Medea z Wyspy Błogosławionych - Magda Knedler - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Medea z Wyspy Błogosławionych ebook i audiobook

Magdalena Knedler

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Tom trzeci serii o Medei Steinbart 

 

Dolny Śląsk 1918–1923

 

Zakończenie działań wojennych nikomu nie przyniosło ukojenia. Do domu z frontu wraca okaleczony psychicznie Thomas, syn Adama. Jego cierpienie kładzie się cieniem na życiu rodziny Mady. Kobieta próbuje mu pomóc, jednocześnie zajmując się bliźniakami i córką Galą i… rozwijając w tych trudnych czasach zakład krawiecki. Walczy o utrzymanie swoich bliskich, ale też dba o współpracowników i przyjaciół.

W mieście powoli wraca życie, jednak ciągle jest bardzo ciężko. Brakuje żywności i towarów, nadal czai się niebezpieczeństwo, a na ulicach widać okaleczonych żołnierzy. Wszyscy próbują przetrwać, lecz nie wszystkim to się udaje.

Udręczony Thomas dostaje propozycję leczenia w sanatorium na Wyspie Błogosławionych. Nieoczekiwanie Mada odkrywa, kim jest jego dyrektor i gdzie tak naprawdę się ono znajduje.

Czy można uciec przed przeznaczeniem? Czy Mada może mieć nadzieję na nową miłość?

 

Magda Knedler – autorka dwudziestu pięciu powieści, które zapewniły jej między innymi nominację do Bestsellera Empiku, nagrodę w plebiscycie Książka Roku 2020, organizowanym przez portal Lubimy Czytać, oraz nagrodę Radia Wrocław Kultura. Pisze głównie powieści historyczne i obyczajowe. Z wykształcenia filolożka i logopedka. Uwielbia stare dokumenty, malarstwo i polską fonetykę. Interesuje się biblio- i bajkoterapią, czyli uzdrawiającą mocą tekstów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 27 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,7 (422 oceny)
327
61
28
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika1963

Nie oderwiesz się od lektury

Wartość tej opowieści podnosi interpretacja Filipa Kosiora. Polecam
30
irenasp

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Magdzie dziękuję za Medeę, chciałabym się jeszcze z nią spotkać.Panu Filipowi jak zwykle,za dodatkowy wymiar literatury.
00
monikaKrasnoludek

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka.
00
zuzbabicz

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, można przeczytać ją jednym tchem
00
YellowTulip

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z tych historii, których się nie zapomina. Trylogia na pięć gwiazdek.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Me­dea z Wy­spy Bło­go­sła­wio­nych
© Co­py­ri­ght © Magda Kne­dler, 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło sp. z o.o., War­szawa 2024
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Kusz, Ma­graf s.c., Byd­goszcz
Pro­jekt okładki i ilu­stra­cje: Mag­da­lena Pa­lej
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2024
ISBN: 978-83-8132-611-7
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po­ja­wia się Me­dea. Tyle już sły­sze­li­śmy o jej wiel­kim cier­pie­niu; o tym, jak le­żała na ziemi, głu­cha na bła­ga­nia, by wstała i ja­dła. Sły­sze­li­śmy, jak pła­cze ze zło­ści i bólu. Ale kiedy wi­dzimy ją na sce­nie, jest spo­kojna i opa­no­wana. To ko­lejna wska­zówka, że jest prze­ra­żona. Me­dea to ko­bieta, która czuje z wielką siłą[1].

Bądź wdzięczna, mówi Ja­zon.

Ko­bieta ni­gdy nie jest wdzięczna,

ale za­wsze chce wię­cej[2]

Część I1918–1919Bre­slau

1

Sły­szała dud­nie­nie desz­czu o szyby i wy­cie, które do­by­wało się z ludz­kiego gar­dła. Nie zdą­żyła zła­pać weł­nia­nej chu­sty i te­raz trzę­sła się w zim­nej kuchni. Nie chciała za­pa­lać lampy, żeby go nie prze­stra­szyć. Nie­za­sło­nięte okno od­ci­nało się wy­raź­nie na tle ściany. Noc nie była cał­kiem czarna.

Adam stał w ko­ry­ta­rzu, jesz­cze bled­szy niż księ­życ. Jego wi­dok ła­mał Ma­dzie serce.

– Idź do dzieci – szep­nęła.

Miała na my­śli roczne bliź­nięta, które spały te­raz w swoim po­koju i tam wła­śnie po­winny zo­stać. Wy­star­czyło, że obu­dziła się Gala. Dziew­czynka, po­dob­nie jak Mada, trzę­sła się z zimna na progu kuchni. Pła­kała.

Adam po­trzą­snął głową i zła­pał Madę za ra­mię.

– Ty do nich idź, a ja...

– Nie, Adam... – Spoj­rzała mu w oczy. – Nie.

Od­wró­cił wzrok i za­ci­snął zęby. Ocią­gał się chwilę, ale wresz­cie ustą­pił i po ci­chu wszedł do po­koju bliź­niąt. Wie­działa, że jego obec­ność po­działa na nie ko­jąco, na­wet je­śli się obu­dzą. Przy Ada­mie za­cho­wy­wały się zu­peł­nie ina­czej niż przy niej, jak gdyby za­kli­nał te dzieci, hip­no­ty­zo­wał je. Przy Ma­dzie rzu­cały je­dze­niem, cią­gnęły ją za włosy, wty­kały palce w oczy. Do niego bie­gły się przy­tu­lać i przy nim naj­le­piej za­sy­piały. Za­wsze umiał za­cho­wać spo­kój i nie tra­cił cier­pli­wo­ści, nie pod­no­sił głosu, nie zło­ścił się. Wy­czu­wały to w nim, do­bre emo­cje. Na Madę też tak dzia­łał. A jed­nak ze swoim do­ro­słym sy­nem nie umiał so­bie po­ra­dzić. Bo to już nie był ten syn, któ­rego pa­mię­tał i któ­rego chciał od­zy­skać.

Gala spoj­rzała na Madę i na­dal ci­cho chli­pała. Oba­wiała się ru­szyć. Pod ku­chen­nym oknem, sku­lony, sie­dział Tho­mas. I wył.

– Ko­cha­nie – szep­nęła Mada do córki. – Idź do po­koju Dory i Ada­sia.

– Boję się.

To nie był na­wet dźwięk, Gala le­d­wie po­ru­szała ustami.

– Nie bój się, ta­tuś tam jest.

Gala ode­rwała wzrok od matki i znowu spoj­rzała na Tho­masa.

– Tommi...

– On jest chory.

– Prze­cież nie kaszle.

– Nie, nie kaszle. Ale cho­roby mogą być różne. Idź. Śmiało.

Dziew­czynka za­szlo­chała roz­dzie­ra­jąco i po raz ostatni zer­k­nęła na Tho­masa. Roz­miar dzie­cię­cej roz­pa­czy na wi­dok cier­pie­nia brata przy­tła­czał i spra­wiał Ma­dzie nie­mal fi­zyczny ból. Wresz­cie Gala po­drep­tała do po­koju ro­dzeń­stwa.

Tho­mas na­dal wył.

Mada po­de­szła do niego ostroż­nie i usia­dła w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, ale na tyle bli­sko, by nie mógł jej igno­ro­wać. By nie mógł uciec, to też.

– Tho­mas. Ko­chany.

Wy­cią­gnęła rękę, ale go nie do­tknęła. Ob­ró­cił głowę w jej stronę. W ciem­no­ści bły­snęły białka oczu. Tak, ona też się bała. Wy­cie ustało.

– Ko­chany? – wark­nął.

– Czy mogę coś dla cie­bie zro­bić? Ko­goś spro­wa­dzić? Le­ka­rza?

– Chcia­ła­byś, co? Chcia­ła­byś, żeby mnie za­brali i za­mknęli w domu wa­ria­tów. Po­zby­ła­byś się kło­potu. I oj­ciec, on też by się uwol­nił ode mnie. Sku­pi­li­by­ście się wtedy wy­łącz­nie na swo­ich zdro­wych, nor­mal­nych dzie­ciach. Które mają przed sobą przy­szłość.

– Ty też masz.

Tho­mas dy­go­tał te­raz na ca­łym ciele i obej­mo­wał się cia­sno ra­mio­nami. Gdy­byż po­zwo­lił jej się tak ob­jąć, ale był jak dzi­kie zwie­rzę, do któ­rego bała się zbli­żyć. Te­raz się śmiał. I to po­twor­nym, prze­ra­ża­ją­cym śmie­chem.

– Ja też mam? Przy­szłość? Jaką przy­szłość?

Przy­su­nął się na­gle i zła­pał ją za rękę, mocno. Czuła ból, ale się nie wy­rwała.

– Wiesz, co jest we mnie? Tu? – Stuk­nął się w czoło. – Czerń. Krew. Smród. Śmierć. Gówno. Kupa śmier­dzą­cego gówna.

Pa­trzyła mu w oczy. Od­dy­chała głę­boko i za­częła się uspo­ka­jać. Mu­siała się uspo­koić.

– Opo­wiedz mi o tym, je­śli mo­żesz.

Pro­siła go już o to kilka razy, za­wsze w po­dob­nych oko­licz­no­ściach. Za każ­dym ra­zem pa­trzył na nią z po­gardą i od­cho­dził. Te­raz rów­nież pa­trzył z po­gardą, ale wciąż tkwił na swoim miej­scu.

– Chcesz wie­dzieć? – za­py­tał. – Na­prawdę chcesz?

Nie pu­ścił jej ręki, ale uścisk ze­lżał.

– Tylko je­śli ty chcesz mi po­wie­dzieć.

Znowu ten śmiech. Mada z tru­dem prze­łknęła ślinę i spró­bo­wała przy­jąć nieco wy­god­niej­szą po­zy­cję. Mię­śnie miała na­pięte do gra­nic moż­li­wo­ści.

– W mo­jej gło­wie – po­now­nie po­stu­kał się w czoło – są te ob­razy. Cała kupa śmier­dzą­cego gówna, w któ­rym cza­sem stało się go­dzi­nami po ko­lana. Pły­wało w bło­cie. Mo­jemu kum­plowi Jo­se­phowi zro­biła się mała ranka na łydce. Mała, nie­groźna ranka, która w nor­mal­nym świe­cie szybko by się wy­go­iła. Ale nie tam. To błoto, gówno, bród... Wdało się za­ka­że­nie. W szpi­talu wszyst­kiego już bra­ko­wało, nie mieli czym go uśpić. Wył, kiedy uci­nali mu tę nogę. Wył tak, że to wy­cie zo­stało tu­taj! – Znowu po­stu­kał się w czoło, znowu i znowu, dło­nią zwi­niętą w pięść. – I za­wsze już tu bę­dzie. A on i tak umarł.

Wresz­cie wy­rzu­cił z sie­bie pierw­szą opo­wieść o woj­nie. Mada nie wie­działa, czy przy­nio­sła mu ulgę, czy może wręcz prze­ciw­nie, otwo­rzyła stare rany. Nie, nie stare. Te rany były prze­cież cał­kiem świeże. A jed­nak. Tho­mas przy­je­chał do domu dwa mie­siące temu i do­piero te­raz za­czął mó­wić. I wy­da­wało jej się, że to prze­łom. Z po­czątku tylko wył. Ku­lił się pod oknem, pod sto­łem, pod łóż­kiem. Wy­cho­dził, kiedy się go po­pro­siło, chwilę sie­dział na krze­śle albo krą­żył po po­koju, a po­tem cho­wał się znowu. Ko­lega, który od­sta­wił go do domu z dworca, uni­kał wzroku Adama. Tho­mas wtedy stał jesz­cze w miarę pro­sto, roz­glą­dał się po ulicy, pa­trzył na bu­dy­nek, po­tem na drzwi do miesz­ka­nia. Ko­lega po­że­gnał się i od­szedł. Uciekł. Kilka razy obej­rzał się za sie­bie i wtedy wy­raź­nie było wi­dać, że twarz ma ścią­gniętą smut­kiem. Mada zo­rien­to­wała się, że coś jest nie tak. Pa­trzyła na Tho­masa, za­sta­na­wiała się, co mu po­wie­dzieć, jak po­wi­tać. Adam jed­nak nie za­cho­wał ostroż­no­ści. Rzu­cił się na syna i za­czął go ści­skać. I wtedy wła­śnie Tho­mas za­czął wyć po raz pierw­szy. Nie wie­działa, co jest gor­sze. Za­cho­wa­nie Tho­masa czy prze­ra­że­nie Adama.

Ko­lejne dni oka­zały się jesz­cze trud­niej­sze. Tho­mas nie wył przez cały czas. Zda­rzało się, że sie­dział przy oknie i pa­trzył przed sie­bie. Cza­sem cho­dził po miesz­ka­niu, w tę i z po­wro­tem. Po­pro­sił o pa­pie­rosy i Mada za­ła­twiła mu do­bre, z czar­nego rynku, bo ten wciąż trzy­mał się do­brze. Żyw­ność i inne pro­dukty na­dal re­gla­men­to­wano, lu­dzie mieli co­raz mniej pie­nię­dzy, wszystko dro­żało, a je­śli ko­goś na coś było stać i chciał to ku­pić, mu­siał li­czyć na kon­tra­bandę. Tho­mas kiw­nął głową, dzię­ku­jąc w ten spo­sób za pa­pie­rosy. Pa­lił tylko w swoim po­koju, za­wsze strze­py­wał po­piół do po­piel­niczki. Utrzy­my­wał czy­stość. Sprzą­tał, mył się i prał swoje rze­czy. Od­zy­wał się mało, głów­nie służ­bowo, cza­sem, kiedy Adam wy­jąt­kowo na­tar­czy­wie cią­gnął go za ję­zyk, wy­po­wia­dał kilka zdań. „Tak, do­brze się czuję”, „Nie, ni­czego mi nie po­trzeba, pa­pie­rosy jesz­cze mam”, „Nie mam ochoty iść na spa­cer”, „Do­brze, pójdę zo­ba­czyć, co się zmie­niło w za­kła­dzie”, „Po­łożę się spać”, „Tak, do­brze spa­łem”, „Nie mam ochoty na nic spe­cjal­nego do je­dze­nia, zresztą skąd te­raz wziąć spe­cjalne je­dze­nie”, „Zjem w swoim po­koju”, „Nie, nie mam ochoty jeść z wami”, „Tak, czy­ta­łem ga­zetę”. Po­pro­szony o to, by zro­bić za­kupy, szedł, ale Mada wi­działa, że drżą mu ręce i chowa głowę w ra­miona. Po­cił się. Na­wet te­raz, na po­czątku marca, kiedy wciąż pa­no­wało zimno i cią­gle pa­dało, a miesz­ka­nie po woj­nie rów­nie ciężko było ogrzać jak w jej trak­cie. I po­cił się w tej kon­kret­nej chwili, na ku­chen­nej pod­ło­dze, gdy Mada trzę­sła się z zimna w noc­nej ko­szuli.

– On i tak umarł – po­wtó­rzył szep­tem Tho­mas.

Za­ko­ły­sał się w przód i w tył. Wie­działa, że coś mu­szą zro­bić. Ja­koś mu po­móc. Przede wszyst­kim dla­tego, że at­mos­fera w domu sta­wała się nie do znie­sie­nia i dzieci się go bały. Bliź­nięta w ogóle nie znały Tho­masa, dla nich był obcą twa­rzą, ob­cym gło­sem. Wi­działa jed­nak wy­raź­nie, że bu­dzi w nich lęk. Za­wsze kiedy go spo­ty­kały, ci­chły i ucie­kały na swo­ich nie­pew­nych jesz­cze nóż­kach, trzy­ma­jąc się me­bli i ścian. Gala nie wi­działa go pół­tora roku, a w jej wieku wspo­mnie­nia za­cie­rały się szybko. Nie­mniej pa­mię­tała. Wciąż na­zy­wała go Tom­mim. Miała pew­nie w gło­wie mi­gawki z prze­szło­ści, prze­bły­ski jego śmie­chu, spo­koj­nego tonu głosu, do­broci, cier­pli­wo­ści i cie­pła. Ale Tommi, który wró­cił, był zu­peł­nie inny. Madę naj­bar­dziej po­ru­szył mo­ment, kiedy Gala przy­nio­sła mu Pana Ciapka. Tho­mas uszył jej tego szma­cia­nego pie­ska tuż przed wy­jaz­dem na front. Kiedy dziew­czynka po­dała mu za­bawkę, długo na sie­bie pa­trzyli. Tho­mas wresz­cie wziął przy­tu­lankę i za­brał do po­koju. Gala po­szła za nim. „Opie­ko­wa­łam się Pa­nem Ciap­kiem”, po­wie­działa. Po­pro­sił ją o to, za­nim wy­je­chał, a ona co wie­czór kła­dła pie­ska na po­duszce. Może tym był tak na­prawdę dla niej po­wrót Tho­masa. Chwilą, w któ­rej mo­gła z dumą przy­znać, że wy­peł­niła swoje pierw­sze od­po­wie­dzialne za­da­nie. Ale w rze­czy­wi­sto­ści to Mada pod­sy­cała w niej pra­gnie­nie, by nie za­po­mnieć o szma­cia­nej za­bawce, zło­żo­nej obiet­nicy i swoim bra­cie. To Mada pod­sy­cała w niej mi­łość i przy­wią­za­nie do Tho­masa. A te­raz Gala cier­piała, bo czuła się skrzyw­dzona.

– Wszy­scy umie­rali – szep­tał Tho­mas – tylko nie ja.

– Ktoś jed­nak prze­cież prze­żył.

Spoj­rzał na nią ze zło­ścią.

– I po co? No, po­wiedz! Po co prze­ży­li­śmy? Co te­raz z nami bę­dzie? Jak żyć z tym pie­kłem w gło­wie?! Jak nor­mal­nie pa­trzeć na świat, wi­dzieć w nim nor­malne rze­czy, kiedy wcze­śniej na­pa­trzyło się na ode­rwane koń­czyny, wy­pa­lone twa­rze i mózg swo­jego przy­ja­ciela na ziemi?

– Chcia­ła­bym ci po­móc – za­de­kla­ro­wała ostroż­nie. – Mo­żemy ra­zem po­szu­kać po­mocy. Są le­ka­rze, któ­rzy się tym zaj­mują. Wielu żoł­nie­rzy ma po­dobne pro... cierpi tak jak ty.

Zmru­żył oczy. Znowu moc­niej ści­snął jej dłoń i Mada ci­cho syk­nęła z bólu.

– Chcia­ła­byś, co? – po­wtó­rzył. – Po­zbyć się mnie? Chcia­ła­byś, że­bym znik­nął i nie był skazą na wi­ze­runku two­jej pięk­nej, ide­al­nej ro­dziny. We­szłaś tu znie­nacka, za­bra­łaś mo­jego ojca, ten za­kład, to, co na­le­żało do mnie. Da­łaś mu nowe dzieci. Lep­sze. Nie­winne i nie­na­ru­szone. Bez ob­razu krwi, śmierci i gówna w gło­wie.

– Nie chcia­ła­bym, że­byś znik­nął.

Ro­ze­śmiał się po­gar­dli­wie. W więk­szo­ści roz­mów do­cie­rali wła­śnie do tego punktu. On za­rzu­cał jej, że chce się go po­zbyć. To się nie za­częło od razu. Z po­czątku tylko się jej przy­glą­dał. Pa­trzył na nią wzro­kiem, pod wpły­wem któ­rego ro­dził się lęk. Mdliło ją, kiedy czuła na so­bie jego spoj­rze­nie, miała wra­że­nie, że pali skórę, że ni­g­dzie nie można się przed tym ukryć. Śle­dził każdy jej ruch. A naj­gor­sze, że w taki sam spo­sób za­czął pa­trzeć także na jej dzieci. A o nie Mada bała się bar­dziej niż o sie­bie.

Roz­ma­wiała z Ada­mem. Zresztą on też to wi­dział, nie był ślepy. Adam jed­nak, w swoim wiel­kim pra­gnie­niu od­zy­ska­nia syna, daw­nego, do­brego, spo­koj­nego Tho­masa, wy­ka­zał się de­ter­mi­na­cją i upo­rem, by uda­wać, że wszystko może być po sta­remu. Trzeba tylko przy­po­mnieć chło­pa­kowi kilka rze­czy. Po­ka­zać mu jego po­kój, me­ble, książki i ma­szynę do szy­cia. Za­kład kra­wiecki, biuro, księgi ra­chun­kowe, któ­rych pro­wa­dze­nie nie spra­wiało mu żad­nej trud­no­ści. Opro­wa­dzał go więc po wszyst­kim i za­chę­cał, by Tho­mas spró­bo­wał coś uszyć, pod­li­czyć, za­mó­wić, by przej­rzał naj­now­szy ka­ta­log z su­kien­kami, który opra­co­wała Mada, po­dał ja­kieś swoje po­my­sły. Tho­mas cho­dził za oj­cem sztywny jak kłoda. Nie od­zy­wał się.

Ale pew­nego dnia nie wy­trzy­mał. A ra­czej na­le­ża­łoby po­wie­dzieć, że nie wy­trzy­mali obaj. Adam, bo jego sta­ra­nia nie przy­no­siły efektu. Tho­mas, bo wie­dział, że nie mogą przy­nieść, i miał dość. „Dla­czego nie mo­żesz spró­bo­wać żyć nor­mal­nie?”, py­tał Adam, „Wszystko dla cie­bie za­cho­wa­łem, na­wet twoją ulu­bioną po­duszkę, dla­czego po pro­stu nie mo­żesz...”. Tho­mas rzu­cił ta­lerz na pod­łogę i za­czął dep­tać sko­rupy. „Tak te­raz wy­glą­dam w środku, nie ro­zu­miesz? Spró­bo­wać? Mam spró­bo­wać?! To spró­buj skleić ten ta­lerz i po­tem nor­mal­nie z niego jeść!” Nie roz­ma­wiali po­tem przez dwa dni, choć i w in­nych oko­licz­no­ściach ich wy­mianę zdań trudno było na­zwać roz­mową. Mada poj­mo­wała jed­nak to, czego nie poj­mo­wał naj­wi­docz­niej Adam. Albo czego nie chciał po­jąć. Tho­mas nie mógł wró­cić do daw­nego ży­cia. Po tym, czego do­świad­czył, nie mógł się już tu od­na­leźć. Nic do niego nie pa­so­wało. Do jego ostat­nich prze­żyć, wspo­mnień, do wszyst­kiego, co wi­dział. Ma­dzie wy­da­wało się też, że on za kimś tę­skni. I nie po pro­stu za ko­le­gami, któ­rzy zgi­nęli. Za kimś bli­skim i waż­nym.

Po tam­tym wy­bu­chu z ta­le­rzem za­częły się pre­ten­sje do Mady. Już nie tylko pa­trzył na nią dziw­nie i wrogo. Za­czął jej za­rzu­cać, że chce się go po­zbyć. Za­mknąć w za­kła­dzie „dla czub­ków”. A na­wet – że chce go otruć. Nie jadł ni­czego, co mu po­dała. Przyj­mo­wał je­dze­nie od Irmy, która mimo po­stę­pu­ją­cego reu­ma­ty­zmu na­dal ra­dziła so­bie do­brze z opieką nad dziećmi i w pew­nym mo­men­cie prze­jęła rów­nież peł­nię wła­dzy w kuchni.

Cza­sem po­ma­gała jej młoda kraw­cowa Mitzi. Dziew­czyna szyła co­raz le­piej, wy­szko­liła się na jedną z ich naj­spraw­niej­szych pra­cow­nic, ale miała też trudną sy­tu­ację w domu i po­trze­bo­wała do­dat­ko­wych źró­deł utrzy­ma­nia. A że z dziećmi ra­dziła so­bie kon­cer­towo, chęt­nie przy­jęła pro­po­zy­cję opieki nad bliź­nię­tami i Galą od czasu do czasu. Irma bez pro­blemu zaj­mo­wała się star­szą dziew­czynką, ale młod­sze na­zy­wała „dia­beł­kami” i już te­raz nie­źle da­wały jej w kość. W tej chwili zaś głów­nym zmar­twie­niem ko­biety stał się „biedny To­mik”, któ­rego, jak są­dziła, na­le­żało po pro­stu „od­kar­mić po tej woj­nie”. To wła­śnie dla Irmy Tho­mas miał naj­wię­cej cier­pli­wo­ści.

– Nie chcia­ła­bym, że­byś znik­nął – po­wtó­rzyła te­raz Mada.

Znowu ten śmiech, po­gar­dliwy, straszny.

– Chcia­ła­byś. Chcia­ła­byś mnie za­mknąć. Wszyst­kich nas chcie­li­by­ście za­mknąć, że­by­śmy wam nie psuli hu­mo­rów. Że­by­śmy nie przy­po­mi­nali, że tam... tam... działy się rze­czy, któ­rych nikt so­bie wcze­śniej nie po­tra­fił wy­obra­zić. Mó­wiono nam, że trzeba się po­świę­cić dla cho­ler­nej oj­czy­zny. Że pięk­nie jest za nią umrzeć. Wci­skano nam do głowy, że to walka o przy­szłość. Pa­mię­tasz, o czym kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy? Tłu­ma­czy­łem ci, że mu­szę iść na front, bo nie będę póź­niej umiał żyć z my­ślą, że ktoś za mnie wal­czył i umie­rał, a ja nie zro­bi­łem nic. Tylko że nie dano nam wy­boru, nie tak na­prawdę. Każdy z nas mu­siał tam tra­fić. Wiesz. Wi­dzia­łem chłop­ców, któ­rzy we­szli do ro­wów chwilę przed koń­cem ca­łego tego szamba. Chwilę przed koń­cem. I zgi­nęli. Zgi­nąć w ostat­nich dniach wojny, kiedy się całą prze­sie­działo w domu! To do­piero głu­pie, co? Już le­piej było je­chać wcze­śniej. Przy­naj­mniej się wie­działo, za co się gi­nie. Cza­sem tak było le­piej. Wo­lał­bym umrzeć.

– Nie­prawda.

– Tak, wo­lał­bym umrzeć! I ty też wo­la­ła­byś, że­bym umarł, bo wtedy nie ba­ła­byś się o swoje piękne, zdrowe, gład­kie dzieci. Że je skrzyw­dzę. Na­zna­czę swoim sza­leń­stwem. Nie ba­ła­byś się mnie, bo­bym nie ist­niał.

– Nie boję się cie­bie – skła­mała.

– Może i nie. Czy ty się bo­isz cze­go­kol­wiek?

– Wielu rze­czy. Ale nie cie­bie. Bo ty je­steś moim przy­ja­cie­lem.

Śmiał się, śmiał się, śmiał się.

– Przy­ja­cie­lem! Za­bij mnie. Za­bij mnie! Otruj mnie!

– Prze­stań! – Wy­rwała wresz­cie dłoń i wstała z pod­łogi.

On wstał rów­nież. Zła­pał się za głowę.

– Otruj mnie!

– Nie za­mie­rzam cię otruć, do ja­snej cho­lery! Cze­ka­łam na cie­bie! Cze­ka­łam tu na cie­bie, bo się na coś uma­wia­li­śmy, prawda? Po­wie­dzia­łeś, że mu­sisz ze mną współ­pra­co­wać, ina­czej pójdę z tor­bami! Uło­ży­li­śmy plan, ale ty mnie zo­sta­wi­łeś, te­raz mnie zo­sta­wiasz i mu­szę ra­dzić so­bie sama!

Pa­trzył na nią osłu­piały.

– Twój oj­ciec jest ko­cha­nym czło­wie­kiem, naj­lep­szym, ko­cham go tak, że już chyba nie można bar­dziej. Ale on nie wie, co zro­bić z moją wi­zją przy­szło­ści, z moją wi­zją tego za­kładu, bo to się nie mie­ści w jego ob­ra­zie świata. Ty to mia­łeś ze mną ro­bić! Mój wspól­nik! Mój przy­ja­ciel. Niech bę­dzie, że mój pa­sierb, ja­koś mu­szę cię na­zy­wać. Cho­ciaż je­steś za stary na mo­jego syna. Pa­mię­tasz?

Zro­bił krok do przodu, uniósł ra­miona. Być może za­mie­rzał ją ude­rzyć. Nie wie­działa. Ale te­raz już nie umiała się za­trzy­mać.

– Nie wiem, co wi­dzia­łeś na woj­nie. Słu­cham o tym opo­wie­ści, bo uwa­żam, że po­win­nam. Nie za­ty­kam uszu. Nie wzdry­gam się, nie pro­szę, by mi nic nie mó­wić. Wy to prze­ży­wa­li­ście, więc ja mogę zro­bić cho­ciaż tyle, że was wy­słu­cham, je­śli bę­dzie­cie chcieli mó­wić. Ale nie twier­dzę, że ro­zu­miem. Nie twier­dzę, że można wró­cić do prze­szło­ści. Że mo­żesz za­po­mnieć. Że je­śli spró­bu­jesz, to na pewno ci się uda, bo wszystko za­leży od sil­nej woli. Nie. Ja wiem, że nie da się cof­nąć czasu. Je­steś po­pę­kany jak roz­bity ta­lerz. To trudno! Bądź po­pę­kany. Je­steś ludzką istotą, masz prawo do skaz. Na­ucz się z nimi żyć. Zrób to dla ro­dziny, dla nas. Dla swo­jego ojca. Dla mnie też! Cho­lera, je­ste­śmy ro­dziną, ro­zu­miesz? Na­le­żysz do niej! Po­szu­kajmy po­mocy. Pro­szę, po­szu­kajmy po­mocy!

Do­sko­czył do niej i przy­ci­snął dło­nie do jej głowy. Po­tem do swo­jej. A po­tem znowu do jej.

– Za­bierz to ode mnie. Za­bierz to ode mnie. Za­bierz, za­bierz, za­bierz, za­bierz, za­bierz...

W ko­ry­ta­rzu roz­brzmiały kroki. Adam wszedł do kuchni aku­rat wtedy, gdy Tho­mas obej­mo­wał dłońmi głowę Mady.

– Co tu się dzieje?! Puść ją, Tho­mas.

Tho­mas za­wył.

– Adam, pro­szę cię, wyjdź – po­le­ciła.

– Tho­mas, puść ją!

– Wszystko jest w po­rządku – za­pew­niła. – Pro­szę, wyjdź. Pro­szę.

Cof­nął się o krok. Tho­mas strze­lał oczami w stronę ojca.

– Ko­cha­nie, pro­szę. Mu­sisz stąd iść.

Adam wy­co­fał się jesz­cze da­lej i wresz­cie wró­cił do po­koju dzieci.

Tho­mas pła­kał.

– Ra­tunku – szep­tał – ra­tunku, ra­tunku, ra­tunku...

Zdjęła jego dło­nie ze swo­jej głowy. I po chwili wa­ha­nia ob­jęła go ostroż­nie. Za­czął szlo­chać jesz­cze moc­niej, roz­dzie­ra­jąco.

– Po­mocy. Po­mocy. Po­móż mi...

Po­gła­skała go po gło­wie. Włosy miał wil­gotne od potu i splą­tane.

– Po­mogę – oświad­czyła, choć nie miała po­ję­cia jak.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Na­ta­lie Hay­nes, Puszka Pan­dory. Ko­biety w mi­to­lo­gii grec­kiej, tłum. Agnieszka Szling.

[2] Da­vid Vann, Bri­ght Air Black, tłum. fragm. Magda Kne­dler.