Zalotnice i wiedźmy - Joanna Miszczuk - ebook + audiobook

Zalotnice i wiedźmy audiobook

Joanna Miszczuk

4,6

Opis

Drugi tom sagi „Sekret dziedzictwa”. Kontynuacja fascynujących losów bohaterek powieści „Matki, żony, czarownice”.

„Pochodzimy ze wspaniałego rodu. Nasze prababki były mądrymi, a niekiedy znanymi i wielkimi kobietami. Miały cudowną moc, która pozwalała im pomagać ludziom. Ta moc wywodzi się z miłości. Dlatego jeśli przydarzy Ci się coś dziwnego lub magicznego, nie obawiaj się, kochanie. To tylko miłość, to część naszego dziedzictwa”.

„Zalotnice i wiedźmy” to książka o miłości, pasjach życiowych i wielkiej tajemnicy. To historia zwyczajnej kobiety z rodu kobiet niezwykłych. Ich inteligencja, ambicja i głód wiedzy miały zapewnić im sukces. Ale nie zawsze tak było. Główna bohaterka, Asia, zmuszona sytuacją życiową, wyjeżdża z córką do Berlina, gdzie jeszcze raz zaczyna wszystko od nowa. Sprawy układają się pomyślnie, do czasu gdy w jej bezpieczne, spokojne życie wkracza były mąż. W tym samym czasie dzięki dokumentom odziedziczonym po prababce Lavernie Asia poznaje zaskakujące losy kolejnych kobiet ze swojej rodziny. A są to historie pełne niespodzianek, namiętności i pasji. Historie, przez które – jak mantra – przewija się prawdziwa, wielka miłość… Czy jest też pisana Asi?

Joanna Miszczuk (ur. 1964) – wrocławianka duchem, choć rzadko ciałem. Z wykształcenia pedagog, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodów ma wiele. Mieszkała w Niemczech, Francji i Polsce. Mówi czterema językami. Od 2009 roku mieszka i pracuje w Berlinie. Matka dorosłej córki. Jest autorką powieści obyczajowych z rozbudowanymi wątkami historycznymi i silnymi postaciami kobiecymi: „Matki, żony czarownice”, „Zalotnice i wiedźmy”, „Córki swoich matek”, „Wyspa”, „Nefrytowa szpilka” i „Dwie rodziny”.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 1 min

Lektor: Czyta: Anna Szawiel
Oceny
4,6 (499 ocen)
349
110
33
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EdytaTab

Nie polecam

zwczelo sie pieknie . Skonczylo nudà
10
KateMoon-35

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła, choć ta w których cofamy się w czasie jest bardziej fascynująca
10
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
lidialesniak

Nie oderwiesz się od lektury

Przepadłam
00
Poirot80

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lektura. Nie mogłam się oderwać
00

Popularność




Copyright © Joanna Miszczuk, 2013, 2023

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

fot: archiwum M. Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Mariola Będkowska

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8352-613-3

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Pamięci moich ojców,

Marka i Wiktora

Podziękowania

Serdecznie dziękuję mojej rodzinie i przyjaciołom za wiarę we mnie.

Irenie, Zuzi i Uwe za miłość. Hani, Mieciowi i Jeannette za przyjaźń. Kamisi, Joli, Kasi, Heniowi i Małgosi za rodzinę.

Moim Czytelnikom za codzienną motywację i cudowne pytania, dzięki którym wiem, że piszę dla was. Recenzentom moich powieści za doping.

Joli Jasik, która absolutnie nie jest adresatką moich książek, jednak jej dociekliwość i upór zmuszają mnie do myślenia. Oby nigdy nie zabrakło nam tematów do „kłótni”, Jolu.

Ani Khalidi „Colgate” za Casablancę.

Wszystkim pracownikom Wydawnictwa Prószyński, a zwłaszcza pani Annie Derengowskiej i pani Ewie Witan, których praca sprawiła, że ta opowieść cieszy się Państwa zainteresowaniem.

Od autorki

Cała treść tej książki jest jedynie fantazją autorki. Niekiedy pojawiają się w niej nazwiska osób znanych z kart historii. Życiorysy, które im przypisuję, są jednak wyłącznie moim wymysłem. Pozwoliłam sobie przystosować mowę i gramatykę zamierzchłych wieków do współczesnych form, dzięki czemu, mam nadzieję, łatwiej się czyta fragmenty historyczne. Wybaczcie mi, Szanowni Czytelnicy, to niewinne oszustwo.

Kamisiu, mój Kochany Skarabeuszku,

Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że mnie zabrakło. Ale nawet jeśli już nie mogę zrobić tego osobiście, to właśnie w ten sposób, dzięki temu listowi, przypominam Ci, że kocham Cię najbardziej na świecie i zawsze będę przy Tobie, bo taka wielka miłość jak moja do Ciebie, jak miłość matki do córki, nie znika i trwa zawsze, nawet jeśli matki nie ma już blisko.

Zanim dorośniesz i dostaniesz spadek po naszej babci Lavernie, który ja sama otrzymałam dopiero w 2009 roku i zapisałam Ci w testamencie, już teraz muszę Ci zdradzić ważną rodzinną tajemnicę.

Pochodzimy obie ze wspaniałego rodu. Nasze prababki były mądrymi, a niekiedy znanymi i wielkimi kobietami. Posiadały cudowną moc, która pozwalała im pomagać ludziom. Ta moc wywodzi się właśnie z miłości. Dlatego jeśli przydarzy Ci się coś dziwnego lub magicznego, nie obawiaj się, kochanie. To tylko miłość, to część naszej schedy.

Zaczęło się to wszystko od naszej prapraprababki Marii, która spłonęła na stosie jako czarownica… Ojcem jej córki Róży był znany inkwizytor, czyli człowiek, który tropił i zabijał czarownice…

Choć może zaczęło się to wcześniej? Z pewnością. Ale historie tych wszystkich wspaniałych kobiet poznasz, kiedy będziesz pełnoletnia. Wówczas otrzymasz od naszych paryskich notariuszy swój spadek. Pamiętaj, kochanie, że najważniejszą jego częścią jest historia naszej rodziny. Nie pozwól nigdy, aby te tajemnice ujrzały światło dzienne, chroń je dla przyszłych pokoleń.

Kocham Cię, maleńka, i zawsze będę czuwała nad Tobą.

Zaufaj sobie, wierz własnej intuicji i nigdy nie obawiaj się swojego daru. Jeśli kiedykolwiek opadną Cię wątpliwości lub strach, niezależnie od tego, gdzie i z kim będziesz, ze WSZYSTKIM możesz się zwrócić do babci Krystyny lub do Andre. On jest naszym notariuszem i on jedyny zna całą historię naszego rodu. On i babcia Krysia pomogą Ci zawsze, ufaj im kochanie tak jak mnie.

I nie płacz, jestem przy Tobie i kocham Cię

Mama

(List Joanny Góreckiej do córki, złożony w kancelarii notarialnej Gautier i Synowie w lutym 2010 roku, z zaleceniem natychmiastowego przekazania adresatce w razie śmierci autorki przed uzyskaniem przez córkę pełnoletności. Na mocy sporządzonego jednocześnie testamentu Joanna Górecka przekazywała cały spadek po Lavernie von Metternich, w którego skład wchodziła rezydencja St. Germain Bersolys w Paryżu oraz dokumenty i pamiętniki rodzinne, swojej córce Kamili Marii Góreckiej w dniu ukończenia przez nią wieku dwudziestu pięciu lat).

Asia, luty 2010, Paryż

Logika podpowiadała, że paryski świt w lutym powinien być szary i ponury. Logika sobie, a fakty sobie… Obudziła mnie przejrzysta biel za oknem. Śnieg sypał gęstą ścianą białego błyszczącego konfetti. Nie wiem, może go rozświet­lało słońce zawieszone gdzieś hen nad śnieżnymi chmurami? Cokolwiek by to było, z pewnością nie byłam to ja! Nie czułam się ani trochę rozświetlona wewnętrznym ogniem miłości. W sypialni mojego apartamentu w Bersolys St. Germain posapywał przez sen André, mój paryski notariusz, mój paryski kochanek. Spędziliśmy razem noc, więc chyba ten pierwszy raz już się liczy i powinnam się oswoić z myślą, że właśnie mam kochanka. Termin rozprawy rozwodowej z Piotrkiem został wyznaczony na koniec lutego, co oznacza, że jestem jednak, choć teoretycznie, mężatką z kochankiem. Może ja jestem przedpotopowa, może i mam moralne prawo żyć jak kobieta wolna, ale jakoś wcale nie zachwyca mnie ta sytuacja. Zresztą, kto wie, może na mój minorowy nastrój wpływa fakt, że ta noc wcale nie okazała się zachwycająca. Było miło i przeciętnie. Bez fajerwerków. Żadnych porywów serc, żadnych uniesień szalonych, żadnego dzikiego seksu. Jak już, jakkolwiek by było, w miarę przyzwoita, mężatka bierze sobie kochanka, to chyba coś z tego powinna mieć?

Gdzieś kiedyś wyczytałam, zapewne w jakimś idiotycznym kobiecym piśmie w poczekalni u dentysty, że jeśli partnerzy są zgrani w tańcu, to doskonale się komponują również w sypialni. Zawsze miałam wrażenie, że te wszystkie tak zwane pisma kobiece kantują czytelniczki. André tańczy fantastycznie… Jest fenomenalnym kompanem do zabawy, interesującym rozmówcą, dysponuje rozległą wiedzą z tak wielu różnorodnych dziedzin, że niekiedy czuję się przy nim zwyczajnie niedouczona, do tego jest dżentelmenem w każdym calu i jest romantyczny w zakresie absolutnie wystarczającym. Jest też przystojny i za mną szaleje. Co ze mną jest nie tak? Powinnam się była w nim po uszy zakochać. A się nie zakochałam. I tu właśnie leży problem. Intymne chwile z Piotrkiem były wspaniałe, ale gdyby obok łóżka siedział recenzent i komentował, to pewnie komentarz z akcji Asia–Piotruś wypadłby mizernie na tle sprawozdania tego samego recenzenta z wczorajszej nocy. Ale Piotrusia kochałam. A w łóżku jest jednak miejsce na troje. Ona, On i Miłość. I tej miłości wczoraj mi zabrakło… Szlag by to trafił. Czy ja, nieszczęsna idiotka, nadal po tym wszystkim kocham Piotrka?! Stanowczo nie powinnam, a już na pewno po tej paskudnej rozmowie przed Wigilią zeszłego roku nie powinnam! Nie zgadzam się absolutnie, nie chcę go już kochać, nie! No tak, Piotrka na pewno nie, ale czy ja chcę pokochać kogokolwiek? Spojrzałam w oczko brylantu lśniącego na mojej dłoni. Miłość? Czy mnie jest pisana jakakolwiek miłość? Pogrążyłam się we wspomnieniach.

Asia, Wigilia 2009, Wrocław

Ostania Wigilia wypadła co najmniej głupio. Dopracowaliśmy wcześniej kwestie organizacyjne telefonicznie. Ferie w niemieckiej szkole Kamili zaczynały się dopiero od dwudziestego trzeciego grudnia, a niemieckie przepisy zakazują zwalniać dziecko z zajęć tuż przed feriami i tuż po nich.

Co oznaczało, że przyjedziemy do Wrocławia dopiero wieczorem w przeddzień Wigilii. Oczywiście mogłam przygotować święta w jeden dzień, ale jedynie pod warunkiem, że wcześniej Piotrek zrobi zakupy, a mój mąż, niestety, odmówił współpracy. Tłumaczył się gęsto, plątał, kombinował, składał sprzeczne zeznania, tak że kompletnie nie wiedziałam, o co mu chodzi. Zanim zdążyłam skojarzyć, że durne wymówki w postaci niesprecyzowanych obowiązków służbowych nie mogą przecież dotyczyć okresu świąt, kiedy wszystkie biura są pozamykane i nikt nie pracuje, dałam się wmanewrować w spędzenie świąt u mojej mamy. Jedynymi logicznymi argumentami w tej rozmowie było, że Szewską przecież wynajęłam Justynie, a mieszkanie na Powstańców jest za małe na święta.

Wigilię od czasu przeprowadzki do mieszkania po babci zawsze obchodziliśmy u mnie. Wcześniej byliśmy gośćmi mamy i Kazia. Rodzice Piotrka każdą kolejną Wigilię spędzali u dzieci, a że Piotrek urodził się w rodzinie wielodzietnej, nasza kolejka wypadała za dwa lata. Powrót na Szewską obudził jednak moje wszystkie najlepsze wspomnienia wigilijne i mimo wstrętu do gotowania i mnóstwa pracy związanej z przygotowaniem tradycyjnej kolacji, to właśnie tam, w otoczeniu najbliższych ukochanych osób, czułam prawdziwego ducha Bożego Narodzenia. Ale Szewską wynajęłam Justynie… Mimo to jednak i mimo głupiej, nie do końca jasnej sytuacji z Piotrkiem postanowiłam, że święta muszą być rodzinne, ciepłe i wesołe. Niech sobie będzie Wigilia u Krystyny i Kazia. Dogadałam szczegóły z mamą i postanowiłam, że nie będę się czepiać.

Jednak w kolejnej rozmowie telefonicznej z Piotrkiem wyskoczyła następna głupota. Kamila miała ferie do trzeciego stycznia, a mnie, niestety, w pierwszym roku pracy urlop nie przysługiwał. Dieter poszedłby mi na rękę i dałby mi bez problemu te cztery dni wolnego, ale po pierwsze, chciałam być lojalna wobec moich biurowych kolegów, bo jeśli oni muszą pracować, to dlaczego ja nie, a po drugie, niczym powietrza potrzebowałam jasnej sytuacji z Piotrkiem. To oczywiste, że święta spędzimy razem w gronie rodziny, ale potem jest sylwester i Nowy Rok.

Nie wiedziałam, jaki ten nowy rok będzie, nie wiedziałam, czy rozstanie związane z moją niemiecką posadą pogłębiło kryzys naszego małżeństwa, czy wręcz przeciwnie, otworzyło Piotrkowi oczy na to, że jesteśmy rodziną i że mnie kocha. Krótko mówiąc, nie wiedziałam nic o nas, czy coś takiego jak MY jeszcze w ogóle istnieje. Wyjaśnianie tej sprawy przez telefon było bzdurą, wiedziałam, że czeka nas poważna decydująca rozmowa, ale ze strachu przed tą rozmową postanowiłam wybadać grunt, rzucając przynętę w postaci sylwestra. W trakcie jednej z rozmów przez skype’a, po sprawozdaniach z postępów Kamili w szkole, zapytałam:

– Co my właściwie zrobimy z sylwestrem w tym roku?

– A co planujesz? – odpowiedział ostrożnie pytaniem mój mąż.

– No właśnie nie wiem. Zawsze spędzaliśmy sylwestra w górach na nartach, ale widzisz…

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – wszedł mi w słowo. – Takie wyjazdy rezerwuje się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i to kosztuje. A ja nie stoję finansowo najlepiej, miałem wydatki i…

– Przecież ja też zarabiam – wtrąciłam głupio, zapominając, że i tak nie mogę nigdzie jechać, bo nie mam urlopu.

Na szczęście niechęć Piotrka do wspólnego wyjazdu była silniejsza od chęci skorzystania z mojej wielkodusznej oferty finansowej i małżonek, nie zwracając uwagi na moją wypowiedź, kontynuował rozpędem:

– Samochód musiałem zmienić, mieszkanie utrzymywać, a pensja jedna. I Kamila przecież całe wakacje była tylko na mojej głowie, teraz jeszcze prezenty pod choinkę, przecież wiesz, że chcę jej kupić i-phon, to kosztuje. No i jak przyjeżdża na ferie, to chcę, żeby miała dużo rozrywek i zawsze kupuję jej wszystko, o czym marzy… Przecież wiesz sama…

Wiem, pomyślałam. Wiem, że młoda wraca od Piotrka z masą nowych gadżetów. Schowałam głęboko pytania, które lęgły się we mnie od trzech lat. Co mają zastąpić te wszystkie podarunki? Wiem, że Piotrek kocha Kamilę nad życie. Czy na pewno? A może prezentami usiłuje zagłuszyć wyrzuty sumienia, że bardziej niż ją kocha kogoś innego? I jeszcze ta granitowa pewność, że ja na pewno tym kimś nie jestem… Westchnęłam ciężko. Nie da się skleić potłuczonej szklanki bez śladu, rysy pozostaną zawsze, a na naszej szklance to nie rysy są problemem, tylko wielka dziura, przez którą wyciekają wszelkie próby naprawienia szkody.

– Wiem – przyznałam smutno. – Piotrek, musimy porozmawiać. Musimy wyjaśnić sobie całą sytuację bez niedopowiedzeń, bo już życie na odległość jest wystarczająco trudne. Jeśli zaczniemy się okłamywać, to będzie jeszcze trudniej. Popsuło nam się już dawno i jak idioci próbujemy udawać, że dajemy sobie z tym radę. Nie dajemy.

– Asia, to nie jest rozmowa na telefon. Porozmawiamy, jak przyjedziesz, dobrze?

– Dobrze. – On ma rację pomyślałam, porozmawiamy przed Wigilią. – Piotrusiu, przyjedziemy późno dwudziestego trzeciego. Położymy młodą spać i pogadamy. Okej?

– Asiu, zróbmy inaczej. Jedź od razu do matki. I tak całą Wigilię będziecie tam z Kamisią zajęte przygotowaniami. Zadzwoń, jak wjedziesz do Wrocławia. Przyjadę do was i może jeszcze wyskoczymy do La Scali. Chcesz?

Do La Scali chciałam zawsze, ale dlaczego Piotrek wysyła mnie do mamy? Czyżby to była zapowiedź końca? Z jednej strony byłam przerażona i zrozpaczona, z drugiej… chyba poczułam ulgę. Nie mogłam i nie chciałam z nim dłużej rozmawiać.

– Dobrze. Zdzwonimy się jeszcze. Dobranoc, Piotrusiu.

– Dobranoc. – Uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Klik! – i zniknął z ekranu mojego laptopa.

***

Zwyczaje niemieckich szkół podobają mi się coraz bardziej, co prawda o wiele bardziej podobają się Kamili niż mnie, ale też powody entuzjazmu nas obu są inne. Misię zachwyca znikoma ilość zadań domowych, częste wycieczki edukacyjne i to, że nikt jej nie zmusza do wytężonej pracy, tłumacząc cały czas, że mała jeszcze słabo zna język. W szkole motywują pozytywnie to moje dziecko dobrymi ocenami i życzliwą opieką. Nie zauważają, że smarkula wykorzystuje to na maksa, starannie pielęgnując lenistwo. Mnie natomiast zachwyca ta opieka właśnie, która nie tylko jest życzliwa, ale i kompetentna. Od pierwszego dnia roku szkolnego Misia ma prywatną nauczycielkę niemieckiego i codzienne dodatkowe półtoragodzinne zajęcia. Efekt jest taki, że młoda już po trzech miesiącach całkiem poprawnie mówi po niemiecku. Powiedziałabym nawet, że dużo lepiej niż ja, przynajmniej od strony gramatycznej, i, co jest cudem, wcale nie słychać u niej obcego akcentu. Dodatkowo na mój zachwyt systemem niemieckiej edukacji wpływa zdroworozsądkowe podejście do zajęć. Przed feriami dzieciaki nie siedzą w ławkach, wyczekując niecierpliwie ostatniego dzwonka do upragnionej wolności. Dyrekcja szkoły, sensownie wychodząc z założenia, że w ten ostatni dzień towarzystwo i tak się niczego nie nauczy, wysyła dzieciaki pod opieką wychowawcy na parogodzinne wycieczki na świąteczne jarmarki. Tak, więc Misia, zaopatrzona przeze mnie wcześ­niej w kieszonkowe, dwudziestego trzeciego grudnia wróciła do domu obładowana świątecznymi drobiazgami już o jedenastej.

Spakowałam nas dzień wcześniej, dlatego już o szesnastej byłyśmy we Wrocławiu. Krystyna i Kazio czekali na nas z obiadem i piękną rozłożystą choinką gotową do ubierania. Kamila z radością ruszyła do pracy, uznając, że ozdób jest oczywiście za mało i że ona koniecznie musi zrobić łańcuchy. Już po chwili po dywanie turlały się sterty pop­cornu, który Krystyna, znając pasję wnuczki do tworzenia ozdób choinkowych, przezornie przygotowała wcześniej. Zadzwoniłam do Piotrka. Odebrał po paru sygnałach. W tle szemrały odgłosy centrum handlowego, czyli Piotrek robił zakupy świąteczne, przed którymi tak zajadle się bronił.

– Już jesteście? – Zadowolony to on z tego nie był. Przynajmniej jego głos nie brzmiał entuzjastycznie. – Mówiłaś, że będziecie dopiero wieczorem. Ja mam jeszcze pracę, to znaczy jeszcze jestem zajęty. Nie dam rady przed osiemnastą.

– Dobrze, nie szkodzi. – Nie będę się czepiać, pomyślałam. – Po prostu przyjedź do mamy. Potem ustalimy, co dalej…

– Mamo, ja, ja, ja też. – Kamila usłyszała, że rozmawiam z Piotrkiem. – Ja też chcę z tatą rozmawiać.

Oddałam jej słuchawkę. Mama siedziała przy niskiej ławie i nawlekała na nitkę kuleczki popcornu. Kazio systematycznie zanosił nasze bagaże z samochodu do pokoju gościnnego. Zatrzymałam go w połowie drogi z torbą Kamili.

– Nie, Kaziu, nie wszystko. Tylko tę pomarańczową torbę i paczki z prezentami pod choinkę. Resztę zostaw w samochodzie. Dziś nocujemy, bo jutro od rana pomogę mamie, ale po Wigilii wracamy przecież do domu.

– Dobra. – Kiwnął zgodnie głową. – Tylko wjedź do garażu, nie zostawiaj na ulicy auta z bagażami i na niemieckich numerach. Tu u nas jest spokojnie, ale po co licho kusić. Mercedesy ponoć jeszcze kradną. – Uśmiechnął się do mnie. – Potem rozpalę w kominku, chcesz? Wiem, że lubisz.

Chciałam. Do przyjazdu Piotrka zostały jeszcze dwie godziny. Zadzwoniłam do dziewczyn. Z Jolką umówiłam się na długie smaczne ploty w drugi dzień świąt. Nie byłam do obłędu stęskniona za przyjaciółką. Przy okazjach służbowych widywałam się z nią, i to średnio raz na miesiąc. Remont pałacu na placu Vendome był w fazie wykańczania wnętrz i Jolka przyjeżdżała do Paryża co dwa tygodnie. Zapowiadało się nawet na dłuższą współpracę. Dieter z otwartymi ramionami przyjął Jolkę do ekipy i właśnie się zastanawiał, jak ją przekonać do tej współpracy na stałe. Oczywiście wiadomo było, że Jola się nie przeprowadzi, ale to żaden problem. Potrzebna była w Berlinie jak dziura w moście. Dieter potrzebował jej rysunków, pomysłów i ewentualnie wizyt w obiektach rozsianych po całej Europie. A Jolka do podróży już się przyzwyczaiła. Na Kanadę jeszcze tylko psioczyła, że za daleko i traci kupę czasu. Na pewno jednak niedługo dojdą do porozumienia i Dieter znajdzie sposób na to, by związać Jolę z naszą firmą na stałe. Super.

Justyna rzetelnie opiekowała się swoją matką i moim mieszkaniem na Szewskiej. Czynsz spływał mi regularnie na konto, sporadycznie plotkowałyśmy przez telefon lub Gadulca, kiedy dzwoniła, by donieść o nowej korespondencji. Ciągle przychodziły jakieś urzędowe zawiadomienia, wyciągi bankowe i same pierdoły. Kazałam jej zbierać wszystko na kupę, obiecując, że przy okazji pobytu we Wrocławiu odwiedzę ją i odbiorę całość hurtem. Właściwie dlaczego nie teraz. Po cholerę będę tu siedziała i czekała jak ta głupia na Piotrka. Zadzwoniłam. Justa była w domu i ucieszyła się, że wpadnę. Zostawiłam Misię z mamą i Kaziem w szale zdobnictwa choinkowego i pojechałam.

I znowu siedziałam w kolorowej kuchni mojego domu i piłam malinową herbatkę z kubka w słoneczniki. Justa bardzo niewiele zmieniła w mieszkaniu. Nawet czarodziejki Witch zostały na ścianach dawnego pokoiku Misi. Teraz mieszkała tam opiekunka matki Justyny, sympatyczna dwudziestopięciolatka, profesjonalna pielęgniarka i fizykoterapeutka. Justa ulokowała się w moim dawnym pokoju, a w dawnej sypialni Krystyny, a potem gabinecie Piotrka, urządziła swoją matkę. Logicznie, bo jedynie to pomieszczenie stało puste. Piotrek zabrał swoje meble na Powstańców, a reszta mieszkania, już jak je wynajmowałam Justynie, właściwie była gotowa do użytku. Justa kupiła do tego pokoju meble i wielki telewizor plazmowy i zrobiła mamie miłe, wygodne gniazdko. Ściany zdobiły zdjęcia rodzinne w ramkach, a na szafkach stały wszystkie bibeloty i drobiazgi z jej przeszłości.

Usiadłyśmy w kuchni, bo tam zawsze najlepiej się gada. Przyjaciółka dała mi stosik korespondencji i wypytywała mnie o Berlin i pracę. Niemrawo przeglądałam pocztę, większość przesyłek od razu rwąc na drobne kawałeczki, do wyrzucenia, i opowiadałam Justynie o Paryżu oraz perspektywach Jolki na stałe zatrudnienie u Dietera. Wśród starych, nieaktualnych wyciągów bankowych i zawiadomień o podwyżce czynszu i ofert różnorodnych „najlepszych” kredytów i leasingów natrafiłam na trzy listy z sądu. W pierwszym był pozew, w drugim wezwanie na rozprawę, trzeci zawierał zaoczne orzeczenie separacji małżeństwa Górskich Joanny i Piotra. Wszystkie przysłano poleconym za potwierdzeniem odbioru. Wszystkie były potwierdzone przez Justynę, która miała moje notarialne upoważnienie. Zatkało mnie.

– Justa, czemu mi o tym nie powiedziałaś?!

– O czym? – Spojrzała z ciekawością na list. – O cholera! Aśka, tak mi przykro. Mówiłam ci przecież, że przychodziło z sądu. Dzwoniłam do ciebie… Kazałaś odbierać i kłaść na kupę. Mówiłaś, że wiesz, co to, i że nawet na to czekałaś.

Owszem, dzwoniła, a wróżką nie jest, nie mogła wiedzieć, co zawiera koperta. Ja natomiast byłam święcie przekonana, że moi notariusze zgłosili spadek po Lavernie w polskim sądzie, i po prostu przyszło stamtąd zwyczajne zawiadomienie o uprawomocnieniu. Sama sobie jestem winna, że dopiero teraz się dowiaduję, iż od dwóch miesięcy jestem w separacji z Piotrkiem. No tak, to wiele wyjaśnia.

– I co teraz zrobisz? – zapytała Justyna głosem pełnym współczucia.

– Nic! Nie wiem! – odparłam podminowana. I rzeczywiście nie wiedziałam. Jedyne, co wiedziałam, to że muszę z nim porozmawiać. Teraz, już, jak najszybciej.

– To Anka, prawda? – Justyna popatrzyła mi prosto w oczy. Odwzajemniłam spojrzenie.

– Nie wiem, Justyna. Zostaw. Sorry, nie mogę teraz o tym gadać. Obiecuję ci, że jeszcze przyjdę.

– Okej, idź i przychodź, kiedy chcesz. Nie musisz się zapowiadać, ja i tak jestem zawsze w domu. Przyjdź, Asia, jeśli czegokolwiek będziesz potrzebowała, nawet z kimś pomilczeć, to po prostu przyjdź.

Do spotkania z Piotrkiem została jeszcze godzina. Do mamy dojadę w dziesięć minut; spokojnie przeczytam orzeczenie sądowe, a potem się zastanowię. Nie, bzdura! U mamy i spokojnie? Raczej niemożliwie. W pamięci jak żywa stanęła mi sytuacja sprzed wielu lat. To, jak moja mama reagowała na rozwód z Julkiem. Dziś rozumiałam, że chciała mnie chronić, ale ta świadomość nie pomoże mi w rozwiązaniu teraźniejszego problemu. Muszę spokojnie pomyśleć. Z mamą zdążę jeszcze porozmawiać, jestem dorosła, a to wszystko dotyczy tylko mnie i Piotrka.

Nogi same zaniosły mnie do kawiarenki „Małgosia”. Usiadłam sobie w kąciku dla palaczy, zamówiłam kawę i wyjęłam list z sądu, zaoczne orzeczenie separacji na wniosek mojego męża, z kopią tegoż wniosku. Na początek poczytałam sobie uzasadnienie zaocznego wyroku. Na podstawie artykułu trzysta trzydziestego dziewiątego kodeksu postępowania cywilnego, ponieważ pozwana (czyli ja) nie stawiła się na rozprawę oraz nie złożyła w sprawie żadnych wyjaśnień, a także nie złożyła wniosku o przeprowadzenie rozprawy w jej nieobecności, sąd postanawia wydać zaocznie orzeczenie o separacji małżeństwa Piotra i Joanny Górskich… na wniosek powoda Piotra Górskiego… Z powodu rozkładu pożycia małżeńskiego, z winy (!) Joanny Górskiej. CO? Czyli to ja jestem winna, że Piotrek zdradził mnie z moją własną przyjaciółką. Szlag mnie trafił duży i rozłożysty. Wywlokłam na mikroskopijny stoliczek pozew o separację i zaczęłam czytać. Pozew wniesiono siedemnastego sierpnia dwa tysiące dziewiątego roku. Była to data rozpoczęcia przez Misię nauki w niemieckiej szkole, zaledwie trzy miesiące po mojej przeprowadzce do Berlina. Orzeczenie wydano dwudziestego drugiego października tego samego roku, dwa dni po oficjalnym przejęciu przeze mnie spadku po babci Lavernie. Prześliznęłam się wzrokiem po formalnej stronie pozwu i skupiłam się na uzasadnieniu:

Nasze małżeństwo było bardzo szczęśliwe, jednak żona po urodzeniu córki zmieniła pracę, co spowodowało również zmianę jej zachowania i sposobu życia. Wcześniej żona pracowała jako pilot-tłumacz wycieczek zagranicznych, co nie tylko zapewniało jej wysokie dochody, ale również możliwość częstych wyjazdów. Żona jest osobą ciekawą świata, towarzyską i złaknioną rozrywek. Praca tłumacza w biurze tłumaczeń nie dawała jej wystarczających dochodów na te cele i musiałem utrzymywać rodzinę oraz zapewniać środki finansowe na rozrywki żony. Godziłem się na to, bo kocham żonę i córkę.

Jednak w styczniu bieżącego roku żona straciła pracę, a tym samym wzrosło jej niezadowolenie. Domagała się ode mnie stałej obecności w domu, a jednocześnie łożenia na jej potrzeby i utrzymania rodziny. Co się nawzajem wyklucza, musiałem bowiem pracować zawodowo, aby utrzymać nas troje, i dlatego nie mogłem wystarczająco często przebywać w domu. W tym okresie żona odsunęła się ode mnie psychicznie i fizycznie, nie interesowała się moim życiem, jedynie wymagała finansowania. W kwietniu podjęła pracę za granicą, a w początkach czerwca przeprowadziła się na stałe do Niemiec. Córka obecnie przebywa pod moją opieką, dla dobra dziecka jednak, córka jest bowiem bardzo związana ze swoją matką, postanowiliśmy, że od nowego roku szkolnego dziecko zamieszka w Berlinie. Żona jest bardzo dobrą matką, a ja pracuję na pełnym etacie w nienormowanym czasie pracy, również wieczorami, i nie mogę się zajmować dzieckiem.

Żona przed wyjazdem wynajęła swoje mieszkanie własnościowe, ja zaś przeprowadziłem się do mojego kawalerskiego własnego mieszkania. Nie wiem, czy nasze małżeństwo ma jeszcze szansę się utrzymać, bo pożycie małżeńskie obecnie nie istnieje na żadnej płaszczyźnie. Wnosząc o separację, pragnę jedynie uświadomić żonie, że nie jestem wyłącznie skarbonką i mam jeszcze inne prawa jako mąż, a nie tylko obowiązek zapewniania jej stabilności finansowej.

Wnoszę o separację w obawie, że gdy żona kolejny raz utraci pracę, wymagania finansowe wobec mnie wzrosną, a wychodzę z założenia, że podstawą naszego małżeństwa powinna być miłość, jak na początku, nie zaś pieniądze. Wnoszę o przyznanie prawa do sprawowania opieki nad córką żonie i zobowiązuję się łożyć na utrzymanie córki osiemset złotych miesięcznie. Ta suma bowiem byłaby wystarczająca na zaspokojenie potrzeb dziecka w kraju, a decyzję o przeprowadzce za granicę podjęła żona i ona musi ponosić konsekwencje tego. Mnie i tak będą wiele kosztowały dodatkowo wizyty u córki. Ponieważ żona porzuciła mnie, wnoszę o uznanie jej winną rozpadu pożycia małżeńskiego i obciążenie kosztami sądowymi orzeczenia separacji.

Matko Boska! Ten facet zrobił ze mnie pazerną megierę! I to ma być mój Piotruś? Przez tyle lat wspólnego życia nie zauważył, że pieniądze nigdy nie były dla mnie najważniejsze. No pewnie, trzeba je mieć, ale to tylko pieniądze. Przecież Piotr znał całą historię z Julkiem. Gdyby finanse miały dla mnie takie znaczenie, jak utrzymywał w pozwie, to przecież trzymałabym Julka pazurami! Co mu odbiło i co to ma być? Spodziewałam się w pozwie informacji, że nasze małżeństwo dla niego się wypaliło, i że znalazł kobietę, która go fascynuje bardziej niż ja. Ale coś takiego?! To jakaś paranoja. Rozpad małżeństwa z mojej winy, bo go porzuciłam… Przecież to właśnie on najbardziej popierał moją decyzję o wyjeździe. Że mi łgał i cały czas łże, iż z Anką go nic nie łączy, jestem w stanie zrozumieć. Głupio mu, że okazał się niewierny, mimo że go tak bardzo kocham, więc nie chce się przyznać, żeby zachować twarz. Albo, jak sobie to głupio tłumaczyłam, nie chce mnie zranić.

Wielkoduszna idiotka. Zranił mnie tym zakłamanym pozwem bardziej niż samą zdradą. Nie. Nieprawda. Niczym mnie nie zranił bardziej niż zdradą, kłamstwem i tym, że mnie przestał kochać. To pismo jest tylko próbą usprawiedliwienia samego siebie, a zarazem próbą uwolnienia się ode mnie. Dobrze, dostanie swoją wymarzoną wolność. Ale na pewno nie tak. Na pewno nie z mojej winy. Dlaczego ze mną nie porozmawiał? Dlaczego nic mi nie powiedział? Przecież nie jestem jego wrogiem, mogliśmy wspólnie znaleźć rozwiązanie… Trudno, to się już stało i się właśnie dzieje. Nie pierwsze i zapewne nie ostatnie to drzwi, które będę musiała zamknąć. Wcisnęłam papiery do torby i poszłam do samochodu.

Wyciągnęłam rękę, aby otworzyć drzwi auta i spadł mi na dłoń pojedynczy płatek śniegu. Osiadł na oczku pierścionka moich prababek. Miłość i przebaczenie? Znowu? Przebaczenie – zobaczymy… A miłość – nigdy więcej!

Kiedy dojechałam do domu, Piotrek już szalał z Kamilą wokół choinki. Układali prezenty, przekomarzając się wesoło. Weszłam do salonu. Piotrek, nie patrząc mi w oczy, musnął ustami mój policzek.

– Mamo, mamo! – Misia podskakiwała wokół nas. – Idziemy na kolację do La Scali. Tata nas zabiera, żeby uczcić nasz przyjazd.

– Dobrze. – Spokojnie odłożyłam torebkę i zwróciłam się do męża: – Pojedziemy wszyscy. Ja was zapraszam. Po kolacji mama z Kaziem zabiorą Misię do domu, a my chyba powinniśmy porozmawiać?

– Jak sobie życzysz. – Piotrek, nadal nie patrząc na mnie, wzruszył ramionami. – Możecie się już szykować, zamówiłem stolik na wpół do ósmej.

Nie wiem, jak mi się udało zachować spokój i z uśmiechem na twarzy przetrwać tę kolację. Może pół roku całkowitej samodzielności w Berlinie pozwoliło mi zrozumieć, że tak naprawdę jestem sama, a wszystkie decyzje, które podejmuję, dotyczą tylko i wyłącznie mnie i powinnam się kierować tylko tym, jak będzie wyglądało moje dalsze życie z tymi decyzjami. Urządzanie w Berlinie życia z Misią to było podejmowanie decyzji jednoosobowo, bez uzgadniania z nikim, bez czyjejkolwiek pomocy i rady. Wszelki próby konsultowania moich działań telefonicznie z Piotrkiem kończyły się z jego strony krótkim: „rób, jak uważasz”. I właśnie tak robiłam. Wybierając meble do naszego mieszkania, kierowałam się tylko tym, czy mi się podobają, pierwszy raz od dawna bez podświadomej myśli, czy Piotrek będzie się dobrze czuł pośród takich kolorów. Ustalając wysokość, na której umieszczono mi telewizor na ścianie, darowałam sobie te dodatkowe piętnaście centymetrów.

Nawet na Szewskiej, kiedy sprawiliśmy sobie nowy płaski telewizor, było dla mnie oczywiste, że trzeba go powiesić wyżej, żeby Piotrusiowi oczy się nie męczyły i żeby świat­ło padało pod odpowiednim kątem. Jak wszystkie kobiety z mojej rodziny, jak mama i babcia, jestem niska. Nie udało mi się przekroczyć metra sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, Piotrek zaś jest wysoki jak koszykarz – ma sto dziewięćdziesiąt centymetrów z hakiem. I te durne trzydzieści centymetrów zawsze brałam pod uwagę, żeby się dobrze czuł w naszym wspólnym domu. Dlatego do górnych półek szafek miałam dostęp jedynie ze stołka, dlatego każde zmywanie naczyń kończyło się bólem ramion, a myłam zęby, stojąc na palcach przy łazienkowym lustrze.

W berlińskim mieszkaniu było inaczej, tam wszystko zostało dostosowane do wzrostu krasnali, czyli mnie i Misi. Decyzja o szkole Kamili też została podjęta jednoosobowo, to znaczy, kiedy opowiadałam Piotrkowi o dwóch możliwych wyborach, nie wykazał zainteresowania, znowu pad­ło typowe: „rób jak uważasz”. Wtedy w czerwcu jeszcze nie miałam przyjaciół w Berlinie, nie było nikogo, kto mógłby mi doradzić, zdecydowałam więc sama. Praca dla Dietera też wymagała ode mnie całkowitej samodzielności. Oczywiście, że w realizacji projektów wspierało mnie całe biuro. Ale oznaczało to jedynie, że po wysłuchaniu moich sprawozdań z postępów robót rozdzielali między sobą pracę do wykonania, tak aby wesprzeć decyzje, które JA podjęłam na miejscu. Musiałam się jedynie mieścić w budżecie, terminarzu i być w zgodzie z wytycznymi planu projektu.

Może właśnie te pół roku odpowiedzialnej samodzielności, braku konsultacji i kompromisów nawet w drobnych sprawach, to, że skutki każdej nieprzemyślanej decyzji ponoszę sama i konsekwencje nie rozkładają się już na dwoje, może to wszystko przypomniało mi, kim jestem. Silną, samodzielną, energiczną kobietą, której fakt, że jest mężatką, nie każe rezygnować ze swojego „ja”, by zastąpić go wygodnym „my”.

Dawna Asia zapewne natychmiast by pobiegła po radę do mamy lub bezzwłocznie zażądała wyjaśnień od męża. Nowa Asia, świadoma odpowiedzialności za córkę, całą półtoragodzinną kolację w La Scali spędziła w miłej przedświątecznej atmosferze w gronie rodziny, opowiadając parysko-berlińskie anegdoty.

Pod tą sympatyczną fasadą wcale nie kipiał wulkan namiętności. Pewnie, że byłam wkurzona paskudnym, zakłamanym pozwem Piotrka, ale nie dałam się ponieść emocjom. Tak jak konsekwentnie i systematycznie planowałam i realizowałam mój paryski projekt zawodowy, tak samo w duchu przygotowywałam się do rozmowy z mężem. Najpierw pozbieram wszystkie fakty, wysłucham go. Potem podliczę aktywa i podejmę decyzję. Zobaczymy. Kocham go? Nie potrafię bez niego żyć? Dziecko potrzebuje ojca? Zapewne, ale nie za wszelką cenę, a na pewno nie za cenę rezygnacji z samej siebie. Zobaczymy.

Po kolacji odprowadziliśmy mamę, Kazia i Misię do samochodu, sami zaś zmieniliśmy lokal. Dyskretne loże-boksy Maru-baru pozwalały na spokojną rozmowę. Wyciągnęłam z torebki orzeczenie o separacji i bez słowa położyłam na stoliku. Piotrek milczał i uciekał spojrzeniem w bok. Cisza się przedłużała. Zapaliłam papierosa i podsunęłam dokument w jego stronę.

– Dzisiaj odebrałam od Justyny korespondencję, która przychodziła na Szewską. Dowiedziałam się, że jesteśmy w separacji, ale ty chyba wiedziałeś o tym już jakiś czas… – Zawiesiłam głos pytająco.

– No tak… – odparł niepewnie. – Nic nie mówiłaś, więc myślałem, że ci to odpowiada. No bo przecież tak jest. Prawda jest taka, że zostawiłaś mnie samego, czyli jesteśmy faktycznie w separacji.

– Prawda, skarbie, jest zupełnie inna, tylko nie chcesz o niej pamiętać. Rozmawiamy przez skype’a prawie ­codziennie. Co cię powstrzymało, żeby choć słowem ­wspomnieć, że wystąpiłeś o separację?

– Skoro nie zaczynałaś tematu, to myślałem, że jest ci tak wygodnie. Zresztą, o co ci chodzi, wyjechałaś, urządziłaś sobie życie i dla mnie nie ma w nim już miejsca…

– Nie, Piotrek. Kocham cię i zawsze kochałam. I uwierz mi, wystarczy jeden gest czy słowo z twojej strony, żebym zrezygnowała ze wszystkiego i wróciła. To ty mnie zostawiłeś, i to już dawno, i oboje o tym wiemy. Nie chodzi zresztą o to, co zrobiłeś, tylko o to, jak to zrobiłeś, o uzasadnienie pozwu.

– Jak to, rzuciła wszystko?! – Zasadniczy temat, czyli paskudne zarzuty przedstawione w pozwie, mój mąż z właściwym sobie wygodnym zwyczajem pomijania tematów niewygodnych, zignorował. – I jak to sobie wyobrażasz? Przecież w Polsce nie masz pracy i z czego się utrzymasz? A Kamila?! Przez ciebie straciłaby rok szkolny. Czy ciebie w ogóle obchodzi własne dziecko, myślisz tylko o sobie?

– Chwileczkę! – Przystopowałam grad zarzutów. – Może sam siebie posłuchasz i przypomnisz sobie naszą rozmowę sprzed prawie roku. Wspólnie podjęliśmy decyzję o moim wyjeździe, a głównym powodem nie był brak pracy, tylko Anka. To z nią żyjesz od lat, chociaż nigdy się do tego nie przyznałeś. Tak jak była częścią twojego życia, kiedy mieszkałam we Wrocławiu, tak jest nią nadal. Przecież nie jestem idiotką. Każde ferie Kamila spędza z tatusiem i ciocią Anią, mamy wspólnych znajomych, a ludzie gadają.

– To bzdura! – zaperzył się. – Może rzeczywiście, kiedy wyjechałaś, to jedyną przyjaciółką została mi Anka, ale nic mnie z nią nie łączy i…

– Daj spokój, Piotrek – przerwałam mu znowu. – To do niczego nie doprowadzi. Wróćmy do naszej separacji. Wyjaśnij mi najpierw, proszę, twoje zarzuty o moich wygórowanych wymaganiach finansowych.

– A bo tak się pisze pozwy. – Zaczerwienił się. – Bo jedna moja… to znaczy prawnik mi powiedział… Bo to jest tak. Jeśli byśmy się rozwiedli… Bo jeśli rozwód, to znaczy separacja jest z winy jednej strony, to ta strona musi płacić alimenty, jak ta druga nie ma na utrzymanie, a z tą twoją pracą to nie wiadomo, jak długo potrwa, bo ty już tyle razy zmieniałaś firmy i to wszystko takie niepewne, a mnie nie stać.

– Oszalałeś? – Moje zaskoczenie nie miało granic. – I ty naprawdę uważasz, że ja zamierzam doić z ciebie kasę? Dlatego zrobiłeś ze mnie pazerną egoistkę. Piotrek, kiedy ja od ciebie chciałam pieniędzy?! Nawet jak byłam bezrobotna, to swoje wydatki pokrywałam pieniędzmi z korepetycji i tłumaczeń. Prawda, nie dokładałam wtedy za dużo do domu, ale to tylko przez ostatnie parę miesięcy. Przecież przez całe nasze wspólne życie nieźle zarabiałam. Myślałam, że ciągnęliśmy ten wózek razem, a nie twoim kosztem?

– Od kiedy awansowałem, to ja dawałem więcej!

– Dawałeś, bo chciałeś! Na luksusy, plazmowe telewizory i zagraniczne urlopy. Piotrek, przecież ja tego wcale od ciebie nie wymagałam, ja chciałam tylko, żebyś był…

– Nie uderzaj w romantyczne nuty, bo to już przeszłość. Jest, jak jest. Wyjechałaś, porzuciłaś mnie i muszę zadbać o swoje interesy!

– Ale nie w ten sposób! Nie obwiniaj mnie, bo to bzdura! – Knajpa powolutku zapełniała się ludźmi, zaczynało się karaoke. Ściszyłam głos. – Piotrek, wróćmy do domu i spokojnie sobie porozmawiajmy, wyczyśćmy atmosferę i znajdźmy jakieś sensowne rozwiązanie. Tak nie może zostać, przecież to paranoja. Zadzwonię do mamy, niech kładzie Kamę spać. Powiem, że przyjadę pomagać z samego rana…

– Posłuchaj, dużo się zmieniło. – Piotrek wyraźnie się zmieszał. – Musiałem wynająć mieszkanie, bo mam kłopoty finansowe. Zresztą ty swoje też wynajęłaś – dorzucił obronnym tonem.

Zamurowało mnie. Za dużo niespodzianek naraz.

– Jak to, wynająłeś? Jakie kłopoty? Czemu nie powiedziałeś, przecież mogłam ci pomóc… – Nagle mnie oświeciło, no tak, Anka rozwódka, wiem od Joli, Piotruś słomiany wdowiec lub jeszcze lepiej, wolny, bo w separacji z żoną, czyli wszystko jasne. – To gdzie ty teraz mieszkasz?

– U rodziców – odparł szybko, a ja wiedziałam, że kłamie.

– I co, dojeżdżasz codziennie do Wrocławia? – zapytałam cynicznie.

– Tak, dlatego musiałem zmienić samochód, powiedziałem ci, że mam wydatki.

Moje myśli z jednej strony galopowały bezładnie, z drugiej zaś wszystko zaczynało się układać w logiczną całość. Nas już po prostu nie było. Mogłam sobie wcześniej wpierać, że mamy problemy, lecz kryzys minie i wszystko się ułoży. Nic już się nie ułoży. Wielki neon z napisem ROZWÓD świecił czerwonymi wielkimi literami w mojej głowie. Muszę to wszystko przemyśleć, muszę się zastanowić i podjąć decyzję. Ale nie tu i nie teraz.

– Wiesz co, Piotruś, skończmy na dzisiaj. Jestem zmęczona po podróży i zbyt dużo nowin na mnie dzisiaj spadło. Jutro Wigilia i święta. Dajmy sobie te dwa dni luzu, pozwólmy Kamili mieć cudowne rodzinne Boże Narodzenie. Muszę być w poniedziałek w pracy, więc wyjadę w niedzielę po południu. Przed moim wyjazdem znajdziemy czas i zastanowimy się, co z tym zrobić, dobrze?

– Dobrze. – Jemu też odpowiadało zakończenie rozmowy. – To jak jutro robimy? Ja pracuję, przyjadę na samą Wigilię.

– Wigilia pewnie o siódmej–ósmej, jak co roku. Nie wiem, nie uzgadniałam jeszcze z mamą, chodź, pojedziemy do nich i ustalimy, na pewno jeszcze nie śpią. Ty pewnie będziesz po pracy około szóstej, to chyba warto, żebyś chwilę odpoczął i o siódmej możemy siadać do stołu?

– Nie, zróbcie wcześniej, ja jutro krócej pracuję. Usiądźmy o piątej–szóstej dobrze? Już będzie ciemno wtedy. Nie pojadę dziś z tobą do rodziców, to nie ma sensu… Przyjadę jutro punktualnie na kolację. Zadzwoń do mnie i powiedz, jak ustaliłyście.

Nie rzuciłam mu się na szyję, prosząc o wspólną noc. Pożegnaliśmy się chłodno, nie zaproponował, że mnie odwiezie, a ja go nie poprosiłam. Pojechałam taksówką do domu mojej matki, gdzie w gościnnym pokoiku spała moja córka, uśmiechając się przez sen do Świętego Mikołaja.

***

Boże Narodzenie zawsze było moimi ulubionymi świętami. Nawet kiedy byłam mała, to nie prezenty pod choinką decydowały o wyjątkowości tych dni, tylko wszystko, co je poprzedzało. Magiczne przedpołudnie dwudziestego czwartego grudnia, cudowne zapachy, atmosfera radosnego oczekiwania, która potrafiła całkowicie uciszyć moją niechęć do zajęć kuchennych – wszystko to sprawiało, że cały mój umysł i dusza napełniały się ciepełkiem i nadzieją, że od jutra wszystko będzie lepiej.

Kazio przez wszystkie pokoje rozciągał długie łańcuchy lampek choinkowych do ozdobienia domu. Zawsze któraś żaróweczka w ostatniej chwili złośliwie się przepaliła, przez co cały komplet się nie świecił i trzeba było sprawdzać wszystkie po kolei. Plątały nam się pod nogami te kable, ale ich zaleta była taka, że Kazio nie plątał się po kuchni, nie podżerał smakołyków i tylko od czasu do czasu w przelocie przytulał mamę lub dawał przyjacielskiego prztyczka w nos Kamili. My, trzy kobiety, zabarykadowałyśmy się w kuchni, produkując wigilijne przysmaki. Kamila kręciła mak na makiołki i ugniatała, cała obsypana mąką, ciasto na łazanki i pierogi. Mama obierała buraki na barszcz i czyściła ryby, a ja siedziałam sobie w kąciku przy kuchennym stole i lepiłam zatrważające ilości uszek i pierogów. Nawet gdybym nalepiła ich tysiące i tak by zjedli. Kluchowa rodzina. Dla mnie z wszystkich potraw wigilijnych mógłby istnieć tylko karp. A mama, znając moje rybne maniactwo, na wszelki wypadek kupiła cztery, bo wiadomo, że Asia sama pochłonie minimum dwa. Śpiewałyśmy sobie przy pracy kolędy i pastorałki, wspominałyśmy z mamą, sprowokowane przez Misię, dawne Wigilie z babcią Marią. Fajnie było.

W południe byłyśmy z grubsza gotowe, pozostało jedynie te wszystkie przygotowane potrawy ugotować, usmażyć i ciepłe stawiać na stół. Misia ozdobiła nakrycia siankiem i gałązkami świerku i wyszła z Kaziem przystrajać dom lampkami. Mama postanowiła się zdrzemnąć pół godzinki, a ja zadzwoniłam do Piotrka, by potwierdzić, że kolacja o siedemnastej. Dzwoniłam ze stacjonarnego telefonu mamy, nie z własnej komórki. Niechcący wybrałam numer do pracy, zamiast jak zwykle bezpośredni na jego telefon komórkowy. Odebrał ochroniarz i poinformował mnie, że od dziś do nowego roku firma nie pracuje i jak dzwonię w sprawie piwa, to mam telefonować bezpośrednio do magazynu. W biurach nikogo nie ma. No tak, kolejne kłamstwo… tylko po co? Zarejestrowałam fakt w najgłębszych zakamarkach pamięci, spychając analizę na jutro czy pojutrze. Dziś chciałam pozostać w tym cudownym świątecznym nastroju. Złapałam Piotrka przez komórkę, obiecał być punktualnie. Sprawdziłam swoją pocztę elektroniczną, rozbawiłam Kazia i Kamilę starym dobrym „Dinner for one” na YouTube.

Piotrek przyjechał przed piątą i zasiedliśmy do uroczystej kolacji. Tradycją naszych Wigilii było, że najpierw najmłodsza osoba z rodziny czytała na głos fragment o narodzeniu Jezusa; potem mama, a wcześniej robiła to babcia Maria, odmawiała dla wszystkich i za wszystkich „Zdrowaś Maria”, następnie zaś dzieliliśmy się opłatkiem, składając sobie życzenia, i już można było jeść. Co roku słyszałam od Piotrusia: „Dziękuję ci, kochanie, za ten rok, a na kolejny życzę zdrowia, radości i miłości, Asiu…”. Tym razem jednak usłyszałam bezosobowe: „wszystkiego dobrego”.

Po kolacji i obowiązkowym wspólnym śpiewaniu „Oj, maluśki” Kamila, pełniąca obowiązki Świętego Mikołaja, bo przecież wiadomo, jaki on jest w ten dzień zapracowany i musi mieć pomocników, porozdawała prezenty. Po całym zamieszaniu z rozpakowywaniem paczek i zachwytach nad podarkami powinniśmy jak zwykle zasiąść przed kominkiem i śpiewać kolędy. Stało się inaczej. Piotrek podziękował mamie za Wigilię i powiedział, że on już musi jechać, bo obiecał rodzicom. Zdziwiłam się, że rodzice spędzają święta w domu, a nie jak zwykle u dzieci. Komentarza i odpowiedzi się nie doczekałam. Misia natomiast uparła się, że jedzie z nim do drugiej babci, bo tam na pewno Mikołaj też coś podrzucił, a poza tym ona się stęskniła za babcią i dziadkiem.

– Zgadzasz się? – zapytał mnie Piotrek niepewnie.

– Czemu mam się nie zgodzić? – odparłam zdziwiona. – Jeśli wrócimy do pasterki, to nawet chętnie pojadę z wami.

– To nie jest dobry pomysł – stwierdził stanowczo. – Może niech Misia idzie ze mną do kościoła, a jutro ją odwiozę.

– Piotrek? – ściszyłam głos. – Nie rób tego. Jak wytłumaczysz Kamili, że nie jesteśmy razem? Przecież nawet jeszcze nic nie ustaliliśmy. Jeszcze sami nic nie wiemy. Nie rób tego, jeśli nie ze względu na mnie, to ze względu na nią. Proszę.

– Muszę jechać. To co, mogę ją zabrać?

– Nie wiem. Niech sama zdecyduje. – Wzruszyłam ramionami.

– Misiu! – Piotrek zawołał Kamilę. – Chcesz jechać ze mną, a jutro bym cię odwiózł do mamy.

– Chcę! Chcę! A mama nie jedzie z nami? – Spojrzała na mnie z wahaniem.

– Nie, mama chce zostać z babcią Krysią – szybko i krótko odparł Piotrek.

– To co mamusiu, mogę? – spytała mnie proszącym tonem.

– Jedź, kochanie, baw się dobrze i pozdrów ode mnie dziadków. Biegnij na górę, zabierz sobie do plecaczka piżamę i szczoteczkę do zębów. I ciepły polar, żebyś nie zmarzła na pasterce.

Kamisia poszła się spakować na niespodziewany wyjazd, Piotrek przysiadł się do Kazia, czekając na nią, a ja zaczęłam pomagać mamie przy sprzątaniu ze stołu naczyń. Kiedy już pojechali, a zmywarka cicho szemrała w kuchni, usiadłyśmy z mamą przy kuchennym stole nad pysznym ciastem i herbatką, a Kazio oglądał program świąteczny w telewizji. Mama popatrzyła na mnie z zastanowieniem.

– No mów, widzę przecież, że coś się dzieje. Dlaczego nie pojechałaś z nimi?

– Co ci mam mówić, mamo, już trzy lata temu widziałaś! To chyba koniec. – Zwiesiłam głowę.

– Anka? Wiem, przypadkiem widziałam ich razem, ale to było tylko takie wrażenie, że coś tam jest między nimi. – Pokiwała smutno głową. – Zastanów się jeszcze, Asia. Wyjechałaś, a to nie pomaga w naprawie związku. To twoje drugie małżeństwo, a przecież masz dziecko. Czy na pewno tego chcesz, pomyśl, dziecko, jesteście taką dobraną parą?

– Chcę?! – Zirytowałam się. – To, czego ja chcę, już dawno jest nieważne. Mamo, ja chcę tylko Piotrka. Problem polega na tym, że on mnie już nie chce… Zresztą czekaj, sama zobacz.

Wyjęłam z torebki orzeczenie sądowe z załącznikami i podałam jej bez słowa.

– Separacja!? – Zdenerwowała się. – Jak to, separacja, jak mogłaś do tego dopuścić?

– Nie tak szybko, mamo – przerwałam jej. – Dopuściłam, bo o niczym nie miałam pojęcia, ale to już nie jest ważne. Przeczytaj pozew, a potem mi powiesz, co o tym myślisz.

Zapaliłam papierosa i w milczeniu patrzyłam, jak czytała. Widziałam na jej twarzy wszystkie emocje: złość, oburzenie, rozczarowanie, ale przede wszystkim wielki smutek. Skończyła i ponuro pokiwała głową.

– Gdybym nie znała całej tej historii sprzed trzech lat, gdybym nie wiedziała, że go porzuciłaś z powodu Anki, a potem przyjęłaś z powrotem, gdybym nie widziała, jak szarpałaś się te trzy lata, to może uwierzyłabym w to, co napisał. Łatwo udowodnić i uwierzyć. Są fakty; to, że wyjechałaś za granicę, a on został sam. W te wszystkie bzdury o wymaganiach finansowych uwierzyłby pewnie ktoś, kto nie znał historii twojego rozwodu z Julkiem. Nawet ja wtedy nie byłam w stanie cię przekonać, że pieniądze jednak się liczą… I co teraz zrobisz, Asiu? – Pogłaskała mnie po ramieniu.

– Jeszcze nie wiem. – Westchnęłam. – Nie chciałam się tym zajmować w czasie świąt, ale teraz chyba nie mam wyjścia. Miałam w niedzielę porozmawiać z Piotrkiem o tym, jak naprawić sytuację, jednak po dzisiejszym dniu chyba muszę z nim rozmawiać o rozwodzie. Widzisz, nie jestem w stanie zapomnieć tego pozwu. To już nie mój Piotrek pisał. – Spojrzałam na pierścień miłości i przebaczenia błyszczący na mojej dłoni. – Przebaczyć może bym potrafiła, ale zapomnieć nie…

Mama nakryła moją rękę swoją drobną dłonią. Tego wieczoru nie poszłyśmy na pasterkę. Błysk pierścionka przypomniał mi nasze wszystkie prababki. Krystyna wiedziała o spadku, ale opowieść o tym, czego się dowiedziałam z zapisków Laverny i Róży, zostawiłam sobie na właśnie taki wieczór. Siedziałyśmy do drugiej w nocy w kuchni i opowiadałam jej o tamtych kobietach. O Marii z Kolonii, która pokochała inkwizytora i spłonęła na stosie jako czarownica. O miłości Marii Kalergis i Cypriana Norwida i ich córce malarce Marii Baszkircew. O nieszczęśliwej, a zarazem jak bardzo szczęśliwej miłości prababki Laverny do malarza Egona Schiele i o jej mężu homoseksualiście, który był jej największym wsparciem. Pierścień miłości i przebaczenia to nie tylko dzieje mojej babci Marii, która popełniła mezalians i wybrała miłość, nie tylko losy mojej mamy Krystyny, która utraciła męża i dopiero wówczas zrozumiała, jak bardzo go kochała. Ten pierścień to historia wielu wspaniałych mądrych kobiet i wielu tajemnic. Ta słodko-gorzka opowieść pomogła mi bardziej niż wizyta w kościele. Przypomniała mi, jaka jestem. Silna, mądra, uparta. Taka jak one. I nie pozwolę, aby miłość, która odeszła, zniszczyła mi resztę życia. Zamknę furtkę za tymi wszystkimi latami życia z Piotrkiem. Zostawię je w pamięci jako piękne wspomnienie, ale będę żyła dalej, nie rozpaczą po stracie, tylko nadzieją na przyszłość. Jutro ustalę z Piotrkiem warunki rozwodu. Zamknijmy to szybko i bez bólu, a przede wszystkim wyjaśnijmy sytuację Kamili. Razem i uczciwie. Mamie obiecałam, że skopiuję jej moje tłumaczenia dokumentów prababki Laverny. Nie chciała oryginałów. Cały spadek po hrabinie von Metternich potraktowała tak jak ja – to scheda należąca do przyszłych pokoleń. Ja się nim jedynie opiekuję dla kolejnych kobiet naszego rodu.

Piotrek przywiózł Kamilę w pierwszy dzień świąt po południu i zwyczajnie uciekł, nawet się z nami nie witając. Dziecinada i tchórzostwo. Zrozumiałam, dlaczego zwiał bez słowa, kiedy Misia opowiedziała o swoim drugim przyjęciu wigilijnym. Nie była na wsi u dziadków, drugą Wigilię obchodziła u Anki, gdzie zostali zaproszeni także rodzice Piotrka. Spała z tatą w pokoju syna cioci Ani i nie byli na pasterce, tylko całą noc świetnie się bawili w kalambury i grali w monopol, jeden z jej prezentów od Mikołaja. Zarejestrowałam kolejne fakty, urządziłam bitwę na śnieżki w ogródku Kazia, obejrzałam z Kamilą dwa pełnometrażowe filmy Disneya i po przytuleniu młodej na dobranoc spędziłam pół nocy na marazmowym graniu w kulki na komputerze.

W drugi dzień świąt pojechaliśmy na cmentarz. Tyłek mi prawie przymarzł do ławeczki. Kiedy mama i Kamila poszły z Kaziem zapalić lampki na grobie jego pierwszej żony, zostałam u babci Marii, taty i dziadka. Może jestem nienormalna, ale rozmawiam ze zmarłymi. Siedziałam tam na trzaskającym mrozie i szeptem opowiadałam moim bliskim o wszystkim, co się wydarzyło od ostatniej wizyty. Gdzieś głęboko w duszy tkwiło mi przekonanie, że oni i tak wiedzą, że się mną opiekują każdego dnia. Ale co się wygadałam, to moje. Wyryte na jasnym marmurze pomnika słowa „Ave Maria” niosły nadzieję.

Po południu zabrałam Kamilę na umówioną wizytę do Jolki. Po kolacji Oliwka zaprosiła Misię do siebie, Krzysiek zaległ przed telewizorem, my zaś usadowiłyśmy się wygodnie na kanapie.

– No, to opowiadaj! – zaczęłam.

– Nie chrzań! – skwitowała zirytowana Jolka. – Co ci mam opowiadać, na bieżąco jesteś, widzimy się co dwa tygodnie, wszystko wiesz. Justa dzwoniła, powiedziała o separacji, co się dzieje, Asia?

No fakt, byłam na bieżąco, nawet bardziej niż wcześniej, jak mieszkałam we Wrocławiu. Przez paryskie meble Jolka była co najmniej dwa razy w miesiącu w Paryżu i w Berlinie. Nocowała zawsze u mnie, więc czasu na ploty miałyśmy nawet więcej niż dawniej, kiedy dzieliło nas tylko parę ulic. Dlatego bez zbędnych ceregieli opowiedziałam jej wszystko, co się wydarzyło, począwszy od rozmowy z Piotrkiem w Maru-barze, a skończywszy na wczorajszej ucieczce mojego czy też już nie-mojego męża po przywiezieniu Kamili. Jolka przeczytała uzasadnienie pozwu o separację, które dla zobrazowania opowieści wyciągnęłam z torebki, i pokiwała smętnie głową.

– Słuchaj, Asia, to poważna sprawa. Bo że wszystko zmierza w kierunku rozwodu, to już widzisz, prawda? – Kiwnęłam potakująco głową, a Jolka mówiła dalej: – Zajmij się tym porządnie już teraz, nie czekaj na Godota, bo nic się samo nie zrobi, a ja już wyraźnie widzę, że cwana Aneczka szykuje sobie różaną przyszłość z Piotrkiem twoim kosztem. I nie patrz na mnie jak zranione cielę, bo ja mówię: twoim kosztem dosłownie.

Milczałam ponuro, siorbiąc lambrusco z colą, a Jolka dalej ustawiała mnie do pionu.

– Otóż, mebelki mebelkami, a Krzychu musi mieć zajęcie, więc sklep i kafejka działają nadal. Nawet licencję na piwo i wino załatwiłam. Dlatego przyjeżdżają chłopaki od piwa i dlatego znowu mam kontakt z panem Heniem, który ploty uwielbia maniacko. Ostatnio przy rozmowie o szmalu i wiązaniu końca z końcem Henio wyżalał się na potęgę, że niektórzy potrafią się urządzić, a on to musi harować. I tu podał przykład Anki właśnie. Wyobraź sobie, że Aneczka biedactwo już nie pracuje w browarach, tylko jest bezrobotna na własne życzenie. Latem rozwiodła się z Lichniakiem. Perfidnie to zrobiła okropnie, bo przedstawiła licznych świadków, że Lichniak jest zły, i uzyskała rozwód z jego winy. Ponoć on nawet mocno się nie bronił, machnął ręką i wybrał święty spokój.

– Mądry Lichniak – skwitowałam treściwie.

– No właśnie, nie mądry, tylko idiota skończony, a ja mam nadzieję, że ty taką idiotką nie będziesz. Miesiąc po rozwodzie Ania „straciła” pracę i wylądowała na bezrobociu. Pozwała więc Lichniaka o alimenty i teraz ten biedny dureń płaci jej ciężką kasę nie tylko na syna, ale i na nią samą. Bo jako winny rozpadu małżeństwa ma obowiązek zapewnić jej życie na tym samym poziomie, na którym funkcjonowała jako jego małżonka.

– Żartujesz?! – zdziwiłam się. – Przecież alimenty płaci się tylko na dzieci!

– Ty taka mądra jesteś, a taka durna, jeśli chodzi o pieniądze. Proszę cię, Asia, nie zrób głupoty. Wtedy z Julkiem, rozumiem, nie chciałaś nic od niego, bo nie chciałaś, żeby on cokolwiek chciał od ciebie. Teraz jest inaczej. Masz córkę i powinnaś myśleć o niej.

– Daj spokój. Mam dobrze płatną pracę, jestem w stanie utrzymać ją i siebie bez problemu. Zresztą to są tylko pieniądze, Jolka, ja już nie chcę nic od Piotrka.

– Ty ślepa komendo! On może coś chcieć od ciebie! Asia, ja cię bardzo proszę, zajmij się tym, weź adwokata, poradź się fachowca. Chociaż raz wreszcie zadbaj o siebie. Jeśli Piotrek wystąpi o rozwód, to na bazie tego orzeczenia o separacji puści cię z torbami. Proszę, obiecaj mi, że coś zrobisz.

Obiecałam.

***

W niedzielę rano spotkałam się z Piotrkiem. Rozmowa była krótka, wcale nie chciał ustalać, co dalej, na hasło „rozwód” zmienił temat, stwierdzając, że jesteśmy w separacji i nie ma pośpiechu. Anki się wyparł z całą mocą, Wigilii u niej nie skomentował, a jedyne, w czym udało nam się dojść do porozumienia, to dalszy ciąg ferii Kamili. Piotrek postanowił zabrać Misię na parę dni na narty i umówiliśmy się, że albo mi ją przywiezie do Berlina po sylwestrze, albo ja po nią przyjadę w niedzielę lub poniedziałek, jeśli dostanę urlop. Zdzwonimy się jeszcze.

Spakowałam uszczęśliwioną młodą, a kiedy oboje wyjechali, usiadłam z mamą w kuchni i opowiedziałam jej o podejrzeniach Jolki i moich własnych obawach. Efekt tej rozmowy był taki, że zadzwoniłam do Dietera i na konto przyszłego roku wzięłam urlop do poniedziałku, trzeciego stycznia. W poniedziałek po świętach zadzwoniłam do Kramera, adwokata Julka Szyca, mojego byłego pierwszego męża i poprosiłam o spotkanie. Wprawdzie kancelaria nie pracowała do Nowego Roku, ale mecenas był we Wrocławiu i zgodził się ze mną zobaczyć, przez wzgląd na dawne czasy.

Zaprosił mnie na kawę do swojej willi na Biskupinie, mimo że nalegałam na rozmowę w kancelarii, żeby mnie traktował jak zwykłą klientkę. Ze śmiechem przypomniał mi, że zwykłych klientów to on już dawno nie przyjmuje, bo od tego ma ludzi, ale chętnie spotka się ze mną towarzysko i z sentymentu. Nie miałam wyjścia, potrzebowałam porady profesjonalisty, a Kramer jest najlepszym prawnikiem, jakiego znam. Pojechałam we wtorek z pięknymi kwiatami dla jego żony i nobliwym koniaczkiem dla mecenasa. Usiedliśmy sobie w stylowym gabinecie, powspominaliśmy dawne czasy, a potem przeszłam do meritum.

– Panie mecenasie, potrzebuję pana pomocy. I tym razem bardzo bym chciała, żeby wyjątkowo zgodził się pan oficjalnie reprezentować moje interesy.

– Nie wiem, pani Joanno. Nadal pracuję dla Julka, a on nie należy do łatwych klientów. Przez te wszystkie lata nie przetrawił kompromisu, do którego go pani wtedy zmusiła. Mój klient jest przyzwyczajony tylko do wygranych i naprawdę nie wiem, jak zareagowałby na informację, że pracuję również dla pani.

– Rozumiem, panie mecenasie. Znam Julka równie dobrze jak pan. Jednak nawet jeśli będę zmuszona zatrudnić innego prawnika, pańska opinia jest dla mnie bardzo istotna.

– No zgoda, prywatnie mogę wszystko, niech mi pani opowie prywatnie, co panią dręczy.

– Niestety, pewnie znowu rozwód. Ale w grę wchodzi jeszcze wiele innych czynników. Wyjaśnię wszystko od początku, dobrze?

I opowiedziałam od początku o moim rozstaniu z Piotrkiem, o jego romansie z Anką, dowodach, które mi pokazał Lichniak, o pojednaniu z mężem, naszym życiu razem i osobno na Szewskiej, o utracie pracy, Berlinie i pałacyku Bersolys St. Germain i wreszcie o ostatniej Wigilii i separacji. Mecenas słuchał cierpliwie, a kiedy skończyłam, wyciągnął z szuflady gotowy formularz, umieścił tam moje nazwisko i kazał mi podpisać.

– Z prywatności to tu nic nie będzie. – Uśmiechnął się do mnie. – Znajdziemy pani dobrego adwokata, który z panią przez to przebrnie, ale teraz jest mi pani winna złotówkę, jako honorarium za dzisiejszą poradę. Za dużo mi tu pani naopowiadała, musimy mi zamknąć usta, a najlepsza metoda to zrobienie z pani klientki. Sprawa jest poważna. – Westchnął. – Bo prawda, pani Joasiu, w sądzie się nie liczy. Dowody się liczą. Mąż nigdy się nie przyznał do zdrady, a pani nie może niczego udowodnić. Wszystko, co mi pani powiedziała, to poszlaki, nie dowody. Gdyby mąż mieszkał z panią Lichniak bądź miał z nią dziecko, które by uznał, moglibyśmy się zastanawiać nad wniesieniem pozwu o rozwód z jego winy. Ale fakty dowodzą, że mąż mieszkał z panią, żył z panią, dopóki pani go nie porzuciła. Nie, nie… – Machnął ręką, tłumiąc w zarodku mój protest. – Dla sądu tak to wygląda i przez pani własne zaniedbanie zostało to już dowiedzione orzeczeniem o separacji. Czas wniesienia apelacji minął, a w sprawie rozwodowej orzeczenie o separacji jest silnym argumentem do orzeczenia rozwodu z pani winy. A do tego dopuścić nie możemy.

– Czym mi to grozi, panie mecenasie? Czy naprawdę Piotrek mógłby ode mnie zażądać alimentów, gdyby stracił źródło utrzymania? Przyjaciółka mnie tym postraszyła, bo Anka Lichniak właśnie tak postąpiła ze swoim mężem.

– Nawet gorzej, pani Joasiu. Spadek po pani prababce jest pani własnością odrębną, ale dochody z tytułu jego posiadania stanowią o pani sytuacji materialnej. Przez co stała się pani osobą naprawdę dobrze sytuowaną.

– Ale ja z tych pieniędzy nie korzystam! – Przerwałam mu. – To fundusz dla przyszłych pokoleń, ja tylko nim zarządzam!

– Pani Joasiu, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Nawet jeśli pani zamierza tak postąpić, nawet jeśli obwaruje to pani zapisem notarialnym, to zawsze może pani zmienić zdanie. Jak długo Bersolys jest pani własnością, tak długo może pani swobodnie dysponować dochodami z tego tytułu. I nic tego nie zmieni. A zła informacja jest taka, że gdy przy rozwodzie zostanie pani uznana za winną rozpadu pożycia, co jest najprawdopodobniejszym scenariuszem, pani mąż może w każdej chwili wystąpić o alimenty, jeśli tylko jego sytuacja finansowa będzie nieco gorsza niż pani. A biorąc pod uwagę pani status finansowy, tak będzie zawsze, no, chyba że małżonek gra w totolotka i będzie miał dużo szczęścia. – Kramer roześmiał się nerwowo. – Czy mąż wie o spadku po hrabinie Metternich?

– Nie wie – rzekłam stanowczo. Nie było jak i kiedy mu powiedzieć. O Lavernie wiedzieli tylko paryscy notariusze, Dieter i mama. Nikomu więcej nie powiedziałam. – Nie wie, tylko moja mama wie tu w Polsce.

– To dobrze. Niech pani zadba o to, żeby się nie dowiedział, dopóki nie uda nam się uzyskać rozwodu za porozumieniem stron.

– Jak to, za porozumieniem stron, panie mecenasie? Przecież to Piotrek wymienił mnie na młodszy model! Rozwód powinien być z jego winy.

– Pani Joasiu, prawda to pojęcie względne… a pani nie jest w stanie udowodnić przed sądem, jaka jest ta prawda. Jedyna szansa to przekonać pani męża, że porozumienie stron jest najlepszym wyjściem, ale łatwe to nie będzie. Z orzeczeniem o separacji pani małżonek praktycznie ma w kieszeni rozwód z pani winy. I to w tempie błyskawicznym. Trzeba działać. Jak szybko zdoła pani zebrać wszystkie możliwe poszlaki, które świadczą o tym, że małżonek od trzech lat panią zdradza?

– Nie wiem, panie mecenasie. Muszę pomyśleć, podzwonić… – Spojrzałam na niego zdziwiona. – Ale po co? Sam pan powiedział przecież, że sąd nie uzna tych dowodów.

– Sąd nie, pani Joasiu, ale miejmy nadzieję, że pani mąż o tym nie wie. Zrobimy tak. Pani do jutra spróbuje zebrać jak najwięcej dowodów na papierze, że mąż panią zdradzał, dodatkowo znajdzie pani świadków gotowych zeznawać, że tak było. Ja zaś znajdę pani dobrego prawnika i napiszemy pozew o rozwód z winy pani męża. Potem spotka się pani z małżonkiem i przedstawi mu dokumenty. Przygotujemy panią do tej rozmowy i napiszemy drugi pozew. Wspólny wniosek małżonków. A pani musi uzyskać podpis męża na tym pozwie. Zobaczymy, to się może udać… – Poklepał mnie po dłoni. – Coś nie ma pani szczęścia do mężczyzn, pani Joasiu… Głowa do góry. Jest pani młoda, jeszcze znajdzie pani miłość, która będzie pani warta…

Z tymi słowami otuchy w uszach wracałam do domu. Na mojej dłoni spoczywającej na kierownicy samochodu połyskiwał pierścionek prababek. Miłość… Może gdzieś ktoś ją znalazł. Ale ja przecież wcale nie jestem taka młoda i nie zamierzam wierzyć w bajki. Nie chcę już miłości, nie chcę już żadnych facetów. Teraz trzeba wykreślić kolejne złudzenie miłości z mojego życia. Wzięłam się w garść, wyrzuciłam z głowy złudne mrzonki o miłości i skoncentrowałam się na swoim zadaniu.

Poniedziałkowe popołudnie i wieczór spędziłam szalenie pracowicie. Dzięki Joli zebrałam całe stado świadków, którzy gotowi byli zeznawać, że Piotrek i Anka od trzech lat funkcjonują jako para i którzy nawet podrzucili mi masę nowych informacji na temat ich wspólnego życia. Miałam nawet zdjęcia z różnych imprez, a na każdym z nich widniała Anka przytulona do mojego męża.

Ale najistotniejszego dla mnie dowodu, czyli gotowości do zeznań Romka Lichniaka, nie udało mi się zdobyć. Gadałam z nim przez telefon prawie godzinę. Rzygał wręcz nienawiścią do pazernej eksmałżonki, a jednocześnie bał się jej jak ognia. Nie o pieniądze chodziło, bo Anka już mu zabrała maksymalnie wszystko, co mogła zabrać. Bał się, że jeśli otwarcie wystąpi przeciwko niej, a zeznawanie na niekorzyść Piotrka tak traktowała, to zacznie mu utrudniać kontakt z synem lub nastawi chłopaka całkowicie przeciwko niemu.

Jedyne, co udało mi się uzyskać, to wydruki SMS-ów i mejli z komórki Anki, które Lichniak mi pokazał w trakcie tamtej pamiętnej rozmowy. Nie pogrążałam się w ponurych wspomnieniach, zebrałam wszystkie papiery do jednej koperty, napisałam w punktach sucho i rzeczowo zestawienie faktów sprzed trzech lat, sporządziłam listę osób, gotowych potwierdzić moje podejrzenia swoimi spostrzeżeniami, dołożyłam do tego sprawozdanie mojej córki z rodzinnej Wigilii u Anki, opatrzone moim komentarzem o świątecznych zwyczajach rodziców Piotrka, i uznałam, że więcej nie zrobię. Reszta w rękach Kramera.

Mecenas zadzwonił następnego dnia, umówił się ze mną w kancelarii swojego przyjaciela, przedstawił nas sobie – i miałam już adwokata. Kolejny dzień, kolejna wizyta u prawnika. Dostałam od niego dwa pozwy rozwodowe oraz szczegółowe instrukcje do rozmowy z Piotrkiem.

Pozew napisany w moim imieniu był ostry. Wnioskowałam o rozwód z wyłącznej winy męża, uzasadniając to jego wieloletnim udokumentowanym związkiem z Anką. Mocno została podkreślona moja dobra wola i chęć naprawienia małżeństwa dla dobra dziecka. Całą historię mecenas opisał ze szczegółami, drastycznie i powiedziałabym nawet melodramatycznie.

Matkę Polkę ze mnie zrobił, patriotyczną do bólu, zmuszoną do emigracji sytuacją finansową, ale zatroskaną losem dziecka. Ponoć miałam w planach wpajać dziecku patriotyzm za pomocą różnorodnych metod edukacyjnych, jak utrzymywanie silnych więzi osobistych z krajem (czytaj: częste i kosztowne wyjazdy), a także poprzez kontakt z polską telewizją (czytaj: kosztowne sprowadzenie polskich programów TV), no i oczywiście zapewniałam córce wysokiej klasy, a więc kosztowne wykształcenie ogólne oraz inne zdecydowanie kosztowne zajęcia wspierające jej rozwój. Wnioskiem wypływającym z tej całej listy kosztów było żądanie horrendalnych alimentów na dziecko od Piotrka.

Równocześnie jednak pan mecenas podkreślał moją przedsiębiorczość i obecnie wystarczająco, ale nie przesadnie dobrą sytuację finansową, która zapewniała mi stabilność i możliwość samodzielnego funkcjonowania. Przy tej okazji określił uzasadnienie separacji Piotrka jako kompletną bzdurę, podkreślając, że mój brak reakcji na pozew był spowodowany jedynie niewiedzą w tej materii, co potwierdzić miało powołanie na świadka Justy. Nie odmówił sobie tu cynicznej uwagi na temat wiarygodności powoda, który nie poinformował sądu o moim faktycznym, aktualnie znanym powodowi, czyli mojemu małżonkowi, adresie, pod który sąd powinien był kierować wezwania.

Gdybym nie wiedziała od Kramera, że separacji nie da się już odkręcić, bo ignorantia iuris nocet, sama bym uwierzyła, że rozwód z winy Piotrka mam pewny. Do pozwu była załączona porażająca ilość papieru, a więc wszystkie moje dowody, formalnie opisane numerami sprawy kancelarii adwokackiej i opatrzone licznymi groźnie wyglądającymi pieczęciami. Mecenas wręczył mi te dokumenty z następującymi wskazówkami:

– Pani musi to wszystko pokazać mężowi, ale tylko pokazać. Niech on to przejrzy, a nawet dokładnie przeczyta, niech się w tym wytarza, ale tylko w pani obecności. Nie może mu pani dać tych papierów ani ich kopii do poczytania czy konsultacji z kimkolwiek. Nasza jedyna szansa jest taka, że zrobimy odpowiednie wrażenie i mąż się przestraszy. Dokumentów proszę nie komentować. Jedyny komentarz, jaki powinien usłyszeć powód, jest taki: pozew składa pani do sądu bezpośrednio po rozmowie. Wszystkie dokumenty ma pani już przygotowane. Sprawa będzie się ciągnęła latami, gdyż świadków do przesłuchania jest masa. Dziecko będzie cierpiało, bo zamierza pani włączyć córkę w sprawę. Małżonek ma się zdecydować natychmiast. Albo złożycie państwo wspólny pozew na bazie porozumienia stron, oto on… – tu podał mi dwie pojedyncze kartki, skromne i niepozorne przy pliku papierów z teczki z wcześ­niejszym pozwem – …albo idziecie na wojnę, którą pani rozpocznie natychmiast po waszej rozmowie. A ta wojna może pochłonąć wiele ofiar.

– Wszystko pięknie, panie mecenasie – podsumowałam. – I co dalej? Co będzie, jeśli Piotrek nie podpisze pozwu z porozumieniem stron?

– Wtedy przegramy – odparł stanowczo. – Będziemy składali beznadziejne apelacje i czekali na kolejny ruch pani męża. Bo pozew złożony przez panią i tak doprowadzi do rozwodu z pani winy, w świetle tego orzeczenia o separacji. Jedyna szansa w tym, że pani mąż tego nie wie. Pozew o rozwód za porozumieniem stron wygląda atrakcyjnie na tle tamtego wszystkiego, co pani ma pokazać. To się może udać. Dodatkowo wydrukowałem pani definicję prawną rozwodu za porozumieniem stron, która wyraźnie określa, że żadne wzajemne roszczenia finansowe po orzeczeniu takiego rozwodu nie są możliwe, oczywiście poza roszczeniami dotyczącymi łożenia na dziecko, ale te zgodnie z pani sugestią ograniczyłem do minimum. Zresztą niech pani sama przeczyta, może będzie pani miała jakieś uwagi.

Przeczytałam. Całą treść dałoby się ująć w paru punktach: opiekę nad Kamilą sprawuję ja, Piotrek zobowiązuje się płacić osiemset złotych alimentów miesięcznie, a ja się na to zgadzam; majątku wspólnego praktycznie nie mamy, bo po mojej przeprowadzce już zgodnie się podzieliliśmy, samochód, który Piotrek kupił po moim wyjeździe, a przed separacją, wspaniałomyślnie mu zostawiam, wszelkie zaś dobra (bez wyszczególniania) po przodkach należą do tego, czyj przodek był. Bardzo rozsądnie zostało to sformułowane, tak że o Bersolys nie padło ani słowo, a Piotrek mógł myśleć, że chodzi o mieszkanie na Szewskiej, które odziedziczyłam po babci.

Uzasadnienie stanowiło złagodzone połączenie pozwu o separację Piotrka i mojego domniemanego pozwu o rozwód z jego winy. Stwierdzaliśmy w nim zgodnie, że małżeństwo od trzech lat nie funkcjonuje prawidłowo, bo ja go podejrzewałam o romans z inną kobietą, a on uważał, że mnie chodzi tylko o jego pieniądze. Dodatkowo od pół roku mieszkamy osobno i nie mamy ze sobą nic wspólnego oprócz Kamili, o którą wspólnie dbamy, bo tu się doskonale dogadujemy. Istotnie, w porównaniu z tym, co przeczytałam wcześniej, ta propozycja wyglądała jak prezent gwiazdkowy dla Piotrka. Mogło się udać…

***

I udało się! Piotrek przyjechał z Kamilą w poniedziałek rano. Zdążył się tylko przywitać z moimi rodzicami i został natychmiast przeze mnie stanowczo wywleczony z powrotem do samochodu. Powiedziałam mu, że muszę natychmiast wyjeżdżać do Berlina i nie mam czasu na towarzyskie kontredanse z moją ukochaną rodziną, dlatego chcę szybko i bezboleśnie załatwić z nim kwestie organizacyjne. Nawet się mocno nie opierał.

Pojechaliśmy do rynku, usiedliśmy przy kawie i wprowadziłam go w temat lekkim szantażem. Oświadczyłam, że to on wystąpił o separację, a zna mnie wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nie pójdę jak cielę na rzeź. Dlatego albo teraz przestanie tchórzyć i wysłucha spokojnie, co mu mam do powiedzenia, albo dzwonię do mojego adwokata, bo już go mam, i niewierny Piotruś poponosi sobie różne konsekwencje. Wszystkie swoje obawy schowałam za udawaną wściekłością i walnęłam o stolik pozwem o rozwód z winy Piotrka z załącznikami.

Poprzeglądał sobie najpierw wybiórczo, a potem poczytał uważnie. Różne gesty oburzenia mu się w tym czasie wyrywały, ale Oscara za grę aktorską by nie dostał. Nieprzekonujący był raczej. Potem odłożył teczkę i stwierdził, że jest tak, jak wszyscy mówili, że ze mnie jest pazerna na pieniądze suka, która chce go wykończyć. Tylko na to czekałam. Już spokojnie położyłam przed nim drugi pozew i powiedziałam:

– No właśnie nie. To, co zacząłeś naszą separacją, to wykopanie topora wojennego, a to, co przeczytałeś, to reakcja obronna na agresora. Ale wojna pochłania dużo ofiar, a ja nie życzę sobie, żeby ofiarą tej wojny była nasza córka. Dlatego tu masz rozwiązanie alternatywne. Już wiem, że mnie nie kochasz, zrozumiałam, że nie chcesz dłużej być ze mną. Zgoda, ale albo skończymy to razem, bez wzajemnego obrzucania się błotem, albo natychmiast po naszej rozmowie mój adwokat złoży w sądzie pozew, który przeczytałeś.

Podsunęłam w jego stronę pozew o rozwód za porozumieniem stron. Przeczytał.

– Nie mogę podjąć takiej decyzji natychmiast. Muszę się skontaktować z prawnikiem. – Wzruszył ramionami.

– Tu masz wydruk z prawną definicją rozwodu za porozumieniem stron. – Podałam mu kartkę. – Jak ci powiedziałam, śpieszę się, jadę do domu, do Berlina. Albo podpiszesz to teraz i po drodze złożymy wniosek razem w sądzie, albo dzwonię do adwokata i sprawa toczy się swoim torem.

– Asia, takich decyzji się nie podejmuje pochopnie. Zostawmy sobie trochę czasu na przemyślenie – bronił się jeszcze.

– Nie, Piotruś! – stwierdziłam stanowczo. – Ty już szczegółowo przemyślałeś kwestię naszego małżeństwa przed złożeniem pozwu o separację. Decydujesz tu i teraz.

Wręcz widziałam jego myśli…. Chwilę jeszcze się pokrygował i… podpisał. Złożyłam swój podpis obok sygnatury Piotrka.

– Jeszcze jedna kwestia…

Znów się najeżył, ale nie zdążył wyskoczyć z pretensjami.

– Wszystko jest ustalone tak jak w pozwie – powiedziałam spokojnie. – Pozostaje tylko Kamila. Powinniśmy jej powiedzieć o tym razem. Rozwód to zawsze szok dla dziecka, nawet jeśli pokojowy, jak nasz. Chodź, pojedziemy do sądu, a potem zabierzemy ją na pożegnalne lody i jakoś łagodnie powiemy jej to razem. Nie róbmy z dziecka debila, ona i tak widzi, że coś nie gra.

Piotrek spuścił głowę, zmalał.

– Dobrze.

Złożyliśmy dokumenty w kancelarii sądu zgodnie z instrukcjami mojego prawnika. Zgodnie z planem. Reszta planu pozostała niezrealizowana, bo Piotrek tylko wszedł się pożegnać z Kamilą i zwyczajnie uciekł. Kiedy próbowałam go zatrzymać, stwierdził: „Powiesz jej sama, wiem, że dasz sobie radę, tak żeby jej wytłumaczyć”. A potem po prostu zwiał. Tchórz!

***

Pod koniec stycznia przyszło zawiadomienie o rozprawie. Adwokat był skuteczny i szybki. Do tego też czasu trwały telefoniczne przepychanki z Piotrkiem, czy razem wyjaśnimy sytuację Kamilce. Stanowczo spychał załatwienie tej sprawy na mnie wszelkimi sposobami. Kiedy komplementy typu „jesteś wspaniałą matką i masz z nią taki dobry kontakt” zawiodły, posunął się do szantażu emocjonalnego. Otóż Misia na ferie miała jechać z nim i Anką na narty, no to mój małżonek stwierdził, że nie będzie się przed dzieckiem z niczego tłumaczył, bo nic złego nie robi, więc Kamila pojedzie nieuświadomiona i niech sobie wyciąga wnioski, jakie chce.

Szlag mnie trafił ciężki po tej rozmowie. Pewnie, niech sobie jeszcze wyciągnie wniosek, że tatuś już jej nie kocha, tylko ciocię Anię. Parę dni po tej rozmowie zebrałam się na odwagę i porozmawiałam z córką. Przypomniałam jej naszą przeprowadzkę na Szewską i te parę miesięcy bez Piotrka. Powiedziałam, że już wtedy nasze małżeństwo się rozpadło, ale zdecydowaliśmy się mieszkać razem, żeby miała oboje rodziców na co dzień. Głupia nie jest, spojrzała na mnie poważnie i spytała:

– Będziecie się rozwodzić?

– Tak, kochanie, nie mieszkamy razem, więc nie ma sensu, żebyśmy dalej byli małżeństwem. – Z trudem szukałam właściwych słów. – Ale przecież to nic nie zmieni. Sama widzisz, że jesteśmy przyjaciółmi i cały czas oboje o ciebie dbamy. Już pół roku jesteśmy same w Berlinie i jakoś nam się układa. Rozwód tego nie zmieni, córcia. Oboje z tatą za bardzo cię kochamy.

– A nie możemy wrócić do Wrocławia? – zapytała ze smutkiem. – Może jak będziemy mieszkali razem, to się nie rozwiedziecie?

– Misiu, tatuś już nie chce ze mną mieszkać. Chyba chciałby być z kimś innym – wyjaśniłam ostrożnie.

– Chyba tak… – potwierdziła ponuro. – Teraz chyba bardziej niż z tobą chciałby być z ciocią Anią. Ale czy chociaż nie mogłabyś spróbować?

– Próbowałam. – Westchnęłam ponuro. – Kochanie, trzy lata czekałam, aż coś się zmieni. Nie udało się.

– Mamusiu? – Przytuliła się do mnie. – A nie mogłabyś jeszcze trochę poczekać?

Doskonale rozumiałam jej stan. Tęskniła za ojcem i chciałaby mieć nas oboje. W porządku. Rozumiem. Ale dlaczego, do cholery, moje własne dziecko nie widzi w Piotrku tego, kto powinien naprawić naszą sytuację. W końcu to on wszystko zepsuł. Zanim zaczęłam sobie robić wyrzuty, że wychowałam dziecko na wiernopoddańczą rodowi męskiemu „służebnicę pańską”, opamiętałam się. Ona ma tylko dziesięć lat. Jedyne, czego chce, to miłość obojga rodziców, a uważa, że jeśli się rozstaniemy, to tej miłości jej zabraknie. Zamiast jak osobie dorosłej mieć jej za złe, że usiłuje coś osiągnąć moim kosztem, po prostu przytuliłam Kamilę i powiedziałam:

– Kocham cię najbardziej na świecie, a tata kocha cię równie mocno jak ja. I to się nigdy nie zmieni, nieważne, gdzie będziemy mieszkać, nieważne z kim, i nieważne kiedy. Ty zawsze będziesz naszą córką i dla nas obojga będziesz zawsze najważniejsza. Tata będzie przyjeżdżał do ciebie tak często, jak do tej pory i możesz z nim spędzać wszystkie ferie. Widzisz, kochanie, każdy człowiek musi być szczęśliwy, a on jest szczęśliwy, kiedy ty z nim jesteś, a ze mną taki bardziej nieszczęśliwy. Rozumiesz? Przecież nam dobrze we dwie w Berlinie. Będzie tak, jak ostatnie pół roku…

– Wiem, mamo. Berlin jest w porządku. U mnie w klasie jest parę dzieciaków, których rodzice się rozwiedli i nikt nie narzeka, ale wiesz… wolałam, jak tata mieszkał z nami.

– Misiu, próbowaliśmy z tatą, nie udało się i tak już musi pozostać. To co, chcesz mnie jeszcze o coś zapytać, czy idziemy na lody? – Spróbowałam małego przekupstwa i się udało.

Poszłyśmy na lody, a Kamila przyjęła nową sytuację bez rozpaczy. Jeszcze parę dni była wprawdzie lekko przygaszona, ale potem zaczęła planować ferie u Piotrka. Na początku lutego wyjechali razem na narty do Czech, a ja ruszyłam w stronę przeciwną, do Paryża… gdzie wczoraj wieczorem, dzień przed przyjęciem z okazji zakończenia mojego pierwszego projektu, zostałam kochanką mojego paryskiego notariusza André.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI