Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Trudne wybory, walka o przetrwanie i poszukiwanie miłości w skomplikowanej atmosferze Dolnego Śląska na początku XX wieku
Mada w swoim krótkim życiu widziała już wiele zła, zaznała głodu i nędzy. Pomiatano nią, kiedy pracowała jako służąca, a później psuła wzrok w podrzędnym zakładzie krawieckim. Wybawieniem dla niej zdaje się być propozycja zamożnego Andreasa Schwietza.
Dziewczyna rozpoczyna służbę w jego domu, zbudowanym na jednej z wysp Jeziora Sławskiego. Odcięta od świata całymi dniami sprząta, gotuje i znosi dokuczliwe zainteresowanie pracodawcy. Uświadamia sobie, że została sam na sam z człowiekiem, który nie ma wobec niej dobrych zamiarów.
Pewnego dnia na wyspę przybywa nowy ogrodnik, Johann. Andreas jest zazdrosny i jego obsesja na tle Mady zaczyna się pogłębiać. Tragedia wisi w powietrzu. Czy da się jej uniknąć? Czy Madzie uda się uciec z ponurej wyspy? Czy Johann będzie jej oparciem w walce z przeciwnościami losu? Czy w trudnym życiu dziewczyny jest w ogóle miejsce na miłość?
Medea z Wyspy Wisielców to opowieść, w której grecki mit o Medei ożywa na nowo.
Seria o Medei Steinbart
O autorce
Magda Knedler – autorka dwudziestu pięciu powieści, które zapewniły jej między innymi nominację do Bestsellera Empiku, nagrodę w plebiscycie Książka Roku 2020, organizowanym przez portal Lubimy Czytać, oraz nagrodę Radia Wrocław Kultura. Pisze głównie powieści historyczne i obyczajowe. Z wykształcenia filolożka i logopedka. Uwielbia stare dokumenty, malarstwo i polską fonetykę. Interesuje się biblio- i bajkoterapią, czyli uzdrawiającą mocą tekstów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ty tchórzu! Bo i czymże obdarzyć cię mogą
Te wargi me, jeżeli nie tchórzostwa mianem?
Przychodzisz ku mnie z sercem, czułością wezbranem.
A wszakże tyś mi wrogiem największym na świecie!
To nie jest wielkoduszność, to nie męstwo przecie
Spoglądać w oczy bliskim, których wprzód skrzywdzono!
Ze wszystkich ludzkich przywar najgorsza jest pono
Bezczelność![1]
(...) przy właściwym układzie stosunków społecznych osoba ojca dziecka, które rodzi kobieta, będzie tak samo jej prywatną sprawą jak krój noszonej przez nią bielizny, i nikt nie będzie miał prawa zadawać jakichkolwiek pytań.[2]
1
Szorowała podłogę, kiedy o tym dyskutowali. Stali za drzwiami kuchni, jeden z nich palił fajkę, Mada doskonale wiedziała który, nie musiała patrzeć. Dym docierał do niej, łaskotał w nos, wnikał w ubranie i we włosy. To przemoc, miała wrażenie. Nikt jej nie pytał o zdanie, czy zgadza się na ten dym, na ten smród, kichanie i załzawione oczy. Była jak jedna z pradawnych dziewczyn zaatakowanych przez równie pradawnego boga, który zjawiał się pod postacią złotego deszczu, łabędzia, byka, mgły o poranku. I nigdy nie pytał o zdanie.
Mada zamknęła oczy, stłumiła kaszel. Nie, to nie bóg.
– Mówią, że je powiesiła – odezwał się młodszy.
Wyobraziła sobie, jak teraz wygląda. Pewnie opiera dłoń na biodrze, mruży oczy.
– Tak, całą piątkę – dodał starszy, ten, który palił fajkę. – Najpierw je, a potem siebie.
Przestała szorować podłogę, ale nie wstała z kolan, popatrzyła na swoje dłonie, teraz czerwone, ze skórą na palcach startą do krwi. Ta przerwa nie mogła być długa, Mada musiała jeszcze pójść do piwnicy po ziemniaki, obrać je i zapiec razem z marchewką i szynką, jak pan lubił najbardziej. Cieszyła się, że gustuje w prostych potrawach, które da się w miarę szybko przygotować, ale obowiązków i tak miała dużo. Za dużo. Była tu teraz sama, panowie uznali, że wystarczy. Wytarła dłonie w fartuch, niepotrzebnie, bo przecież za chwilę znowu zanurzy je w wiadrze z wodą. Wciągnęła powietrze przez zęby. Skóra piekła. Mada pomyślała o tym, że zużyła już całą maść. Skończyły się zioła, nie nazbierała nowych. Nie miała czasu. Nigdy nie miała czasu. W ubiegłym miesiącu pracowała tu jeszcze kucharka, ale teraz zabrakło nawet jej.
Panowie rozmawiali dalej, dymu przybywało i coraz bardziej gryzł Madę w oczy. Może stali tam, bo chcieli, by ich słyszała?
– Mówią, że kiedyś była pokojówką u kogoś na Kaiser Wilhelmstrasse. Służyła w bogatym domu. Ale potem zaczęła rodzić dzieci, jedno za drugim i...
Teraz obaj cmokali, tak, tak, oczywiście, skoro zaczęła rodzić dzieci, to wiadomo, że źle musiała skończyć. Żaden z nich nie wspomniał o ojcu albo o ojcach tych dzieci, gdzie oni się podziali i czy choć trochę próbowali pomóc tej kobiecie. Na pewno nie próbowali, tyle Mada sama już się domyśliła.
– Zostawiła list – kontynuował młodszy. – Że to świat ją zamordował, ją i dzieci. Że jeśli ktoś znajduje się w sytuacji, z której nie ma wyjścia, jeśli śmierć jest jedynym rozwiązaniem, to coś na zewnątrz zawiodło. Świat nie może być dobrym miejscem tylko dla wybrańców. Powinien być dobrym miejscem dla wszystkich. Całkiem nieźle napisała, tak podają w gazecie. Jak na jej wykształcenie zadziwiająco elokwentnie. Cały artykuł o tym jest.
– Socjalistka?
– Trudno powiedzieć. W każdym razie na pewno pokrzywdzona przez los.
– Smutna historia.
– Tak.
Umilkli, zaszurali stopami. Wyraźnie usłyszała, że nie zmienili butów na domowe pantofle, więc Mada za chwilę będzie musiała po nich posprzątać, choć rano wyczyściła już podłogę w korytarzu. Tę w kuchni powinna zostawić do umycia na wieczór, na sam koniec pracy, by wyschła przez noc, ale dziś chciała iść po zioła. Musiała po nie iść, jeśli jutro zamierzała pracować jak co dzień. Potrzebowała sprawnych rąk.
– Z twoim bratem i siostrą... To było inaczej – odezwał się ponownie starszy, ciszej.
– Wiem.
Odeszli. Zostały resztki dymu, zapach na włosach Mady. Spojrzała w okno, za którym kołysały się drzewa. Z jednej gałęzi zwisał sznur. Wróciła do szorowania podłogi.
To miejsce nie zawsze nazywano Wyspą Wisielców. Wcześniej była po prostu małą, trudno dostępną Wyspą Dziką na przestronnym Schlawaer See. Od niedawna jednak już tylko Wyspą Wisielców. A Mada nie miała dokąd pójść.
Wieczorem podała panom kolację, udało jej się zrobić zapiekankę, ale zużyła ostatnią porcję szynki i jutro z rana będzie musiała uzupełnić zapasy. Czyli – opuścić wyspę, przepłynąć jezioro, pójść do najbliższej wsi, stanąć twarzą w twarz z innymi ludźmi, odezwać się do nich. Znosić znaczące spojrzenia, złośliwe uśmieszki. Orientowała się, co myślą, choć nigdy nie mówili o tym głośno. Nikt nie pytał o jej prawdziwą historię. O to, czego faktycznie doświadczyła i dlaczego tutaj przyjechała. Co robiła. I czy coś złego. W opinii ludzi uchodziła za podejrzaną. Zbrukaną. Winną. Panom szacunek się należał, wiadomo, jacykolwiek by byli. Im wolno. Samej Madzie nie należał się żaden szacunek. Ludzie starali się jej nie dotykać, nawet kiedy za coś płaciła, pieniądze z dłoni brali tak, by przypadkiem nie musnąć jej skóry. Nikt nie patrzył Madzie w oczy, chyba że na kilka sekund, jeśli już nie dało się tego uniknąć. Wyglądała dziwnie. Mówiła dziwnie, bo za ładnie, nie jak służąca, elegancką, melodyjną niemczyzną. Nikt nie umiał powiedzieć, skąd pochodziła. Miała śniadą cerę i włosy jak owcze runo. Runo czarnej owcy, oczywiście. Cyganka, Włoszka, Żydówka, Hinduska, „jakiś afrykański mieszaniec”, „jakieś nie wiadomo co”. Była już każdym i wszystkim. A teraz jeszcze mieszkała na wyspie, sama z dwoma mężczyznami. We wsiach nad jeziorem wieści rozchodziły się szybko. Nieco lepiej działo się w miasteczku, choć też nieidealnie. Niewielka Schlawa także lubiła żyć plotkami, choć tam przynajmniej Mada mogła się ukryć w wąskich uliczkach, wmieszać między ludzi w dzień targowy, a nawet przejść się na spacer w okolice pałacu hrabiostwa von Haugwitz. Wyobrażać sobie przez chwilę tamto inne życie za murami i ogrodem. Łudzić się, że jest dostępne dla każdego, nawet dla niej.
Panowie nie rozmawiali, kiedy podawała do stołu. Za wszystko uprzejmie dziękowali, jak zawsze.
– Dziękuję, Mado.
– Och, bardzo dziękuję, Mado.
– Dziękuję, wspaniale.
– Jak miło, dziękuję.
Za porcję zapiekanki nałożoną na talerz, za wodę, za uzupełnienie kieliszka winem, za podniesienie serwetki, która spadła na podłogę. Uprzejme się też uśmiechali.
Mada skończyła podawać, dygnęła i wyszła z jadalni. Zawsze czekała w korytarzu. To był ich pomysł, pan Schwietz uważał, że nie wypada jej stać pod ścianą w jadalni i patrzeć, jak jedzą.
– Przecież to upokarzające, my się tu będziemy objadać, a ty... nie, nie, może gdzie indziej są takie zwyczaje, ale nie u nas.
Czekanie w małym korytarzyku, na pierwszy rzut oka dla nikogo niewidocznym, tak jak niewidoczni powinni być służący, wydawało mu się godniejsze. Miał sporo racji, ale siedząc tu, słabo słyszała, o czym mówią.
Zajęła miejsce blisko dzwonka, w każdej chwili mogła być potrzebna. Myślała o kobiecie, która powiesiła swoje dzieci. Kiedy nakrywała do stołu, znalazła tę gazetę i przeczytała artykuł. Autor pisał, że samobójczyni żyła w biedzie, szukała pomocy, której nie znalazła, więc z rozpaczy zabiła dzieci, by oszczędzić im głodu i upokorzeń. A potem poszła za nimi.
Mada musiała przyznać, że tekst zrobił na niej wrażenie. Przerwała nakrywanie do stołu, stanęła przy oknie, popatrzyła znowu na gałąź ze sznurem, na kształt kołyszący się na wietrze. Wróciło do niej echo dawnych rozmów podsłuchanych w żydowskim Domu dla Samotnych Kobiet i Maltretowanych Żon, gdzie spędziła dzieciństwo. „Matka zmarła, ojciec został sam z piątką dzieci. Miał problemy i... powiesił je wszystkie, a później sam się zabił. Tylko Madę dało się uratować”. Pamiętała nie tylko słowa, ale i głos tej, którą nazywała „angielską nauczycielką”. Paula Ollendorff, doskonale wykształcona Żydówka z Breslau, mieszkała długo w Anglii i pracowała jako guwernantka. Czasem, wieczorami, dawała Madzie lekcje. Nauczyła ją, że na każde zjawisko istnieje tyle nazw, ile istnieje języków. Że nic nie jest zamknięte tylko w jednym zbiorze słów. Dom dla Samotnych Kobiet i Maltretowanych Żon Paula Ollendorff założyła w Breslau razem z Beate Guttman, żoną rabina. Tamtego dnia, kiedy Mada podsłuchała ich rozmowę, dowiedziała się o swoim ojcu jeszcze tyle, że o tym, co zrobił, pisał nawet angielski „The Times”. Tylko małą dziewczynkę udało się uratować. Tylko ją. Szczęściara...
Paula Ollendorff opowiedziała jej później tę historię w złagodzonej wersji, nie miała pojęcia, że Mada już wie.
– Twój ojciec podupadł na zdrowiu, on tak naprawdę nie chciał...
Skąd ta pewność, że nie chciał? Mada zapytała wtedy Paulę o siebie, o to, kim jest.
– Gdzie są moje korzenie? Kim byli moi dziadkowie?
Pani Ollendorff nie potrafiła odpowiedzieć. Wiedziała tylko tyle, że matkę Mady nazywano Cyganką i to po niej prawdopodobnie córka odziedziczyła ciemną cerę i włosy jak skłębiona wełna. Ale trudno to poświadczyć.
Po lekturze artykułu i chwili – niezbyt długiej – zadumy przy oknie wróciła do nakrywania stołu i gratulowała sobie opanowania, tego, że niczego nie stłukła, niczego nie rozlała. Umiała być opanowana. Wszystko szło do środka, cały jej gniew, poruszenie, strach. Trochę czuła drżenie wewnątrz na myśl o tej kobiecie. O tym, że teraz żadnej Mady nie udało się uratować. Kiedy kroiła zapiekankę, zauważyła, że jej oddech jest nieco płytszy niż zazwyczaj. I tyle. Nic nie przeżywała. Nie miała na to czasu.
Kiedy panowie skończyli jeść, sprzątnęła ze stołu, umyła naczynia, zaczęła porządkować kuchnię. Bardzo uważała, by od nowa nie pobrudzić podłogi. Otworzyła okno, zapach kwiatów i owoców z sadu był słodki i intensywny. Wiosna przechodziła w lato, dni stawały się coraz dłuższe, czyste niebo zapowiadało piękny poranek. Pracowała i cicho śpiewała piosenkę, której słowa rozumiała od niedawna. Ta pieśń to jedyna rzecz, którą pamiętała z wczesnego dzieciństwa, jedyne wspomnienie pierwszego domu. Nie umiała przypomnieć sobie twarzy, zapachów i głosów, nie znała imion. Ale tę pieśń zawsze nosiła w sobie. Słowa i rytm. Teraz, kiedy śpiewała, pomyślała znowu o Pauli Ollendorff, o tamtej chwili, w której dla odmiany to ona podsłuchała Madę.
– Co to za pieśń?
Każdy by zapytał na jej miejscu. To nie mógł być popularny utwór.
– Nie wiem – odparła Mada.
– Jak możesz nie wiedzieć?
– Po prostu nie wiem.
– Ale skądś znasz słowa i melodię.
– Chyba się z nimi urodziłam.
Pauli nie zadowoliła ta odpowiedź, ale na pewno ją zaintrygowała. Musiała podsłuchiwać Madę później jeszcze kilkakrotnie, bo zapisała sobie słowa ze słuchu i sama poszukała wyjaśnienia.
– To Psalm 136 z Septuaginty – powiedziała pewnego dnia, zadowolona z siebie.
– Psalm? Z Septuaginty?
– Septuaginta to greckie tłumaczenie Starego Testamentu.
– Czyli ta piosenka to psalm?
– Tak. Exomologiste to Kyrio oti agathos, Alliluia, Hoti is ton eona to eleos aftou, Alliluia! To pierwsze wersy.
– Co znaczą?
– Dziękujmy Bogu, bo jest dobry. Jego miłość trwa wiecznie.
– Aha.
Paula Ollendorff wygładziła suknię i żadna z nich nie odezwała się słowem na temat Boga. Chyba obie miały w związku z Nim jakieś wątpliwości.
– Dlaczego w mojej głowie tkwi grecki psalm? – zapyta po chwili Mada.
– Nie wiem – odparła Paula.
Oczywiście. Nie mogła wiedzieć.
Mada często o tym rozmyślała i zadawała sobie wiele pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. Była Greczynką? Jej matka była? Babka? Wiedziała, że nigdy się tego nie dowie. A jednak lubiła myśleć, że nie została w życiu całkiem osierocona. Ten psalm to coś własnego, coś dla niej, czego nigdy nie będzie jej można zabrać.
Przypisy