Matki, żony, czarownice - Joanna Miszczuk - ebook + audiobook + książka

Matki, żony, czarownice audiobook

Joanna Miszczuk

4,6

Opis

Pierwszy tom bestsellerowej sagi rodzinnej „Sekret dziedzictwa” o kilku pokoleniach kobiet, które dzięki sile i darowi dziedziczonemu z pokolenia na pokolenie budują swe życie wbrew przeciwnościom losu.

Matki, żony, czarownice to historia mądrych i zaradnych kobiet, które powinny odnosić w życiu same sukcesy, a bywały skazane na porażkę – jedynie dlatego, że kochały. To książka o miłości i zdradzie, ale przede wszystkim o wielkiej tajemnicy.

Kiedy głównej bohaterce, 40-letniej szczęśliwej mężatce, wali się jej cały uporządkowany świat, los otwiera przed nią kolejne drzwi. Asia buduje życie od nowa, a dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności poznaje przeszłość swojej rodziny i własne korzenie. Zwyczajne życie współczesnej kobiety (małżeńska zdrada, wychowanie dziecka, utrata pracy, wiązanie końca z końcem) zmienia poznanie tajemnicy, która skrywała zaskakujące losy wielu pokoleń kobiet z jej rodu. Odnaleziony po latach testament Laverny, prababki Asi, to prawdziwy majątek rodzinny, choć nie pieniądze są jego wartością.

Joanna Miszczuk (ur. 1964) – wrocławianka duchem, choć rzadko ciałem. Z wykształcenia pedagog, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodów ma wiele. Mieszkała w Niemczech, Francji i Polsce. Mówi czterema językami. Od 2009 roku mieszka i pracuje w Berlinie. Matka dorosłej córki.

Jest autorką powieści obyczajowych z rozbudowanymi wątkami historycznymi i silnymi postaciami kobiecymi: Matki, żony czarownice, Zalotnice i wiedźmy, Córki swoich matek, Wyspa, Nefrytowa szpilka i Dwie rodziny.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 9 min

Lektor: Joanna Miszczuk
Oceny
4,6 (813 oceny)
568
170
56
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Życie kobiet opisane w powieści to istny rollercoester, nie mogłam oderwać się od lektury, czytajcie
10
Czytanenoca

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja Matki, żony, czarownice Joanna Miszczuk @proszynski.love @proszynski_wydawnictwo Dzień dobry Dziś będzie troszkę o serii sekret dziedzictwa autorstwa Joanny Miszczuk, a pierwszy tom nosi tytuł "matki, żony czarownice". Kiedyś, kiedyś, nie pamiętam kiedy bo byłam smarkata, wybrałam się do biblioteki publicznej i poprosiłam panią by mi poleciła jakąś piękną książkę. Pani bibliotekarka takową mi dała i zdecydowanie było to, to czego szukałam. Po dekadzie wróciłam do biblioteki tłumacząc, że kiedyś czytałam wypożyczoną książkę ale nie pamiętam ani tytułu ani autora, ale pamiętam, bardzo ciekawy wątek pierścienia który przechodził z pokolenia na pokolenie, na kobiety z rodu o których była ta powieść. Pani oczywiście załapała o co mi chodzi i tak po raz drugi w moje dłonie wpadła seria sekret dziedzictwa. Teraz czytam tą cudowną powieść trzeci raz, jestem przeszczęśliwa, że wydawnictwo postanowiło wznowić wydanie, a wisienką na torcie będzie nowy czwarty tom. Matki, żony, c...
10
ZyzLeos123

Nie oderwiesz się od lektury

dużo czytam, ale tak dobrej książki nie miałam dawno w rękach. pochlonelam ją błyskawicznie i cieszę się, że czeka na mnie drugi tom. dziękuję
10
zolza33

Nie oderwiesz się od lektury

przepiekna'porywajaca,niezapomniana opowiesc.
10
Ana24R

Nie oderwiesz się od lektury

Nie podejrzewałam,że książka mnie tak wciągnie. Przedstawiona historia niesamowicie się przeplata z teraźniejszością. Warto zagłębić się w tej lekturze.
00

Popularność




Copyright © Joanna Miszczuk, 2013, 2023

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

fot: archiwum M. Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Elżbieta Steglińska

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8352-602-7

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Książkę tę dedykuję wszystkim kobietom,

a przede wszystkim mojej córce Zuzi

i mojej mamie Irenie;

dzięki wam uwierzyłam, że „miłość” i „przebaczenie”

nie są jedynie pustymi słowami

Dziękuję z całego serca:

MARII za opiekę.

Irenie za wszystko.

Zuzi za radość i dumę.

Bożenie za realną pomoc i wiarę we mnie.

Joli za szczerość i ustawienie mnie do pionu.

Lili za wiarę w ludzi.

Gertrudzie za niezłomność.

Zofii za tradycję.

Doreen za wiarę w czary.

Jeannette za śmiech.

…za złośliwość.

Markowi, tacie, za opiekę.

Wiktorowi za bezkrytyczne wsparcie.

Uwe za pytania.

Gniewkowi za fakty i inteligencję.

Michałowi za zaufanie.

Bernwardowi i Martinowi za pozytywną motywację.

Barneyowi za święty spokój.

Kim za muzykę.

Wiele tych osób proszę o miłość… żadnej o przebaczenie.

Serdecznie dziękuję redaktorom i współpracownikom wydawnictwa Prószyński Media za ich pomoc, profesjonalizm i wiarę w sukces mojej powieści. Pani Annie Derengowskiej i Pani Ewie Witan za całą pozytywną energię, którą mnie wspierały, za cenne uwagi i komentarze, dzięki którym ta powieść wygląda tak, jak wygląda. Dziękuję.

Od autorki

Cała treść poniższej książki jest jedynie moją fantazją. Niekiedy pojawiają się w niej nazwiska osób znanych z kart historii. Życiorysy, które im przypisuję, są jednak wyłącznie moim wymysłem. Roboczy tytuł mojej powieści brzmiał „Czarownice”… Nie zapominajmy, że to, co niegdyś określano mianem czarów, dziś nazywamy medycyną alternatywną, bioenergoterapią, hipnozą, telepatią, ziołolecznictwem czy sugestią. Nie chciałam tą powieścią urazić niczyich uczuć religijnych. Moim jedynym zamys­łem było opisać losy i uczucia kobiet. Mądrych i silnych kobiet, które powinny odnosić w życiu same sukcesy, a niejednokrotnie były skazane na porażkę jedynie dlatego, że kochały.

Asia, wrzesień 2007, Wrocław

– Mamoooo… – Ogłuszający wrzask trzech dziecięcych głosików przewalił się przez studnię dźwiękową starej kamienicy przy Szewskiej. Jedną z wydzierających się dziewczynek była z pewnością Misia.

Jak to jest, że matka w chórze prawie identycznych głosów zawsze rozpozna swoje potomstwo? Mogłam co prawda udawać, że nie rozpoznaję, ale to tylko wyjście doraźne. Prędzej czy później rodzicielki pozostałych latorośli dadzą odzew i moja będzie się darła sama. Wtedy się, niestety, nie wyprę, że to nie ona. Swoją drogą wyczucie czasu ma niezłe. Zawsze otwiera paszczę, kiedy robię coś naprawdę skomplikowanego albo interesującego. I żeby nie wiem jak bardzo mnie to coś wciągało, to jej sprawy są ważniejsze. Tematy do przerywników też zawsze ma obłędnie ważne. O co tym razem…?

– Czego sobie, słoneczko, życzysz? – zapytałam przez uchylony lufcik.

– Mogę dostać batonika? – odkrzyknęło przymilnie moje szczęście.

– Możesz! – odparłam i zamknęłam okno, z mściwą satysfakcją słuchając konwersacji dzieci sąsiadów. Córeczki sąsiadów, bliźniaczki, doczekały się tymczasem odzewu mamusi.

– Czego? – zagrzmiało uprzejmie z sąsiedniego okna.

– Rzuć batona! – padła rozkazująca odpowiedź.

Wiedziałam, że za chwilę usłyszę to samo, w innej formie, Misia jednak musiała zebrać się na odwagę, żeby zadać kolejne pytanie. Może to szkoda, że nie jest tak bezpośrednia jak jej koleżanki? Chociaż dla mnie jej dobre wychowanie i poprawna polszczyzna zawsze były powodem do dumy. Wygrzebałam z kuchennej szafki snickersa i wróciłam na dyżur pod balkon. Długo nie czekałam.

– Mamooo… – Tym razem rozległo się solo Misi.

– Słucham, córcia? – Głupio by było, gdybym zwyczajnie rzuciła w nią batonikiem zamiast odpowiedzi.

– Czy mogłabyś mi rzucić tego batonika?

No nie odpowiem jej, że mogłabym, bo konwersacja będzie się toczyć do nocy.

– Uważaj, rzucam! – zameldowałam i snickers dużym łukiem poszybował w dół.

– Dziękuję, mamusiu! – Szczerbata siedmiolatka wyszczerzyła się w stronę naszego balkonu.

Zostawiłam uchylone drzwi balkonowe. Kanikuła ziała żarem. Dobrze, że grube, solidne mury starego budownictwa trzymały temperaturę. Wystarczyło wietrzyć dom w rześkie, nieprzespane noce i cały dzień utrzymywał się miły chłodek. Jak ta mała wytrzymuje całe dni w upale na podwórku? Samotne rozłożyste drzewo przetrwało cudem, otoczone wysokimi kamienicami. Jego cień był jednak zawsze okupowany przez rozplotkowane emerytki. Dzieciaki miały swój kąt z drugiej strony, na małym zielonym placyku, kompletnie nieosłoniętym przed palącym słońcem. Głupota. Dlatego Kamila i jej przyjaciółki najchętniej bawiły się w cieniu tego jednego drzewa, zgodnie dzieląc terytorium ze staruszkami. Podsłuchane rewelacje o zgonach, porodach i inne równie frapujące historie były wielokrotnie tematem przekazów płynących z ust mojej córki. Kamila, Kamisia, Misia. Mój największy i jedyny skarb. Teraz już jedyny sens mojego życia. Moja duma i chluba. Jak ją ustrzec? Jak dać jej dobre i bezpieczne życie? Wiem, że życia za nią nie przeżyję, wszystkie błędy musi popełnić sama. Tak jak ja popełniłam swoje. Cóż, wzory do naśladowania miałam perfekcyjne, tylko los mi nogę podłożył, stawiał na mojej drodze niewłaściwych mężczyzn. Dlaczego omija mnie zwyczajna, wierna i szczęśliwa miłość? Taka, jaką obiecuje pierścionek na moim palcu. Taka, jaką było dane przeżyć babci i mamie. Moje kochane Maria i Krystyna. Mamusia – Krystyna, szczęściara. Dwa razy pokochała, i obaj jej mężczyźni, Marek i Kazimierz, byli w stu procentach tej miłości warci. Diament na moim palcu zamigotał kpiąco. Krystyna… Zamyśliłam się.

Krystyna, 1963, Wrocław

Krystyna pracowicie rozdzielała igłą posklejane tuszem rzęsy. Kreski wyszły idealne, jak z żurnala. Zalotka spełniła swoje zadanie i rzęsy miały pół kilometra długości. Tylko ten upiorny tusz się sklejał. Dlatego od pięciu minut mordowała się z igłą. Właśnie dziś chciała wyglądać perfekcyjnie. Odbicie w lustrze pokazywało pieczołowicie wykrochmaloną kieckę na stu halkach, czerwoną jak grzech. Z gramofonu kupionego za pierwszą nauczycielską wypłatę płynęły słowa jakże pasującej piosenki: „…spostrzegasz mnie, nagle serce ci pęka… dziś, właśnie dziś, obym była tak piękna…”. Tak, to dzisiaj zdobędę go na zawsze, pomyślała. „…Bo wieczorem na bal z tamtą drugą masz przyjść…” – zawodziła Violetta Villas ze zdartej płyty.

Krysia zakochała się dwa lata temu. Boże! Jakie wspaniałe były te dwa lata. Rysiek, najprzystojniejszy lekarz, jakiego miała wykształcić Wrocławska Akademia Medyczna, do tego absolutnie samodzielny i niezależny. Miał spółdzielcze M-2 w nowym budownictwie, mimo że był przecież kawalerem. Krysia podziwiała jego zaradność. Jakże cudowne chwile przeżywali razem w tym mieszkanku. Traktowała je jak ich wspólne gniazdko. Upiększała, ozdabiała, całe pensje zostawiała w firaneczkach i bibelotach do „ich mieszkanka”. Mama Krystyny irytowała się, że córka prawie nie mieszka w domu. Kryśka tkwiła po uszy w praniu, gotowaniu i prasowaniu koszul ukochanego Rysia, matka czepiała się o ślub. Żądała powrotów do domu na noce – przynajmniej do zaręczyn. Boże, jaka ona nieżyciowa. Przecież się kochają. Dla Krystyny zaręczyny i ślub były czystą formalnością. Bez nacisków napomykała Rysiowi o konieczności poznania się rodzin, ale ciągle to odkładali. On kończył studia. Utrzymywali go rodzice, tłumaczył więc, że nie chce ich dodatkowo obciążać synową przed dyplomem. Dziwne, bo przecież ona zarabiała. Pracowała od trzech lat, od momentu ukończenia szkoły pedagogicznej. Studia musiała na razie odłożyć. A zresztą, po co studia. Przecież i tak jako żona lekarza będzie się zajmowała mężem i domem. Niemiłym zgrzytem jednak była ta jego niechęć do przedstawienia jej rodzicom. Ryszard pochodził z arystokratycznej rodziny, której udało się przeżyć wojnę i przetrwać. Co prawda, nowa Polska odebrała im cały majątek, ale na szczęście ojciec Rysia był człowiekiem życiowym. Zapisał się do partii wystarczająco szybko, żeby mimo „złego” pochodzenia społecznego miękko wylądować. Ordynator szpitala wojewódzkiego, wysoko postawiony członek partii, słowem, totalne wyżyny społeczne. Matka Rysia, hrabianka Janicka z domu, miała wobec syna niebosiężne plany. W ciągu tych dwóch lat życia z Rysiem nie doszło do spotkania Krysi z jego rodzicami. Nawet się nie ukrywali, po prostu nic nie mówił rodzicom o narzeczonej. Nie mieli pojęcia. Tłumaczył jej, że to za wcześnie, że niedługo im powie, że to szok, bo te klasy społeczne… Jakie klasy społeczne? Dopiero po wizycie u rodziców Krystyny, kiedy jej mama, Maria, zaczęła snuć wspomnienia sprzed wojny, Ryszard przestał się migać. Najpierw długo wypytywał o ten utracony majątek w Wielkopolsce, kazał sobie ze szczegółami opowiadać o balach, zalotnikach i kuligach, a potem z głupia frant rzucił:

– No widzi pani, jaka figlarka z tej Krysi? Opowiada, że jej tatuś jest szewcem, a pani pracowała w polu.

– Bo to prawda, panie Ryszardzie. – Mama Krystyny pokiwała głową. – Popełniłam mezalians. Zakochałam się w Stachu i uciekłam do niego. Mama nie wybaczyła mi tego nigdy. Zamieniłam perły i salony na motykę i strzechę. Ależ to był skandal! – Roześmiała się perliście.

– I nie żałowała pani? – Zrobił wielkie oczy.

Maria spojrzała na niego z zastanowieniem.

– Zdarzały się chwile, kiedy naprawdę było bardzo ciężko – odpowiedziała po namyśle. – Najtrudniej, kiedy mojego męża Niemcy wywieźli na roboty. Proszę sobie wyobrazić rozpieszczoną panienkę z dobrego domu, samą z dwuletnim dzieckiem, w lichej zimnej chałupie, bez środków do życia. Nawet tego nędznego poletka nie umiałam obrobić. Co posiałam – zmarniało. Jedyne, co potrafiłam uprawiać, to orchidee! Na szczęście Bóg czuwał nad nami. Bogaty Niemiec szukał nauczycielki dla córki. Zaczepił mnie po mszy w kościele. No bo przecież we wsi wszyscy wiedzieli, że ten biedak Stach wziął sobie uczoną pannę ze dworu. Niemiecki, francuski i angielski wynios­łam z domu. Poznańska pensja dla panien dała mi, jak na przedwojenne czasy, niezłe wykształcenie. Po wsi poszła fama. Niby wstyd był u Niemca pracować, ale dla mnie wtedy wstyd się nie liczył. Krysia leżała z wysoką gorączką, a ja nawet nie miałam z czego upiec chleba. Dostałam posadę, jedzenie, ciepły pokój dla mnie i Krysi. Ten Niemiec był dla nas dobry, trzy lata u niego pracowałam. Kiedy postanowił uciekać przed Rosjanami, zabrał nas ze sobą. A potem już mój mąż nas odnalazł. Tu, we Wrocławiu. – Zamyśliła się. – Nie, panie Ryszardzie, nie żałuję. Zresztą teraz i tak żadne różnice społeczne się nie liczą. Pojęcie mezaliansu przestało istnieć, liczy się tylko miłość.

– No właściwie tak – wymamrotał Ryszard bez przekonania.

To po tej rozmowie ustalili termin zaręczyn. I wtedy zaprosił ją oficjalnie do swojego domu. A ta wizyta obróciła życie Krystyny w gruzy.

Drzwi otworzyła służąca. Zaprowadziła ich do onieśmielającego salonu-biblioteki. Tam zostali posadzeni w głębokich klubowych fotelach przy niskim stoliczku. Służąca wniosła herbatę i ciasteczka. Za nią wszedł wyperfumowany i szalenie elegancki ojciec Rysia.

– Witaj, synu – rzucił prawie w biegu – matka zaraz do ciebie przyjdzie, muszę lecieć, pogadamy w niedzielę.

Krystyny jakby nie zauważył, nie zapytał o nią, zignorował ją kompletnie. Tak też się poczuła – jak nikt. Rysiek nawet gestu nie zrobił, żeby ją przedstawić.

Nie zdążyła nawet ust otworzyć, gdy do salonu wpłynęła szalenie dystyngowana drobna dama.

– Witaj, kochanie – zwróciła się do Ryszarda.

– Och, witaj, mamusiu, stęskniłem się. – Nowe, nieznane wcześniej Krystynie nutki w jego głosie, strachu przemieszanego z nadskakiwaniem, niemile ją zaskoczyły.

– Poznaj proszę moją… to jest… koleżankę, tak, koleżankę, Krystynę.

Krysia wstała i wyciągnęła rękę, przedstawiając się głoś­no i wyraźnie:

– Krystyna Jałoch.

Jej ręka zawisła w powietrzu. Dama skinęła głową i bez słowa usiadła przy stoliku. Najpierw długo celebrowała nalewanie herbaty, potem odezwała się do syna:

– Marianna przyjeżdża w czwartek, tak więc już nie musisz się kłopotać o towarzyszkę na bal.

Ryszard zaczerwienił się jak burak.

– Tak, mamo.

Krystyna siedziała sztywno wyprostowana, nic nie rozumiejąc. Przecież na sobotni Bal Medyka, ukoronowanie roku akademickiego, mieli iść razem. Coś tu było szalenie nie w porządku. Nigdy nie uciekała przed konfrontacjami, zawsze stawiała sprawy prosto i uczciwie. Była pewna, że jej ukochany jest taki sam. Tu jednak coś straszliwie nie grało. Dyskretnie kopnęła Ryśka pod stołem. Odpowiedziało jej jedynie ciężko przerażone i spłoszone spojrzenie. Dosyć! Wzięła sprawę we własne ręce i niepytana oznajmiła:

– Cóż, szkoda, że małżonek pani nie znalazł czasu dla nas. Przyszliśmy, aby państwo mogli mnie w końcu poznać.

– W końcu? – pytająco wycedziła różanymi usteczkami mama Ryszarda.

– No tak – Krysia uśmiechnęła się czarująco – już dwa lata jesteśmy razem, jak zapewne pani wie. Ustaliliśmy termin zaręczyn, więc chcieliśmy w imieniu moich rodziców serdecznie państwa zaprosić na tę uroczystość.

Rysio spurpurowiał, przyszła teściowa zbladła.

– Niedorzeczność! – skwitowała ostro. – Ryszard ma przed sobą wspaniałą, już ustaloną przyszłość. Pani się myli! Ryszard! – rzuciła rozkazująco.

Rysio zerwał się z fotela, stanął na baczność i, jąkając się, zaczął zeznawać:

– Mamusiu, ona jest ze szlacheckiej rodziny po kądzieli… z Wielkopolski… tam majątek im przepadł… bo wojna. I dwa lata się… bo ona dba o mnie… I sama mówiłaś, że wydoroślałem… a Marianna już tyle czasu w Warszawie. Bo ja myślałem…

– Bzdura! – Hrabianka de domo Janicka elegancko podniosła się z fotela. – To, synu, że przestałeś przynosić do domu pranie, nie świadczy o twojej samodzielności. Proszę pannie zapłacić za usługę i zakończyć tę znajomość. Marianna wraca po studiach do narzeczonego i nie życzę sobie, żebyś mi tu fanaberie wyczyniał. Do zobaczenia w niedzielę na obiedzie. Służba was odprowadzi.

Po czym, nie dopuszczając nikogo do słowa, po prostu wyszła.

Krystynę zamurowało. Kompletnie nie rozumiała tego, co przed chwilą zostało powiedziane. Narzeczona? Zapłać za usługę? Co to ma niby być?

Ryszard odzyskał wigor, wyciągnął ją za łokieć z fotela, prawie wypchnął z domu i w piorunującym tempie zawlókł do taksówki. Całą drogę usta mu się nie zamykały. Coś tam brzęczał, że się wyjaśni, że trzeba czasu, że ble, ble ble. Wcis­nął ją do taksówki, podając adres rodziców Krystyny.

Właściwie całą drogę nie myślała o niczym. Właściwie nie myślała o niczym przez całą bezsenną noc. W pracy, patrząc na ufne buzie pierwszoklasistów, też nie myślała. Cztery godziny czytała dzieciom na głos bajki, tylko po to, żeby nie myśleć. Cały ten czas, jak przez mgłę, jak niezmienne tło, dźwięczały jej w głowie słowa „proszę pannie zapłacić za usługę”. Nie cierpiała, nie płakała, nie analizowała. Tkwiła w zawieszeniu. Czekała.

Ryszard nie przyszedł po nią pod szkołę jak co dzień.

Powlokła się sama do „ich mieszkania”.

Klucz nie pasował do zamka.

Wróciła do domu rodziców.

Matka gotowała coś w kuchni. Odwrócona plecami nie zauważyła jej powrotu. Dobrze. Krysia przemknęła do swojego pokoju. Na tapczanie leżały dwa kartony. W jednym kłębiły się jej własne drobiazgi i ubrania, które trzymała u Ryszarda, w „ich mieszkanku”. W drugim ukochany gramofon kupiony za pierwszą wypłatę. Ten sam, którego słuchali z Rysiem w najpiękniejszych, najintymniejszych chwilach. To wszystko. To nie może być prawda. Rzuciła torebkę i pobiegła do kuchni, do matki.

– Mamo? Rysio tu był? U mnie w pokoju? – wyrzuciła z siebie pytania w tempie karabinu maszynowego.

– Nie, córeczko. – Matka odłożyła łyżkę do zupy, wytarła ręce i zbliżyła się do niej z szeroko otwartymi ramionami, jak bezpieczna przystań, w którą można się wtulić. – Kochanie… – zaczęła miękko coś mówić.

– Nie! – Krystyna cofnęła się o krok. – Nie dotykaj mnie, mamo, nie mów nic. Nie! Nie teraz. – Odwróciła się i wyszła do swojego pokoju.

Kolejna noc, bez snu, bez łez, bez myśli. O szóstej rano Krystyna wyszła z domu, nie budząc matki. Poszła do przychodni. Zwolnienie dostała bez problemu – na swoje płuca po przebytych chorobach zawsze mogła liczyć. Wystarczyło jedynie poprosić o L-4 i już je miała. Powolutku otwierały się wszystkie szufladki w mózgu. I te odpowiedzialne za myślenie konstruktywne i te przechowujące wspomnienia. Zespołowa praca komórek mózgowych, które po dwóch dniach bezczynności zechciały się wreszcie uaktywnić, dała efekty. Krysia wróciła do domu. Ojciec już wyszedł do pracy. Usiadły z mamą przy kuchennym stole, zrobiły sobie herbatę.

– Mamo – zapytała bardzo spokojnie, z suchymi oczami – kto przyniósł moje rzeczy?

– Marek, córeczko. – Matka pogładziła ją spracowaną dłonią po policzku. – Marek to dobry chłopak, lojalny i przyzwoity. Nic nie mówił, prosił tylko, żeby ci to oddać. Porozmawialiśmy chwilę przy herbacie. Chyba był strasznie wściekły, bo mu się wyrwało, że żeby nie ty… bo ten bałwan jest świnia. Niewiele z tego rozumiem, ale chyba ta świnia i bałwan to Ryszard? Zgadłam?

Krystyna milcząco skinęła głową.

– Mamo, nie chcę o tym rozmawiać. Nie dziś, dobrze?

– Dobrze, kochanie. – Maria napiła się herbaty. – Marek powiedział, że jakbyś czegokolwiek potrzebowała, to on siedzi do niedzieli w bibliotece, bo uczy się do egzaminów.

Posiedziały w milczeniu w ciepłej, przytulnej kuchni. Kiedy mama wyszła na zakupy, Krysia nastawiła sobie płytę z ukochaną Koterbską i zaczęła rozmyślać. Rzeczywiście, Rysio okazał się świnią. Bez słowa się od niej odciął – tchórz. Ale przecież była pewna, że ją kocha. Może go te zdegenerowane, arystokratyczne elementy zmuszają do tamtych zaręczyn. Gdyby chciał się ożenić z tą całą Marianną, to przecież nie byłoby dwóch ubieg­łych cudownych lat. Na pewno można wszystko naprawić. Odzyskać Rysia i swoje życie. Tylko jak? Marek. Marek to ich wspólny przyjaciel. Podkochiwał się w niej całą wieczność, dwa lata temu poznał ją z Rysiem. Kiedy zaczęli się regularnie spotykać, Marek z honorem się wycofał. Nadal jednak pozostał ich wspólnym przyjacielem. Jeśli porozmawia z Markiem, na pewno wiele się wyjaśni. Szybko zrobiła makijaż i ruszyła do biblioteki. Marek tam był, siedział w kącie, obłożony książkami, i notował. Kiedy podeszła, wyglądał na zmieszanego.

– Witaj, Krysiu. Tak mi przykro… – zaczął, wstając na powitanie.

– Och, daj spokój, nikt mi nie umarł. – Słysząc jej spokojny, rzeczowy ton, Marek wyraźnie odetchnął.

– Pogadalibyśmy chwilkę, co? – Krysia rozejrzała się po cichej czytelni uniwersyteckiej – Ale może nie tutaj. Mógłbyś wyjść na chwilkę?

– Dobra, czekaj, tylko sobie przechowalnię na książki załatwię. – Marek sprawnie pozbierał bałagan z biurka i powędrował ze schludną wieżą podręczników do bibliotekarza. Już po chwili siedzieli w zadymionej piwniczce kawiarenki Małgosia w Rynku.

– No, co tam, Krysiu? Mogę ci ciacho zafundować? – Uśmiechnął się do niej nieśmiało.

– Zgoda, jedno firmowe. Niby o linię dbać nie muszę, ale kto tam wie? – Krystyna odpowiedziała mu uśmiechem i wzięła byka za rogi. – Słuchaj, znasz Rysia dłużej niż ja, powiedz mi uczciwie, co się właściwie stało? I może wiesz, kto to jest Marianna?

Marek wyraźnie zagotował się w środku. Nie kluczył, nie zmieniał tematu, nie tchórzył, ale widać było wyraźnie, że jest wściekły i czuje się bardzo niezręcznie.

– Nie wiem, jak do tego doszło, ale Rysiek oświadczył, że z wami koniec, bo wraca Marianna. I wręcz zmusił mnie, żebym ci odwiózł rzeczy. Nawet taksówkę sfinansował. Powiedział, że wszystko ci wytłumaczył, i tyle. O Mariannie wiedziałem od zawsze, tylko że ten drań mnie zwyczajnie okłamał. Kiedy wyjechała, twierdził, że to koniec, bo tak się umówili. Wtedy podrywał wszystko jak leci. Kiedy was poznałem, Marianna była przeszłością. Zresztą gdybym wiedział, że to się tak skończy, nigdy bym nie dopuścił do tej znajomości. Krysiu, wybacz mi. Nigdy nie przestałbym o ciebie walczyć, ale ty byłaś z nim taka szczęśliwa. I jeszcze, na dodatek, on się ustatkował. Przy tobie przestał szaleć, nawet byłem pewien, że jest ci wierny. Dlatego dziś nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

– Marek, spokojnie. – Plątanina wątków i wyraźna skrucha Marka nie pozwalała Krystynie zebrać myśli. – Po kolei. Opowiedz mi po kolei o Mariannie i Rysiu.

– No dobra, po kolei. To słuchaj.

Opowieść Marka była prosta i banalna. Otóż Ryszard, zaręczony prawie od kołyski z równie jak on arystokratyczną Marianną, po ukończeniu szkoły średniej zdecydował się zostać i studiować we Wrocławiu. Marianna natomiast, absolwentka liceum plastycznego, postanowiła wyjechać do Warszawy na studia plastyczne. Oboje dostali się, gdzie chcieli – on dzięki protekcji, Marianna ze względu na wielki talent, którego nawet niewłaściwe pochodzenie nie mog­ło zniwelować. Prawdą jest, że kochali się bardzo. Prawdą jest, że Marianna jest nieciekawa. Za to ma wielki talent malarski, wspaniałą rodzinę i pełną akceptację rodziców Rysia. I rzeczywiście byli zaręczeni. Uroczystość odbyła się u rodziców Marianny, profesorstwa Górskich, a narzeczeni otrzymali od jego rodziców w prezencie zaręczynowym mieszkanie spółdzielcze zarejestrowane na Ryszarda. Marek, jako człowiek z gminu, nie został zaproszony, ale wie na pewno, że tak było. Potem Marianna wyjechała na studia, a Ryszard rzucił się w wir życia towarzyskiego i zmieniał panny jak rękawiczki. Najlepszemu przyjacielowi wmówił zerwanie zaręczyn, z narzeczoną spotykał się w nadmorskich kurortach latem i wszystko było świetnie. Do czasu. Do momentu, kiedy Marek, ciężki idiota, poznał dziewczynę swoich marzeń (Krystynę) z Rysiem. Wtedy przyjaciel, mimo że wiedział o wielkiej miłości Marka, poderwał mu wybrankę. I nawet się z tego powodu pobili. Ale kiedy po dwóch miesiącach kumpel nadal był z Krystyną, Marek uwierzył w jego uczciwe zamiary wobec niej i stara przyjaźń wróciła. Trwała do wczoraj. Wczoraj bowiem się okazało, że Ryszard potulnie nadal jest z Marianną, a Krystyna, owszem, miła, kochana, pomocna, ale, no cóż, kompletnie nie na miejscu. Marek jest za stary, żeby temu bałwanowi mordę obijać. A Krysi mu strasznie żal i teraz ją przeprasza.

Krystyna przetrawiła jasne i klarowne informacje Marka. Nadal nie dopuszczała do siebie myśli, że nie ma już Ryszarda. Nie ma miłości. Nie będzie wymarzonego życia we dwoje, w gniazdku, które dla nich tak szykowała. Całkowicie zignorowała deklarację uczuć Marka, który jak zbity pies czekał na odpowiedź. Dla niej ważne było tylko to, że Ryszard ją na pewno wciąż kocha. Jedyna przeszkoda to rodzice tyrani, którzy zaaranżowali arystokratyczne małżeństwo. A przecież nawet matka mówiła, że mezaliansów już nie ma. Liczy się jedynie miłość. I ona wie, że Rysio ją kocha. Tylko trzeba mu o tym przypomnieć. Poza tym Marek mówi, że Marianna nieciekawa.

– Maryś? – zapytała. – A ta Marianna jak wygląda?

– Normalnie – odparł zdziwiony – wysoka, chuda blondynka. Krótkie włosy, jakieś tam oczy, płaska trochę. Taka, wiesz, dla mnie nudna.

No, braku wiary w siebie to Krysi nie brakowało. Przecież, niestety, nie na jej inteligencję leciały te tłumy chłopaków. Właściwie jedyny, który z nią rozmawiał jak z człowiekiem myślącym, to Marek. Reszta, z ukochanym na czele, tylko prawiła komplementy. Rysio aż piał z zachwytu nad jej długimi, niesfornymi rudymi włosami. Tyle razy mówił, że jest jego piękną czarownicą. Ruda, zielonooka, z piękną figurą i ponętnym biustem. Miała to szczęście, że jak wszystkie kobiety w jej rodzinie, wyglądała bardzo młodo. Mama, dziś czterdziestolatka, wyglądała na jej starszą siostrę. Obie zgrabne, niewysokie i pełne uroku. Gdzież do niej jakiejś tam wyblakłej, wychudłej blondynce. Powolutku zaczął jej się rysować misterny plan odzyskania Ryszarda.

– Mareczku – wyszeptała przymilnie. – Zrobiłbyś coś dla mnie?

Nadzieja w jego głosie jakoś umknęła Krystynie.

– Krysiu, przecież wiesz, że ja dla ciebie…

– No to świetnie, bo widzisz ja bardzo chcę iść na Bal Medyka. Już mam kieckę i w ogóle. Tylko chyba z Ryśkiem już nie pójdę… – Roześmiała się nerwowo.

– Nie wybierałem się, bo to bal dla snobów – odpowiedział z wahaniem Marek: – Ale jeżeli tobie tak bardzo zależy, to z przyjemnością cię zapraszam. Może znów zaczniemy razem wychodzić? Tak jak dawniej. Ja wiem, Krysiu, że nie mogę na nic…

– Świetnie – przerwała mu w połowie zdania, zaprzątnięta swoim zamiarem. – To ja muszę lecieć. Dzięki za ciacho. Czekam w sobotę. Pa!

Machnęła ręką, porwała torebkę i już jej nie było.

Marek zapalił papierosa i się zamyślił. Nadal nie wiedział, co o tym sądzić. Krystyna była taka spokojna. Może Rysiek nie kłamał. Może faktycznie rozstali się w zgodzie. Tylko dlaczego sam nie odwiózł jej rzeczy. I czemu tak wypytywała o Mariannę. Jeśli się rozstali w zgodzie, to powinna o tamtej wszystko wiedzieć. Strasznie to trudne. Przez dwa lata, które dla Marka były pasmem cierpień, ci dwoje sprawiali wrażenie zakochanych. Usunął się, zszedł im z drogi. Za bardzo kochał Krysię, żeby jej komplikować życie. Może niesłusznie? Dziś w jej oczach nie dostrzegł śladu łez, cienia rozpaczy. A po prawdziwej miłości chyba powinno się rozpaczać? Nieważne, wszystko nieważne. Liczy się tylko Krysia. Kiedyś była najważniejsza. Potem, gdy Rysiek tak podle mu ją wykradł, Marek uciekł w naukę. Na dobre mu to wyszło. W środę ostatni egzamin – obrona pracy. Potem tylko dwa lata stażu i zostanie samodzielnym lekarzem. Nie miał przed sobą kariery usłanej różami jak Rysiek. Będzie musiał walczyć, ale walczył całe życie. Cieszył się, że przyjęli go na staż do przychodni rejonowej. To już pewne. Obrony się nie bał – formalność. Z pensji stażysty i bez dachu nad głową lekko nie będzie. Ale gdyby u jego boku znalazła się Krystyna? Mądra, odważna, pełna miłości. Na pewno teraz nie będzie go już chciała. Chociaż może trzeba czasu. Może trzeba walczyć. O Krysię, tak jak o wszystko. Trzeba. Będzie walczył o nią i jej serce. I pójdzie na ten durny bal dla snobów.

***

W sobotę, trzy dni po pomyślnej obronie pracy dyplomowej, Marek przyjechał po Krysię. Kiedy wdrapał się na drugie piętro kamienicy na Szewskiej, Krystyna już była gotowa. Wyglądała olśniewająco. Zielone oczy rzucały iskry, włosy szalały wokół ślicznej twarzy jak dziki rudy wicher. O, nie dla niej grzeczne nakrochmalone fryzurki, bombki czy stateczne koki. Krystyna była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Sukienkę pewnie uszyła sama. Kto inny wpadłby na połączenie zieleni z czerwienią dla rudej dziewczyny? Sukienka była niemal skandaliczna. Obcisły, zielony błyszczący gorset opinał wspaniały biust Krysi, mnóstwo zielonych satynowych halek unosiło wściekle czerwoną spódnicę. Marek stał w drzwiach, patrząc jak oniemiały na zjawisko przed nim. W ręku ściskał piękną purpurową różę. Stał i patrzył. Pani Maria podeszła do niego spokojnie i wyjęła kwiat z kurczowo zaciśniętej dłoni.

– Wstawię do wazonu, taka ładna, po co ma więdnąć. Zrobić wam herbatę czy uciekacie?

– O nie, dziękuję. – Marek odzyskał zdolność mówienia. – To niedaleko, ale chyba już pójdziemy? – zwrócił się pytająco do ukochanej.

– Lecimy, mamusiu. Nic nie rób. Życz nam dobrej zabawy. Wrócę późno, nie czekaj. – Krystyna spiesznie wkładała czerwone bolerko.

– Nie będę czekała. Jesteś pod dobrą opieką – odrzek­ła Maria i otrzymała w odpowiedzi rozczulające, pełne wdzięczności spojrzenie Marka.

Spacer na miejsce zajął im rzeczywiście pięć minut. Uniwersytecka Aula Leopoldyna rokrocznie służyła gościną zaprzyjaźnionym absolwentom akademii medycznej. Bal Medyka cieszył się dobrą sławą jako jedna z najbardziej ekskluzywnych imprez śmietanki polskiej medycyny. Tu odżywały wszystkie różnice klasowe, tak skutecznie tępione przez komunistyczną propagandę. Mogli sobie towarzysze wyklinać wrogów ludu, ale nie tu i nie tego dnia. Na tym balu stara inteligencja, arystokraci medycyny z dziada pradziada wprowadzali w świat swoje potomstwo. W zamkniętej enklawie lekarzy zawód przechodził z ojca na syna. Potomek jak najbardziej poprawnej politycznie klasy robotniczo-chłopskiej, który przez przypadek lub własny upór ukończył studia medyczne, mógł sobie być lekarzem. Ale na Balu Medyka nie widywało się takich wielu. Teoretycznie każdy absolwent miał prawo tu przyjść. W praktyce jednak Marek miał rację – na ten bal dla snobów przychodziły jedynie snoby. Reszta braci studenckiej wolała oblewać dyplom w zaprzyjaźnionych klubo-kawiarniach.

Fraki, smokingi i fraki, westchnął w duchu Marek i, podając odźwiernemu zaproszenie, wygładził swój sfatygowany garnitur z PDT. Wokół szalała elegancja bieli z czernią, niekiedy przerywana wyblakłymi różami i błękitami pastelowych kreacji panien. Własny skromny strój absolutnie Markowi nie przeszkadzał. Z dumą myślał o Krystynie. Będzie najatrakcyjniejszą, najpiękniejszą kobietą pośród zarozumiałego tłumu snobów.

Krystyna zerknęła ponad jego ramieniem do ociekającej złotem i purpurą Auli Leopoldyna. Oczywiście bywała na balach akademickich. Tylko że wszystkie poprzednie odbywały się w studenckich stołówkach przystrojonych balonikami. Nawet ostatniego sylwestra spędzili z Rysiem wśród przyjaciół właśnie na takim „stołówkowym” balu. To tutaj przeszło jej oczekiwania. Wiedziała, że wygląda wystrzałowo. Ale przecież to nie była sukienka na taką okazję! Krystyna umiała się ubrać. Zawsze umiała. Gdzieś w genach po prababkach arystokratkach miała wspaniały gust i styl. Dlatego zawsze przyciągała oczy oryginalnym, eleganckim strojem. Ten, który uszyła sobie na Bal Medyka, był fantastyczny. To miała być niespodzianka dla ukochanego. Cholera, i będzie. Dlaczego jej nie uprzedził, że na tej imprezie króluje klasyka? Zrezygnowałaby z jego ulubionych krzykliwych kolorów i przygotowała sobie stosowną błyszczącą czerń. No i poszłaby do fryzjera. A tak?! Cholera i jeszcze raz cholera. Dobrze, nie należy się przejmować. Nie przyszła tu dla tych wszystkich ludzi. Chciała odzyskać Rysia. A dla niego ta sukienka jest jak najbardziej właściwa. Przynajmniej będzie się zdecydowanie wyróżniać przy wyblakłej i nudnej Mariannie. Tak, Ryszard już jest jej. Wspierając się lekko na ramieniu Marka, Krystyna, z dumnie wysuniętą piersią, ruszyła na podbój świata.

– Zatańczymy, Krysiu? – Marek z psią wiernością spojrzał jej w oczy. Krystyna błądziła wzrokiem po sali. Wypatrzyła jasne loki ukochanego przy szwedzkim bufecie.

– Pić mi się chce – odparła szorstko – Chodźmy do bufetu, trzeba uczcić twój dyplom szampanem! – Pociągnęła Marka za sobą w stronę Rysia. Gdzieś po drodze zgubiła jego rękę. Wytrwale parła do celu poprzez falujący tłum.

– Witaj! – Delikatnie położyła rękę na ramieniu Ryszarda. Odwrócił się od osób, z którymi rozmawiał, i szeroki uśmiech zamarł na jego twarzy.

– Krystyna?! Co ty tutaj robisz? Ja…

Szok, niedowierzanie i wstyd? Czy właśnie to mówiły do niej jego oczy? Niemożliwe. To nie tak miało być. Silne męskie ramię objęło ją wpół. Marek. Wybawienie.

– Cześć, stary. Jak leci? – Marek ze swobodą zatuszował niezręczne milczenie.

– O, Marek! Jak miło, że przyszliście. Maryniu – zwrócił się Ryszard do towarzyszącej mu posągowej blondynki w lawendowych tiulach – pamiętasz Marka, prawda?

– Dobry wieczór, Marku. Cieszę się, że cię widzę po tylu latach. – Marianna podała mu końcówki palców do ucałowania. – Przedstaw nam swoją towarzyszkę.

Całe towarzystwo zwróciło zaciekawione spojrzenia na Krystynę, która tępo wpatrywała się w Rysia.

– To Krystyna Jałoch, przyjaciółka moja i Ryszarda – grzecznie odpowiedział Marek. – Krysiu, pozwól, że ci przedstawię: państwo Górscy, a to ich córka Marianna. Rodziców Rysia z pewnością już znasz.

Krystyna ogarnęła wzrokiem nobliwe towarzystwo. Tak, ojciec Rysia – elegancki, obojętny, nieobecny duchem, matka hrabianka – wąska kreska zaciśniętych ust i zimne, złe spojrzenie, Górscy – nadęci i zniesmaczeni, jakby patrzyli na psią kupkę, i Marianna – wysoka, szczupła, nienagannie uczesana, blada, ale przecież nie wyblakła. Klasyczna i elegancka. I do tego utalentowana. Boże, co ona sobie myślała! Zakręciło jej się w głowie. Nie. Nie może się poddawać. Musi porozmawiać z Rysiem. Tymczasem ten desperacko podtrzymywał konwersację.

– Tak, właśnie, Krystyna, przyjaciółka Marka – podkreślił.

Orkiestra zagrała upojne tango; Krysia, usłyszawszy swoje imię z ust ukochanego, zareagowała natychmiast.

– Dziękuję, chętnie z tobą zatańczę! – wykrzyknęła, pociągając przerażonego Ryszarda na parkiet. Marek obejrzał się za nią ze zdumieniem.

– Marianno – zapytał z galanterią – czy masz ochotę na taniec?

– Wybacz – Marianna, obrzuciwszy czujnym spojrzeniem jego garnitur, podała tyły – ale muszę się odświeżyć.

Po czym oddaliła się godnie w towarzystwie matki i przyszłej teściowej.

Krystyna wtuliła się w ramiona Rysia.

– Kochany, kochany! – wyszeptała mu do ucha – Po co to wszystko? Przecież wiesz, że ci wybaczę. Rozumiem cię jak nikt na świecie! Oni cię zmuszają. Ale nie bój się! Ja cię ochronię. Przecież wiem, że mnie kochasz.

Ryszard w panice odprowadził wzrokiem narzeczoną i matkę.

– Ależ tak, Krysiu. Bardzo cię kocham, jednak zrozum, nie mogę postąpić wbrew rodzinie. Możemy się oczywiście spotykać. Ale pomyśl, jeśli się nie ożenię z Marianną, to wszystko przepadnie! Mieszkanie, dochody, kariera – wszystko. Nie mogę tego tak rzucić. Nie kocham Marianny, tylko ciebie. Wiesz przecież, moja ty czarownico.

– Rysiu, po co nam ich pieniądze? Nie bój się, ja przecież zarabiam. Poradzimy sobie. Potem skończysz staż i dostaniesz posadę. Wytrwam do tego czasu.

– Krystyna, przecież to głupota. Bądź mądra! Po co z tego wszystkiego rezygnować? Kocham tylko ciebie, to ci nie wystarczy? Będziemy razem. Nie musimy z niczego rezygnować. Ślub w sierpniu, ale potem Marianna jedzie na studia do Włoch i Francji. Ma już paszport i wizy. Będziemy znowu mieli nasze gniazdko. Ja zrobię staż i dostanę od ojca prywatną praktykę. Już wszystko załatwione.

– Co ty mówisz, Rysiu?! Przecież ona wróci jako twoja żona. A ja? Co ze mną? A rodzina, dzieci, jak to sobie wyobrażasz!? – Z przerażeniem słuchała obłudnych planów ukochanego.

– Krysiu, kocham cię! – Rysio dyszał z pożądania. – Ale po co od razu wszyscy mają wiedzieć? Będzie jak dawniej, cudownie, zobaczysz. A jak ona wróci, to coś wymyślimy.

– Może kiedy ona wróci, to będziemy się spotykać w hotelu? – zapytała spokojnie. Każdy mięsień drgał w niej z obrzydzenia.

– No właśnie, na przykład w hotelu – brnął nieświadomy Rysio. – Wszystko da się zorganizować.

Jego ręce błądziły pod bolerkiem w poszukiwaniu jej piersi. Krystyna zaczęła się dusić. Jestem strasznie głupia, pomyślała. To nie matka jest nieżyciowa, tylko ja. Rozpacz i żal po stracie ukochanego stopniowo zmieniały się we wściekłość. Wściekłość na samą siebie. Za ślepotę. To miłość jest ślepa. Prawda. Miłość ślepa, a ona głupia. Niezłe połączenie! Jeszcze nie ucichły dźwięki upojnego tanga, kiedy gwałtownie odepchnęła swojego partnera.

– Nigdy więcej mnie nie dotykaj! Brzydzę się tobą! I żal mi Marianny.

– Ależ, Krysiu, ty jej chyba nie powie…

Uciekła od niego. Biegła przez całą salę, przepychała się pośród nieznajomych rozbawionych ludzi, usiłując zapanować nad łzami złości. Jak wicher przemknęła przez szeroki hol, wpadła do damskiej toalety i skuliła się w kabinie. Wtedy popłynęły pierwsze łzy.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Przed drzwiami kabiny rozległy się damskie głosy.

– No wiecie?! To skandaliczne! Przecież ona jest taka wulgarna.

– Słyszałaś, przecież to kochanka Marka. Czegóż wymagać od kogoś z takiej rodziny?

– Nie bądź niesprawiedliwa, mamo. Marek jest bardzo sympatyczny. Przecież tyle lat się przyjaźnią z Rysiem. Nawet twój mąż mówił, że to wartościowy chłopak.

– Mój mąż jest idiotą. Ci partyjni koledzy już całkiem go zindoktrynowali. Lubię, Maryniu, kiedy mówisz do mnie „mamo”, to takie miłe.

– No, w końcu za dwa miesiące będziesz jej drugą matką – odezwał się trzeci głos – ale ta dziewczyna! Niesmaczne. Jak w ogóle mężczyzna może się z taką zadawać? Jest niesłychanie pospolita, masz rację, wulgarna. No, chyba że służy Markowi tylko do łóżka, wtedy to zrozumiałe. Ale po co ją zabierał między ludzi…

Wyszły. Trzy żmije. Dobrze, że wyszły. Łzy popłynęły gwałtownym strumieniem. Podłe, podłe, podłe! Jaki ten świat podły. Podłe żmije! A najpodlejszy Rysiek. On myślał, że zgodziłaby się być jego kochanką, jego służącą i dziwką, kiedy żona nie patrzy?! Jak śmiał?! Twierdzi, że ją kocha. Podły! Nigdy nie będzie jej miał. Ślub w sierpniu? Dobrze.

Krystyna stanęła przed lustrem. Ujrzała rozmazany makijaż, burzę włosów i zimne spojrzenie. Twarde, okrutne spojrzenie kobiety, której wyrządzono krzywdę. Nie ja! Nie mnie! Nie pozwolę! Starannie umyła twarz, poprawiła rozmazany makijaż. Przeczesała palcami grzywkę. Była gotowa.

– Mareczku! – Odnalazła go w tłumie.

– Krysiu, zgubiłem cię gdzieś. O Boże, co ci się stało? Płakałaś? Skrzywdził cię kto?

Marek gorączkowo odgarniał jej włosy z czoła.

– Nie, Mareczku, wszystko w porządku. – Przytuliła się do niego całym ciałem. – Wpadło mi coś do oka i musiałam wypłukać, bo bolało. Zawieruszyłam ci się, bo siedziałam w toalecie. Przy okazji zmyłam cały makijaż i wyglądam jak poczwara.

– Nieprawda, jesteś piękna. – Marek nieśmiało oddał uścisk.

– Ale czuję się niepięknie. I na dodatek miałeś rację. To bal dla snobów, chodźmy stąd!

Marek uśmiechnął się z czułością. Jego Krysia. Za tę chwilę, kiedy mógł trzymać ukochaną w objęciach, oddałby całe swoje życie. Tak, na pewno będzie o nią walczył. Co z tego, że była z Rysiem? To chwilowe zauroczenie. Kocha ją. Taki drobiazg tego nie zniszczy. Będzie jego żoną i z czasem też go pokocha. Już on się o to postara.

– Dobrze, Krysiu. Chodźmy, odwiozę cię do domu.

– Taki ładny wieczór. – Krystyna miała swoje plany. – Pospacerujmy. Dawno nie gadaliśmy. Chcesz? W końcu trzeba jakoś uczcić ten twój dyplom.

– Oczywiście, że chcę! – Marek był zachwycony, wszystko szło tak, jakby to sobie wymarzył. – Możemy posiedzieć w Małgosi, jeśli chcesz. Zawsze nam się tam cudownie gadało.

Poszli. Pierwsze wino, drugie, trzecie. Migoczący blask świec i migoczące oczy Krystyny. Opowiadał jej o wszystkim. O pediatrii, wymarzonej pracy, o swoich pasjach, rodzinie. Słuchał o śmiesznych przygodach pierwszoklasistów. Słuchał o planach na życie, takich poważnych, uczciwych jak jego własne. Trzymał Krystynę za rękę. Utonął w jej zielonych oczach. Nawet nie wiedział, kiedy objęci wpół szli przez rynek w stronę jego stancji. Wszystkie kafejki już dawno były pozamykane, kiedy Krystyna powiedziała:

– Nie chcę jeszcze się z tobą rozstawać. Chodźmy do ciebie. Robi się chłodno.

Otulił ją wyświechtaną marynarką i jak królową wprowadził na poddasze, do wynajmowanego pokoiku. Tulił ją nieśmiało, całując wspaniałe włosy, pachnące czerwcowym wieczorem. Oddała pocałunek. Potem drugi, trzeci…

Obudził się pierwszy. Jego pokój, wypchany po brzegi książkami, zawsze rano wydawał się brzydki, ale dziś nagle wypiękniał. Plama rudych włosów rozświetlonych pierwszymi promieniami słońca była najpiękniejszą ozdobą. Marek zaczął całować ją po plecach.

– Krysiu, kochanie…

Przeciągnęła się i mruknęła rozkosznie.

– Krysiu, wstawaj! Twoja mama mnie zabije.

– Dzień dobry. – Ziewnęła szeroko. – No chyba masz rację. Zabiją cię. Jeszcze nigdy nie nocowałam poza domem.

– No a Rysiek? – To durne pytanie wymknęło mu się naprawdę niechcący.

– Jak śmiesz? – Krystyna stała się uosobieniem furii. – Jak możesz mi w tej chwili wypominać Ryśka? Co to ma być? Uważasz mnie za dziwkę czy puchar przechodni? Jestem tu nie dlatego, że nie ma Ryśka, tylko dlatego, że chciałam być z tobą. – Rozpłakała się żałośnie.

– Krysiu, skarbie, przepraszam! – kajał się Marek. – Nie chciałem, wybacz mi! Rysiek się nie liczy! Nigdy nie będziemy o nim rozmawiać. Przecież wiesz, że zawsze chciałem być z tobą. To się stało tak nagle, ale uwierz mi, kochana. Proszę, nie płacz! Już dwa lata temu chciałem cię błagać. Tyle lat jestem twoim cieniem. Krysia! Krysia! Proszę, ja … – Ukląkł przed rozszlochaną dziewczyną. – Krysiu, błagam, zostań moją żoną! Wiem, że to takie nagłe. Ale ja tego pragnę od kilku lat. Będę o ciebie dbał i kochał cię do końca życia. Proszę, nie mów „nie”. Zastanów się. Ja poczekam, ile będzie trzeba. Krysiu?

Mokre od łez rzęsy uniosły się, ukazując poważne, pełne satysfakcji zielone oczy.

– Nie musisz czekać – odpowiedziała spokojnie. – Wyjdę za ciebie. W lipcu.

Marek zastygł ze zdumienia na klęczkach. Krystyna wstała z łóżka i zaczęła się szybko ubierać. Mówiła głośno i dobitnie:

– Przyjdź dzisiaj o osiemnastej z pierścionkiem. Uprzedzę rodziców. W urzędzie zarejestrujemy się w poniedziałek.

Marek zerwał się pełen radości. Chwycił ją w objęcia i zakręcił w koło.

– Krysiu, ukochana! Dziękuję. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Kocham cię! Kocham, kocham…

– Postaw mnie, wariacie. Muszę zmykać, bo jeszcze mi rodzice zabiją narzeczonego przed zaręczynami! – roześmiała się.

– Ale, Krysiu… – Marek wreszcie uwierzył, że to nie sen. – Moja matka. Ona powinna być ze mną. Nie zdążę przecież jej przywieźć. I pierścionek… Krysiu kochana, powiedz, że to prawda, że ja nie śnię. Krysiu, Krysiu…

– Marku, nie śnisz. Zostanę twoją żoną. Naprawdę muszę już iść. Do osiemnastej.

Wycisnęła na jego policzku delikatny pocałunek i już po chwili słyszał tupot jej obcasów na drewnianych schodach.

Matka Marka, wojenna wdowa, mieszkała samotnie w Oleśnicy. Ciężko jej było samej syna wychowywać. Udało się. Teraz jest dumna, że Marek będzie lekarzem. Jak się ucieszy, że syn dostanie tę żonę, którą chciał. Tyle razy mówił jej o Krystynie. Tylekroć go pocieszała, gdy w życiu dziewczyny pojawił się Rysiek. Wie o niej wszystko, zna ją na pamięć z opowiadań Marka. Ucieszy się i pokocha Krysię. Życie już tyle razy kopało Marka. Musiał zawsze o wszystko walczyć. Zaczął w ciężkich powojennych czasach, jako ośmiolatek. Uczył się i pomagał gospodarzom w polu. Imał się każdej pracy. Dla matki. Samej było jej ciężko. Schorowana. Wojna zabrała jej męża, gruźlica – dwójkę dzieci. Chciała, żeby nauczył się zawodu. Wszystko jedno jakiego, żeby szybko poszedł do pracy. Ale on się uparł. „Będę lekarzem – powiedział. Żeby już żadne dziecko nie umarło na gruźlicę, mamuniu. Żeby już żadna matka nie cierpiała”. Zrozumiała, zacisnęła zęby i wytrwali. Zresztą z czasem robiło się coraz łatwiej. Marek miał zawsze złote ręce, nie było rzeczy, której by nie zreperował. Sąsiedzi przynosili mu wszystko, od popsutych zelówek po zegarki. I naprawiał. Sam połatał dziury w dachu, poprawił tynki. Sam robił meble i szył ubrania. Nie bał się żadnej pracy. Matka promieniała z dumy, patrząc na niego. Miał jechać w środę, zawieźć jej dyplom i posiedzieć trochę w domu. Nie szkodzi, pojedzie dzisiaj. Do osiemnastej zdążą wrócić. Tylko ten pierścionek…

***

Krystyna dotarła do domu po siódmej. Maria chyba czekała pod drzwiami, bo Krysia nie zdążyła włożyć klucza w dziurkę, kiedy te się uchyliły i mama z palcem na ustach pogoniła ją do jej pokoju.

– Cii. Ojciec dopiero wstał. Jeszcze nie wie, że cię nie było. Rozbieraj się i do łóżka! Porozmawiamy później – szepnęła. Zamknęła bezszelestnie drzwi i poszła do kuchni robić śniadanie. Pewnie za godzinkę „obudzi” Krysię.

Krystyna nie dopuszczała do siebie bólu. Nie. Ten płacz w toalecie musiał wystarczyć. Nie będzie więcej rozpaczała. Musi być silna. Musi wytrwać. Będzie kłamać. Okłamie matkę. Okłamie ojca. Okłamie Marka. Okłamie wszystkich dookoła. Będzie najszczęśliwszą narzeczoną na świecie. Będzie miała najwspanialszy ślub. I będzie szczęśliwa na przekór wszystkim. Na przekór Ryśkowi. Teraz mu pokaże! Teraz się dowie, co to znaczy kochać i nie móc być kochanym. W życiu trzeba dokonywać wyborów. On wybrał Mariannę. Ona, Krystyna, wybrała zemstę. W lipcu wyjdzie za Marka. Żadnej rozpaczy po utraconej miłości. Dała wszystko i o nic w zamian nie prosiła. Tylko o miłość. Dawała i dawała. A dostała tylko okrutne poniżenie. Teraz się zemści. Na Ryśku i na wszystkich. I nigdy więcej miłości! Nic nie da, będzie tylko brała. To matka zawsze była ta dobra. Skacze wokół ojca jak fryga, gotuje, pierze, prasuje, podtyka pod nos. I co dostaje w zamian? Nic. To ona walczy o względy ojca. A on nic dla niej nie robi. Tylko siedzi wieczorami w domu i jest. Nie będę taka jak ona, myślała zbuntowana. Postępowałam tak jak mama, dbałam o Ryszarda, dawałam mu wszystko. A on wybrał tę całą Mariannę, która dla niego niczego nie chce poświęcić. Co z niej za żona, zostawia męża po ślubie samego i jedzie sobie do Włoch? Artystka! Mówi: „chcę to czy tamto” i świat rzuca jej wszystko do nóg. Też będę taka. Jeśli nie zacznę się sama szanować, nikt mnie nie będzie szanował. Dosyć poświęceń! Koniec z miłością! Matka nie miała racji, nie wolno się poświęcać dla miłości.

***

Ojciec, kompletnie niezorientowany w życiu uczuciowym Krystyny, trochę kręcił nosem, że przyszły zięć ma przyjść tak znienacka. Matka jednak szybko rozwiała jego wątpliwości, spokojnie tłumacząc, że zna przecież Marka od lat jako kolegę Krysi, a skoro młodzi zdecydowali się na zaręczyny na tym wspaniałym wczorajszym balu, to chyba i lepiej, że od razu chcą się szczęściem podzielić z rodzicami. A Marek jest dobrym człowiekiem i nie ma co wybrzydzać. Tak powiedziała z kamienną miną i ojciec się odczepił. Ale matka niestety nie. Dorwała Krysię po obiedzie, kiedy ojciec uciął sobie tradycyjną niedzielną drzemkę.

– Córeczko, co ty robisz? – Załamała ręce.

– Wychodzę za mąż – burknęła ze złością Krystyna. – O co ci, mamo, właściwie chodzi? Miliony razy mi powtarzałaś, jaki to Marek jest dobry. I co? Nagle ci nie odpowiada?

– To nie Marek mi nie odpowiada – odrzekła cicho Maria. – Zawsze chciałam, żeby trafił ci się dobry mąż – właśnie ktoś taki jak on. Tylko chcę wiedzieć, czy ty go kochasz, córeczko? Zrozum, tak łatwo kogoś skrzywdzić. Ten chłopak świata za tobą nie widzi, kocha cię od tylu lat… A ty? Jeszcze wczoraj kochałaś Ryszarda. Nie wiem… Bez miłości życie się nie liczy. A czyjaś krzywda zawsze wraca… Pomyśl…

– Mamo, daj spokój. – Krystyna zerwała się z krzesła – To moje życie, nie twoje! I dokąd ta twoja miłość ciebie zaprowadziła? A może ja tak nie chcę?! Nie robię mu żadnej krzywdy. Wychodzę za niego, spełniam jego marzenie! Moje marzenia miałaś w nosie. Nigdy mnie nie rozumiałaś. A poza tym – tak, kocham Marka i wychodzę za niego! Koniec! Nie wtrącaj się.

Wybiegła z kuchni, czując złość. Jak mama śmie ją oceniać? Czyjaś krzywda, też coś! Nikogo nie krzywdzi – tylko robi Markowi łaskę, że zgadza się za niego wyjść. Zamknęła się w swoim pokoju, włączyła gramofon. „Gdy mi ciebie zabraknie…” – popłynęły słowa Ludmiły Jakubczak. Zabrakło, pomyślała. I dobrze. Mam nauczkę. Już nigdy niczego nie będzie mi brakować.

Marek przyjechał punktualnie z pięknymi kwiatami dla Marii i Krystyny. Jego matka, drobna, spracowana kobiecina cieszyła się szczęściem syna. Przywitała się grzecznie z rodzicami Krysi. Maria patrzyła na nią z zastanowieniem i już chciała coś powiedzieć, kiedy mama Marka objęła dziewczynę jak ukochaną córkę. Była taka dobra, taka szczera, że Krysi przez chwilę zrobiło się nieswojo. Szybko odsunęła to niemiłe uczucie. Na pięknym mahoniowym stole pojawiły się szklanki z herbatą i ciasto, miła rozmowa w pogodnej atmosferze odsunęła wyrzuty sumienia. Maria była jakaś dziwnie cicha. Krystyna pomyślała, że to po nieprzyjemnej poobiedniej rozmowie. A potem nadszedł ten wielki moment. Marek chrząknął, wstał i skłonił się przed jej rodzicami.

– Pani Mario, panie Stanisławie, chciałbym prosić was o zgodę i błogosławieństwo – tu ukląkł przed Krystyną – bo właśnie pragnę prosić waszą córkę o rękę. – Krysiu – zwrócił się do niej – od lat cię kocham, wiesz o tym. – Wyciąg­nął z kieszeni jakiś mały przedmiot. – Ten pierścionek jest w mojej rodzinie od niedawna. To jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie mamy. To namacalny dowód, jak wielka potrafi być miłość, bo należał do kobiety, która poświęciła wszystko dla miłości. Przyjmij go, proszę, jako dowód moich uczuć. Proszę zostań moją żoną, a ja obiecuję ci, że będziesz moją królową. Niewiele mogę ci dziś ofiarować, ale całe moje serce, cała moja przyszłość leży w twoich rękach. Krysiu, czy wyjdziesz za mnie?

Krystyna ze zdumieniem patrzyła na rozmigotane cudo na swoim palcu. Boże, czy ten kamień to diament? Był olbrzymi, otoczony gwiaździstymi szafirami. Wspaniały! Jablonex chyba nie może aż tak błyszczeć?

– Jaki piękny… – westchnęła. – Tak, Marku, oczywiście zostanę twoją żoną – dodała szybko.

Wszyscy oprócz niej mieli łzy w oczach. Marek wstał, uroczyście pocałował ją w czoło. Uścisnął rękę ojca i pocałował dłoń matki. Jego mama przytuliła Krystynę i powiedziała z radością:

– Witaj, córuchno, w rodzinie.

Usiedli przy stole. Krystyna z podziwem przyglądała się niezwykłemu pierścionkowi na swojej dłoni.

– Marku, skąd wziąłeś takie cudo?

Marek uśmiechnął się do matki. Przez ułamek sekundy przemknęła mu przez głowę niezwykła myśl. Tak, ten pierścionek ma w sobie tyle miłości. Jedyne zabezpieczenie jego mamy na starość. Jedyna rzecz, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Bez słowa i bez żalu oddała mu go dziś rano dla ukochanej Krysi. Zrobiła to z miłości. A dramatyczna historia tego szlachetnego okruchu węgla, wtopionego w złotą obrączkę, to w końcu też dzieje miłości… Nie, niech matka opowie tę dziwną historię… Jest taka skromna, nieśmiała… niech choć ta opowieść sprawi, że to ona znajdzie się w centrum uwagi.

– Byłem, Krysiu, sześcioletnim dzieciakiem, kiedy ten pierścionek trafił w nasze ręce – zwrócił się do narzeczonej – ale lepiej niech mama o tym opowie…

I drobniutka, siwa, cicha kobiecina zaczęła mówić:

– To było w lutym czterdziestego piątego. Mój mąż już nie żył, zabili go w lesie. Dopiero co się dowiedziałam. Marek był mały, a ja byłam wściekła na Niemców, na kolaborantów, na cały świat. Niemcy uciekali. Z całej Generalnej Guberni uciekali na Śląsk i do Saksonii. Bali się nas, dranie. W ciężarówkach, końmi – różnie. Z ukradzionymi obrazami, biżuterią, całym majątkiem. Durnie, zabierali wszystko, oprócz jedzenia. Jeszcze byli panami, ale ludzie już się buntowali. Chłopcy z lasu napadali ich po drodze. A my chowaliśmy wszystko, co mieliśmy. Nawet jak ktoś miał rzepę czy ziemniaki, nie dawał draniom. Niektórzy sąsiedzi za taką odmowę stracili życie. Ja musiałam żyć, miałam Marka. Bałam się, ale samotnej kobiecie z dzieckiem łatwo wierzyli, że nic nie mam. Dopóki nie przyjechał tamten szkop. Uciekł spod Poznania, z dwiema małymi dziewczynkami i młodą kobietą, Polką. Przylazł bez niczego, bez jedzenia, bez walizek i wyrzucił mnie z chałupy. Nie pytał – zatrzymał się jak na swoim. Wiedziałam, że jedzenia nie znajdą, bo dobrze wszystko schowałam – dla Mareczka. Ale tej szkopskiej dziwce nie darowałam. Doniosłam na nią chłopakom z lasu. Złość mną kierowała i zemsta. Źle zrobiłam, ale o tym dowiedziałam się później. Przyszli w nocy i go zabili. Dzieci, znaczy te dwie dziewczynki, oszczędzili. A kobietę… To były straszne czasy. Wtedy myślałam: dobrze jej tak… Przeżyła… Pobili ją strasznie, ogolili włosy. Zamiast twarzy miała krwawą maskę. Ale przeżyła. Mieli zabrać ją i dziewczynki i porzucić na drodze, żeby na mnie podejrzenie nie padło w razie czego. Jej i tak śmierć była pisana, a te niemieckie dzieci pewnie by któryś z uciekinierów przygarnął. Tak miało być. Jednak tego samego dnia przyszła do mnie starsza dziewczynka. Trafiła z powrotem, odnalazła drogę, nie wiem jak. Po niemiecku tylko mówiła, ale zrozumiałam. Zaprowadziła mnie pod las. Wojna zabrała wielu ludzi, mojego męża też. Pomyślałam, że co te dzieci szkopskiej dziwki winne, że ona suka. Poszłam chociaż je uratować. Ale ona żyła… ledwo, ledwo, ale żyła. Nie wiem, czemu potem po nią wróciłam. Naprawdę poszłam tylko po dzieci. Przecież jej nienawidziłam. Ale w końcu zabrałam ją do domu. Kiedy te dwa małe chuchra siedziały już z Markiem przy kuchennym piecu, młodsza powiedziała ślicznym, słodkim, sepleniącym głosikiem: „Chcę do mamusi”. Po polsku powiedziała. A Mareczek popatrzył na mnie tak dziwnie. Byli w tym samym wieku mniej więcej. Położyłam dzieciaki spać, wzięłam sanki, takie do wożenia ziemniaków, ze skrzynią drewnianą, no i pojechałam po trupa, jak myślałam. Żeby dzieci chociaż wiedziały, gdzie matki grób mają. Jednak ona żyła. Po tygodniu doszła do siebie. Była sina, zielona, łysa, wyglądała jak potwór. Ale mogła chodzić i mówić. Nie, nie tłumaczyła się, powiedziała tylko, że starsza dziewczynka to Niemka, a młodsza to jej córka. Zabrała obie i poszła w stronę Wrocławia. Odeszła nocą, z jednym dzieckiem uwiązanym jak tobołek na plecach. Drugie prowadziła za rękę. Dopiero nazajutrz to znalazłam. Pierścionek zawinięty w list napisany na kawałku koszuliny, nie wiem czym, chyba krwią!? W moim domu nie było ani atramentu, ani papieru. List wyblakł, zginął mi gdzieś… Minęło ponad dwadzieścia lat, ale do dziś pamiętam słowo w słowo, to, co było napisane pięknym, pańskim charakterem pisma na kawałku płótna. „Zachowaj ten pierścionek. To prawdziwy diament. To nie szaber. Jest w mojej rodzinie od pokoleń. Przechodził z matki na córkę jako dowód miłości i przebaczenia. Teraz należy się Tobie. Za to, że moja córka pozna matczyną miłość. Uratowałaś życie moje i mojej córki. Dziękuję Ci i wybaczam”. Nie znam historii tej kobiety ani historii pierścionka. Nie wiem, czy była niemiecką dziwką, czy podły los ją wplątał w tarapaty. Wiem tylko, że wiedziała o tym, że to ja nasłałam na nią leśnych, i wybaczyła. A wybaczyła mi, bo miłość matki była silniejsza niż nienawiść za zło. Różnie nam się w życiu z Mareczkiem plotło. Czasami było ciężko, ale tego pierścionka nie sprzedałam. Bo widzicie, to nie jest zwykłe świecidełko, nawet jeśli cenne. Dla mnie to symbol prawdziwej miłości. Może jestem głupia, stara i naiwna, ale jak dziś Mareczek przyjechał po mnie i powiedział, że Krysia go zechciała, to od razu wiedziałam, że trzymałam ten pierścionek tyle chudych lat właśnie dla niej. Dla jego wielkiej, prawdziwej miłości.

Staruszka zakończyła swoje opowiadanie i umilkła. W pokoju zrobiło się cicho. Wszyscy siedzieli zamyśleni. Marek patrzył z miłością na swoją Krysię. Jego matka spoglądała na oboje błyszczącym wzrokiem. Ojciec, kiwając się na krześle, popijał herbatę. Krystyna bez słowa wpatrywała się w swoje dłonie. A Maria? Maria siedziała nieruchomo z przymkniętymi oczami. Jej umysł wypełniała jedna myśl: Nie poznała mnie. Dzięki Ci, Boże. Nie poznała mnie. Uniosła powieki i spojrzała kątem oka na zaręczynowy pierścionek błyszczący na palcu jej córki. Nie musiała się przyglądać, znała go od dawna. Wielki brylant otoczony plejadą gwiaździstych szafirów. Jedyny na świecie. Niepowtarzalny. Jej dziedzictwo, jej przekleństwo. Wrócił.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI