Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystko zaczęło się od dwóch kabanosów” – tak Shalom Auslander otwiera historię swojego upadku, tudzież wyzwolenia od ultraortodoksyjnej żydowskiej wspólnoty, w której się wychował w amerykańskim miasteczku Monsey, nieopodal Nowego Jorku. Żal po napletku to pełna złości, tonowana jednak satyrycznym talentem autora opowieść o wylogowaniu się z rodziny (i szerzej: narodu) oraz próbie wyleczenia się z Boga, co okazuje się przedsięwzięciem najtrudniejszym. Nasz bohater niby wie, że Boga nie ma, lecz religia weszła mu w trzewia w postaci nerwicy i nieusuwalnego lęku przed karą.
„Wepchnęli mi Go do głowy i nic nie poradzę. Siedzi tam i się nie rusza. Próbowałem Go przekreślić, przerobić, przepisać, prześcignąć, przerosnąć, przezwyciężyć i przekroczyć. Czytałem Sama Harrisa, czytałem Dawkinsa i zgadzam się z nimi, lecz nic to nie daje. Może nie da mi się pomóc. Boję się i tyle. Boję się, że mimo wszystko, wbrew wszelkiej logice, na pohybel rozumowi, Bóg jest i nie umarł…”.
Okrutna wizja Wszechmocnego wpajana małym dzieciom może stać się traumą na życie. Auslander określa to teologicznym nadużyciem. Obnaża absurd rytualnych nakazów, a zarazem odsłania, w jaki sposób restrykcyjna wyznaniowość wiedzie do kompulsywnej masturbacji, kleptomanii, obżarstwa… „Gdy dostałem prawo jazdy i auto po siostrze, urządzałem objazdówki po całonocnych fast foodach, gdzie szukałem ukojenia w orgii żarcia na parkingach. Obciągały mi kalorie, puste i jałowe niczym serce kurwy. Skręcałem do McDonalda, Burger Kinga lub White Castle’a, podjeżdżałem pod okienko, odbierałem towar i się przyczajałem gdzieś w ciemnym kącie parkingu, z dala od neonów i latarń ulicznych, i siedziałem w aucie, noc w noc sam na sam z jedzeniem, czyniąc gwałt na swoim ciele podwójnym burgerem z sałatą, ogórkiem, cebulką, sosikiem, serkiem i bułeczką”.
Lekarstwem na to wszystko – jak zawsze – może być miłość i własna, zbudowana poza tradycją, rodzina. Ale jak ją stworzyć w próżni, poza nawiasem, gdy człowiek jest odciętą od korzeni, wyrwaną z kontekstu częścią odrzuconą – niczym tytułowy napletek właśnie? To wielkie pytanie tej autobiograficznej powieści, które w każdej kulturze stawia sobie niejedna czarna owca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
4 I rzekł Pan do Mojżesza: „Oto jest ziemia, którą ci przyobiecałem, lecz do niej nie wejdziesz. xD”.
5 I Mojżesz umarł.
Księga Powtórzonego Prawa
Kiedy byłem mały, rodzice i nauczyciele opowiadali mi o bardzo potężnym panu. Opowiadali, że on może zniszczyć świat. Opowiadali, że może przenosić góry. I że może kazać morzu, by się rozstąpiło. Czyli najważniejsze, żeby go nie denerwować. Jeśli robiliśmy to, co pan nam kazał, on nas za to lubił. Lubił tak bardzo, że zabijał wszystkich, co nas nie lubili. Ale jeżeli robiliśmy po swojemu, inaczej niż nam kazał, nie lubił nas za to. Nawet nienawidził. Gdy miał gorszy dzień, nienawidził nas tak bardzo, że zaczynał nas zabijać, a gdy miał dzień lepszy, tylko się przyglądał, jak ktoś inny nas zabija, i właśnie te lepsze dni nazywaliśmy „świętami”. Święto Purim upamiętniało dzień, kiedy dawno temu chcieli nas wybić Persowie. Święto Pesach upamiętniało dzień, kiedy dawno temu chcieli nas wybić Egipcjanie. Natomiast święto Chanuka upamiętniało dzień, kiedy dawno temu chcieli wybić nas Grecy.
– Bądź błogosławiony – modliliśmy się do niego.
Nienawiść narodów była tak naprawdę niczym przy karach i ciosach, które umiał wymierzyć pan. Kiedy on brał się do dzieła, zaczynał się głód. Zaczynał się potop. Zaczynał się pogrom. Hitler uwziął się na Żydów; pan zatopił wszystkich. Śpiewaliśmy o nim piosenkę w przedszkolu:
Bóg nie patrzy tylko z nieba.
Nie ma miejsca, gdzie Go nie ma!
Jest na ziemi i jest w niebie,
Bo On wszędzie jest u siebie!
Potem podwieczorek i leżakowanie.
Wychowałem się wśród ortodoksyjnych Żydów w amerykańskim miasteczku Monsey w stanie Nowy Jork, gdzie chowano mnie jak bydło, jak cielę na żywiec rzeźny. Istniał u nas zakaz spożywania pokarmów mięsnych i mlecznych naraz. Jeśli zjadłeś coś mięsnego, wolno ci było zjeść coś mlecznego dopiero sześć godzin później. Jeśli jadłeś danie mleczne, wolno ci było jeść mięso dopiero po trzech godzinach, z wyjątkiem mięsa wieprzowego, które było zakazane i po trzech godzinach, i nawet po sześciu, i w ogóle zawsze, chyba że przyszedłby Mesjasz. Kiedy bowiem przyjdzie Mesjasz, jak mówił nam rabi Napier podczas lekcji w czwartej klasie, na złych spadnie kara, martwi wstaną z grobów, a wieprzowina stanie się koszerna.
– Mega! – wykrzyknąłem, przybijając piątkę z Dovem, moim najlepszym kolegą.
– Żebyście tak się cieszyli – skomentował rabin, patrząc z obrzydzeniem sponad grubych szkieł w rogowych oprawkach – w dzień sądu ostatecznego.
Żydzi z mojego miasteczka byli bogobojni i krzyczeli: „Bój się Boga!”, dlatego się Go bałem. Mówili o jakiejś Sarze, że zaśmiała się pod nosem, czym zdenerwowała Boga, więc uczynił ją bezpłodną. I o jakimś Hiobie, że miał ciężko w życiu i zapytał Boga: „Czemu?”, Bóg więc się objawił, wziął Hioba za fraki i ryknął na całe gardło: „A ty, kto ty, kurwa, jesteś?”. I o facecie imieniem Mojżesz, że uciekł z Egiptu i przez czterdzieści lat błądził po pustyni w poszukiwaniu ziemi obiecanej, ale Bóg go zabił na ostatniej prostej – parę metrów przed metą facet zarył twarzą w piasek – ponieważ czterdzieści lat wcześniej popełnił jakiś grzech. Jaki mianowicie? Walnął laską w skałę. Dlatego wczesną jesienią, kiedy liście się dusiły, siniały i umierały, padając na ziemię, pobożni monseyscy Żydzi zbierali się w synagogach, by głośno rozważać, jak Bóg ich wykończy:
Kto przeżyje, a kto umrze? – pytali w modlitwie. – Kto odejdzie w swoim czasie, kto zejdzie przedwcześnie? Kto się spali, kto utopi? Kogo miecz przeszyje, a kogo zwierzę rozszarpie? Kto umrze z głodu, kto padnie z pragnienia? Kogo pochłonie zaraza, a kto nie przeżyje burzy? Kogo uduszą, a kogo ukamienują?
Potem podwieczorek i leżakowanie.
Poniedziałek rano; półtora miesiąca wcześniej dowiedzieliśmy się z żoną, że jest w pierwszej ciąży; siedzę w samochodzie i stoję na światłach. Dzieciątko jest w dupie. Bo na pewno coś się stanie. Bóg wda się w tę sprawę – ja Go znam. I dojdzie do poronienia, dziecko umrze przy porodzie, żona umrze przy porodzie, i dziecko, i żona umrą przy porodzie – albo żadne z nich nie umrze, więc pomyślę sobie, że teraz już z górki, po czym w drodze ze szpitala będziemy mieli wypadek, zderzenie czołowe z pijanym kierowcą, żona i dzieciątko umrą, ale nie na miejscu, tylko na ostrym dyżurze obok porodówki, przy sali, gdzie te parę minut wcześniej staliśmy szczęśliwi, radośni i żywi.
To byłoby w Jego stylu.
Nauczyciele już poumierali, a rodzice żyją jeszcze, choć dla mnie jakby nie żyli. Tylko z Nim jest po staremu. Z Nim jednym mam ciągły problem. Czytałem Spinozę. Czytałem Nietzschego. Czytałem Humor z zeszytów. I nic nie pomogło. On wciąż łazi za mną i – uwaga, uwaga – jest taki jak zawsze: mściwy, rozjuszony i wiecznie wkurwiony.
– Człowiek robi plany – mawiali rodzice – a Pan Bóg się śmieje.
– Kiedy najmniej się spodziewasz – mawiali nauczyciele – właśnie wtedy się spodziewaj.
I tak mam do dzisiaj. Wkręcam sobie filmy: całe dnie lecą mi w głowie thrillery, horrory i gnioty katastroficzne. Mój prywatny tunel strachu. Nie ma pory dnia czy nocy, żebym nie widział w myślach okrutnych obrazów śmierci, bólu i cierpienia. Na przykład idę na miasto, robię zakupy, tankuję samochód, a w tym czasie przyjaciele giną, bliscy umierają i piesek mi zdycha, przejechany przez kuriera.
Przede mną na drodze, tuż za skrzyżowaniem, na ostrym zakręcie w prawo, auta zwalniają, a czerwone światła stopu migają miarowo, znikając za łukiem. Na pewno wypadek – myślę, po czym widzę w wyobraźni, że gdy będę jechał obok, objadę faceta: „Ja pierdolę, co za debil, tak mu się spieszyło…”, i w tej samej chwili rozpoznam samochód, bo to będzie czarny nissan. „Zaraz, to nie auto Orli?” I wtedy za kierownicą ujrzę swoją żonę zmiażdżoną i zakrwawioną, z głową wygiętą do tyłu, z językiem na wierzchu. Martwą. Wyobrażam to sobie, gdy chcę się rozpłakać; przy bardziej podłym nastroju, kiedy chcę się dobić, kładę żonie na kolanach – jak fotoreporter z agencji Reutera – zalaną krwią lalkę albo stawiam przed nią prezent w pudełku ze śliczną kokardą wbity głową w deskę rozdzielczą.
Plener. Dzień. Przy drodze. Siedzę na barierce i zanoszę się od płaczu.
– Jest pan jeszcze młody – mówi mi policjant. – Ma pan życie przed sobą.
– Była w ciąży – szepczę.
Zbliżenie na kamienną twarz policjanta, którego już nic nie zdziwi. No, ale czegoś takiego…
Łza spływa mu po policzku.
The End.
Dziecko w brzuchu żony to najnowsza gwiazda moich seansów pod czaszką. Płód ma dopiero półtora miesiąca, a zdążył już zaliczyć chorobę wrodzoną, chorobę nabytą, chorobę psychiczną i chorobę genetyczną, deformację, defibrylację, złą diagnozę, złe leczenie, poronienie, już uznano go za guza i usunięto metodą radioterapii, zdążyłem już na nim usiąść i przypadkiem go zgnieść, i zdążył się nadziać na mnie, gdy robiliśmy to z Orli już po zapłodnieniu, i ugotował się, gdy Orli zasnęła w wannie.
– Ale jesteś pewna? – zapytałem żonę, gdy z ulgą się zanurzała w gorącej kąpieli. – Chyba trochę za gorąca.
– Idź mi stąd – odpowiedziała.
Przeciągnąłem palcem po zaparowanej kabinie prysznica.
– Weź Mu nie ułatwiaj – powiedziałem żonie.
– Wypad.
Słyszałem za młodu, że kiedy po śmierci wyląduję w niebie, aniołowie mi pokażą ogromne muzeum wypełnione obrazami, które by namalowali moi potomkowie, gdybym nie marnował twórczego nasienia. Następnie anioły wezmą mnie do biblioteki z książkami po sufit, które by napisali wnukowie mych wnuków, gdybym nie marnował płodnego nasienia. A potem anioły wniosą mnie na skrzydłach do domu Bożego z setkami tysięcy zajętych modlitwą lub lekturą Żydów, którzy się nie narodzili, bo ich zamordowałem, zmarnowałem i starłem z podłogi syfiastą skarpetką podczas tej żenady i smutnej porażki zwanej moim życiem. (Wytrysk zawiera około pięćdziesięciu milionów plemników, co daje mniej więcej dziewięć Holokaustów na jedno walenie konia. Gdy się o tym dowiedziałem, właśnie burzliwie wchodziłem w okres dojrzewania, popełniając ludobójstwo trzy do czterech razy dziennie). Słyszałem, że gdy po śmierci wyląduję w niebie, będę gotowany żywcem w gigantycznej kadzi spermy, którą zmarnowałem w swoim życiu. Słyszałem, że gdy po śmierci wyląduję w niebie, dusze tych wszystkich plemników, które w życiu zmarnowałem, będą mnie prześladowały i dręczyły już na zawsze. Ta zabawa nie ma reguł, których trzeba by się uczyć. Spróbuj tego w domu, potrzebujesz tylko chorej wyobraźni, bojaźni, drżenia, okrucieństwa i makabrycznej morderczej ironii. Moja kolej: boję się, że Bóg wypuszcza wszystkie zdrowe, zdolne, dorodne plemniki w młodzieńczych wytryskach (bo tyle człowiek ma z życia, że może się zemścić ciałem na tyranii duszy), a im facet starszy i im więcej spermy zdążył już upuścić (wiele, wiele, wiele więcej), tym słabszą spermą się spuszcza, kiedy więc jest w moim wieku, zostają mu tylko plemniki odrzuty: z zezem, przodozgryzem, tyłozgryzem, krzywym ryjem, płaskostopiem, wodogłowiem, plemniki debile, plemniki nieroby, jełopy, złodzieje, łajzy, ślamazary, kapcany, cymbały, pacany i fleje. To byłoby w Jego stylu.
Pracowałem w gabinecie, pisząc opowiadanie autobiograficzne, kiedy wpadła Orli, żeby mi oznajmić radosną nowinę.
– Jestem w ciąży! – zawołała.
Pocałowaliśmy się, popłakaliśmy, przytuliliśmy. Ona pewnie już widziała w myślach różowe kokardki, dziecięce buciki i łóżeczko z przewijakiem, a ja już widziałem w myślach, jak klęczę przy łóżku na oddziale położniczym, zanosząc się szlochem, bo matka i dziecko zmarli przy porodzie.
– To zdarza się bardzo rzadko – powie pielęgniarka, ściągając zakrwawione rękawiczki i wrzucając je do kosza. Poklepie mnie po ramieniu, a ja spojrzę w górę. Spotkamy się wzrokiem, a pielęgniarka uśmiechnie się przepraszająco. – Trzeba zwolnić salę, skarbie.
W zbiorze opowiadań pisałem o podłym, napastliwym bogu, że mnie gnoi, bo się uwziął, odkąd parę tysięcy lat wcześniej wstał z chmury lewą nogą i do dzisiaj ma zły nastrój. Tytuł roboczy: Choćbym chodził z kulą w żebrach, zła się nie ulęknę, bo Ty strzelasz do mnie.
Miałem już ponad trzysta pięćdziesiąt stron tekstu.
– Chodźmy to uczcić na miasto – zaproponowała Orli.
Pocałowaliśmy się, przytuliliśmy, znów popłakaliśmy, a gdy tylko Orli wyszła, usiadłem do komputera, westchnąłem ciężko i pliki z trzystoma pięćdziesięcioma stronami opowiadań autobiograficznych przeniosłem do kosza.
„Czy na pewno chcesz trwale usunąć te pliki?”
Na pewno.
Nawet nie musiałem dalej z Nim pogrywać. Już od dawna byłem pionkiem na Jego szachownicy i miałem pełną świadomość, że cokolwiek dobrego zdarzy mi się w życiu – sukces! żona! dziecko! – zaraz się okaże kolejną Bożą zagrywką, zmyłką, podpuchą i wielką ustawką. Będzie się zdawało, że wreszcie jest dobrze, i wtedy Bóg nagle da mi z zaskoczenia szacha, a firma, w której pracuję, ogłosi upadłość lub żona mi umrze, lub dziecko zadławi się na śmierć obiadkiem. Boska niespodzianka, taka Jego sztuczka. Niepierdolenie się w tańcu. To na pewno On będzie maczał w tym swój palec. Nie ma miejsca, gdzie Go nie ma.
– Kurwa, mówię ci! Ten ser to pułapka – ostrzega myszka A.
– Weź przestań – piszczy myszka B. – Więcej z tobą nie…
I jeb.
Zastanawiam się tylko, czy płodząc potomka, wpadłem w ich pułapkę (Boga, rodziny, Abrahama, Izaaka, Józefa) i podtrzymałem odwieczną tradycję, kładąc Mu kolejne dziecko na ołtarzu. „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się – rzekł Pan – a resztą już Ja się zajmę”.
Nadal mam czerwone światło, siedzę zamyślony. Zaglądam w myślach na cmentarz, odwiedzam kostnicę, zwiedzam Bergen-Belsen.
Z dzieckiem dzieje się coś złego.
I to coś dzieje się teraz, dokładnie w tej chwili, kiedy siedzę w aucie i czekam na światłach, skubiąc odstający włosek w brwiach i gumową powłokę koła kierownicy, właśnie w tym momencie coś idzie nie tak w rozwoju płodowym nienarodzonego dziecka – bo gdzieś jest za mało czegoś, a gdzieś tam znowu za dużo i w którejś komórce nie zachodzi podział, a inna się dzieli, lecz nieprawidłowo.
Przed paroma dniami siadłem znów do pracy nad prozą o Bogu. Kuszę los, to prawda, ale jeśli jakimś cudem dziecko urodzi się żywe, chcę, żeby wiedziało, kim jest jego tata, dlaczego mu nie przekazał tradycji rodzinnej i czemu się wyrzekł – jak mi napisała matka w jednym z ostatnich mejli – swojego narodu. Wiem, że Bóg wie, co już o Nim napisałem, i wiem, że On wie, że wyszedł na dupka i głupiego chuja, i ma On pełną świadomość, że dopiero się rozkręcam, i dlatego robi wszystko, żeby mi przeszkodzić. Zabić mnie? Za proste. Zabić to za mało. Ale zamordować w łonie matki dziecko, dla którego piszę książkę – to byłoby w Jego stylu. Widzę w wyobraźni wysoki czarny budynek gdzieś w śródmieściu nieba – dużo stali i betonu, coś w stylu biurowca, przed wejściem palarnia na świeżym powietrzu, bufet na drugim piętrze – gdzie ma swą główną siedzibę Ministerstwo Złośliwych Dopustów Bożych, w którym wymyślają podłe zwroty akcji i chamskie zrządzenia losu. Właśnie tam po śmierci idą ludzie pióra: pisarze, poeci, scenarzyści serialowi i kabareciarze. Siedzą przykuci do biurek i twardych krzesełek w dusznych ciasnych boksach niebiańskiego Emzedebu, pisząc ludziom zakończenia ich marnych biografii. Każdy kończy po swojemu, lecz zawsze tak samo, mianowicie – marnie.
Baba w samochodzie za mną naciska klakson. Jest zielone światło, ruszam. Zaraz za zakrętem, na którym zwalniały auta, poboczem sunie biegacz. Wypadku nie ma, martwej żony nie ma. Jeszcze. Z ulgą omijam biegacza, lecz ulga trwa krótko, bo przychodzi mi do głowy, że przecież to może biegnie mój kolega Roy, gdy więc zjadę z drogi i skręcę w bocznicę, Roy zostanie na poboczu i wpadnie pod auto. Pod auto kuriera. Pod auto kuriera, który właśnie wiezie przesyłkę do domu Roya. Przesyłkę – na przykład – z ciężką pornografią. „Ha, ha – uśmieją się w Emzedebie – doigrał się”. I komuś dadzą podwyżkę. Zrobią imprezę w bufecie. Wszystkich, których znam i lubię, już wyobrażałem sobie martwych lub umierających, z odciętą głową lub porąbanych siekierą.
– Wyżywasz się na sobie – mówi mi Ike. Mój psychoterapeuta.
– Wiem – mówię Ike’owi.
– A nic złego nie zrobiłeś.
– Wiem.
Ike coś jeszcze gada, ale już nie słucham. Wyobrażam sobie, że dzwoni do mnie jego zapłakana żona.
– Ike nie żyje – mówi.
– Wiem – odpowiadam.
I wiem też, jak skończył.
Marnie.
Rabi Kahn wszedł do klasy, powiesił długi czarny płaszcz, zdjął duży czarny kapelusz i wręczył trzecioklasistom broszurkę w czarnej okładce pod tytułem Książeczka do błogosławieństw.
Powiedział, że mamy tydzień, by się przygotować na doroczny Konkurs Wiedzy Religijnej Jesziwy Pierwszego Stopnia Miasta i Gminy Spring Valley.
Serce zabiło mi żywiej.
Mama się ucieszy. Jeśli wygram konkurs wiedzy religijnej, nagle wszystko będzie dobrze i wszystkie problemy znikną. Syn zdolny uczeń, czyli talmid chacham – tego było jej potrzeba. Brata miała rabina, a skoro jej mąż nie mógł się niczym poszczycić, to może chociaż synek.
Książeczka do błogosławieństw była siedemdziesięciostronicową listą różnych rodzajów żywności ułożonych w cztery działy: „Zupy”, „Pieczywo”, „Ryby” i „Słodycze”. Szybko ją przekartkowałem, z wolna zdając sobie sprawę z powagi zadania, i zaraz zgłodniałem.
Falafele?
Śledzie?
Parmigiana z bakłażana?
No, będzie co wkuwać.
W piątki po południu lekcje kończyły się wcześniej, żebyśmy biegli do domu pomagać rodzicom w szykowaniu się na szabes, to znaczy na szabat. Rabi Kahn mówił, że Mędrcy mówią, że Tora mówi, że przygotowania do szabatu są tak ważne jak sam szabat. Mój udział w przygotowaniach polegał przeważnie na szukaniu w domu koszernego wina, żeby wylać je do kibla. Była to przykra, niewdzięczna posługa, o której nikomu nigdy nie mówiłem. Kiedy ojciec nie mógł znaleźć wina gronowego marki Manischewitz, wpadał w wielką furię, lecz jego furia na trzeźwo była dużo mniejsza niż furia pijacka. Grzebałem w spiżarce, grzebałem w garażu i grzebałem w szafie ojca. Miałem osiem lat i nie wszędzie mogłem dosięgnąć, zawsze więc gdzieś się ukryła butelka kedemu.
Pewnego wieczoru ojciec, wypiwszy butelkę różowego chablis, chwycił mojego starszego brata za kołnierz i wywlókł z jadalni od szabatowego stołu. Powlókł go po schodach aż do sutereny, gdzie był pokój mój i brata, i zatrzasnął drzwi. Nawet sztućce podskoczyły.
– Kto chciałby dokładkę pulpecików z macy? – zapytała mama. – Zrobiłam więcej.
Kiedy brat wrócił do stołu, z nosa lała mu się krew. Mama przyniosła puszkę zmrożonego soku pomarańczowego, by przyłożył ją do karku, bo to podobno pomaga na krwawienie z nosa.
Rabi Kahn nas uczył, że w szabat nie wolno niczego rozmrażać, kiedy bowiem żywność zmienia stan skupienia ze stałego w płynny, mówimy o gotowaniu, gotowanie zaś to praca, a nawet Pan Bóg odpoczął od pracy w szabat. Z trzydziestu dziewięciu typów pracy zakazanych w szabat gotowanie to typ jedenasty. Nie wolno ponadto włączać światła w szabat, prąd bowiem rozpala żarnik, więc światło to ogień, a rozpalanie ognia jest odmianą pracy (typ trzydziesty siódmy).
Gdy do stołu wrócił ojciec, pijacko zaintonował parę pieśni szabatowych, przekręcając słowa i waląc pięściami w blat. Siedziałem zgarbiony, bezmyślnie rysując kółka na zaparowanym srebrnym dzbanku z wodą. Ojciec zdzielił mnie po rękach.
– Szabes! – wrzasnął.
(Pisanie, typ trzydziesty drugi).
Zataczając się, poszedł się położyć, zasnął i zaczął donośnie chrapać, a my siedzieliśmy dalej, posępnie dzióbiąc kolację.
Dwa dni później, w poniedziałek, siedzieliśmy w klasie, wkuwając błogosławieństwa, kiedy nagle rozległo się pukanie do drzwi i do sali wkroczył sam rabi Goldfinger, dyrektor jesziwy. Wszyscy wstali z krzeseł. Panowie rabini poszeptali między sobą, po czym pan dyrektor poprosił nas gestem, żebyśmy usiedli. Pogładziwszy w zamyśleniu długą czarną brodę, rabi Goldfinger z westchnieniem oznajmił, że dzień wcześniej pod wieczór ojciec Avrumiego Gruenembauma, naszego kolegi z klasy, zmarł na zawał serca.
Serdecznie mu zazdrościłem.
– Bądź błogosławiony, sędzio sprawiedliwy – rzekł rabi Kahn i pokiwał głową.
– Bądź błogosławiony, sędzio sprawiedliwy – odpowiedzieliśmy, kiwając głowami.
Zacząłem się zastanawiać, czym pan Gruenembaum zasłużył sobie na śmierć. Kłaniał się bałwanom? Przeszedł więcej niż trzy kroki bez mycki na głowie? Bo na pewno ostro przegiął.
Gdy rabi Goldfinger już wychodził na korytarz, przystanął na chwilę i grożąc nam palcem, przypomniał z pełną powagą, że Mędrcy mówią, że Tora mówi, że wszystkie grzechy syna przed trzynastym rokiem życia przechodzą na jego ojca.
Spojrzałem na puste krzesło, gdzie zwykle siedział Avrumi. Avrumi był gruby, nosił aparat na zębach i brzydko pachniało mu z buzi, lecz nagle poczułem dla niego pewien szacunek. Zacząłem się zastanawiać, co takiego zrobił, by załatwić swego tatę. Bo na pewno ostro przegiął.
Groźnie marszcząc czoło, rabi Goldfinger kazał nam się modlić i błagać Haszem, niech będzie błogosławiony, o litość nad nami, żeby nie zapragnął zabić również naszych ojców.
Serce zabiło mi żywiej.
– Błogosławmy Pana – powiedział dyrektor.
– Błogosławmy Pana – odpowiedzieliśmy.
W rzeczy samej: błogosławmy. Nagle się zarysowały aż dwa rozwiązania wszystkich mych problemów. Mogę wygrać konkurs wiedzy religijnej, by ucieszyć mamę, i mogę ciężko nagrzeszyć, żeby Haszem nie miał wyjścia i musiał mi zabić tatę.
Dzielny Avrumi Gruenembaum. Avrumi bohater. Może kiedyś w szabes zapalił wieczorem światło? Może popił mięso mlekiem? A może siętam dotykał?
Już w najbliższy szabat zjadłem udko kurczaka, popijając mlekiem, poszedłem do łóżka, dotknąłem się tam na dole i zacząłem pstrykać przełącznikiem lampki.
– Spal mi tę żarówkę, to ci łapy pourywam! – krzyknął na mnie tata.
Dużo grzeszenia przede mną.
Konkurs wiedzy religijnej był odpytywanką typu hasło – odzew.
Jest sześć głównych typów błogosławieństw odmawianych nad pokarmem: nad pieczywem odmawia się hamoci, nad zbożem mezonot, hagafen nad winem i sokiem z winogron, haec nad owocami drzew, haadama nad tym, co wyrasta z ziemi, a nad całą resztą szehakol.
Bajgiel? Hamoci.
Płatki owsiane? Mezonot.
Gefilte fisz? Szehakol na wszystko inne.
Lecz to była bułka z masłem, a schody się zaczynały, kiedy dany pokarm miał więcej niż jeden składnik: niektóre typy żywności są ważniejsze niż inne, a kiedy się łączą, o błogosławieństwie decyduje ten ważniejszy. Jakby tego było mało, istnieje hierarchia błogosławieństw i trzeba pamiętać, które wypowiedzieć najpierw. Tak się odróżniało człowieka od goja:
Spaghetti z klopsami? Mezonot na zboże, a potem szehakol, błogosławieństwo hurtowe.
Owsianka na mleku? Szehakol nad mlekiem i mezonot nad płatkami, które są ze zboża.
Twix, baton z ciastkiem w środku? To pytanie podchwytliwe, bo twixy są niekoszerne. Błogosławieństwo przed zjedzeniem koszernego batonika z owocami, orzechami lub innym nadzieniem zależy od tego, co najbardziej ci smakuje. Jeżeli nadzienie, właśnie je się błogosławi, a jeśli lubisz nadzienie na równi z polewą, w pierwszej kolejności mówisz szehakol nad czekoladą, a potem błogosławieństwo zależne od tego, co baton ma w środku.
Religijnie rzec ujmując, baton z nadzieniem nie jest wart swej ceny.
Przez cały następny tydzień na zmianę grzeszyłem i błogosławiłem, mówiłem błogosławieństwa, popełniałem grzechy, wychwalałem Pana, wystawiałem Go na próbę, na ile umiałem jako ośmiolatek.
W poniedziałek rano wsunąłem śniadanie mistrzów: talerz płatków marki Fruity Pebbles (mezonot), grzankę (hamoci) i pół jabłka (haec) plus parę zaschniętych frytek zeskrobanych z dna lodówki (haadama), co popiłem szklanką soku (szehakol). Pięć błogosławieństw na jedno śniadanie.
We wtorek się dotykałem. Spożyłem też chleb bez obmycia rąk, a wieczorem przed zaśnięciem siedziałem na brzegu łóżka, paręnaście razy recytując monotonnie: „chuj, dupa, kurwa, cipa”.
Ojciec załomotał w drzwi.
– Może ja ci zgaszę? – warknął.
Uśmiechnąłem się do siebie. A ja tobie, stary.
We środę ukradłem pięć dolarów mamie i nie odmówiłem żadnego błogosławieństwa, jedząc paczkę kupionych za ukradzioną kasę batoników (i to jeszcze charleston chewów, czyli trefnych, niekoszernych, razem z czekoladką Chunky, nad którą się mówi błogosławieństwo szehakol, gdy nie chce się zabić ojca. Chunky z rodzynkami wymaga najpierw szehakol, następnie haec).
W czwartek nie włożyłem cicit. Kiedy rabi Kahn zauważył, że frędzle mi nie wystają, chwycił mnie za ucho i wywlókł na środek sali.
– „Przemów do synów Izraela – krzyczał tekstem Tory, lejąc mnie po tyłku – i powiedz im: niech zrobią dla siebie cicit na rogach swych ubrań”!
Kiedy wróciłem ze szkoły, uwłaczyłem czci rodziców, nie wynosząc śmieci mimo prośby mamy, zbezcześciłem modlitewnik, biorąc go do toalety, dotykałem się (dwa razy) i modliłem się do Boga, żeby tym razem policzył me grzechy na konto rabiego Kahna.
Konkurs wiedzy religijnej miał się odbyć nazajutrz rano, więc prawie nie spałem. Płatki kukurydziane? Haadama. Knysz z ziemniakami? Mezonot. Piwo korzenne? Kategoria „piwo” czy „owoce ziemi”? Chuj. Kurwa. Dupa. Cipa. Wierciłem się w łóżku, klnąc i błogosławiąc, aż w końcu zapadłem w płytki niespokojny sen.
Avrumiego Gruenembauma przez tydzień nie było w szkole, lecz wrócił akurat w dniu, kiedy odbywał się konkurs. Z szacunku się powstrzymałem, żeby nie zagadać: „A tak między nami. Co zjadłeś? Homara? Plasterek bekonu? Nikomu nie powiem”.
Rabi Kahn powiedział, że Mędrcy mówią, że Tora mówi, że kiedy Abraham umarł, Bóg pocieszył Izaaka, jak czytamy w Księdze Rodzaju, rozdział dwudziesty piąty, werset jedenasty: „I po śmierci Abrahama Bóg błogosławił jego synowi Izaakowi”. Pismo więc nas uczy, że to wielka micwa, to znaczy dobry uczynek, pocieszyć osobę w żałobie. Rabi Kahn kazał nam ustawić się w rządku i po kolei podchodzić do Avrumiego, żeby uścisnąć mu dłoń i złożyć tradycyjne kondolencje: „Niech Bóg pocieszy ciebie i opłakujących Syjon i Jerozolimę”. Jako ośmiolatek nie miałem jeszcze pewności, jak Bóg nas rozlicza z grzechów, ale przyszło mi do głowy, że jeżeli winy syna przechodzą na ojca, to z dobrymi uczynkami może być podobnie. A tego bym nie chciał.
– Niech Bóg pocieszy ciebie i opłakujących Syjon i Jerozolimę – rzekł do Avrumiego Dov.
– Niech Bóg pocieszy ciebie i opłakujących Syjon i Jerozolimę – rzekł do Avrumiego Mordka.
– Co tam? – zagadnąłem Avrumiego. – Żeby gorzej nie było.
Rabi Kahn uszczypnął mnie mocno w ramię.
– Aaa – zawyłem.
– Szmendrik – zasyczał, co znaczyło „matoł”.
Kiedy już wszyscy poprosili Boga, by pocieszył Avrumiego i płaczących po Syjonie i Jerozolimie, rabi Kahn uniósł dłoń wysoko nad głowę i z całej siły grzmotnął nią w blat biurka. Aż każdemu modlitewnik podskoczył na ławce.
Konkurs wiedzy religijnej rabin uznał za otwarty.
Stanęliśmy w rzędzie wzdłuż tylnej ściany, nerwowo szarpiąc cicit i targając się za pejsy. Sprawa była prosta: ten, kto wymienił właściwe błogosławieństwo, zostawał pod ścianą do następnej rundy, a ten, kto wymienił złe, siadał z powrotem w ławce.
Zwycięzca z zeszłego roku, Yukisiel Zalman Yehuda Schneck, stał zaraz koło mnie oparty o ścianę, wyluzowany i jak gdyby nigdy nic dłubał sobie w nosie. Typa nie dało się zagiąć.
– Auslander, Shalom! – wywołał mnie rabi Kahn. Zrobiłem krok w przód. – Jabłko! – zawołał.
– Jabłko! – zawołałem. – Haec!
– Poprawna odpowiedź – odpowiedział rabin.
Pierwsza runda poszła szybko. Dov Becker dostał tuńczyka (szehakol na całą resztę), Ari Mashinsky macę (pieczywo, hamoci), a Yisroel Tuchman wyłożył się na kuglu, bo powiedział „haadama” (kugel ziemniaczany, to znaczy owoce ziemi), ale poprawna odpowiedź brzmiała „mezonot” (kugel z makaronu, zboże). Trzej inni uczniowie padli na owsiance, dwaj kolejni na barszczu zabielanym i do końca pierwszej rundki pula uczestników zmalała o jedną trzecią.
Runda druga.
– Auslander, Shalom! – wywołał mnie rabi Kahn. Zrobiłem krok w przód. – Krupnik z grzybami!
Krupnik z grzybami, krupnik z grzybami. O, kurde. Z zup byłem cienki, bo przez pół tygodnia ryłem wyłącznie przystawki.
Może haadama, bo zupa z grzybami, czyli owocami ziemi, lub raczej mezonot, bo zupa na kaszy? Albo szehakol na wszystko, bo danie jednogarnkowe? Nie wspominał nic o grzankach… A jeśli są grzanki?
– Krupnik z grzybami! – zawołałem. – Mezonot! – Rabi Kahn zmierzył mnie wzrokiem i pogładził się po brodzie, wpatrując się we mnie jak kobra w ofiarę. – Iii… yyy… szehakol? – dorzuciłem.
Rabi Kahn walnął w blat biurka, co oznaczało, że odpowiedź prawidłowa. Miał minę zwycięzcy, jak gdyby uważał, że to jego kpiący uśmiech i groźne spojrzenie pobudziły mnie do walki.
Dov Becker, Yoel Levine i Mordechai Pomerantz polegli na Apfelstrudlu. Mojego kolegę Mordkę Greenbauma zatkało, gdy dostał sernik; było po nim widać, że ma pustkę w głowie. Wybrnął sposobem, mówiąc dwa błogosławieństwa: na spód i na ser. Przetrwał.
I pomyśleć, że to była ledwie druga runda.
– Gruenembaum, Avrumi! – zawołał rabi Kahn.
Avrumi wyszedł przed szereg. Uśmiechnęliśmy się z Mordką. Może i Avrumi zabił swego ojca, ale bystry to on nie był. I tylko fartem nie odpadł zaraz w pierwszej rundzie.
– Bajgiel! – krzyknął rabi Kahn.
Nie wierzyłem własnym uszom. Popatrzyłem na Mordkę. Czy ja dobrze słyszę? Bajgiel?
– Bajgiel! – zawołał Avrumi. – Hamoci!
Kogoś chyba pojebało.
– Poprawna odpowiedź! – krzyknął rabi Kahn. – Wspaniale!
Ephraima Greenblata, Avrumiego Epsteina i Yehosuę Frankla przerósł czulent z kaszą i grubo siekanym mięsem. Wątróbka na chałce podana z listkiem sałaty i kroplą oliwy wykosiła jeszcze czterech, w tym Mordkę.
I zostało tylko trzech: Yukisiel Zalman Yehuda Schneck, Avrumi Gruenembaum oraz ja.
Runda trzecia.
– Auslander, Shalom! – wywołał mnie rabi Kahn. Wyszedłem przed szereg. – Lody! – krzyknął rabin. – W rożku!
Lody w rożku, lody w rożku. Lody to bym wiedział, ale czemu w rożku? Czy rożek coś zmienia? Z czego się robi te rożki? Rożki to ciastka czy wafle?
– Lody w rożku! – krzyknął znowu.
– Yyy… ale… w słodkim rożku czy w zwyczajnym?
– W słodkim rożku! No a w jakim? – krzyknął rabin pytająco.
Zachodziłem w głowę, co bardziej się liczy: to, że lód jest w rożku, czy to, że jest lodem? Lody zawierają więcej kalorii niż rożek, więc może lody ważniejsze? Chodzi o wartość odżywczą? Lecz jeśli rożek jest słodki, może lody jesz dla niego, a wtedy rożek ważniejszy? Modliłem się tylko, żeby nie było posypki.
– Lodyw rożku! – wrzasnął rabin.
– Lody w rożku! – zawołałem w odpowiedzi. – Bez błogosławieństwa!
Wszyscy zamarli i spojrzeli na mnie.
W obliczu ustawki urządzonej przez rabina to było jedyne wyjście.
– Bez błogosławieństwa? Czemu? – zapytał rabin.
– Ponieważ… – zacząłem, nerwowo tarmosząc biały długi cicit – ponieważ… tu śmierdzi kupą.
Zapadła grobowa cisza. Mordka w końcu nie wytrzymał i zaczął chichotać, a za nim kolejni. I już po chwili wszyscy sikali ze śmiechu. Rabi Kahn powoli podniósł się z fotela, wspierając pięści na blacie.
To był z mojej strony unik, lecz de facto miałem rację. Sam rabin nam mówił, że Mędrcy mówią, że Tora mówi, że w trzech sytuacjach nie wolno odmawiać jakichkolwiek błogosławieństw: 1. jeśli widzi się osobę płci męskiej powyżej dziewiątego roku życia z obnażonymi genitaliami, 2. jeśli widzi się osobę płci żeńskiej powyżej trzeciego roku życia z obnażonymi genitaliami, 3. jeżeli widzi się lub czuje odchody.
Wybrałem, jak widać, najlżejszą z trzech opcji.
Rabi Kahn, jak na grubasa, poruszał się bardzo szybko.
– Ale naprawdę… – mówiłem, kiedy rabin sunął ku mnie. – Przecież Tora mówi…
Capnął mnie za rękę, wytargał spod ściany i ciągnął w kierunku wyjścia, drąc się na mnie w jidysz.
– Tutaj śmierdzi kupą! – krzyczałem. – Kupą śmierdzi, kupą śmierdzi! A tam stoi goła baba! Goła baba stoi!
Wyleciałem razem z drzwiami.
Stanąłem na korytarzu, masowałem sobie rękę, na której robił się siniak, i zacząłem płakać. Nie wygrałem konkursu, nie zostałem talmid chacham, nie zabiłem swojego ojca i bardzo tego żałowałem.
Zakradłem się pod drzwi sali i podsłuchiwałem. Już po dwóch minutach Yukisiel Zalman Yehuda Schneck padł ofiarą brei z macy z syropem klonowym i ostał się tylko jeden: Avrumi Gruenembaum.
– Jabłko! – rzucił rabi Kahn.
– Jabłko! – powtórzył Avrumi. – Haec!
– Mazel tow!Mazel tow! – wołał na cały głos rabin.
To był, kurwa, jakiś dowcip.
Tym razem w piątkowy wieczór jedliśmy tradycyjną gefilte fisz (szehakol) z kawałkiem marchewki (haadama). Ojciec znów się upił, znów przekręcał słowa pieśni szabatowych i walił pięściami w stół. Mama wyszła do kuchni i wróciła z wazą zupy. Kiedy brat powiedział, że nie ma ochoty, ojciec go uderzył i wylał mu gorący rosół na twarz i kolana.
Mama zaprowadziła brata do łazienki, siadła z nim na brzegu wanny i wytarła mu buzię wilgotnym ręcznikiem; ja wróciłem do jadalni, by zetrzeć rosół z podłogi. Rosół drobiowo-warzywny równa się szehakol, a nie haadama, bo smakiem dominującym jest wywar z kurczaka.
Rabi Kahn powiedział, że Mędrcy mówią, że Tora mówi, że Święty Błogosławiony zesłał dziesięć plag egipskich, aby nam pokazać, że każdy dostaje wiele szans na skruchę, ale jeśli nie ma wyjścia, bo człowiek trwa w grzechu, lekceważąc ostrzeżenia, Bóg w ostateczności zsyła karę ostateczną.
Poszedłem na dół do siebie, zrobiłem cztery kroki bez jarmułki na głowie, dotykałem się nieskromnie, zapalałem światło i gasiłem światło, aż w końcu zasnąłem.
Jako ośmiolatek potrafiłem już wymienić aż dwanaście imion Boga, nie licząc, rzecz jasna, tego niewymawialnego. Po kolei zatem: Haszem, El, Adonaj, Szadaj, Litościwy i Łaskawy, Zazdrosny i Zapalczywy, Duch Boży, Obecność Boża, Skała, Zbawiciel, Obrońca, Jestem, który Jestem. Gdy pewnego razu rabi Kahn opowiadał nam o Adamie, Ewie i ogrodzie Eden, nazwał Boga „Ojcem naszym” i powiedział, że „jest w niebie”.
Zamarłem.
Ojciec? Jeszcze jeden? W niebie? I to jest ten jakiś Bóg? Zatacza się w samych majtkach? Jak dużą ma pięść? Wielkości auta czy domu? Jak to jest dostać w twarz domem? Bo pięścią dużą jak dom chyba się nie bije, tylko od razu zabija? A jeśli Bóg się upije?
Rabin stał za biurkiem, w jednej ręce trzymał Chumasz, to znaczy Pięcioksiąg, drugą z namaszczeniem gładził się po brodzie.
– I Bóg bardzo się rozgniewał – powiedział do klasy rabin.
Zamknąwszy oczy, miarowo uderzał w biurko zaciśniętą pięścią, kręcąc groźnie głową. Nikt ani drgnął. Nikt ani pisnął. Wszyscy wstrzymali oddechy.
– Adamie! – zagrzmiał nagle rabin. Cała klasa podskoczyła. Rabi Kahn stanął na palcach, uniósł dłoń wysoko w górę, palcem wskazującym wskazując niebo za sufitem podwieszanym.–Zgrzeszyłeś!
Yukisiel się skulił, grzebiąc w nosie, Avrumi podkręcał pejsy, a ja tymczasem wyrwałem sobie włos z głowy. Wolno i niespiesznie rabi Kahn otworzył oczy.
– Precz! – zakrzyknął, wskazując palcem ku oknu.–Wynocha!
Shmuel był gotowy wstawać, zaraz za nim Yoel. Salę mieliśmy na piętrze.
– Obajwynocha! – wrzeszczał dalej rabin.–Preczz ogrodu Eden!
Rabin przeszywał mnie wzrokiem. Zresztą tak jak wszystkich. Jego wyciągnięty palec, wciąż zwrócony w stronę okna, trząsł się z wściekłości.
Wyrwałem sobie drugi włos.
O jednym rabin zapomniał: o majtkach.
Miasteczko Woodstock w stanie Nowy Jork. Siedzę w kawiarni i, mimo szczerych wysiłków szermierzy dżihadu, żyję i pracuję. Tak się dziwnie składa, że im lepiej mi się pisze opowiadania o Bogu, tym straszliwsza jatka rozgrywa się w Izraelu, czuję się więc winny i przerywam pracę. Może przeze mnie te bomby? Może Bóg chce mi pokazać, co nam zrobi, gdy Go wkurwię? I znowu nas rzuci innym ludom na pożarcie? Rabini w szkole mówili, że nie wolno mówić, że Holokaust się wydarzył za wiedzą i zgodą Boga. On w 1938 roku akurat odwrócił głowę. „No co ty? Ludo… Serio? W kiblu byłem. Ja pierdolę”. Bóg jest winien najwyżej grzechu zaniechania. No a co, jeżeli newsy z Izraela to cicha groźba skierowana w moją stronę? Że już po mnie idą? W szkole uczyli mnie, że jest grzechem śmiertelnym kalać dobre imię własnego narodu; mam pewną obawę, że to właśnie robię w prozie. Ale nie ma się co martwić, bo przecież Aaron Spelling całkiem nieźle sobie żyje, choć przynosi wstyd narodowi wybranemu.
– A taki Aaron? Jego weź się czepiaj, Boże.
Naród księgi waży słowa i zna ich potęgę, bo ze słów składa się księga. Naród księgi ma świadomość, co potrafią słowa. Wie, że mają konsekwencje. Na początku było Słowo, a Słowo było Imieniem, a było to Imię Pana i dlatego zaraz po Nim padło drugie słowo: Święty, by zastępowało pierwsze, już odtąd nieużywane, choć więc język ledwo powstał i składał się z dwóch wyrazów, już skurczył się o połowę. Wkrótce się zrodziły nowe wyrazy i zwroty: „nie będziesz”, „nie wolno”, „ukamienować”, „zabić” i wiele innych podobnych zwrotów i wyrazów, których trzeba było użyć, kiedy ktoś powiedział niewypowiadalne Słowo, wyrazów skruchy, wyrazów pokuty i wyrazów obietnicy, że już nigdy nie weźmiesz Słowa nadaremno, jak Słowo kochasz i Słowo ci świadkiem.
Słowa mają konsekwencje.
– Jeśli mam być szczery, jest to lekko narcystyczne – tak moją relację z Bogiem streścił mój kolega Craig. – Wszystko się kręci dookoła ciebie.
Wyobrażam sobie nas zamkniętych w piwnicy, z zasłoniętymi oczami i związanymi rękami, podczas gdy bandyta z zasłoniętą twarzą i nabitym pistoletem celuje mi w głowę. Trzęsę się ze strachu i za chwilę się rozryczę.
– Zabije mnie – szepczę.
– Jezus Maria – wyśmiewa mnie Craig. – Ty znowu o sobie.
W rzeczywistości byliśmy na Manhattanie, siedzieliśmy w barze, a ja żywiłem obawę, że za rozmawianie ze mną Bóg zabije Craiga, gdy będzie wracał na Brooklyn.
– Potem pogadamy – powiedziałem cicho.
Craig zaśmiał się, kręcąc głową.
– Ty naprawdę myślisz, że Bóg nie ma lepszych zajęć niż gnojenie ludzi?
W telewizorze nad barem leciał CNN. Zamach w Izraelu, czystka w Strefie Gazy, masakra w Darfurze. Szyici wyrzynają sunnitów, Afgańczycy Pakistańczyków, a dżandżawidzi wszystkich po kolei. Fala upałów zalewa Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych, a fala powodzi Wschodnie. Trzęsienia ziemi, tsunami, huragany, tornada, lawiny, osunięcia, tąpnięcia, epidemie znanych chorób, epidemie nowych chorób. Schorzenia, zaburzenia, plagi, zarazy, pandemie, srandemie.
– Tak – odpowiedziałem. – Tak właśnie myślę.
Ostatnio uznałem, że mnie Bóg gnoi najbardziej i ja mam najgorzej. Martwiłem się faktem, że dziecko jest w drodze, a nie wiem, jak je wychować. Przerażała mnie możliwość, że gdy dziecko się urodzi, wywoła z ukrycia demony przeszłości, to znaczy moją rodzinę i rodzinę żony, od których tak bardzo próbowaliśmy się odciąć. Sam ledwo się wyzwoliłem spod wpływu krewnych, by jakoś ratować życie małżeńskie i w ogóle swoje własne; rzadziej już miewałem huśtawkę nastrojów i napady furii. Stawałem się lepszym mężem i wchodziłem w rolę ojca, ale obawiałem się, że Pan Bóg wda się w tę sprawę, wtrącając swoje trzy grosze: życie powolutku zaczyna nam się układać, cztery ściany stoją, dach trzyma się mocno i właśnie wtedy otwieramy drzwi frontowe, by przywitać dziecko na świecie i w domu, a przez drzwi wpełza nam robactwo z dawnego życia, rozbiega się wszędzie, chowa się w szczelinach, tocząc domostwo od środka i w końcu doprowadzając wszystko do ruiny.
– Będę miał dziecko – przekazałem Ike’owi radosną nowinę, gdy miała już tydzień.
– No i?
– Będą chcieli je zobaczyć.
– Nimi się nie przejmuj, myśl tylko o synku.
– Co mam im powiedzieć? „Nie”?
– Tak.
– Chyba nie potrafię być aż takim chujem.
– Myślę, że potrafisz.
– Na ciebie naprawdę zawsze można liczyć.
Parę dni później spotkałem przypadkiem dawnego kolegę z Monsey i powiedziałem mu, że spodziewamy się dziecka; sam był świeżo upieczonym tatą, więc zwierzyłem mu się z obaw co do krewnych i rodziców. Nazajutrz napisał mi w mejlu: „Rodziny się nie wybiera”. Ja będę miał synka, ale oni wnuka. Synek będzie miał wakacje oraz urodziny, a ja nie będę miał wyjścia, nie będę mógł zerwać kontaktów z bliskimi.
– No, pewnie masz rację – odpowiedziałem koledze.
Po czym zerwałem z nim kontakt.
W kawiarni cisza i spokój. Tak wcześnie rano nie śpią tylko budowlańcy, architekci krajobrazu oraz literaci. Coś nagle sprawiło – może cisza przedpołudnia, może organiczne podwójne espresso z zanzibarskich ziaren – że chyba wreszcie rozumiem, co spaja niespójne teksty, które teraz piszę: tworzą zestaw opowieści o pewnym facecie i jego pragnieniu, żeby…
Nagle widzę cztery piersi, które zbliżają się do mnie. Tylko na chwilę oderwałem się od pracy, spojrzałem przed siebie i wtedy je zobaczyłem za oknem na Tinker Street: dwie kobiety przechodzące przez ulicę do kawiarni. Obie w moim typie, idą bowiem prawie gołe i na wysokich obcasach. Obie się ubrały w białe topy bez ramiączek, jedna włożyła do tego krótką i przewiewną zieloną spódniczkę, druga długą białą, która prześwitywała w świetle wschodzącego słońca, cichego wspólnika śliniących się podglądaczy, ich kolegi w niebie. Nie miałem pojęcia, kto wymyślił buty na tak wysokich obcasach, lecz patrząc na obie panie, zachodziłem w głowę, czy ten ktoś wciąż żyje i jak ciężką karę Bóg na niego zesłał. Może Bóg skazał go na wieczne chodzenie w butach na obcasach? A może przywiązał faceta do słupa i rzucił na pastwę duszom, które chodząc w szpilkach, zeszły na złą drogę, więc teraz się mszczą na gościu i dźgają go dziesięciocentymetrowymi szpiczastymi obcasami? Albo jeszcze lepiej, hit fachowców z Emzedebu: chłop mógłby trafić do świata, w którym wszystkie laski zawsze chodzą w butach na płaskich podeszwach. Albo mógłby się odrodzić jako obcas w szpilce. Może właśnie jest obcasem jednej z kobiet na ulicy? Pierwsza to szczupła blondynka, druga – czarna i grubawa. To właśnie cały On: El, Szadaj i Strażnik Świata; Bóg ma wszystko przemyślane i nic mu nie umknie, żadna z moich małych i licznych podjarek. Suną przez ulicę i kręcą biodrami, kołyszą tyłkami, bujają piersiami i drobią nogami, wykonując setki ruchów, których nie sposób nie widzieć. Z Jerozolimy już dawno by je wygnano, w Afganistanie dawno by je zastrzelono, a w Iranie powieszono. Za wolność płacimy wiecznym podnieceniem. A one nie są tutejsze, bo Woodstock to mała dziura, mieszkam tu ponad dekadę i nigdy ich nie widziałem. Sprawiają wrażenie, jak gdyby znienacka zjawiły się znikąd à la serial Star Trek, bo Kirk urządził imprezę na pokładzie Enterprise, podczas której striptizerki, szukając łazienki, nieszczęśliwie i niechcący wlazły w teleporter.
Weszły do kawiarni. Blondi patrzy na mnie, przygryzając dolną wargę. Czarna się uśmiecha, gdy przechodzi obok.
Wracam wzrokiem do ekranu. Na czym to skończyłem? Zaraz… Chwila… Coś tam przyszło mi do głowy, miałem jakiś dobry pomysł. Chyba coś o Bogu… Nie, to raczej nie brzmi dobrze. Kto chciałby o Bogu czytać? Czy ja dobrze widzę? Blondi uśmiecha się do mnie? Ta czarna jest niezła, jak Boga kocham. No, ale… na czym skończyłem?
To jest właśnie cały Bóg.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł wydania oryginalnego: Foreskin’s Lament. A Memoir
Język oryginału: angielski
Copyright © 2007 by Shalom Auslander
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Riverhead Books, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2023
Copyright © for the Polish translation by Maciej Stroiński, 2023
Copyright © for the Afterword by Maciej Stroiński, 2023
Wydanie I, Warszawa 2023
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Lidia Kośka
Konsultacja hebraistyczna: Lidia Kośka
Konsultacja jidyszystyczna: Karolina Koprowska
Korekty: Dariusz Sośnicki, d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Cytaty, parafrazy i nawiązania biblijne za Biblią Tysiąclecia i Torą Pardes Lauder.
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-968113-3-2