Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwa satyra na trybalizm i polityki tożsamościowe. Autor – miejscami jadąc po bandzie – drąży konflikty wywoływane przez napięcia między tym, kim się czujemy i jesteśmy, a tym, jakimi inni chcą nas widzieć. Czym właściwie jest spuścizna rodzinna i społeczna? – pyta Shalom Asulander. – Jak bardzo determinuje nasze życie?
Głównym bohaterem Matki na obiad jest Siódmy Seltzer, mąż i ojciec, zatrudniony jako lektor w wydawnictwie. Dla niego „tożsamość to zawsze było więzienie, z którego chciał tylko uciec – z bycia jakiegoś koloru (biały, czarny lub mieszany) i z jakiegoś miejsca w świecie (Ameryka, Europa, Rosja), bycia jakiejś płci (mężczyzna, kobieta) i orientacji (hetero lub homo), bycia jakiegoś rodzaju w sensie gramatycznym, jakiegoś wyznania (mono-, poli- i a-teizm) – z wiecznie się wydłużającej listy ciasnych cel więziennych, w których zamykano ludzi”. Ale od tożsamości nie da się uciec. Co prawda Siódmy dawno zerwał ze swoją rodziną, ale gdy się dowiaduje, że jego matka umiera, nie ma wyjścia – jedzie.
Na łożu śmierci mama szepcze mu dwa słowa, których zawsze się spodziewał: „Zjedz mnie”. Prośba go nie dziwi, Seltzerowie bowiem to rodzina kanibali, należąca do prężnej niegdyś w Ameryce mniejszości etnicznej. Jest jednak pewien problem: matka ma sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i waży dwieście kilo. To za dużo, nawet gdyby rozdzielić zmarłą pomiędzy wszystkie dzieci, których ma trzynaścioro. Sprawę pogarsza fakt, że Dziewiąty nie je mięsa, Drugi uznaje wyłącznie koszerną kuchnię, Pierwszy nienawidzi matki, a Szósty nie żyje. Choćby wszyscy się zebrali na tej ludożerczej stypie, nikt by już nie wiedział, jak to się właściwie robi, bo Kanibamerykanie wtopili się w społeczeństwo, zatracając swe zwyczaje. Ostatnim, który pamięta cokolwiek z dawnej tradycji, jest wujek Iszmael, jednak jego przewodnictwo nad zjazdem rodzinnym wywołuje jeszcze głębszy konflikt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Moim dzieciom
i Ike’owi, który mi pomógł wyzwolić je z więzów
Święto Amerykańskości, zakład Forda w Detroit, rok 1917
Bez zmiłowania, bezwstydnie, na mnie nie bacząc,
ktoś wokół mnie mury śmigłe i wielkie postawił.
Siedzę więc teraz w środku, złamany rozpaczą.
Konstandinos Kawafis, Mury,tłum. Ireneusz Kania
Dwóch Ludożerców siedzi przy ognisku.
– Matki nienawidzę.
– To weź sobie ryżu.
Stary ludożerski dowcip
Matki smakują najgorzej.
Całe, od czubka głowy po palce u stóp, są obleśne w smaku (a głowa najbardziej). Nic nie da, że przyprawisz – każdy ci to powie, kto zjadł kiedyś swoją matkę. Można je piec w dwustu stopniach, gotować sous vide lub suszyć na czipsy mięsne. Wszystko można, nic to nie da. A jeszcze ich zapach… Wrzuć matkę na ruszt i za chwilę ci zajedzie palonymi oponami, które skądinąd z dodatkiem sosu aioli smakują lepiej niż matka.
I wcale nie chodzi o to, że matki są kobietami. Jeszcze się nie podniecajcie. Kobiety smakują nie gorzej od mężczyzn, a często bywa, że lepiej; dużo zależy od tego, jak przyrządzić mięso, ale facetów przeważnie, przez ich siedzący tryb życia, bardziej czuć wędzonym, co nie każdy lubi. Kobiety natomiast więcej się ruszają i żyją z reguły dłużej, przez co mięso mają chudsze i delikatniejsze w smaku.
Niestety matki – kobiety, które rodziły – to osobna kategoria.
Matki z reguły żyją o wiele dłużej, są nieświeże, zasuszone, smakują latami zmartwień i latami rozczarowań i zazwyczaj, zanim umrą, długo gniją w łóżku, przez co twardnieją im mięśnie i sztywnieją stawy.
Jak mawiano dawniej: „Jedząc martwą matkę, nikt nie prosi o dokładkę”.
Nie żeby ojcowie byli szczególnie smaczniejsi, tylko po prostu mężczyźni umierają młodziej i najczęściej nagle. Delicje to może nie są, ale z matczyną, czyli mięsem matki, wygrywają już w przedbiegach.
Jeśli matka umrze młodo, czy lepiej smakuje? – spytasz.
Otóż jak najbardziej.
Pysznie.
Taka już ironia losu, znana tylko Ludożercom od zarania świata:
Im młodsze mięsko, tym lepiej smakuje.
Im lepiej smakuje, tym bardziej go szkoda.
Siódmy Seltzer siedział w pracy, w biurze na Manhattanie, nad tętniącym życiem SoHo, i zachodził w głowę, ile burger kingów (whopper z podwójnym bekonem i podwójnym serem, bez sałaty, proszę) da radę zjeść jego matka, zanim od nich padnie. Już od paru lat je jadła, czasem po dwanaście jednego dnia, codziennie, by zgodnie z tradycją umrzeć dobrze podtuczona.
Ze sto? – myślał.
Tysiąc.
Góra.
Uznał, że więcej to by nie zmieściła.
Nie doceniał swojej matki.
Od lat, jeszcze zanim zaczęła żyć o burger kingach, bał się, że mu umrze. Wiedział, że to już niedługo, że burza nadchodzi i go nie ominie, trzeba mieć nadzieję, że jakoś to będzie, wiedział też, co matka powie na łożu śmierci.
O co go poprosi.
O to.
Żeby ją, no wiecie.
Ona nie miała żadnego problemu, żeby to powiedzieć – zawsze chciała to zrobić! – ale Siódmy nie potrafił, nawet w myślach. Wiedział, że ona to powie i że on pomimo wszystko – mimo że sobie obiecał odciąć pępowinę, uwolnić się od matki i od tradycji – i tak się rozpłacze, a potem ochłonie i odpowie:
– Dobrze, Ama.
– Ama? – zapytał doktor Isaacson już na jednej z pierwszych sesji.
– Tak do niej mówimy – odpowiedział Siódmy.
– Czemu?
– Krąży parę wersji – odpowiedział Siódmy.
– Czyli jak zazwyczaj – powiedział doktor Isaacson.
Ponad dziesięć lat minęło, odkąd Siódmy widział się ostatnio z matką, gdy nagle trzy lata temu zadzwoniła siostra, Zero, i oznajmiła mu, że Ama je burger kingi (whopper z podwójnym bekonem i podwójnym serem, bez sałaty, proszę) w ilości dwanaście na dzień, by nabrać ciała przed zgonem. Zero się martwiła i prosiła, żeby Siódmy zadzwonił do mamy i zaapelował do niej.
Nie dzwonię – pomyślał.
Zadzwonił.
Ja jebię – pomyślał.
– Cześć, Amo, co robisz? – spytał.
– Umieram – odpowiedziała.
– Bo jesz burger kingi.
– Jem je, bo umieram.
Doktor Isaacson odradzał Siódmemu jakikolwiek kontakt z matką, bo po każdej z takich rozmów Siódmy czuł się tylko gorzej. Wygrało poczucie winy i Siódmy zadzwonił wbrew radom lekarza. Tyle dobrego, że do niej nie poszedł, taki mały sukces; dla Amy z kolei to, że syn zadzwonił, było już wielkim sukcesem, bo i tak dobrze wiedziała, że prędzej czy później zjawi się u progu.
– W porządku – powiedział do niej. – Rób, jak uważasz. Smacznych burger kingów. Nie przyjdę, nie czekaj.
Że niby się stawia.
– Ważne, że cię usłyszałam – odrzekła.
Że i tak ma to, czego chce.
Ja jebię – pomyślał.
I teraz, trzy lata później, siedział w pracy i obliczał z pewnym przerażeniem, ile to wychodzi burger kingów, jeśli przez rok je się po dwanaście dziennie.
– Hej, Siri – powiedział do telefonu. – Dwanaście razy trzysta sześćdziesiąt pięć.
– Mam dla ciebie odpowiedź – powiedziała Siri. – Dwanaście razy trzysta sześćdziesiąt pięć równa się cztery tysiące trzysta osiemdziesiąt.
Cztery i pół tysiąca burger kingów w rok? – zapytał sam siebie w myślach.
Nie no, tyle nie zeżarła!
Było jeszcze rano, lecz za oknem niebo nad rzeką Hudson zmierzało już w stronę barwy nieświeżego mięsa, które troszeczkę za długo leżało wyjęte z lodówki. Zanosiło się na śnieg; spadnie pierwszy śnieg w tym roku, zima zaskoczy drogowców, lecz Siódmy był zbyt zajęty, żeby się tym przejąć; na biurku miał hałdę wydruków i wszystkie musiał przeczytać, a wiedział, że będą na jedno kopyto, będą „powieściami na temat dziedzictwa” w podtypie „takimi sobie”. Bo tylko takie pisano i za sprawą Rosenblooma, szefa wydawnictwa, tylko takie wydawano.
„Taka sobie powieść na temat dziedzictwa” zawsze zawierała parę stałych elementów, wyróżników gatunkowych, których Siódmy tak nie znosił, że aż je sobie skrupulatnie spisał. „Podróż bohatera”, potomka swych przodków – bo koniecznie „podróż”, koniecznie „bohater” i krzyżyk na drogę – obejmowała sześć etapów. Pierwszy to „przeprawa do Nowego Świata”, pełna trudów, niebezpieczeństw, gdy się swoje „skądś” opuszcza, by ruszyć ku Ameryce (czasem samochodem, a częściej pociągiem, lecz najczęściej płynąc, najlepiej czymś najgorszym, i od czasów Marka Twaina dominuje tratwa, można też jako „rozbitek”). Jest pięćdziesiąt procent szansy, że główny bohater „ucieka z ojczyzny, bo nie ma innego wyjścia”, a drugie pięćdziesiąt, że „goni za marzeniami, bo chce w życiu czegoś więcej”. W kolejnym, drugim etapie – krótkim, lecz kluczowym – bohater powieści „zderza się ze ścianą”, a najboleśniej zderzają się ze ścianą jego „marzenia” – o wolności lub majątku, lub spokoju, lub miłości; marzenia dowolne, byle zderzyć je ze ścianą (jak komuś zależy, może nawet wszystkie naraz, i w słowniku Siódmego to się nazywa, że bohater „ma najgorzej”). Po „zderzeniu ze ścianą” następuje etap trzeci, „niedawanie się opresji”. Trzeci oraz czwarty etap, „walczenie o swoje”, stanowią sedno fabuły, kiedy to nasz bohater – dobry, poczciwy i nic nieprzeczuwający – zyskuje ponurą wiedzę, że nowy wspaniały świat, do którego przybył, jest jak muszla klozetowa, w której za chwilę spuszczą go razem z odchodami. Trudno, uznaje bohater i jak zawsze daje radę, przechodząc do kolejnego etapu, gdy wychodzi na jaw „zwodniczość marzenia” – że mianowicie to nie Nowy Świat jest winny, tylko wola, by tam przybyć. Bohater wreszcie rozumie, jak ogromny błąd popełnił, wybierając nowe życie, które – inaczej niż stare – przynosi tylko pozory, płytkie, puste, powierzchowne. Od tego etapu drogi bohatera zależy sukces powieści, bo by zostać docenioną, książka powinna się odciąć od kraju, w którym powstawała.
Składnikiem najbardziej zmiennym były zakończenia, zależne od mody. Jeszcze przed „upadkiem mitu Ameryki” historie te zamykała „wiara mimo wszystko”, kiedy bohater, chociaż tyle przeszedł, dalej wierzył w Amerykę oraz w siebie w Ameryce. Takie rozwiązania akcji były w swoim czasie bardzo popularne i sugerowały, że jeśli się uprzeć i nie tracić ufności, do czegoś się w życiu dojdzie (tłumaczyły przy okazji wypadek przeciwny: jeżeli w życiu nie doszedłeś do niczego, no to widać twoja wina, ale czytelników, z wyjątkiem Siódmego, taki wniosek nie odstraszał). Ostatnio w gatunku „taka sobie powieść na temat dziedzictwa” zaczęły rządzić finały, jak uważał Siódmy, jeszcze bardziej wkurzające od „wiary pomimo wszystko”, zakończenia typu „odzyskać tradycję przodków”, w których nasz przychodźca, umęczony Nowym Światem, nagle zdaje sobie sprawę (co czytelnik już przeczuwał), że ta cała Ameryka to, pod względem duchowym, przepastna ziemia jałowa, gdzie nie zostaje nic, jak tylko zaszczepić tę tradycję, od której się uciekało, starą dobrą ojczyźnianą – wzorem Marcusa Garveya, no, może nie licząc jego antysemityzmu i współpracy z Ku Klux Klanem.
Siódmy bynajmniej nie odmawiał światu grozy; jego naród znał ją świetnie, od stuleci w wielu krajach na własnej skórze poznając, co to jest wędrówka ludów. Wprost przeciwnie, Siódmy miał pełną świadomość, jak nieludzko człowiek umie traktować człowieka, i dlatego nie mógł patrzeć, jak się to przerabia na pisarską papkę.
Po kolei odrzucał propozycje wydawnicze. Problemem nie była ich przewidywalność, bo do niej zdążył przywyknąć, siedząc w tym biznesie. Problem był bardziej poważny, bo sam miał ten problem i od zawsze się z nim zmagał – a chodziło o tożsamość.
O brzydkie słowo na „t”.
Dla Siódmego tożsamość to zawsze było więzienie, z którego chciał uciec – z posiadania jakiegoś koloru skóry (biały, czarny lub mieszany) i jakiejś ojczyzny (w Ameryce, w Europie, w Rosji), posiadania jakiejś płci (mężczyzna, kobieta) i orientacji (hetero lub homo), posiadania jakiegoś rodzaju w sensie gramatycznym, jakiegoś wyznania (mono-, poli- i ateizm) – z wiecznie się wydłużającej listy ciasnych cel więziennych, w których zamykano ludzi. Ale, co ciekawe, od pewnego czasu im jakby się podobało; mieszkańcy więzienia dumnie dźwigali kajdany i się z nimi obnosili, chwaląc sobie swą niewolę. Siódmy pracował na ósmym piętrze wieżowca i gdyby miał pewność, że zderzywszy się z chodnikiem, zginie na miejscu, dawno by wyskoczył z okna, ze dwadzieścia wydruków typu „taka sobie powieść na temat dziedzictwa” temu.
Od dawna nie przyjął żadnej propozycji żadnego autora i szef przyszedł dzisiaj rano, by z nim o tym porozmawiać.
– Ale nie ma z czego wybrać – rzekł Siódmy do Rosenblooma.
– Ale nic kompletnie? – spytał Rosenbloom Siódmego.
– Nic.
– Coś wydać musimy.
– Po co? – spytał Siódmy.
– Bo jesteśmy wydawnictwem – powiedział Rosenbloom.
– Szkoda.
– No a ta chorwacka proza? – zapytał Rosenbloom. – Ta dałaby radę.
– Chorwacka która?
– O tej pochodzącej z Chorwacji lesbijce, która popiera prawo do aborcji.
Siódmy wzruszył ramionami.
– Ale to już było, bo mamy podobną powieść o wierzącym narkomanie ze spektrum autyzmu.
– O tym z hemofilią?
– Nie – powiedział Siódmy. – O tym z cukrzycą.
– Z cukrzycą pierwszego czy drugiego typu?
– Z oboma typami.
Rosenbloom westchnął głęboko.
– Człowiek to zwierzę plemienne – powiedział Siódmemu. – Dzieli się więc na plemiona. Podziały mamy we krwi. Spojrzałeś kiedyś na mapę wędrówek ludów? Na początku jest Afryka, gdzie wszyscy siedzimy razem, ale przy pierwszej okazji natychmiast stamtąd spadamy, ryzykując utratę życia, zatonięcie w morzu, śmierć głodową, bycie zjedzonym lub bycie zjedzoną – wszystko, byle dalej stamtąd. I jak myślisz – czemu? Gna nas bowiem zew włóczęgi? Albo chęć, żeby zobaczyć Paryż wczesną wiosną? Otóżtemu, że jeszcze chwila, a byśmy się tam zeżarli. Sartre mówił: piekło to inni, a człowiek pierwotny mówiłby to samo (albo by mówiła), gdyby umiał mówić (lub gdyby umiała). Kiedyś, mój drogi, szanowny Siódmy Seltzerze – wspomnisz moje słowa – każdy (albo każda) będzie miał (lub miała) swoje własne państwo. Nie, że państwo narodowe–prywatne państewko. Bo inaczej nie wytrzyma. Powstanie Seltzeria. I Rosenbloomowo. Abdullahstan. Hernandezia. Całą Ziemię podzielimy na równe działeczki o wymiarach metr na metr, każdą działkę ogrodzimy trzymetrowym murem z drutem kolczastym u szczytu i zatkniętą barwną flagą, z panem na zagrodzie albo panią na zagrodzie, który albo która będzie piać hymny na cześć własną, Bogu dzięki składać za ten swój metr kwadratowy, za ten metr wybrany, najlepszy ze wszystkich, tylko mój i niczyj więcej. I wiesz, co wtedy każdemu i każdej bardzo się przyda?
– Broń?
– Broń już wszyscy będą mieli oraz wszystkie będą miały – odrzekł Rosenbloom. – Każdy będzie potrzebował, a każda potrzebowała opowieści, bajek, legend! O swoim państewku i o swoim ciężkim losie, o swoich przykrych przeprawach, o ojcu założycielu lub matce założycielce i o jego męstwie albo jej odwadze w walce o państewko i jego najlepszość, w walce, która się nie kończy, bo wrogowie nie śpią. W Seltzerii powstanie bajka o syfnym Rosenbloomowie; Rosenbloomowo będzie tylko marzyć, żeby Abdullahstan zniknął wreszcie z mapy; pan Abdullahstanu spostrzeże znad muru, że Hernandez się sprowadza, by zasiedlić działkę obok, i pomyśli sobie w duchu: „A kiedyś to była ekskluzywna okolica”. Wszyscy mają dziś obsesję na swym punkcie, na punkcie swojego pochodzenia i na swej przeszłości punkcie. I dlatego jako ludzkość nie mamy przyszłości. Ale nie ma tego złego.
– A co jest w tym dobre?
– Popyt – powiedział Rosenbloom.
Wziął z biurka Siódmego pierwszy lepszy wydruk.
– To jest to o niewidomym, niebinarnym i nietrzeźwiejącym Latynosie z korzeniami na Sri Lance? – spytał.
– Tak – potwierdził Siódmy. – Trochę w stylu tego o libańsko-erytrejskim albinosie trzeciej płci.
– No to wybierz któreś – polecił Rosenbloom, rzucając wydruk na biurko, i wyszedł z pokoju.
I wtedy zadzwonił telefon Siódmego.
Ten spojrzał na ekran i zobaczył swojski wyraz:
„Ama”.
Ama twierdziła, że Pierwszy w dzieciństwie nie umiał powiedzieć „mama”. Zjadał pierwszą literę.
– Gówno prawda – twierdził Pierwszy.
Od zawsze umiał się odciąć.
– Ja mówiłem na nią „Ama” – deklarował Pierwszy – jak dzieci mówią na żarcie, bo chciałem ją zeżreć żywcem. A gdybym znał gorsze słowa, to gorzej bym na nią mówił.
Drugi zgadzał się z Pierwszym, a Trzeci zgadzał się z Amą, bo on zawsze się z nią zgadzał. Najmędrszy z rodziny, Czwarty, nie wziął udziału w dyskusji, zauważywszy tylko, że kłamstwo stanie się prawdą, jeśli ludzie weń uwierzą.
Pierwszy nienawidził Amy – i tylko Drugi mógł w tej nienawiści dotrzymać mu kroku, a to dlatego, że zawsze robił jak Pierwszy – i rzeczywiście wyrażał się o niej ciut gorzej niż „Ama”. Przeróżne miał na nią określenia, zaczynały się od prawie każdej z liter alfabetu, lecz nigdy na „m”, bo nigdy nie mówił „mama”. Pierwszy urodził się pierwszy i po osiemnastu latach pierwszy wybył z domu.
Nie odbieraj – myślał Siódmy.
Odebrał.
Kurwa.
– Cześć, Amo – powiedział.
Z drugiej strony długa cisza, potem szept:
– To już.
– Ale co już? – spytał.
– Dobrze wiesz co – padło. – Twoja siostra przyjechała. Twoi bracia również.
– Pierwszy też przyjechał?
– Też.
– Pierwszy jest? U ciebie w domu?
– Jest – odpowiedziała. – Razem ze wszystkimi.
– Z jakimi wszystkimi?
– Wraz z całą rodziną – rzekła. – To już. Przyjedziesz?
Powiedz nie – pomyślał Siódmy.
– Tak – powiedział.
Kurwa.
Po czym Siódmy Seltzer odłożył na biurko pamiętniki transgenderowych bliźniaków syjamskich wyznania prezbiteriańskiego z filipińsko-arabskimi korzeniami, niepełnosprawnością i dietą bezmięsną rybną i ruszył na Brooklyn.
Los Kanibamerykanów nie różnił się zbytnio od losu innych mniejszości w Stanach Zjednoczonych; może tylko trochę bardziej trzymali się na uboczu i mniej byli pewni jutra. Przybyli, jak wszyscy, bardzo dawno temu, pełni dobrych myśli; przybywszy, również zaznali odrzucenia i wrogości; i zderzyli się, jak wszyscy, z systemowym wykluczeniem i upadkiem marzeń; musieli, jak wszyscy, ukrywać swoją tradycję i swoje zwyczaje. I, jak wszyscy, szybko wsiąkli. Nie chcąc już dłużej odstawać i dając się skusić powabom kapitalizmu i materializmu, młodsze pokolenie wtopiło się w społeczeństwo. Żenili się poza swymi. Stopniowo się rozjeżdżali w cztery strony świata i tym sposobem rdzennych Ludożerców stale ubywało. Przez czas jakiś ich tradycję kultywowały ludożerskie sklepy mięsne, które były dla wspólnoty jak domy kultury – aż zaczęły padać pod presją ekonomiczną sieciówek i hipermarketów, ciągnąc na dno cały naród, który po tym ciosie, jak mówili starsi ludu, nigdy się już nie podniesie.
Z prężnej społeczności zasiedziałej na Brooklynie ostało się tylko paręnaście rodzin. Naród stanął nad przepaścią i groziło mu wymarcie. Trzeba było działać szybko i wykazać się odwagą, trzeba było bohaterów, którzy zrobią wszystko, żeby uratować swoich. I dlatego Ama, wychodząc za Humphreya, solennie przysięgła rodzić dzieci na potęgę.
– Dwunastu – orzekła.
– Dwunastu? – zapytał Humphrey.
– Synów – rzekła Ama, bo wśród Ludożerców przynależność narodowa szła z ojca na syna. – Dzięki nim przetrwa nazwisko i lud się odrodzi.
– Ale że zaraz dwunastu?
Ama stanęła na równe nogi. Rosła była z niej kobieta, ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, i to boso, bez butów, które nosiła w rozmiarze czterdzieści pięć. Humphrey za to był drobniutki, dzięki czemu jego żona miała zawsze lepszą rację.
– To jest, proszę pana, wojna – powiedziała, grożąc palcem, a dłoń miała tak dużą, ja on głowę. – Zimna wojna, partyzancka, która toczy się w podziemiu, lecz się toczy bezustannie. A plac boju się znajduje nie gdzieś tam na Bliskim Wschodzie, w Europie albo w Afryce. Nie, panie Seltzer. To jest wojna na narządy: na macice i na jądra. Globalna ruchawka, w której nie bierze się jeńców. Wojna o przetrwanie, wojna typu „kto da więcej”. Ile kto narucha i ile urodzi.
– No wiem – westchnął Humphrey, słuchał bowiem tej przemowy bynajmniej nie po raz pierwszy. – Ale że zaraz dwunastu?
– Na całym świecie – ciągnęła – od Brooklynu po Palestynę, od Ukrainy po Chiny, ludzie próbują naruchać, ile tylko wlezie: Meksykanie, Żydzi, muzułmanie, Chińczycy, Japończycy, czarni, biali, skośnoocy, mieszani i nakrapiani – ruchają się, ażeby Ziemię uczynić sobie poddaną, a wrogów ruchają w dupę, i chodzi wyłącznie o to, kto jest największym ruchaczem, a kto pozwala się ruchać. Wiesz, ile dzieci ma przeciętna rodzina muzułmańska? Dziesięcioro. Żydzi nawet więcej. A o Chińczykach nawet nie wspominam. Przejeżdżasz przez ich dzielnice, to wiesz, o czym mówię. Wylewają się przez okna, w domach się nie mieszczą.
– Dwunastu synów utrzymać – skonstatował Humphrey. – Z pensji taksówkarza.
Lecz Ama wiedziała swoje.
– Duchy naszych przodków nie dadzą nam zginąć.
A Humphrey ją kochał, robił więc, co mu kazała.
Dziewięć miesięcy później zdrowy syn im się urodził i otrzymał imię Pierwszy.
– Pierwszy? – spytał Humphrey.
– Pierwszy – rzekła Ama. – A następny będzie Drugi. Nie chcę się pomylić, Humphrey, bo idę na ilość.
Humphrey nie był pewien, czy przypadkiem takie imię nie wyrządzi krzywdy dziecku i nie zaniży jego samooceny; jeszcze gotowe się poczuć jak numer w szeregu, kolejny egzemplarz, następny do wykarmienia, jak oznakowane cielę – może być mu potem przykro i nielekko w życiu.
– Kolejny egzemplarz? – zapytała Ama. – A czy jest coś szczytniejszego? Naród się odradza i chce się policzyć, jak synowie Abrahama.
– Synowie Jakuba – sprecyzował Humphrey.
– I czyoni byli tylko numerkami? – spytała. – A dwunastuapostołów?
– Nie – powiedział Humphrey. – Bo mieli jakoś na imię.
– No to proszę bardzo, wymyśl.
– Łukasz. Jan.
– Coś jeszcze?
– Nie wiem. Steve.
Ama zabiła go śmiechem.
– Z numerami pójdzie łatwiej i raczej je zapamiętasz – powiedziała Humphreyowi. – Wszyscy je zapamiętają i w naszym narodzie przetrwa pamięć naszych synów, bo nasi synowie, Humphrey, podniosą ten naród z ruin, tak jak Pan Bóg przyobiecał.
– Obiecanki macanki – odburknął jej Humphrey.
Amę aż zatkało, gdy to usłyszała. Kanibamerykanie to byli ludzie pobożni, ale z przyczyn obiektywnych wierzyli raczej po cichu, nie obnosząc się z treścią swojej wiary, i w ten sposób z czasem rzecz rozeszła się po kościach, aż sami już nie wiedzieli, co wyznają. Zdaniem jednych – chrześcijaństwo, zdaniem drugich – judaizm, innych jeszcze zdaniem – islam, tak więc każdy miał swe zdanie i tego się trzymał. Różnica zdań zakończyła się rozłamem i powstały trzy frakcje w łonie ludożerstwa – prokościelna, prożydowska i promuzułmańska; tego tylko brakowało w tej resztce małego ludu, starszyzna zatem orzekła w swojej niezmierzonej, przepastnej mądrości, że Bóg, choć istnieje, jest niepoznawalny i nic o nim nie wiadomo, nie wiadomo zwłaszcza, czego On od nas chce, a wiadomo tylko tyle, że nic nie wiadomo i lepiej nie wiedzieć, nie pytać, nie drążyć, bo to się jeszcze źle skończy. Wiara Kanibali jest osobliwością w świecie, Kanibale bowiem im mocniej wierzący, tym słabiej wtajemniczeni, i na Boga mówią „On” lub „Ktoś”, żeby tym bardziej podkreślić swoją uczoną niewiedzę, natomiast straszni poganie mącą ludziom w głowach jakąś Trójcą Świętą albo tym, że Koran powstał pod dyktando Pana. Humphrey osobiście wolał Stary Testament od Nowego; nie uważał się za Żyda pośród Ludożerców, lecz żydowski obraz Boga jako totalnego dupka wspaniale mu przypasował do ogólnej wizji świata. Ama natomiast, choć niekościołkowa, stawiała na Ewangelię, gdzie pisali o Jezusie, który – jej zdaniem – sam był Ludożercą.
– Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje? – powiedziała do Siódmego. – Taki z niego Żyd jak ze mnie. On był nasz, mówię ci.
Pomysł na imiona dzieci dobrze się sprawdzał do piątego razu, bo pewnej upiornej nocy Szósty wziął i umarł. Miał tylko pięć latek; kto by się spodziewał? Ama rozpaczała, jednak nie nad martwym dzieckiem, lecz nad przerwanym łańcuchem, bo już był na świecie Siódmy i miał cztery latka, był też Ósmy i miał dwa, a odtąd nie byli oto siódmym ani ósmym dzieckiem. Odkąd Szósty odszedł, Siódmy stał się szósty, Ósmy za to siódmy, a tymczasem Ama miała w brzuchu Dziewiątego, który teraz będzie ósmy. Cały piękny plan pierdolnął.
Załamana swą tragedią albo przynajmniej pokrzyżowaniem szyków, położyła się do łóżka i nie dała się pocieszyć. Humphrey ją zaklinał na dziecko w jej łonie, a na pocieszenie złożył obietnicę, że zrobi jej trzynaścioro (jeżeli liczyć Szóstego), w końcu więc będzie komplecik. Po paru miesiącach nadszedł poród Dziewiątego, wszystko poszło gładko, gorzej z życiem małżeńskim, bo często tak bywa, że po śmierci dziecka umiera też miłość, która je wydała na świat, i tak też się stało u państwa Seltzerów. W domu Amy i Humphreya zapanowały głuchy smutek, wzajemne wyrzuty i szantaż emocjonalny, na co mąż szczerze poprzysiągł i często powtarzał, że gdy spełni swą powinność dla dobra narodu, wyjdzie z domu i nie wróci. Po roku Ama urodziła Dziesiątego, a dwa lata później powiła bliźnięta i tak przyszli na świat Jedenasty i Dwunasty, gdy zaś po dwóch kolejnych latach oświadczyła wszem wobec, że Trzynasty w drodze, Humphrey uniósł ręce i powiedział:
– Spadam.
Spakował manatki, no i tyle go widzieli. Jednak nieoczekiwanie to nie była jeszcze puenta, bo kilka miesięcy później podczas USG wyszła na jaw katastrofa – że będzie dziewczynka.
– Co ja Komu zawiniłam – wyła w gabinecie Ama – że mnie tak ukarał?
Miała wielki żal do męża, że nie dotrzymał raz danego słowa, nie spłodził dwunastu synów; dzwoniła do niego, ale nie odbierał, a na koniec zmienił numer. Wyzywała go od zdrajców i wrogów narodu, gorszych od samego Jacka Nicholsona.
A kiedy dziecko, co miało być chłopcem, lecz wyszło inaczej, śmiało się wreszcie narodzić, dała mu na imię Zero.
– Co miało być, a nie jest, nie pisze się w rejestr – zawyrokowała Ama.
Był sobie raz świecznik – mówiła Ama Siódmemu w bajce na dobranoc. – Piękny, srebrny, przewspaniały, arcydzieło rękodzieła, z bogato zdobioną nóżką, na której stały trzy przecudne świece, czerwona, biała, niebieska. W swej piękności świece nie ustępowały swemu świecznikowi, były bowiem długie, równe i wysmukłe od stópki do knota. Kto raz je zobaczył, patrzył jak zaczarowany na tę żywą doskonałość.
– Zapalono świece – ciągnęła opowieść Ama. – Knoty zajęły się ogniem. Dym się z nich unosił, kiedy się paliły. Świece zaczęły się topić, zwęglać i dusić w płomieniach. I krzyczały z bólu. A co jeszcze chwilę temu było takie piękne, traciło nagle swe kształty, spływało w dół z woskiem, brzydkie, nieforemne, nie do rozpoznania. Barwy zaczęły się zlewać, biała z czerwoną, czerwona z niebieską, a niebieska z białą, tworząc jedną burą masę, zalewając wszystko w dole, oblepiając, pokrywając, że już nic pięknego nie miało szansy się ostać, ani świece, ani świecznik.
Ujęła dłonie Siódmego.
– Ogień, który trawi świece, to jest Ameryka – wyjawiła dziecku.
Swym wielkim paluchem pogłaskała go po czole, odgarniając chłopcu włosy.
– A ty, moje dziecko, ty jesteś jedną ze świeczek.
Trudno powiedzieć, na co umarł Szósty. Chyba na grypę, lecz niewykluczone, że na coś gorszego. Nikt nie miał pojęcia.
– Był sobie chłopiec – wspominała Ama – a nagle już nie ma chłopca.
Ze łzami w oczach streszczała Siódmemu, co się wydarzyło:
Robiła, co mogła. Dzwoniła po doktorach i dzwoniła po szpitalach. Zewsząd dostawała tę samą odpowiedź, że to tylko przeziębienie, samo przyszło, samo przejdzie. Trzeba to przeleżeć w łóżku i przyjmować dużo płynów, mówili lekarze.
– Sama z tym zostałam. Byłam przerażona. Ojciec wybył z domu, a gdzie, On jeden raczy wiedzieć, dziecko niknęło mi w oczach i przez ręce mi leciało. Nie wypuszczałam go z pokoju, żeby was nie pozarażał. Pewnej nocy przestał kaszleć. Już nie kaszle, ma się lepiej, pomyślałam sobie, ale rano wchodzę, a dziecko nie żyje.
Siódmy miał wtedy tylko cztery latka i mało z tego pamiętał. Przypominał sobie głównie, że gdy umarł Szósty, wszystko w domu się zmieniło.
I że bardzo się ucieszył.
Coś umarło w Amie wraz z jej szóstym synem. Osłabła i złagodniała. Jak kiedyś była czepialska i napastliwa, tak teraz się stała tylko histeryczna i godna pożałowania. Potrafiła tygodniami nie ruszać się z łóżka. Odwieczna wojna domowa, którą wcześniej podsycała, wygasła jak ręką odjął. Nastał wreszcie święty spokój – dawniej nie do pomyślenia. Nie żeby nagle przybyło miłości w domu, lecz ubyło nienawiści, i dla Siódmego to już było dużo.
Miał przez to poczucie winy.
Bo kim trzeba być, żeby się ucieszyć ze śmierci swojego brata? – wyrzucał sam sobie.
Bo kim trzeba być, żeby się ucieszyć z rozpaczy swej matki?
Świetnie znał odpowiedź:
Trzeba być złym człowiekiem.
I tak oto Siódmy Seltzer obiecał sobie w dzieciństwie, że już zawsze będzie dobry i zrobi dla Amy wszystko, wszystko dla rodziny, wszystko dla narodu.
Choćby własnym kosztem.
Siódmy był z Nowego Jorku, pierwsze więc, co robił, wsiadłszy do taksówki, to walił w telewizorek przed siedzeniem pasażera, póki z usyfionego ekranu dotykowego nie zniknęła wizja, a razem z nią fonia. Tak samo postępował co drugi klient taksówki, przez co ekran pokrywała kolekcja bakterii i wirusów świata, jeśli nie wszechświata, a nie dało się tego wyłączyć bez dotknięcia gołym palcem.
Taki właśnie wybór ma człowiek współczesny – przyszło do głowy Siódmemu, kiedy taksówka ruszyła, żeby zawieźć go na Brooklyn – umrzeć wewnętrznie od plotek o celebrytach i durnych wywiadów z nimi migających na ekranie lub fizycznie umrzeć od rojących się na nim bakterii i wirusów.
Jimmy Kimmel lub zaraza.
Nie wiedział, co gorsze.
Telewizji nienawidził i teraz się zastanawiał, czy to nie za sprawą Amy. Od kiedy pamiętał, zawsze kładła mu do głowy, że ta straszna telewizja jest ich wielkim wrogiem i narzędziem propagandy, wykorzystywanym, by oczerniać Kanibali. Najbardziej nienawidziła Wyspy Gilligana, głupiego serialu, w którym z Ludożerców – zwanych tu ludojadami – zrobiono tępych dzikusów z farbkami na twarzy, odzianych w spódniczki z trawy, z kolczykami w nosie rzeźbionymi z kości ofiar, których mięso zjedli.
– My jesteśmy dzikusami? – wściekała się Ama. – A koło to kto wymyślił? Kto wymyślił nóż i książkę? To myśmy odkryli ogień! Oni wrzucają swe matki do śmierdzącej dziury w ziemi i grzebią je w mule i w błocie. Dają swoich bliskich glistom na pożarcie, larwom i robalom! Z nas robią dzikusów? Sherwoody pieprzone.
Ama żyła nienawiścią i jak wszyscy ludzie, którzy żyją nienawiścią, miała tysiące wyjaśnień dla swojego jadu. Nie dało się stwierdzić, kogo mocniej nienawidzi, jej nienawiść bowiem stale ewoluowała: w latach osiemdziesiątych darzyła nią czarnych, potem Latynosów w latach dziewięćdziesiątych i ponownie czarnych na przełomie wieków, następnie Chińczyków wraz z muzułmanami, lecz bez względu na to, kto w danym momencie królował na szczycie jej hierarchii hańby, Żydzi niezmiennie byli w pierwszej trójce. Nazywała ich „Sherwoody” albo „sherwoodowe plemię” od imienia Żyda, którym najbardziej gardziła, Sherwooda Schwartza, twórcy Wyspy Gilligana.
– Pomyśl tylko, co by było, gdybym ja zrobiła serial z Żydami „hajsożercami” – piekliła się Ama – w którym wszyscy by się trzęśli, żeŻyd przyjdzie i ich zje? Miałabym proces i bym go przegrała. I by mnie z więzienia już nie wypuścili. A gdy sherwoodowe plemię mówi takie rzeczy o nas, na nich kary jakoś nie ma.
Jadąc taksówką przez miasto, Siódmy napisał do Carol.
„Co tam?” – spytał w esemesie.
„Spoko – odpisała. – A u ciebie?”
„Dobrze – skłamał. – Na spotkanie jadę”.
Nie znosił jej okłamywać, ale nie miał wyjścia – mogłaby się zdziwić, słysząc, że jedzie do mamy, która podobno nie żyje, jak przynajmniej zawsze twierdził.
– Zmarła, kiedy byłem mały – wyznał kiedyś.
– Na co? – zapytała Carol.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiadomo – odrzekł. – Była kobieta, a nagle nie ma kobiety.
W oczach Carol pojawiło się bezbrzeżne współczucie, za co Siódmy ją pokochał.
– Czyli nigdy nie zaznałeś matczynej miłości? – zapytała.
– Nigdy.
To akurat była prawda.
„Jak poszło Tani dziś rano?” – wysłał esemesa.
Przypomniał sobie swój nocny telefon do doktora Isaacsona, kiedy Tania się rodziła, a Siódmy rwał włosy z głowy, porażony wątpliwością, czy da radę jako tata.
– Panie doktorze, jak być dobrym ojcem? – skamlał Siódmy do słuchawki. – Proszę mi powiedzieć szczerze.
– Trzeba kochać swoje dzieci – powiedział doktor Isaacson. – Kochać je bezwarunkowo. Kochać je całe i kochać je za nic.
Siódmego to nie przekonywało.
– To nie może być tak proste – odpowiedział doktorowi.
– No i właśnie nie jest. Mało komu się udaje – odpowiedział doktor.
Jako że nie było wyjścia, Siódmy i Carol spróbowali opcji miłość. Gdy Tania miała już sześć lat, a ich „eksperyment z miłością bezwarunkową”, jak go nazywali, wydawało się, że działał, mogli wreszcie przyznać doktorowi rację. Tania wyrastała na zupełne przeciwieństwo swojego ojca: dziecko było śmiałe, pewne siebie i niczego się nie bało.
Carol odpisała:
„Tani bosko poszło. Występ o 20. Będziesz?”.
Siódmy postawił sobie za punkt honoru być dla córki lepszym ojcem niż jego Ojciec dla niego, i jak każdy ojciec, który chce w ojcostwie prześcignąć swojego ojca, nie przegapił ani chwili w życiu swego dziecka: żadnych urodzin, żadnych wizyt u lekarza, żadnego pierwszego ząbka, żadnego pierwszego słowa, pierwszego dnia w szkole – niczego po prostu. Zazwyczaj się cieszył, spełniając swe obowiązki, ale akademie szkolne to była najgorsza męka, a dziś w Szkole Podstawowej imienia Roosevelta odbywał się konkurs talentów. Nawet denna akademia z okazji Dnia Babci i Dziadka nie była tak dołująca, jak szkolny konkurs talentów. Nie wiedział, czy to dlatego, że większość dzieci na scenie wcale nie miała talentu, czy może dlatego, że większość rodziców jakby tego nie widziała. A może dlatego, że widząc rodziców zachwyconych swymi dziećmi, przypominał sobie o tym, czego sam nigdy nie dostał – o miłości, wolności i wsparciu w spełnianiu marzeń. Niełatwo było cieszyć się czyimś zwycięstwem w Loterii Szczęśliwych Rodzin, gdy samemu wyrosło się z kalectwem emocjonalnym.
Po wpływem influencerki z YouTube’a Tania zaczęła ćwiczyć akrobacje. Mostek, stanie na klatce piersiowej, robienie szpagatu. Na konkurs talentów przygotowywała pokaz z rekwizytem: wchodzenie do ciasnej klatki.
Ona chce się zamknąć w klatce – pomyślał jej tata – a ja zawsze tylko chciałem wyzwolić się z klatki.
Siódmy podniósł wzrok; przed taksówką wyłaniał się szkielet mostu Brooklyńskiego i wystarczyło, że tylko na niego spojrzał, a już miał przed oczami dzieciństwo spędzone po tej drugiej stronie rzeki.
„Jasne – odpisał Carol. – Już nie mogę się doczekać”.
Dzieciństwo Pierwszego, Drugiego, Trzeciego, Czwartego i Piątego przypadło na okres, który Siódmy nazwał – na cześć świętej pamięci Szóstego – czasami „przed martwą erą”, w skrócie p.m.e. Za czasów przed martwą erą Ama przeważnie krzyczała, sztorcowała wszystkich, atmosfera w domu była jak na wojnie, jak na placu boju. Potem umarł Szósty i Ama straciła zapał. Dalej czepiała się wszystkich, wpędzała w poczucie winy i trzymała krótko, lecz teraz w jej jadzie czuć było nowe akordy: żal po stracie dziecka oraz żal nad samą sobą. Tak więc Ósmy, Dziewiąty, Dziesiąty, Jedenasty, Dwunasty i Zero wychowywali się już w innych czasach niż Pierwszy, Drugi, Trzeci, Czwarty oraz Piąty – w pierwszych latach ery martwej. Dzieci starej daty (poza Trzecim oraz Piątym) szczerze nie znosiły Amy i żywcem nie mogły pojąć, czemu ich młodsze rodzeństwo nie czuje podobnie. Dzieciom nowych czasów za to (poza Dziewiątym, Jedenastym i Dwunastym) szczerze było szkoda Amy i żywcem nie mogły pojąć, czemu ich starsze rodzeństwo nie współczuje matce.
Siódmy był środkowym dzieckiem, załapał się więc czasowo oraz uczuciowo na oba wydania Amy – miał okazję zaznać i bezdusznej jędzy, i zgorzkniałej zołzy – i tutaj leżało źródło jego rozdarcia wewnętrznego, uważał doktor Isaacson. Jeśliby Szósty nie umarł, Siódmy miałby większy spokój i mniejsze poczucie winy, bo pewnie Ama dalej by była starą podłą sobą, zamiast tą kulką nieszczęścia, w którą się zmieniła, Siódmemu więc lżej by przyszło wynieść się i odciąć od niej. I może byłby dzięki temu szczęśliwszy. Może byłby nie zadzwonił, kiedy zaczęła stołować się w Burger Kingu. Może byłby nie odebrał, kiedy ona zadzwoniła.
I nie jechałby taksówką do mamy na Brooklyn.
Czy rodziny wiąże miłość – przemyśliwał Siódmy – czy tylko poczucie winy, które nie pozwala na zawsze się rozstać? Między Seltzerami od początku w powietrzu wisiała siekiera (tak samo za starych, jak za nowych czasów) i kiedy taksówka wjechała na most Brooklyński, Siódmy zaczął się stresować na myśl o rodzinnym zjeździe. O czym niby mieli gadać? Większość rodzin wspominała stare dobre czasy, ale Seltzerowie nie mieli czego wspominać, żadnych starych dobrych czasów, bo zaznali tylko starych strasznych czasów i starych straszniejszych czasów, a niekiedy nawet tak strasznych, że młody Siódmy marzył już wyłącznie o tym, aby uciec z domu i nigdy nie wracać. To wszystko bywało ponad jego siły; gdy dłużej nie dawał rady, płakał Amie w rękaw i pytał z wyrzutem, czemu ich rodzina nie jest szczęśliwa jak inne. Liczył, że Ama może go przytuli, pogłaska po głowie i powie, że będzie dobrze.
– Wszystko przez Pierwszego – powiedziała Ama. – On nam nie daje żyć.
Pierwszy, jako pierworodny, stanowił dla Amy idealny ekran, na który mogła rzutować wszystkie swe oczekiwania i wszystkie nadzieje, jakie żywiła wobec swej rodziny i wobec narodu, i dlatego miał najgorzej, był kozłem ofiarnym i chłopcem do bicia w jednym.
Chciała, żeby został przywódcą narodu, jego przewodnikiem i mężem opatrznościowym. A on tylko chciał się bawić ze swą koleżanką, Maliką z sąsiedztwa.
– Malika jest czarna – zauważyła Ama.
– I co z tego? – zapytał Pierwszy.
– Na złość Amie z czarną się pobawię – powiedziała Ama.
Łajała Pierwszego, karciła i nawet biła, gdy robił jej na złość, a biła go mocniej, kiedy robił na złość swemu narodowi. I dlatego Pierwszy znienawidził Amę i odciął się od niej, i odciął się od narodu. Wyniósł się z domu, gdy osiągnął pełnoletniość, i z nikim z rodziny nie chciał mieć już nic wspólnego.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł wydania angielskiego: Mother for Dinner
Język oryginału: angielski
Copyright © by Shalom Auslander, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2022
Copyright © for the Polish translation by Maciej Stroiński, 2022
Wydanie I, Warszawa 2022
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-963911-9-3