię nie nauczy? Dlaczego ich o to nie poprosisz, tylko łazisz gdzieś po mostach, męczysz się sam, żeby rozplątać sznurki i… proszę, uciekasz przed milicjantami?
– Bo ci z teatru nie umieją. Mają pacynki na rękę, nie pracują z marionetkami.
– Jak mogą nie umieć? To co to za teatr lalkowy? Myślę, że chyba ty nie wiesz, jak zapytać. Albo kogo zapytać – dodała. Prawy kącik jej ust uniósł się jakby pieszczotliwie w kierunku policzka, a potem znów przylgnęła do jego barku, co równie dobrze mogło oznaczać, że nie chce kontynuować dyskusji, a przynajmniej nie tu, u stóp Żółtego Urwiska, gdzie stoją w miejscu, przytłamszeni zimnem.
Zachmurzył się, przeczesał ręką włosy. Nie umiałby zaprzeczyć. Nie mógł sformułować żadnego wyjaśnienia, lecz nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze od momentu, kiedy w maju zeszłego roku towarzysz Bojin przyprowadził go do Państwowego Teatru Lalek, by go tam zatrudnić, wydało się dziwne Brunulowi, że lalki z afiszów rozwieszonych na szerokim dziedzińcu kościoła katolickiego sąsiadującego z siedzibą teatru, wcale nie przypominały Bazylka, nie miały sznurków ani krzyżaka. Po prawdzie one również były żywymi lalkami, później zaobserwował ich ruchy i nawet zaczął sobie wyobrażać, że mógłby się ich z łatwością nauczyć. A mimo to były inne. Bazylka nie dało się założyć na rękę, Bazylek nie miał ramion z pakuł czy słomy, Bazylek miał ręce z drewna, które zginały się w łokciach, tak jak u człowieka, Bazylek nie miał drążków, którymi mógł być popychany, Bazylek miał nogi, na których mógł chodzić, Bazylek miał sznurki, Bazylek był inny. I należał do niego. Powiedziano mu, że należał do niego jeszcze w poprzednim życiu, tym z długiego okresu ponad dwudziestu lat, których nie odnajdywał we wspomnieniach. A jeżeli należał do niego, z pewnością był kiedyś żywy, tak jak on był kiedyś żywy, w inny sposób niż teraz, żyjąc innym życiem. I tylko wspomnienia, a właściwie ich brak powodował, że nie mógł mieć znów obok siebie żywego Bazylka z poprzedniego życia. Do takiego właśnie wniosku doszedł.
O poprzednim życiu Bazylka wiedział tak samo niewiele, jak o ponad dwudziestu przeklętych latach swojego istnienia. Dokładnie biorąc, nie wiedział właściwie nic. W teatrze wyjaśniono mu różnicę między jego lalką a pozostałymi. Powiedziano mu, że Bazylek był marionetką, a on bardzo dobrze znał słowo „marionetka”. Inne lalki natomiast były pacynkami. W którąś niedzielę podobną do dzisiejszej, po kolejnej próbie przedstawienia dla dzieci wychodzących z teatru, jeden z młodych aktorów lalkarzy wziął Brunula na stronę, poprosił, żeby przespacerowali się wokół kościoła, na którego dziedzińcu się znajdowali, i opowiedział mu o sobie. O tym, jak zatrudnił się tutaj prawie osiem lat temu, jesienią pięćdziesiątego drugiego, o swoim pierwszym przedstawieniu, w którym lalka przez niego prowadzona była rosyjskim carem, nie zwykłą postacią, tylko prawdziwą bestią, złą aż do czubków pakuł, jak żartował sobie aktor lalkarz. O tym, co znaczy kochać lalkę, nawet wtedy, kiedy jest tak zła jak ten car, i co znaczy zawładnąć nią stamtąd, z głębokości jej egzystencji, z wnęki, do której wchodzą lalkarze, zawładnąć nią tak, aby ukazała się pełna życia i uczuć i przekazała to życie i te uczucia dzieciom. Brunul słuchał go wtedy bez słowa, szczęśliwy, że jeden z aktorów traktuje go z uwagą, której pragnął od samego początku. Słuchał zafascynowany i nie dziwił się, że człowiek zabrał go na spacer wokół kościoła jedynie po to, aby opowiadać o sobie i o swojej pasji do lalek. I dopiero gdy obaj znaleźli się w miejscu, z którego nie było już widać wejścia do teatru, młody aktor zniżył głos i powiedział, że Bazylek nie może być Bazylkiem, bo prawdziwy Bazylek to rumuńska lalka jarmarczna, a jego marionetka w białym ubranku, z dużym nosem, z czarną maską na połowie twarzy i z wysokim, ostro zakończonym kapeluszem, nie przypomina ani trochę takiej lalki. Mimo że usłyszane słowa wytrąciły Brunula z równowagi, a nawet wręcz rozzłościły, zorientował się, że celem aktora było coś innego niż opowiedzenie historii swojego życia wzniosłymi słowami. Celem było przekazanie mu informacji i najwyraźniej nie chciał, aby w rozmowie brał udział ktoś inny. I wtedy rozzłoszczenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Zapytał młodzieńca, czy słyszał może coś więcej o jego przeszłości – tej, której nie może odnaleźć we wspomnieniach. Aktor jednak pokręcił przecząco głową i odpowiedział jakby rozgoryczony, że nie, bo niby skąd miałby słyszeć. Wie jedynie, że Bazylek nie nazywa się Bazylkiem, a także, że sam Brunul nie mógł być w rzeczywistości magazynierem czy jak sam się przedstawiał, opiekunem lalek – bo taki „zawód” po prostu nie istnieje, albo może istnieje, lecz nie w Państwowym Teatrze Lalek, gdzie każdy aktor sam troszczy się o swoje lalki. To stanowisko, powiedział aktor, pojawiło się wraz z przyjściem Brunula i absolutnie wcześniej nie istniało, zostało stworzone specjalnie dla niego. Magazynier? Opiekun? Po co lalki miałyby potrzebować pomocy, jeśli zatrudniano malarkę, która w każej chwili mogła ożywić im kolory, a mistrzyni krawiecka w razie potrzeby szyła lub cerowała im ubranka?
Informacja ta po raz drugi wytrąciła Brunula z równowagi, a nawet wręcz rozzłościła. Rozmowa została gwałtownie przerwana, gdy po dojściu do przedniej części kościoła spotkali innych aktorów, Brunul jednak zaczął zadawać sobie pewne pytania. Najważniejsze pozostało to pierwsze: dlaczego Bazylek nie mógł być Bazylkiem? Jakież to życie wiódł wcześniej, skoro o jego przeszłości nie można było opowiadać przed wszystkimi, a jedynie po kryjomu, szepcząc i chowając się za budynkiem kościoła katolickiego?
Później próbował dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pytani aktorzy wzruszali ramionami i nawet młody kolega, który rozmawiał z nim wtedy za kościołem, nie chciał wracać do tematu, a wręcz wydawało się, że żałuje tego, co wcześniej powiedział. Pewnego wieczoru natomiast, podczas rozmowy z towarzyszem Bojinem, rozpoczętej po opróżnieniu połowy butelki wina, odpowiedzią na pytanie Brunula był jedynie srogi grymas. Tak więc do ostatniej kropli trunku wielokrotnie czuł, że nie może zdradzić towarzyszowi Bojinowi, skąd pochodzą te, jak się wyraził towarzysz, „informacje”. Brunul nie do końca rozumiał, dlaczego musi się powstrzymywać przed opowiadaniem zbyt wielu rzeczy człowiekowi przychodzącemu z butelką wina pod pachą raz na kilka dni czy tygodni. Ze zniżonego, tajemniczego tonu głosu aktora, który opowiedział mu o nim i o Bazylku, wywnioskował, że o tych sprawach nie należy rozmawiać z każdym i o każdej porze. Nawet z towarzyszem Bojinem. Po nieoczekiwanej reakcji rozmówcy rozum podszepnął Brunulowi, że z towarzyszem Bojinem w żadnym wypadku o czymś takim nie należy dyskutować, więc zrezygnował z dalszych prób wyjaśnienia dręczących go niejasności. Próbował przekonać towarzysza, że sam jest autorem pytań. Po pierwsze, jak tłumaczył, wydało mu się dziwne jego zajęcie, skoro byli też inni pracownicy opiekujący się lalkami. Po drugie, dziwne było też imię Bazylka, jeżeli wśród lalek z teatru znalazł Bazylka z pakuł (ostatnie stwierdzenie było kłamstwem wymyślonym ad hoc i nawet ucieszył się, że coś takiego przyszło mu do głowy). Ponieważ jednak byłoby mu trudno rozstać się z imieniem, do którego się już przyzwyczaił, pozwolił Bazylkowi pozostać w dalszym ciągu Bazylkiem.
W ciągu następnych miesięcy Brunul stopniowo zaczął uwalniać się od potrzeby znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bazylek różni się tak bardzo od innych lalek. Zastąpił ją odkrywaniem właściwych dla marionetki ruchów i dbaniem o punktualne przychodzenie na spotkania z Elizą. Tą, która zaledwie jednym pytaniem spowodowała, że zalewał go teraz potok świeżych wspomnień i mnóstwo wątpliwości, które przez jakiś czas starał się zepchnąć w niebyt.
Zatrzymali się przed blokiem, w miejscu, gdzie w ciągu ostatnich miesięcy zawsze się żegnali, niekiedy prawie ceremonialnie, innym razem zaledwie jednym słowem. Stąd droga do kawalerki zajmowała pół godziny. Podobnie jak i w inne niedziele tej zimy, zaczął teraz sprawdzać torbę z Bazylkiem, jakby się bał, że go zgubił gdzieś po drodze. Potem, nie znajdując innych naturalnych gestów, które mogłyby towarzyszyć rozłące, zaczął wciskać szalik do rękawów i miąć na piersi płaszcz przeciwdeszczowy.
Tym razem jednak Eliza nie puściła jego ramienia, chociaż jak zawsze odsunęła się na niewielką odległość. Przez kilka sekund patrzyła uważnie nieco rozbawiona, a potem powiedziała:
– Zwykle nie zapraszam cię na górę.
– Nigdy – pokręcił głową Brunul, bez śladu wyrzutu lub pragnienia.
– Ale dziś gonił cię milicjant.
– Gonił – przytaknął, a jego policzki zaczerwieniły się, jakby szybciej niż umysł rozumiejąc, że za chwilę nastąpi zaproszenie.
– No więc myślę, że po tym ciężkim dniu nie odmówisz, jeżeli poproszę cię, żebyś wypił ze mną herbatę – zakończyła Eliza.
Brunul nie odpowiedział. Usta zamknęły mu się i otworzyły kilkakrotnie, jak u ryby, nieprzymuszone do niczego żadną myślą. Dopiero po paru chwilach jego głowa skłoniła się lekko i bojaźliwie na znak zgody. Kiedy głowa wykonywała jeszcze ten ruch, drzwi wejściowe do bloku były już otwarte, nogi przekraczały metalowy próg wciśnięty w cementowy hol, zaś prawa dłoń podnosiła się nieznacznie w kierunku piersi, ściskając lekko ramię kobiety.
Śledczy miał mniej więcej czterdzieści pięć lat i twarz, z której próbował usunąć łagodny wyraz, silił się więc, by go ukryć pod kolejnymi marsowymi minami, co nie zawsze wychodziło. Mężczyzna znał całą osobistą historię Brunona. Bezsensownie było więc zaprzeczać, nawet w kwestii drobnych szczegółów, które śledczy uznał za kłamstwa. Bruno spróbował jednak. Nie, ojciec nie był zdrajcą, kochał swój kraj. Marsowa mina śledczego zgasiła początkowy zapał. Nie, Bruno znów poczuł potrzebę wyjaśnienia, nie chciał wprowadzać go w błąd, to prawda, ojciec nigdy nie zapisał się do partii, ale w młodości sympatyzował z komunizmem i właśnie dlatego wysłał syna tutaj, do Rumunii. Tak, to prawda, nie wspierał ustroju, ale przecież w czterdziestym piątym demokracja jeszcze w pełni nie zainstalowała się w kraju, chociaż rząd Petru Grozy był już u władzy od kilku miesięcy i pojawiły się pierwsze pozytywne znaki.
Ta wymiana replik nie przydała się jednak na nic. Za każdym razem, kiedy próbował nie tyle nawet zaprzeczyć, ile przynajmniej uzupełnić jakąś informację, rozjaśnić ją nieco, człowiek zza biurka z nieoheblowanych desek, jedynego mebla w pomieszczeniu poza dwoma krzesłami i lampą, wydawał z siebie pomruk, rzucał krótkie spojrzenie na leżące przed nim akta, a następnie wracał do tego, co jako śledczego interesowało go najbardziej.
– A jednak wyjechaliście w trzydziestym siódmym. Już wtedy nie podobało się wam w Rumunii?
– Mama była Włoszką.
– Nie o to pytałem.
– Nawet gdyby mi się już nie podobało, to w czym problem? W Rumunii nie było jeszcze wtedy… Nie było jeszcze wtedy demokracji, która jest teraz.
– Nie o to pytałem.
– Miałem dopiero szesnaście lat. Nie chciałem wyjeżdżać, za nic w świecie nie chciałem wyjeżdżać. Do tamtego momentu żyłem tylko tutaj, tu miałem przyjaciół… Ojciec zdecydował.
– Twojemu ojcu nie podobało się już w Rumunii?
– Rodzina mamy naciskała. Tata wyjechał, aby przejąć jej interesy.
– Zgodnie z oświadczeniem ojca z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego, z dnia…
Tutaj ich szybki, prawie zapierający dech w piersi dialog zatrzymał się. Śledczy wstrzymał go jedynie na kilka chwil, aby przekartkować akta. A potem ten sam ostry ton:
– Zgodnie z jego oświadczeniem, złożonym w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, opuścił kraj, bo chciał, żebyś studiował za granicą.
– Nie, tak naprawdę nie złożył oświadczenia, chodziło o list, o który prosił pan…
Usta zatrzymały się w pół słowa, a fraza jakby się potknęła. Nie, niedobrze się stało, w ogóle niedobrze, że skierował rozmowę w tę stronę. Chociaż, pomyślał Bruno, śledczy z pewnością już znał te fakty. Lepiej jednak było pozwolić mu na formułowanie pytań, lepiej było nie zaczynać dyskusji, której prowadzenie nie było w interesie Brunona. Ułamek chwili później przesłuchujący potwierdził jego obawy. Doskonale wiedział, o kogo chodzi.
– Nie o to pytałem. Mamy jeszcze mnóstwo czasu, by pomówić na temat oświadczenia, czy też listu do Lucreţiu Pătrăşcanu. – Uśmiech, może połowa szyderczego uśmiechu. – Nie bój się, o wszystkim porozmawiamy. – Szyderczy grymas rozciągnął się mocniej, przeradzając się w ostrzegawczy uśmieszek. Łagodna twarz śledczego zupełnie nie pasowała do mimiki, którą z całych sił próbował sobie dokomponować. – Jeszcze porozmawiamy. Teraz jednak jesteśmy przy patriotyzmie. Twoim i twojego ojca. Tak więc, mówię ci jeszcze raz: on oświadczył, że wyjechał, ponieważ chciał, abyś tam studiował. Czy to prawda?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– Miałem szesnaście lat. Ojciec myślał o tym, że mógłbym zostać adwokatem, lecz ja jeszcze dokładnie nie wiedziałem, co chcę robić. Więc nie wiem. Nie sądzę jednak, żeby planował już wtedy moje studia.
– A jednak tak napisał.
Westchnienie ze strony Brunona, chwilowe ustępstwo, a potem błysk w oczach, wyjaśnienie.
– Myślę, że… Mówiłem panu, sympatyzował z komunizmem. Ale był zmuszony do objęcia interesów rodziny ze strony mamy. Myślę, że nie chciał opowiadać o zobowiązaniach firmowych, może… Może się wstydził.
– Więc mówisz, że kłamał.
Znów padły słowa, których nie chciał wymawiać. Pewnie jednak, Bruno znów próbował się uspokoić, pewnie człowiek zza biurka wiedział też o interesach ojca. Nawet jeśli tak było, to niedobrze się stało, bardzo niedobrze, że to on przywoływał w rozmowie te szczegóły. Śledczy, mimo całej swojej sztucznej mimiki i dobroci, którą prawie dawało się odczytać zza grymasów, no dobrze, może nie tyle dobroci, ile gotowości do wykazania zrozumienia, chowanej za marsowymi minami, za podnoszeniem ust na znak pogardy, za ostrzegawczym tonem głosu, mimo całej tej gotowości, miał w sobie coś, co powodowało, że mówiło się rzeczy, których lepiej było nie wypowiadać.
– Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co wtedy powiedział. Nawet nie wiem, dlaczego musiał coś oświadczać w związku ze swoim wyjazdem z Rumunii.
– Nie o to pytałem.
– Wiem, ale… Wszystkie te pytania… Rozumie pan, mój ojciec umarł w zeszłym roku. Nawet gdybym próbował dowiedzieć się, jakie były jego zamiary, to już teraz nie mogę.
– Taaa… – kiwnął głową śledczy.
A potem znów zrobił przerwę, przygryzając przy tym dolną wargę i kiwając z niezadowoleniem głową. Bruno też umilkł. Z trudem znalazłby jeszcze coś, o czym mógłby mówić.
– Jeżeli jego już nie ma, to wszystko się zaciera, tak uważasz. Jeżeli jego już nie ma, to zabrał do grobu swoją przeszłość, tak uważasz – wymamrotał po pewnym czasie, bardziej do siebie niż do Brunona.
A potem zmarszczył nagle czoło, zmienił temat i, zaskakując kompletnie Brunona, przeskoczył w rozmowie kilka lat wprzód.
– To powiedz mi, co wiesz o… – opuścił wzrok, sylabizując i wymawiając obce nazwisko tak, jak było napisane – o Heinrichu von Kleiście.
Przyprowadzili go tam rano, jakiś czas przesiedział sam. W ciągu zaledwie paru godzin przejrzeli rękopis, już go przeczytali? To było jedyne wytłumaczenie. Przypominał sobie, że jedynie w rękopisie wspominał o Kleiście i o jego krótkim, ale jakże ważnym eseju, Über das Marionettentheater. Odnosił się jednak do niego i do jego dzieła tak, jak do innych dramaturgów lub teoretyków albo do najstarszych pism ludzkości, na przykład do Ramayany. Nie mógł, jako marionetkarz, nie wspomnieć o tym eseju. Czy będzie go pytał również o Ramayanę?
– Napisałem kiedyś coś o Kleiście – zgodził się Bruno Matei z oczami wbitymi w podłogę.
– Poważnie? Napisałeś?
– Tak.
– Gdzie? W gazecie? W jakimś almanachu?
– W moim rękopisie.
– Jakim rękopisie?
– Takim… eseju. Albo takim rodzaju… kursu. To było coś osobistego.
Podkreślił ostatnie słowo.
– Kursu… – Śledczy w zamyśleniu uniósł rękę do brody. – Kurs nie jest czymś osobistym, panie Brunonie Matei, kurs można wykładać w szkole, na uniwersytecie.
Nagle podniósł się, podszedł do biurka i usiadł na nim.
– Kurs można wykładać w szkole! – powtórzył, wymawiając powoli i z naciskiem każde słowo z osobna i złowrogo zbliżając twarz do twarzy Brunona. – A ty w której szkole chciałeś go wykładać?
Wzruszenie ramion Brunona. Nieprzyjemny grymas śledczego. Chwilę potem lekceważące prychnięcie i niecierpliwe kroki przesłuchującego, rozlegające się w prawie pustym pokoju w budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przez całą tyradę śledczy nie zatrzymał się ani na moment, tylko chodził dookoła krzesła, na którym siedział Bruno, kładł od czasu do czasu rękę na oparciu, odchodził w kierunku ściany i wracał, zmuszając przesłuchiwanego do odwracania się i okazywania, że uważa na to, co się do niego mówi.
Słuchając tyrady, Bruno poczuł, że jego oddech przyspiesza, wzrok zaczyna się męczyć, a oczy powiększają się ze strachu, szukając jakiegoś punktu odpoczynku. Uczucie to narastało nie z powodu słów krążącego wokół mężczyzny i również nie z powodu zagrożenia, które uświadamiał sobie od kilku miesięcy. Przybrało ono konkretny kształt teraz, w gestach człowieka zamkniętego wraz z nim w ciemnym, brudnym i ubogo umeblowanym pokoju, gdyż dopiero w czasie monologu śledczego Bruno poczuł, że jest tutaj samotny. Owo tutaj nie odnosiło się jedynie do miejsca, w którym znajdował się od kilku godzin, ale do całej szerokiej przestrzeni, którą we Włoszech zawsze uważał za swoją. W przestrzeni tej poczuł się teraz obcy jak nigdy dotąd. Co więcej, poczuł się obcy, co mogło wydać się dziwne, również wobec języka słyszanego w zimnym i ciemnym pokoju pachnącym zbutwiałym drewnem, języka przecież ojczystego, w którym wyrażał swoje myśli przez cały okres przebywania we Włoszech. To poczucie wyobcowania sprawiło, że nie dostrzegał żadnej możliwości obrony.
– Ja wiem – zaczął śledczy, a potem poprawił się – my wiemy, że zostałeś zaproszony do tego kraju, który wychowywał cię przez szesnaście lat, bo mogłeś być przydatny w stworzeniu instytucji, której Rumunia potrzebowała w nowej epoce. My wiemy, że wróciłeś tutaj za pieniądze państwa rumuńskiego – podkreślił znów – jako tak zwany specjalista, do Państwowego Teatru Lalek, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. My wiemy, że miałeś do wypełnienia zadanie, które, było nie było, wypełniłeś do końca, może dlatego, że wcześniej nie znalazł się nikt, kto by cię dokładniej sprawdził. My wiemy, że ostatnio podziękowano ci za wykonane zadanie i zostałeś odesłany do znalezienia sobie innego zajęcia, tak jak przystoi uczciwemu obywatelowi. Ale my nie wiedzieliśmy – podniósł głos, akcentując słowo „nie” – że masz zamiar zebrać tu, w Rumunii, grupę zbirów, bandytów i legionistów i razem z nimi działać przeciwko państwu, przeciwko narodowi, z którego się wywodzisz. A dokładniej mówiąc, nie wiedzieliśmy, ale się dowiedzieliśmy. Tak więc – zrobił dłuższą przerwę, siadając znów na drewnianym blacie biurka i patrząc Brunonowi Matei prosto w oczy – chcę, żebyś mi wyjaśnił: dlaczego, kanalio skurwysyńska, zamiast zabrać się do innej roboty, zacząłeś uderzać w swój naród, w naród, który cię wychował?! Przyjeżdżasz, gówniany specjalisto, z Włoch i mówisz mi, żyjącemu i pracującemu dla tego kraju, że jesteś mądrzejszy? Przyjeżdżasz i piszesz jakiś gówniany kurs, jakieś głupoty, w które wsadzasz reakcyjne pomysły jakiegoś Niemca, jakiegoś Kleista, i mówisz, że wykładasz je studentom?! Jakim studentom, bydlaku jeden? Mam wierzyć, że jacyś żałośni legioniści, których zebrałeś wokół siebie, przychodzili bawić się lalkami, po tym jak w tych samych rękach trzymali karabiny i pistolety?! Mów, pieprzony gnoju, chciałeś, żebym w to uwierzył?!
Nic nie odpowiedział. Do momentu zakończenia przemowy cała empatia, o którą mógł podejrzewać śledczego, cała atmosfera wytworzona przez jego twarz, zdającą skrywać pod maską grymasów łagodność, całe powietrze, którym jeszcze parę chwil wcześniej dało się jakoś oddychać, wszystko to uleciało z płuc Brunona Matei w czasie głębokiego westchnienia, towarzyszącego końcowi wypowiedzi przesłuchującego, zablokowało mu oddech i spowodowało, że zaczął się prawie dusić.
Nie odpowiedział, pokręcił tylko mechanicznie głową z lewa na prawo. Ręka podniosła się, jakby chciała coś powiedzieć za niego, ale po paru chwilach opadła w geście rezygnacji obok oparcia krzesła. Ramiona skurczyły się, a wraz z nimi skurczyło się całe ciało Brunona. Szyja wygięła się miękko, pozostawiając głowę na łasce grawitacji, aż do momentu, kiedy broda dotknęła piersi.
Śledczy też nic już nie mówił. Jego brwi uniosły się tylko nieznacznie, a srogie spojrzenie ustąpiło miejsca szczeremu zdziwieniu. Wbił wzrok w czubek głowy chłopaka siedzącego na krześle. A potem, kiedy w końcu zdziwienie zamieniło się w ciekawość, śledczy, pomagając sobie rękami, zeskoczył z biurka i pochylił się, aby przyjrzeć się twarzy Brunona.
*
Nie mając ukończonych nawet dwudziestu dwóch lat, z dyplomem świeżo upieczonego aktora w kieszeni, Bruno nie martwił się wcale wojną, ponieważ nie będąc według dokumentów Włochem, nie poszedłby na nią z Włochami, a jako niemieszkający w Rumunii nie miał powodów, aby wracać tam i iść na nią z Rumunami. Uparł się jednak, że pokieruje swoim życiem tak, jak sam uważał za stosowne, a nie jak życzyłaby sobie rodzina, która, o czym zresztą nie wiedział, zajęła się formalnościami chroniącymi go przed pójściem na front. Dla władz rumuńskich, które i tak zainteresowały się w pewnym momencie jego losem, młody Bruno był niezdolny do walki na jakimkolwiek froncie z powodu ułomności pleców, choroby nazwanej bardzo pompatycznie – Marie-Strümpell, powodującej okropne bóle ramion, rąk i nóg. Choroba ta, zgodnie ze zdaniem przytłoczonej nieszczęściem rodziny, powodując zesztywnienie ramion i stawów, miała zamienić go w ciągu kilku lat w prawdziwego ludzkiego burattino.
Na przekór chorobie, rozpoznanej i opisanej w rozmaitych papierach przesłanych do Bukaresztu przez włoskich lekarzy, zalecających mu krótkie podróże i długie pobyty w domu, Bruno nie zrezygnował z pasji odkrytej we Włoszech. Nie ugiął się ani wobec próśb rodziny, ani wobec krzyków ojca. W żaden sposób nie potrafił wyobrazić sobie przyszłości w biurze zarządu firmy „Macellerie Pignatelli” mieszczącym się w centralnej siedzibie, w azienda powstałej ponad pół wieku temu staraniem dziadka ze strony mamy, Antonia Pignatellego, który rozwinął całą sieć rzeźni w sporej odległości od Salerno, na południu.
W żaden sposób oczywiście nie groziło Brunonowi zamienienie się w ludzkiego burattino, gdyż choroba Marie-Strümpell rozwijała się w jego przypadku jedynie w papierach przesłanych do Bukaresztu, a bynajmniej nie na miejscu, we Włoszech. Kiedy zaś dowiedział się o dokumentach i o wysłaniu ich do kraju przez rodzinę przy pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy, bez jego wiedzy, historia ta wydała się Brunonowi prawie komiczna i w pewnym sensie mógł ją uważać za znak od losu, bo od burattino do marionetta był jeden mały krok, który on już wykonał.
Ale tak naprawdę to nie los narzucił rodzinie Brunona wybór tej właśnie choroby, lecz bardziej może jego wcześniejsza decyzja życiowa. Dzięki swojemu uporowi, wspomaganemu przez spadek pozostawiony jedynemu wnukowi przez bogatych dziadków, wylądował w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica „Silvio D’Amico”, zamiast na studiach wybranych przez ojca, który upatrywał w nim przyszłego adwokata. Aktorstwo nijak się miało do kierowniczego stanowiska w przedsiębiorstwie „Macellerie Pignatelli” z siedzibą główną w Salerno, lecz w końcu nawet i nieugięty ojciec, George Matei (albo Giorgio Matei, jak podpisywał się na dokumentach, począwszy od tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku), musiał dać sobie spokój, pocieszając się myślą, że syn odzyska kiedyś zdroworozsądkowe podejście, zakłócone nieco opóźnionym przechodzeniem wieku nastoletniego, a wtedy dyplom aktorski nie będzie już żadną przeszkodą do objęcia stanowiska w firmie ojca.
Tymczasem aktorstwo nie do końca zadowoliło Brunona, chociaż rozpoczął studia ożywiony entuzjastyczną myślą, że w niezbyt dalekiej przyszłości życie uplasuje go obok artystów, którzy opromienili całe jego dzieciństwo i wiek nastoletni: Warnera Baxtera, Wallace’a Beery’ego czy Clarka Gable’a. W ciągu trzech lat studiów, o wiele bardziej mechanicznych i wypranych z namiętności, niż to sobie pierwotnie wyobrażał, studiów, które ukończył z coraz cieńszą nitką zapału, stopniowo odkrywał świat lalek. Zakochał się w pewnej marionetkarce. Wprawdzie historia z aktorką w tle szybko się skończyła, ale została mu po niej miłość długodystansowa, miłość do tych dziwnych stworów na sznurkach, które młoda dziewczyna wprowadziła do jego życia. Po opuszczeniu akademii „Silvio D’Amico” wyjechał wprawdzie na południe, ale nie do Salerno, do czekającej rodziny, lecz jeszcze dalej, o wiele dalej, na Sycylię, gdzie przyjęła go pod swoje skrzydła inna rodzina, z którą zaczął korespondować w ostatnim roku nauk aktorskich. Był to ród ekscentrycznych lalkarzy, znanych i poważanych właśnie dla swojego zajęcia, rodzina próbująca w ojczyźnie Opera dei Pupi – z jej palatynami o nieprzeciętnych wymiarach, podtrzymać tradycję teatro delle marionette, wykorzystującego mniejsze i starsze lalki, zrodzone jeszcze w antycznym Oriencie i za sprawą wojennych wypraw rzymskich przeniesione i pozostawione w spadku Włochom oraz całej średniowiecznej Europie.
O nowej pasji, która spowodowała, że ominął Salerno w drodze na Sycylię, zawiadomił rodziców w zwykłym liście, nie podając wielu szczegółów. Stało się to dokładnie wtedy, gdy z kraju nadeszło wezwanie, by Rumun Bruno Matei stawił się w ojczyźnie celem wcielenia do armii narodowej. Kiedy pewnego wieczoru na tarasie willi Pignatellich w Salerno, po wypiciu kilku kieliszków wina i wypaleniu sporej liczby cygar, jeden z przyjaciół lekarzy przedstawił ojcu Brunona – George vel Giorgio Matei, kilka wariantów chorób mających zagwarantować, że Bruno nie zostanie przyjęty do wojska, ojciec zatrzymał się, bardziej rozbawiony niż zdecydowany, przy chorobie Marie-Strümpell. Zaciekawiło go słowo burattino, bo właśnie do ruchów tej lalki, sztywnych i przerywanych, porównał lekarz następstwa choroby. George był właśnie po lekturze listu od syna, więc słowa medyka podsunęły mu myśl o ironicznej karze dla Brunona. Przynajmniej tyle mógł zrobić, skoro upór chłopaka nie pozostawiał miejsca dla innych rozwiązań. Po kolejnych kieliszkach wina choroba Marie-Strümpell wygrała definitywnie współzawodnictwo z pozostałymi.
Znak opatrzności w symptomach choroby podsuniętej w prezencie przez rodzinę został również dostrzeżony przez Brunona, który tymczasem odbył co prawda dość krótkie, ale wystarczające terminowanie, by posiąść umiejętność kierowania marionetką i zdobyć wiedzę o historii tego typu teatru lub przynajmniej o części tej historii, bardzo poważanej przez członków rodziny lalkarzy – o historii Orientu, z którego wywodziły się wszystkie lalki świata. Chłopak poznał więc niezliczone hinduskie, egipskie, chińskie czy też perskie opowieści, tłumaczone na włoski i odręcznie zapisane na luźnych kartkach papieru. Zajęcie to nawet w jednej czwartej nie wydawało mu się tak męczące, jak studia w akademii, bo nigdy nie brakowało mu pasji do opowieści. I w atmosferze tych dawnych, mitycznych światów, odrodzonych dzięki metodycznej cierpliwości jego mistrzów, zaczął ożywiać swoje marionetki, sznurek za sznurkiem, krok za krokiem, ruch za ruchem.
Jego droga do doskonałości w ożywianiu lalek i do praktycznej nauki nowszej historii lalkarstwa osiągnęła przyzwoity poziom po ponadpółrocznej współpracy z aktorami. Na początku roku czterdziestego trzeciego napotkała jednak przeszkodę. W czasie gdy dzięki studiom nad sztuką starożytną chłopak zaczął powoli rozumieć grę tradycyjnych włoskich marionetek pochodzących z commediadell’arte, rodzina artystów lalkarzy została zmuszona do wycofania się na północ po konflikcie z władzami, które nie gustowały w przedstawieniach zawierających niezbyt subtelne aluzje do Sua Eccellenza il Duce. W planie pośpiesznej przeprowadzki nie było jednak miejsca dla Brunona. Nie brał udziału w spektaklach, ponieważ nie był jeszcze wystarczająco dobrze przygotowany do podjęcia takiego wyzwania i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo. W chwili nieuchronnego rozstania szef trupy, by wynagrodzić trudy pilnego ucznia Brunona Matei, podarował mu dokument – rodzaj dyplomu, który nie przyznawał wprawdzie jeszcze tytułu mistrzowskiego, ale poświadczał okres spędzony na praktykowaniu u boku mistrzów, nawet jeśli byli oni ekscentryczni i chwilowo popadli w niełaskę.
Z dyplomem uzyskanym w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica „Silvio d’Amico” i z dokumentem wystawionym przez głowę rodu lalkarzy Bruno wrócił do Salerno. Niekoniecznie dlatego, że dostrzegł tam swoją przyszłość. Zaczął jednak odczuwać na własnej skórze ciężkie czasy, na które wszyscy narzekali. Uznał więc, że powrót na łono bogatej rodziny jest w podobnym momencie czymś nie do pogardzenia. Przywiózł ze sobą wiele nadziei i dlatego nie zniechęciły go porażki poniesione w pierwszych miesiącach szukania pracy na miarę swoich umiejętności. W miarę jednak upływu czasu i braku perspektyw na ciekawsze zajęcie biuro czekające na niego w centralnej siedzibie sieci „Macellerie Pignatelli” stawało się coraz bardziej realnym zagrożeniem.
Nie pomógł mu w niczym nawet moment, który uznał za decydujący w swoim życiu, a mianowicie rewolta w Wielkiej Radzie Faszystowskiej. W zasadzie to nie wiedział nawet, dlaczego uznał go za decydujący. Może dlatego, że teraz dokument sygnowany przez niebędących już w niełasce lalkarzy nabrał innej wartości, a może też dlatego, że wokół niego rozkwitały nadzieje w szerszym wymiarze. Wielka historia, nawet ta wzbudzająca nie wiadomo jaki entuzjazm, nie zawsze jednak oddziałuje na historię małą. A do tego nastąpiło coś, czego kompletnie nie dało się przewidzieć, mianowicie Opera Nazionale Dopolavoro, i tak już znacznie osłabiona przez wojnę, po obaleniu Mussoliniego wydawała swoje ostatnie tchnienia i wszelkie sztuki, włącznie z tą, którą ukochał Bruno, nikogo już za bardzo nie obchodziły. W ciągu kolejnych miesięcy nie powiodła się żadna próba zatrudnienia się gdziekolwiek, więc poza szukaniem pracy Brunonowi nie pozostało nic innego, jak tylko czytać, coraz więcej, coraz zachłanniej, w ciągłym pragnieniu doskonalenia się w sztuce prowadzenia marionetek.
Choć wielka historia nie zawsze odciska swoje piętno na małej historii, zdarzają się jednak chwile, gdy może decydująco na nią wpłynąć. Tak myślał Bruno w momencie, kiedy w dramatyczny sposób zmieniła się jego historia osobista. Nadchodząca jesień przyniosła małemu imperium rodziny Pignatellich, istniejącemu przez ponad pół wieku i zbudowanemu na mięsie wieprzowym i wołowym, nieznane dotąd problemy. Kiedy we wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, po walkach stoczonych przez okupantów niemieckich z piątą armią amerykańską, siedziba centralna w Salerno stała się ruiną, członkowie rodu Pignatellich uciekli do Rzymu, gdzie za pieniądze odłożone na czarną godzinę, czyli taką, która właśnie nadeszła, wynajęli dom, zamykając na cztery spusty rzeźnie na południu kraju, skoro i tak nie mieli możliwości sprawowania nad nimi żadnej kontroli.
Dla Rumuna George’a Matei powrót do rodzinnego kraju stał się na nowo możliwym wyjściem z sytuacji. Prawdę mówiąc, kraj ten nigdy nie zniknął całkowicie z jego pola widzenia. Próby przekonania żony, aby opuściła swoją rodzinę i wróciła do Rumunii, spaliły jednak na panewce, mimo wielu nacisków. Za granicą zostawili przed laty zaledwie paru przyjaciół, kilku bardzo dalekich krewnych, nie mieli tam też żadnego mieszkania. Po co, dla kogo mieliby wracać? Ponadto, zdaniem teściów George’a, Amerykanie powinni zaraz wkroczyć zarówno do Rumunii, jak i do Włoch, ścierając niemiecką armię z powierzchni ziemi.
Po dwudziestym trzecim sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, gdy Blok Narodowo-Demokratyczny dokonał przewrotu politycznego w Rumunii, George Matei odkrył, czytając w niezależnych gazetach rzymskich wiadomości ze świata, że jego dawny kolega z Wydziału Prawa w Bukareszcie, Lucreţiu Pătrăşcanu, został mianowany ministrem-sekretarzem stanu. Obu mężczyzn łączyła nie tylko przyjaźń z lat studiów, z powodu której bez zapisywania się do partii George poznał i nawet zaczął zgadzać się z pewnymi zasadami komunistycznymi, lecz również wspomnienie kilku sporadycznych, ale przyjemnych spotkań z ostatnich dwóch lat sprzed wyjazdu George’a do Włoch, kiedy to Lucreţiu – źle postrzegany komunista, który wrócił wtedy z Moskwy, nie wyzbył się swej pasji czy wręcz namiętności i wtajemniczał apolitycznego, ale pełnego entuzjazmu kolegę w projekty dotyczące przyszłości. Projekty oczywiście nie zostały sfinalizowane przez George’a, okazało się bowiem, że bardziej niż komunizm pociągało go kierowanie włoskimi rzeźniami. Dzięki jednak owym dyskusjom i młodzieńczym wizjom po latach nabrały nowych kształtów nadzieje żywione Anno Domini tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego przez George’a Matei, przedsiębiorcę bez przedsiębiorstwa, odpowiedzialnego za rodzinę złożoną z teściów, żony i syna, który dotąd nigdy w życiu nie splamił się pracą. Nawet jeżeli były to kształty dość jeszcze niewyraźne, uwzględniające w pierwszej fazie jedynie syna marzącego o karierze artysty lalkarza.