Pan Darcy nie żyje - Magda Knedler - ebook + audiobook + książka

Pan Darcy nie żyje ebook i audiobook

Magdalena Knedler

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jakby światu brakowało kolejnej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia", pewien producent postanowił nakręcić nową. Przeprowadził casting, wybrał scenerię, zatrudnił ekipę. 

Wszystko wydaje się gotowe… I co z tego, że pana Darcy’ego gra przygłupi lokaty blondyn, który zdobył popularność w jakimś idiotycznym serialu o londyńskich prawnikach i nie nadaje się do roli? I że wszyscy na planie rozprawiają, czy aktorka zaangażowana do roli Elizabeth Bennet walczy z anoreksją i przewróci się przy pierwszym podmuchu wiatru? Nie wspominając już o tym, że główni aktorzy się nienawidzą i najchętniej by się pozabijali.

A ta, co gra Jane Bennet to w ogóle jest za stara i nie da się jej nawet ucharakteryzować na młodszą. A scenarzysta złączył Lydię, Kitty i Mary w jedną postać i wyszła z tego trochę dziewczyna z zaburzeniami osobowości. 

Przecież to i tak będzie wielkie wydarzenie i kasowy sukces. Na pewno. Szkoda tylko, że ktoś zamordował pana Darcy’ego…

„Pan Darcy nie żyje” to intrygująca powieść z gatunku cosy crime pełna błyskotliwych dialogów, intrygujących zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. Zafascynuje nie tylko wielbicieli Jane Austen!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 41 min

Oceny
4,0 (62 oceny)
21
24
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna książka na plażę. Opowieść o współczesnych czasach, o bolączkach współczesnego człowieka opowiedziana lekkim językiem.
10
Cassio20

Dobrze spędzony czas

To moja pierwsza książka tej autorki, więc nie mam porównania. Bardzo długi wstęp zniechęca , ale dzięki audobookowi udało mi się dokończyć książkę. Ciekawie robi się po śmierci p.Darcy’ego. Każdy ma tajemnicę z przeszłości i motyw. To taki bardziej romans z kryminałem w tle. Lekka pozycja na letni wieczór . Dobrze słuchało się audiobooka.
10
Jorge_280

Nie polecam

Oj jakie to jest kiepściutkie! Nic, dosłownie NIC nie znajduję na plus…
00
13Daghena13

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia - początek doskonale się zapowiadał - było zabawnie i lekko, ale im dalej w las tym mój entuzjazm słabł. Ilosc tajemnic, które sie wyjaśniały ale bez udziału czytelnika pod koniec była już męcząca. Także ogólnie jestem raczej rozczarowana, choć pierwsze część była na prawdę w porządku.
00
Nika_czyta

Całkiem niezła

Wciągająca historia, ale przed dłuższy czas po prostu każdy miał jakiś sekret i było to trochę irytujące.
00

Popularność




Ty­tuł: Pan Darcy nie żyje

Co­py­ri­ght © Magda Kne­dler, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Wy­da­nie dru­gie po­pra­wione

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8054-506-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Duma i uprze­dze­nie (2014)

Re­ży­se­ria: Alan Faw­ley

Sce­na­riusz: Oscar Lyne

Na pod­sta­wie: Jane Au­sten, Duma i uprze­dze­nie(po­wieść)

Ob­sada:

Zoe Al­cott: Eli­za­beth Ben­net

Pe­ter Mur­phy: Fit­zwil­liam Darcy

Ro­sie Hinds: Jane Ben­net

Ni­cole Roth: Ly­dia Ben­net

Irene Lo­vell: Ca­ro­line Bin­gley

Ben Rudd: Char­les Bin­gley

Cor­ne­lius Black: Pan Ben­net

Pe­ne­lope Hol­der: Pani Ben­net

Pro­duk­cja: Eric Hit­tock

Kie­row­nik pro­duk­cji: Jimmy Hit­tock

Ope­ra­tor: Paul Mad­dock

Dźwięk: Liza We­bster

Cha­rak­te­ry­za­cja: So­fie Ba­ran­ski

Ko­stiumy: Bell Ken­nedy

Sce­no­gra­fia: Mark Gre­en­wood

Mon­taż: Jean-Pierre Fran­cois Beur­no­nville

Mu­zyka: Billy Humby Jr.

Część pierw­sza,kiedy pan Darcy jesz­cze żyje i ma się do­brze, ale wszy­scy są tro­chę nie­spo­kojni

Przed wscho­dem słońca

Roz­dział 1

Dys­ku­sja na te­mat do­mnie­ma­nej ano­rek­sji Zoe Al­cott, ak­torki za­an­ga­żo­wa­nej do roli Eli­za­beth Ben­net, za­to­czyła koło i utknęła w mar­twym punk­cie. Od do­brych kil­ku­na­stu mi­nut nie pa­dło ani jedno od­kryw­cze zda­nie, które wnio­słoby do roz­mowy co­kol­wiek no­wego. Dys­ku­tanci, rzecz ja­sna, zda­wali się w ogóle tego nie za­uwa­żać. Wręcz prze­ciw­nie. Na­krę­cali się na­wza­jem co­raz bar­dziej, a emo­cje, z po­czątku roz­ma­ite i in­dy­wi­du­al­nie za­bar­wione, ule­gały stop­nio­wemu ujed­no­li­ce­niu. Każdy był już do gra­nic moż­li­wo­ści wście­kły, spo­cony i cho­ro­bli­wie ru­miany, na­wet blada za­zwy­czaj cha­rak­te­ry­za­torka. Na stół wje­chała whi­sky. Dźwięki nie stra­ciły nic na swej in­ten­syw­no­ści, ale ar­ty­ku­la­cja roz­mów­ców z se­kundy na se­kundę sta­wała się co­raz mniej pre­cy­zyjna.

Bell Ken­nedy, która od­po­wia­dała za ko­stiumy, po­chy­liła się jesz­cze ni­żej nad szki­cow­ni­kiem i ry­so­wała w sku­pie­niu. Z dys­ku­sji wy­łą­czyła się już dawno temu. We­dług niej za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia były de­li­kat­nym te­ma­tem, nie do oma­wia­nia po pi­jaku i bez udziału głów­nej za­in­te­re­so­wa­nej. Nie cho­dziło prze­cież tylko o syl­we­tkę, ale przede wszyst­kim o kon­dy­cję psy­chiczną głów­nej gwiazdy, na któ­rej spo­czy­wała od­po­wie­dzial­ność za suk­ces pro­duk­cji.

Bell pa­mię­tała, że kiedy osta­tecz­nie umil­kła i po­przy­się­gła so­bie wię­cej się nie ode­zwać, na ze­wnątrz było jesz­cze cał­kiem ja­sno. Te­raz za ol­brzy­mim pro­sto­kąt­nym oknem ziała czarna pustka. Na­wet księ­życ nie ura­czył ich choćby wą­tłym, ra­chi­tycz­nym świa­tłem. I nic dziw­nego. Pew­nie ode­chciało mu się tra­cić ener­gię na roz­pra­sza­nie zło­wiesz­czego mroku i bu­do­wa­nie na­stroju, kiedy spoj­rzał z góry na tę bandę kre­ty­nów.

– Ale czego wy się tak spi­na­cie? Prze­cież Ke­ira Kni­gh­tley w wer­sji sprzed dzie­wię­ciu lat też była chuda, a ja­koś za­grała, do­stała no­mi­na­cję do Oscara… – stwier­dził Paul Mad­dock, ope­ra­tor. On lu­bił chude ak­torki. Naj­le­piej bar­dzo chude, bo jak po­wta­rzał, ka­mera do­daje ki­lo­gra­mów. Oczy­wi­ście chciał być po­prawny po­li­tycz­nie, czę­sto wy­po­wia­dał się na te­mat cia­ło­po­zy­tyw­no­ści i in­klu­zyw­no­ści, pod­kre­ślał, że na pla­nie fil­mo­wym jest miej­sce dla każ­dego, nie tylko dla kla­sycz­nych pięk­no­ści, ale ni cho­lery nie umiał uda­wać. Może gdyby umiał, za­miast ope­ra­to­rem sam zo­stałby ak­to­rem. Oczy­wi­ście chu­dym.

– Ra­cja. Do­stała no­mi­na­cję – przy­znał re­ży­ser Alan Faw­ley. – Nie­zły wy­czyn jak na ko­stiu­mówkę. Moda na kino gor­se­towe pa­dła pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych i te­raz mo­żemy już li­czyć tylko na no­mi­na­cje za ja­kiś mon­taż, sce­no­gra­fię, ko­stiumy, cha­rak­te­ry­za­cję, mu­zykę i inne gó­wienka. Skoń­czyły się czasy, kiedy Emma Thomp­son sia­dała i pi­sała sce­na­riusz, a póź­niej film do­sta­wał Oscary, BAFT-y, Złote Globy, Niedź­wie­dzie, Lwy, Palmy…

Męż­czy­zna chciał coś jesz­cze do­dać, ale zo­stał za­głu­szony. Ist­niało ry­zyko, że to za­głu­sze­nie za chwilę prze­ro­dzi się w ogłu­sze­nie i ktoś jak nic pad­nie tru­pem. Nie po­wi­nien tego mó­wić, po­my­ślała Bell i po­krę­ciła głową. Do sukni, którą wła­śnie szki­co­wała, do­ry­so­wała szal spięty na ra­mie­niu. W za­sa­dzie we­dług Alana ona też zaj­mo­wała się gó­wien­kami.

– Gó­wienka?! Cie­kawe, jakby twój fil­mik wy­glą­dał bez tych gó­wie­nek. Jesz­cze zo­ba­czymy! – wy­dzie­rał się Mark Gre­en­wood, który od­po­wia­dał za sce­no­gra­fię.

– Wła­śnie! Co ty so­bie, kurwa, my­ślisz? Że jakby wy­glą­dała ta cała pod­sta­rzała Ro­sie Hinds jako Jane Ben­net, gdy­bym jej nie za­ma­lo­wała wo­rów pod oczami? – do­łą­czyła się wciąż ob­lana ru­mień­cem cha­rak­te­ry­za­torka So­fie Ba­ran­ski. I jesz­cze bar­dziej zła niż na co dzień.

– Co ty my­ślisz, że film da radę bez mon­tażu? – wrzesz­czał Jean-Pierre Fran­cois Beur­no­nville, za­cią­ga­jąc z fran­cu­ska. – Że wy­star­czy na­krę­cić i po spra­wie? Obej­rzyj so­bie re­ży­ser­ską wer­sję Władcy pier­ścieni!

– Re­ży­ser­ska wer­sja Władcy pier­ścieni jest świetna – za­pro­te­sto­wał słabo Alan.

– O la, la, mon­sieur! Wi­dać, że to twój pierw­szy film! Per­met­tez! Kino to nie te­atr! Nie te­atr! Ro­zu­miem, re­ży­se­ro­wa­łeś na West En­dzie, masz no­mi­na­cję do Lau­rence’a Oli­viera, zbie­ra­łeś same laurki, tu es un ar­ti­ste i w ogóle, ale pora za­ła­pać kon­wen­cję! Kino-to-nie-te­atr. Że też jego mu­sieli wziąć na re­ży­sera… Mon Dieu! No mó­wi­łem, Sam Men­des ma do­syć krę­ce­nia Bonda, to nie! Fa­cet od Do­wn­ton Ab­bey się in­te­re­so­wał, to też nie! Tam­ten… le gonze… od Gry o tron za­su­ge­ro­wał, że znu­dziły mu się smoki i za­rzy­na­nie głów­nych bo­ha­te­rów, to też nie. Świe­żość. Ktoś nowy ma być! Za­chciało im się… – darł się bez prze­rwy.

– On my­śli, że jest ja­kimś cho­ler­nym An­giem Lee. Albo le­piej! Ja­me­sem Ivo­rym! – do­dał Mark. – Och, jej! Dajmy za­my­ślone panny w gor­se­tach i Je­remy’ego Ironsa, a po­tem ja­koś pój­dzie!

– Ang Lee jest lep­szy niż Ja­mes Ivory! – ryk­nął ktoś. – Od­pa­laj IMDB, zo­baczmy, kto ma wię­cej na­gród!

Bell przy­ci­snęła ołó­wek do kartki. Ry­sik się zła­mał i od­sko­czył, tra­fia­jąc w oko lekko po­bla­dłego Jimmy’ego Hit­tocka, kie­row­nika pro­duk­cji, który rów­nież od kilku mi­nut sie­dział ci­cho. Głosy umil­kły rów­no­cze­śnie. Bell prze­łknęła ślinę. Zmarsz­czyła brwi i wy­pro­sto­wała się nie­chęt­nie.

– Ile ona waży? Ta Eli­za­beth Ben­net? Zna­czy Zoe Al­cott? – spy­tała. Jej głos był dziw­nie za­chryp­nięty. Upiła łyk whi­sky, ale to tylko po­gor­szyło sprawę.

– Ja­kieś czter­dzie­ści kilo. I po­win­naś się zo­rien­to­wać wcze­śniej, Bell. Za­an­ga­żo­wano ją do filmu jako pierw­szą. No i, do cho­lery, jest znana, co nie? Poza tym, chwila! Prze­cież wy już ra­zem pra­co­wa­ły­ście. W po­przed­nim fil­mie nie była taka chuda? – ode­zwał się nie­chęt­nie świeżo zwy­zy­wany re­ży­ser.

W tle wy­brzmiały wy­my­ka­jące się de­fi­ni­cjom po­ję­ki­wa­nia. Z żalu? A może za­zdro­ści? W końcu sie­dział tam też Paul, więc ni­gdy nie wia­domo.

– Nie była taka chuda – po­twier­dziła Bell i nie roz­wi­jała te­matu. – Wy­my­śli­łam ta­kie coś. – Unio­sła otwarty szki­cow­nik. – Ta­lia od­cięta pod sa­mym biu­stem, sporo marsz­czeń i rę­kawy do łok­cia, tu­taj ko­ronka, tu­taj bufy, tu­taj szal… Po­prawki są ła­twe, kraw­cowe szybko się z tym upo­rają.

– Świetna – ucie­szyła się So­fie, z roz­ma­chem sta­wia­jąc na stole opróż­nioną szkla­neczkę. – Ta cała Al­cott bę­dzie wy­glą­dała na tro­chę grub­szą.

– „Grub­sza” to nie­ładne słowo – za­pro­te­sto­wał z wyż­szo­ścią Paul.

– Oka­zal­sza więc.

– Nie spodoba jej się. To gwiazda. Je­dyna w tej cho­ler­nej ob­sa­dzie! No­mi­no­wana do na­gród. Trzeba się li­czyć z jej zda­niem. Ona nie pój­dzie na ta­kie… – cią­gnął Paul.

– Pój­dzie. Bę­dzie mu­siała – wy­ce­dził Jimmy i z wolna uniósł się z krze­sła.

W po­koju za­pa­no­wała uro­czy­sta at­mos­fera, zu­peł­nie jak gdyby wresz­cie roz­po­częło się wy­cze­ki­wane od da­wien dawna prze­mó­wie­nie kró­lo­wej.

– Bę­dzie mu­siała! Nie ma lu­dzi nie­za­stą­pio­nych.

Pro­du­cent Eric Hit­tockmru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do Bell i uniósł pu­stą szklankę. Przez chwilę wy­glą­dał jak Sta­tua Wol­no­ści. So­fie po­cią­gnęła no­sem. Za­wsze ry­czała po kilku głęb­szych. Bell wes­tchnęła. Te­mat do­mnie­ma­nych pro­ble­mów z od­ży­wia­niem Lizzy Ben­net chwi­lowo po­szedł w od­stawkę. Na tym jed­nak nie koń­czyły się ich kło­poty. Z pew­no­ścią nie na tym.

***

Bell wie­działa, że Zoe Al­cott ma kło­poty z wagą. Za­uwa­żyła to już pod­czas pierw­szego dnia na pla­nie. Ogól­nie dziew­czyna nie była zła do tej roli. Może tro­chę zbla­zo­wana i „nie­świeża” jak na ener­giczną Eli­za­beth, ale miała ta­lent i po­tra­fiła się wcie­lać w skraj­nie różne po­staci. Kiedy po­ja­wiła się na zdję­ciach, Paul był za­chwy­cony, lecz Alan za­czął ję­czeć, że mu­siała stra­cić ja­kieś dzie­sięć, może na­wet pięt­na­ście kilo, a Liz­zie Ben­net to była zdrowa i silna dziew­czyna, bie­gała po łą­kach, nie bała się błota i miała ape­tyt. Poza tym trzeba kre­ować wzorce, da­wać do­bry przy­kład, nie wy­wie­rać pre­sji na biedne ko­biety, które i tak się tor­tu­rują, by zbli­żyć się do „okład­ko­wych” ide­ałów. Fil­try z In­sta­grama, któ­rych z każ­dym dniem było do wy­boru co­raz wię­cej, i tak za­częły już wy­rzą­dzać szkody. W rze­czy­wi­sto­ści nikt tak nie wy­gląda, po­wta­rzał Alan. Jed­nym sło­wem, wy­da­wał się nie­za­do­wo­lony.

Kiedy Zoe wło­żyła na sie­bie suk­nię za­pro­jek­to­waną przez Bell, cała ekipa dziw­nie przy­ga­sła. En­tu­zjazm opadł. Piękna kre­acja w stylu póź­nej re­gen­cji wi­siała na ak­torce jak wo­rek po kar­to­flach. Bell się za­ła­mała. Ro­biła prze­cież przy­miarki, wszystko było skru­pu­lat­nie wy­li­czone. Wy­star­czyło kilka ty­go­dni i taka zmiana… Alan przy­mknął oczy i lekko się za­ko­ły­sał, za to Paul za­śli­nił się z za­chwytu. Erik – zwany przez wszyst­kich po pro­stu „Pro­du­cen­tem przez duże P” – we­zwał póź­niej Zoe na roz­mowę, ale dziew­czyna tłu­ma­czyła się, że do­piero co za­koń­czyła ja­kiś film, w któ­rym grała „osobę uza­leż­nioną od sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych”, mu­siała sporo schud­nąć, a w końcu nie da się tak pro­stu, w kilka dni, przy­tyć! A ona pró­buje, prze­cież pró­buje i nie może. Była wielką gwiazdą i fak­tycz­nie to ona miała przy­cią­gnąć lu­dzi do kin. Wie­działa o tym. Bell czuła, że nie cho­dzi tylko o po­przed­nią rolę i samo od­ży­wia­nie. Zoe mu­siała mieć jesz­cze ja­kiś inny pro­blem, ale to już ra­czej ni­kogo nie in­te­re­so­wało.

Pro­du­cent mach­nął ręką i uznał, że coś się wy­my­śli. Czyli, mó­wiąc wprost, ktoś coś wy­my­śli, a on to uzna lub tego nie uzna i zrzuci pro­blem na in­nego „ochot­nika”. Sam na­to­miast ostro za­an­ga­żo­wał się w ca­sting na Darcy’ego, stwier­dził bo­wiem, że to nie prze­lewki, wszy­scy pa­mię­tają Co­lina Fir­tha z wer­sji z dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego, a jego na­stępca Mat­thew Mac­fa­dyen też coś w so­bie miał. Erik uwa­żał, że to wła­śnie od­po­wiedni pan Darcy wy­nie­sie ten film na wy­żyny. Od­po­wiedni amant. Od­po­wied­nia che­mia, od­po­wied­nie ma­ślane oczy, od­po­wied­nia ary­sto­kra­tyczna wy­nio­słość, od­po­wied­nia duma. Trzeba się za­tem po­sta­rać. Wy­brać do­brze, żeby się póź­niej nie mę­czyć i tylko spi­jać wście­kle słodką śmie­tanę. I Erik wy­brał. Blon­dyna. Pie­go­wa­tego. Z za­wa­diac­kim lo­kiem na czole. Ale wy­gląd to była dru­go­rzędna kwe­stia. Wi­dzo­wie mu­sieli od­rzu­cić za­ko­rze­niony w ich wy­ob­raźni wzo­rzec, mu­sieli – do­sad­nie rzecz uj­mu­jąc – wy­rzu­cić z głowy Co­lina Fir­tha, je­śli w ogóle było to moż­liwe, i opa­trzeć się z no­wym Dar­cym. Po­ko­chać no­wego Darcy’ego. Gdyby tylko nowy Darcy miał ta­lent ak­tor­ski… Ale nie miał. I w do­datku, jak się szybko oka­zało, był daw­nym ko­chan­kiem Zoe, która szcze­rze go nie zno­siła. I nie, nie wy­glą­dało to tak jak w Per­swa­zjach Au­sten, gdzie dawni ko­chan­ko­wie na po­zór byli wo­bec sie­bie chłodni, a pod skórą aż bu­zo­wało od emo­cji. Je­śli tu bu­zo­wały ja­kieś emo­cje, to tylko ne­ga­tywne. Nie­stety.

Darcy i Lizzy, pa­ła­jący do sie­bie nie­na­wi­ścią i plu­jący so­bie w twarz ja­dem. Tak, to było zde­cy­do­wa­nie coś cał­kiem no­wego, ory­gi­nal­nego i in­ten­syw­nego. Nad pro­duk­cją szybko za­wi­sły czarne chmury. A naj­lep­sze miało się do­piero za­cząć.

***

– Może ta Al­cott my­śli, że my krę­cimy Duma i uprze­dze­nie, i zom­bie? – za­gaił nie­śmiało Pro­du­cent.

W po­koju za­pa­no­wała dziw­nie gę­sta ci­sza. A póź­niej wszy­scy jak na ko­mendę ryk­nęli śmie­chem. Na dwo­rze ro­biło się szaro i rześko. Gdzie­nie­gdzie dało się sły­szeć głosy, że pora już pójść spać, choć na chwilę, bo prze­cież czwarta, a o szó­stej trzeba wstać. Nie można co­dzien­nie pra­co­wać na kacu. To nie­mo­ralne i nie­zdrowe. Poza tym na­leży ostro wziąć się za ro­botę, uszyć nowe kiecki dla Eli­za­beth Ben­net i na­mó­wić Darcy’ego na ścię­cie loka. Cho­ciaż, osta­tecz­nie, lok nie był aż tak bar­dzo ahi­sto­ryczny. Był po pro­stu tro­chę śmieszny.

Bell unio­sła się z krze­sła i lekko chwiej­nym kro­kiem ru­szyła w kie­runku drzwi. Ostroż­nie ze­szła po scho­dach i wy­szła na ga­nek. Ostre, chłodne po­wie­trze spra­wiło, że po­czuła się mo­men­tal­nie nieco trzeź­wiej­sza. Ktoś sta­nął za jej ple­cami.

– Idziesz ze mną?

Bell przy­mknęła oczy. Musi od­mó­wić, tym ra­zem musi od­mó­wić.

– Do­brze. Ale to już… – za­częła i za­wie­siła głos.

– Ostatni raz – szep­nął męż­czy­zna tuż nad jej uchem. – Jak zwy­kle.

Bell wzdry­gnęła się lekko i ob­ró­ciła na pię­cie. We­szła z po­wro­tem do domu, nie pa­trząc na za­ru­mie­nio­nego i odro­binę wsta­wio­nego męż­czy­znę. On za­wsze wsta­wiał się za­le­d­wie odro­binę. Za­wsze po­tra­fił za­cho­wać umiar. Nie to, co reszta.

Kiedy wspi­nała się na pię­tro, sły­szała jego kroki ni­czym echo swo­ich wła­snych. Po­czuła na­gły skurcz w żo­łądku. Cie­szyła się na myśl o tym, co miało się za chwilę wy­da­rzyć. Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem sta­wała się co­raz bar­dziej nie­spo­kojna, co­raz nie­cier­pliw­sza. Było jej po­twor­nie go­rąco, a serce wa­liło jak sza­lone. Jed­no­cze­śnie obie­cy­wała so­bie, że to już na pewno ostatni raz. Ni­gdy wię­cej nie da się na­mó­wić. Ni­gdy wię­cej nie bę­dzie tego chciała. Nie tak bar­dzo, jak chciała aku­rat te­raz.

Roz­dział 2

Ro­sie Hinds uwiel­biała spa­ce­ro­wać o świ­cie, a tu­taj te­ren wprost ide­al­nie nada­wał się na po­ranną włó­częgę. Park usy­tu­owany był tak ma­low­ni­czo, że kiedy przy­sta­nęła, by po­pa­trzeć na ciem­no­zie­lone skłę­bione krzewy i po­wy­krę­cane stu­let­nie drzewa we mgle, po­czuła nie­mal ból w klatce pier­sio­wej. Po­do­bne cuda można oglą­dać tylko o świ­cie – tylko o tej dziw­nej po­rze, kiedy nocne kosz­mary wy­dają się już odro­binę śmieszne, ale rze­czy­wi­stość jesz­cze nie roz­bu­dziła się na tyle, by po­zba­wić czło­wieka złu­dzeń i ma­rzeń. Tak, Ro­sie uwiel­biała spa­cery o świ­cie. Dla­tego jak zwy­kle o pią­tej trzy­dzie­ści wsko­czyła w te­ni­sówki i leg­ginsy, po czym bez­sze­lest­nie wy­mknęła się z domu. Mo­dliła się, by nikt jej nie za­uwa­żył. Ten krótki po­ra­nek za­mie­rzała za­gar­nąć tylko dla sie­bie.

Ro­sie ni­gdy nie była ty­pem śpio­cha i uwa­żała, że wy­le­gi­wa­nie się do po­łu­dnia to po­tworna strata czasu. Dla­tego też bar­dzo od­po­wia­dała jej ru­tyna na pla­nie fil­mo­wym. Po­budka o szó­stej, cza­sem o pią­tej, je­śli za­po­wia­dał się długi dzień, po­tem szyb­kie śnia­da­nie, kawa, ma­ki­jaż, fry­zura i ko­stium. Ro­sie ni­gdy nie na­rze­kała. Za to Al­cott wiecz­nie ma­ru­dziła, krzy­czała, żeby wy­no­sić się z jej po­koju, iść w cho­lerę i po­zwo­lić jej spać. W końcu jest gwiazdą, no nie? Gwiazdy mogą mieć swoje ka­prysy i za­chcianki, osta­tecz­nie to nie­wy­gó­ro­wana cena za suk­ces ko­mer­cyjny, który Al­cott z pew­no­ścią za­gwa­ran­tuje. W końcu ma no­mi­na­cję do Oscara i trzy BAFT-y, ja­kąś Emmy, chyba Złoty Glob i pew­nie w cho­lerę in­nych na­gród, o któ­rych Ro­sie w ży­ciu nie sły­szała. Bo Ro­sie nie jest wielką gwiazdą. Jest po pro­stu ak­torką, a to róż­nica. Na­prawdę pa­skud­nie spora róż­nica.

Agent Ro­sie uwa­żał, że mo­gło być go­rzej. Że mo­gła mieć pe­cha i po opusz­cze­niu mu­rów uczelni w ogóle nie zna­leźć za­trud­nie­nia, ła­zić od stu­dia do stu­dia, od te­atru do te­atru, sta­ty­sto­wać w ja­kichś głu­pich se­ria­lach albo grać w re­kla­mie pa­sty do zę­bów. Na tym ostat­nim przy­naj­mniej dało się za­ro­bić nie­złe pie­nią­dze. Mało to cho­dziło po świe­cie ak­to­rów bez pracy, wciąż cze­ka­ją­cych na swoją wielką szansę? A Ro­sie to nie byle kto. Wy­stę­po­wała na de­skach lon­dyń­skich te­atrów i raz na Broad­wayu, miała na swoim kon­cie kilka uda­nych ról w bry­tyj­skich se­ria­lach i fil­mach te­le­wi­zyj­nych, plus go­ścinny wy­stęp w ame­ry­kań­skim se­rialu de­tek­ty­wi­stycz­nym, po któ­rym po­sy­pały się do­bre re­cen­zje i pa­dła obiet­nica włą­cze­nia jej do re­gu­lar­nej ob­sady. Tyle że na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie dla ca­łej ekipy, a także i dla wi­dzów, se­rial zdjęto z an­teny. Ro­sie wró­ciła do Lon­dynu i przez parę mie­sięcy po­zo­sta­wała bez an­gażu. Nikt się o nią nie upo­mniał. Nie chcieli jej w Do­wn­ton Ab­bey ani w Grze o tron. W te­atrze nie było dla niej żad­nej roli, bo prze­cież nikt się nie spo­dzie­wał, że wróci tak szybko i że se­rial o zbla­zo­wa­nym de­tek­ty­wie, który wie­czo­rami pali trawkę i pi­sze so­nety wło­skie, na­gle zej­dzie z an­teny. Kto by po­my­ślał? Na­prawdę świetny se­rial.

Ro­sie uśmie­chała się sztucz­nie, kiedy lu­dzie mó­wili, jak bar­dzo jej współ­czują. Wie­działa, że tak na­prawdę na West En­dzie i w Na­ro­do­wym się cie­szą i za­cie­rają ręce. Pew­nie za bar­dzo cheł­piła się tą rolą za oce­anem. Pew­nie była zbyt za­do­wo­lona z sie­bie – zbyt prze­ko­nana, że wresz­cie od­nie­sie suk­ces. A prze­cież ni­czego ta­kiego po so­bie nie po­ka­zy­wała. Do wszyst­kich od­no­siła się za­wsze tak samo – uprzej­mie, nie nad­mier­nie ani nie za mało. „Mdła”, tak o niej po­wie­działa kie­dyś ko­le­żanka z te­atru. Ro­sie pod­słu­chała ją w to­a­le­cie, na­wet nie wie­działa, z kim tamta roz­ma­wiała. „Hinds jest jak be­żowa ołów­kowa su­kienka. Ele­gancka, neu­tralna i nie­wi­do­czna w tłu­mie”.

O pla­nach wy­pro­du­ko­wa­nia no­wej wer­sji Dumy i uprze­dze­nia do­wie­działa się z ga­zet. Sie­działa wów­czas na tra­wie pod pa­ła­cem Buc­kin­gham i ja­dła gril­lo­wa­nego kur­czaka. Było jej wszystko jedno. Wie­działa, że nie­długo bę­dzie mu­siała za­mie­nić miesz­ka­nie na mniej­sze i mocno zre­du­ko­wać wy­datki, do­póki coś się nie trafi. I na­gle to! Duma i uprze­dze­nie! Jej ulu­biona po­wieść. Ro­sie sta­rała się o rolę w po­przed­niej ad­ap­ta­cji, ale wów­czas uznano, że jest za młoda i nie­do­świad­czona. Nie zga­dzała się z tą opi­nią, choć oczy­wi­ście nie po­wie­działa tego gło­śno i po­go­dziła się z po­rażką. A prze­cież miała wtedy dwa­dzie­ścia dwa lata i była ab­sol­wen­tką pre­sti­żo­wej Royal Aca­demy of Dra­ma­tic Art. Grała w te­atrach. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że po­siada od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie! Do RADA nie do­stają się byle głupki. A poza tym oni za­an­ga­żo­wali Ke­irę Kni­gh­tley! Ke­irę Kni­gh­tley, która miała tylko dwa­dzie­ścia lat i ZERO stu­diów ak­tor­skich, ale za to grała w Pi­ra­tach z Ka­ra­ibów. To za­ła­twiało sprawę.

Ro­sie za­częła ża­ło­wać, że za­miast cho­dzić na ca­stingi i sta­rać się o rolę w nie­złym block­bu­ste­rze, sie­działa na wy­kła­dach, uczyła się od­dy­chać prze­poną, ope­ro­wać ge­stem i sto­so­wać me­todę Sta­ni­sław­skiego. I jesz­cze mi­lion in­nych re­guł. Po co jej to było? A te­raz hi­sto­ria się po­wtó­rzyła. Do roli Eli­za­beth za­an­ga­żo­wano Zoe Al­cott, która może i po­tra­fiła coś za­grać, ale gwiaz­do­rzyła, jakby była Me­ryl Streep! A miała do­piero dwa­dzie­ścia trzy lata.

Ro­sie cie­szyła się, że w ogóle wzięli ją do tego filmu. Z po­czątku nie chcieli, ale na szczę­ście Alan Faw­ley się uparł.

– Albo będę krę­cił z Ro­sie, albo w ogóle – za­strzegł.

Alan…

Ry­zy­ko­wał, bar­dzo.

Mo­gli mu od razu po­dzię­ko­wać za współ­pracę, w końcu wśród re­ży­se­rów nie był żadną gwiazdą. A prze­cież Sam Men­des in­te­re­so­wał się pro­jek­tem, mó­wił, że mu się znu­dził Bond.

Tam­tego dnia Ro­sie pa­trzyła na Alana sze­roko otwar­tymi oczyma, pró­bo­wała krę­cić głową, dać mu ja­kiś znak, by się uspo­koił i nie na­ra­żał dla niej. Miała ści­śnięty żo­łą­dek i chciało jej się pła­kać.

– Ja już pójdę – po­wie­działa i za­częła zbie­rać swoje rze­czy, de­spe­racko usi­łu­jąc po­wstrzy­mać łzy.

Za­cho­wy­wała się jak dziecko w szkole pod­sta­wo­wej, które nie umie się po­sta­wić wred­nym ko­le­żan­kom. Po­winna wal­czyć. Zwłasz­cza że miała wspar­cie. Ale ona się wy­co­fy­wała, jedno słowo wy­ra­ża­jące wąt­pli­wość, jedno su­ge­ru­jące, że się nie na­daje, że nie jest dość do­bra, i Ro­sie ma­rzyła o tym, by znik­nąć.

– Ro­sie za­gra w tym fil­mie – po­wtó­rzył twardo Alan.

Serce biło jej co­raz moc­niej, kiedy na niego pa­trzyła. Wi­działa każdą zmarszczkę na jego twa­rzy, sły­szała każde drgnie­nie w gło­sie.

– Ro­sie za­gra – po­wie­dział po raz trzeci.

Pro­du­cent nie wy­rzu­cił Alana. I Ro­sie rów­nież nie ode­słał z kwit­kiem, choć z po­czątku nie wie­dział, do ja­kiej roli ją wci­snąć. Na młod­sze sio­stry Eli­za­beth była sta­now­czo za stara – zresztą tak czy owak zo­stały w końcu w ogóle wy­cięte z filmu – a na star­szą chyba tro­chę za brzydka.

– Nie­wy­star­cza­jąco… atrak­cyjna na Jane Ben­net. Jane Ben­net po­winna być naj­pięk­niej­szą z sióstr, atrak­cyj­niej­szą od Lizzy. A panna Hinds… Czy mamy pró­bo­wać wmó­wić lu­dziom, że jest pięk­niej­sza od Zoe Al­cott?

Pro­du­cent wy­ar­ty­ku­ło­wał to po­woli i umilkł za­że­no­wany, kiedy Ro­sie pa­trzyła na niego bez słowa. To by było na tyle, je­śli o cho­dzi o ob­sa­dza­nie ko­goś na pod­sta­wie jego wa­run­ków. Chcieli ko­goś uta­len­to­wa­nego czy po pro­stu pięk­nego? Każdy znał od­po­wiedź. Po upły­wie naj­dłuż­szej mi­nuty w jej ży­ciu za­czął się głu­pio tłu­ma­czyć, że tu­taj nie cho­dzi o taką praw­dziwą brzy­dotę, tylko po pro­stu z książki wy­nika, że Jane jest dużo ład­niej­sza od Eli­za­beth, a Zoe jest bar­dzo piękna, więc ak­torka do roli Jane po­winna być po­wa­la­jąca. Chyba Ro­sie sama to ro­zu­mie.

– I w ogóle – rzu­cił Alan – nie po­winna być czło­wie­kiem, tylko ja­kimś sztucz­nie wy­kre­owa­nym, ide­al­nym two­rem, bez skazy, zmazy i wad, ha, ha, ha.

Po­tem Pro­du­cent wy­tarł spo­cone czoło i wy­pił dusz­kiem fi­li­żankę her­baty. Ro­sie ro­zu­miała. Trudno było prze­bić pod wzglę­dem urody Zoe. Osta­tecz­nie jed­nak do­stała rolę Jane. Nie mo­gła w to uwie­rzyć. Alan jej o tym po­wie­dział.

– Wy­gra­łaś. Gra­tu­la­cje. – Spu­ścił wzrok, splótł i od razu roz­plótł palce. Był chłodny, w ogóle się nie uśmie­chał. Jed­nak coś w nim wy­czu­wała. Coś, co jed­no­cze­śnie spra­wiało jej ra­dość i ją prze­ra­żało. Nie ro­zu­miała go. Zro­bił dla niej wielką rzecz, a póź­niej wy­co­fał się do re­la­cji czy­sto za­wo­do­wej. Była ak­torką, ak­torką gra­jącą w jego fil­mie. Ale czy na pewno? Bała się my­śleć o in­nych moż­li­wo­ściach. Bała się roz­cza­ro­wa­nia.

Sze­fowa ca­stingu wy­da­wała się z niej za­do­wo­lona. Mó­wiła, że Ro­sie ma ta­kie ładne, na­tu­ralne brą­zo­wo­rude włosy, a ni­gdy nie było Jane z ta­kimi wło­sami. No i umie grać. Faj­nie, że ktoś umie grać, miła od­miana. A jak się umie grać, to się za­gra na­wet urodę.

Pro­du­cent z po­czątku jesz­cze lekko krę­cił no­sem, prze­stał jed­nak, kiedy zo­ba­czył Ro­sie w za­pro­jek­to­wa­nej przez Bell zie­lo­nej sukni z de­li­kat­nego mu­ślinu. Onie­miał wtedy i przez chwilę bez­gło­śnie po­ru­szał ustami. A póź­niej ni­gdy już wię­cej nie po­wie­dział, że Ro­sie nie na­daje się do roli Jane. Po­czuł się spo­koj­nie i bez­piecz­nie. Mógł się wresz­cie wy­co­fać do swo­ich biur i kom­bi­no­wać nad roz­cią­ga­niem bu­dżetu, bo ekipa cią­gle mel­do­wała mu o no­wych, nie­prze­wi­dzia­nych, rzecz ja­sna, wy­dat­kach. Ro­sie rów­nież ode­tchnęła. Zo­stała jej tylko cha­rak­te­ry­za­torka. So­fie nie była za­do­wo­lona. Raz po raz ję­czała nad głową Ro­sie, że trzy­dzie­ści je­den lat to za dużo jak na bo­ha­terkę Dumy i uprze­dze­nia, bo w tam­tych cza­sach trzy­dzie­sto­latki były już ma­tro­nami. Ro­sie nie miała po­ję­cia, że cha­rak­te­ry­za­torka zna ta­kie słowa. Po­sta­no­wiła ura­biać ją de­li­kat­nie i co ja­kiś czas zo­sta­wiała na to­a­letce cze­ko­ladki z wódką. So­fie miała do nich sła­bość.

Ro­sie sta­rała się nie my­śleć o Ala­nie, ale prze­by­wa­nie pod jed­nym da­chem mocno to utrud­niało. Alan Faw­ley, na­dzieja bry­tyj­skiej re­ży­se­rii. I jej dawny na­rze­czony. Wielka, stara mi­łość, która z pew­no­ścią jesz­cze nie za­rdze­wiała. Przy­naj­mniej z jej strony. Długo my­ślała, że tylko z jej strony, lecz sy­tu­acja z pro­du­cen­tem, to, jak Alan wsta­wił się za nią i po­mógł zdo­być rolę, obu­dziła na­dzieję. Być może nie było do tego pod­staw. Może na­prawdę cho­dziło tylko o re­la­cje za­wo­dowe. Może Alan po pro­stu ce­nił ją jako ak­torkę. Swoją drogą w Per­swa­zjach Jane Au­sten Anna Eliot rów­nież my­ślała, że ka­pi­tan Wen­th­worth po la­tach roz­łąki nic już do niej nie czuł. Za­ła­twił jej trans­port do domu w po­wo­zie tylko dla­tego, że był uprzejmy, a ona – wy­raź­nie zmę­czona. In­te­re­so­wał się kimś in­nym, in­nej dziew­czy­nie po­świę­cał całą swoją uwagę. Igno­ro­wał Annę. Nie pro­sił do tańca, gdy była po temu oka­zja. Trzy­mał dy­stans. Ale tak na­prawdę przez cały czas ją ob­ser­wo­wał, każdy gest, każdy ruch. Sły­szał każde słowo, które wy­po­wia­dała. Ni­gdy nie prze­stał jej ko­chać, choć wmó­wił so­bie, że to moż­liwe i że wy­le­czy się z tej mi­ło­ści. Czy tak wła­śnie było z nią i Ala­nem?

Ro­sie wie­działa, że gdyby jej sy­tu­acja ma­te­rialna nie wy­glą­dała fa­tal­nie i gdyby, rzecz ja­sna, nie cho­dziło o Dumę i uprze­dze­nie, ni­gdy nie zde­cy­do­wa­łaby się pra­co­wać na tym jed­nym kon­kret­nym na pla­nie. I nie ze względu na Alana, ale ze względu na to, że mu­siała się tu spo­tkać z kimś jesz­cze. Za­trud­niono prze­cież także Pe­tera Mur­phy’ego. Alan Faw­ley, Pe­ter Mur­phy i Ro­sie Hinds… Ra­zem w pracy, jak gdyby ni­gdy nic.

Za późno do­wie­działa się o Pe­te­rze. Ale wtedy nie było już od­wrotu. Nie mo­gła ze­rwać kon­traktu, choć czuła, że po­nowne prze­by­wa­nie przez dłuż­szy czas w tym sa­mym skła­dzie nie przy­nie­sie ni­czego do­brego. Mi­nęło wpraw­dzie dzie­sięć lat, a jed­nak za dużo wspo­mnień, za dużo du­chów prze­szło­ści, za dużo żalu i uczuć, które gdzieś tam, w głębi serca, wciąż się tliły. Pe­ter wie­dział o niej coś na­prawdę pa­skud­nego, je­żeli zaś cho­dziło o Alana, Ro­sie na­dal go ko­chała. Ni­gdy nie po­go­dziła się z ich roz­sta­niem. Pro­siła, by nie od­cho­dził. To ona za­wi­niła i to ona mu­siała – po­winna była – pro­sić. Ale on i tak od­szedł. A te­raz nie­źle so­bie ra­dził. Miał przed sobą przy­szłość, jego ka­riera na­bie­rała tempa i w do­datku Ro­sie wi­działa go z tą ko­stiu­mo­grafką. Nie miała po­ję­cia, czy to praw­dziwy zwią­zek, czy może tylko ro­mans, ale coś się z pew­no­ścią mię­dzy nimi działo.

Ro­sie wspięła się na wzgó­rze i wcią­gnęła w noz­drza za­pach mo­krej trawy. Leg­ginsy i te­ni­sówki miała już cał­kiem prze­mo­czone, ale zu­peł­nie się tym nie przej­mo­wała. Spoj­rzała na piękne Bri­de­bridge Hall, dom, w któ­rym krę­cono pierw­sze sceny. Uro­kliwa sie­dem­na­sto­wieczna bu­do­wla wy­ła­niała się po­woli z po­ran­nej mgły. To wspa­niałe, że ekipa za­miesz­kała tu­taj, a nie w przy­cze­pach. Dzięki temu mo­gli w pełni za­sma­ko­wać na­stroju Bri­de­bridge, po­od­dy­chać hi­sto­rią, zna­leźć łącz­ność z mi­nio­nym świa­tem i prze­szłymi po­ko­le­niami, które nie­gdyś sy­piały pod tym sa­mym da­chem.

Dom uka­zał się te­raz w peł­nej kra­sie. Ro­sie zmru­żyła oczy. W jed­nym z okien na pierw­szym pię­trze za­ry­so­wała się syl­we­tka na­giej dziew­czyny. Za jej ple­cami wy­ro­sła druga po­stać, tym ra­zem mę­ska. Dziew­czyna od­wró­ciła się i wzięła z rąk męż­czy­zny prze­ście­ra­dło. A może duży ręcz­nik? Ro­sie nie po­tra­fiła tego do­kład­nie okre­ślić. Jej gar­dło ści­snęło się bo­le­śnie. Alan i ko­stiu­mo­grafka Bell Ken­nedy. Czyli tę noc spę­dzili ra­zem. Czyli Alan nie ob­ra­cał się w pu­stym łóżku z boku na bok i nie my­ślał o Ro­sie, która na nowo wtar­gnęła w jego ży­cie. Za­miast tego do­brze się ba­wił. Nie był Wen­twor­them z Per­swa­zji, skry­wa­ją­cym wciąż go­rące uczu­cie do daw­nej uko­cha­nej. Ro­sie była głu­pia, że w ogóle tak po­my­ślała.

Skrę­ciła w lewo i zbie­gła ze wzgó­rza. Po chwili zwol­niła do mar­szu i rów­nym tem­pem wkro­czyła na żwi­ro­waną alejkę. Mię­dzy krze­wami do­strze­gła prze­my­ka­jące po­staci. Przy­sta­nęła i wy­tę­żyła wzrok. Pró­bo­wała wy­chwy­cić ja­kieś dźwięki, ale poza sze­le­stem traw i li­ści ni­czego nie usły­szała. Chciała pod­jąć prze­rwaną wę­drówkę w kie­runku domu, kiedy wresz­cie do­biegł ją stłu­miony śmiech, a póź­niej ja­kieś słowa.

– On nie może grać Darcy’ego! Ja nie dam rady, je­śli on bę­dzie grał Darcy’ego. No każdy, tylko nie on, do cho­lery! To ty po­wi­nie­neś go grać. Pa­su­jesz znacz­nie bar­dziej! Dla­czego cie­bie nie wy­brali?

– Nie wiem, ale daj już spo­kój. Trudno. Mu­sisz uda­wać. To wła­śnie jest twoja praca, prawda? Uda­wa­nie!

Ro­sie przy­kuc­nęła i jak naj­ci­szej prze­su­nęła się do źró­dła od­gło­sów. Ostroż­nie roz­chy­liła wil­gotne li­ście po­bli­skiego krzewu, który za­sła­niał jej wi­dok. Wstrzy­mała od­dech. Tego się nie spo­dzie­wała.

– Nie­na­wi­dzę ich za ten ca­sting! Wszystko bym zro­biła, żeby zmie­nili ob­sadę. Poza tobą i mną, oczy­wi­ście! Czego się krzy­wisz? Mó­wię ci, ty grasz nie­wła­ściwą rolę. No? Prze­stań się tak na mnie ga­pić! Masz pa­pie­rosa?

– Nie po­win­naś pa­lić. Mu­sisz dbać o cerę.

– W dupę z cerą! Masz? Wspa­niale. Naj­pierw ten cho­lerny Mur­phy, z któ­rym kie­dyś, w chwili sła­bo­ści, po­szłam do łóżka, a który póź­niej my­ślał, że to pie­przona wielka mi­łość, a te­raz ta cała sztywna Ro­sie na Jane, mi­strzyni dow­cipu i cię­tej ri­po­sty. Mó­wię ci, z nią to są za­wsze emo­cje jak na grzy­bo­bra­niu. No kurwa. Ubaw po pa­chy.

Po­staci od­da­liły się w głąb parku. Ro­sie do­piero po chwili zo­rien­to­wała się, że za­ci­ska dło­nie w pię­ści.

***

– Nie mo­żesz tak tu stać! – po­wie­dział Alan ze śmie­chem i po­cią­gnął Bell w kie­runku łóżka. – A je­śli przy­uważy cię ja­kiś pa­pa­razzo?

– Pa­pa­razzo bę­dzie cza­to­wał na Zoe, mnie oleje. Na­wet nie wie­dzą, kim je­stem. Mo­gła­bym pa­ra­do­wać nago po parku, a i tak nie ura­czy­liby mnie choćby po­je­dyn­czym zdję­ciem. Poza tym bądźmy szcze­rzy, me­dia spo­łecz­no­ściowe po­woli za­bi­jają tę jakże nie­sza­no­waną pro­fe­sję. Lu­dzie sami wszystko po­ka­zują, od śnia­da­nia, które je­dzą, po­przez bie­li­znę, którą wkła­dają, aż po płyn do ką­pieli, który wle­wają so­bie do wanny i który robi ta­kie śmieszne ró­żowe bą­belki. Masz wra­że­nie, że uczest­ni­czysz w wielu ży­ciach. Wcale nie mu­sisz się przy­cza­jać.

Alan par­sk­nął śmie­chem, a Bell owi­nęła się cia­śniej prze­ście­ra­dłem. Usia­dła na brzegu łóżka i dys­kret­nie ro­zej­rzała się po po­koju w po­szu­ki­wa­niu bu­telki wody. Była na sie­bie zła. Zła za nad­miar wy­pi­tej whi­sky i zła za ko­lejną noc z Ala­nem. Jed­nak te­raz, kiedy przy­glą­dała mu się spod pół­przy­mknię­tych po­wiek, gniew po­woli ją opusz­czał. Alan le­żał na brzu­chu, z twa­rzą od­wró­coną do niej. Brodę opie­rał na sple­cio­nych dło­niach. Jego pół­dłu­gie czarne włosy od­ci­nały się wy­raź­nie na tle bia­łej po­ścieli. Prze­łknęła ślinę. Nie zno­siła u sie­bie tej sła­bo­ści. Alan przy­cią­gał ją jak ma­gnes. Do tego Bell na­prawdę go lu­biła i ce­niła. Był au­ten­tycz­nym ar­ty­stą w ca­łym tym dziw­nym baj­zlu. Tak, lu­biła go i ce­niła, to były wła­ściwe słowa. Na pewno nie była w nim za­ko­chana. Po pro­stu bar­dzo ją po­cią­gał. Są­dziła, że Alan po­dob­nie pa­trzył na nią.

– O czym my­ślisz? – spy­tał na­gle, uno­sząc się na łok­ciu.

Bell za­wa­hała się na chwilę i rzu­ciła okiem w kie­runku okna. Na szczy­cie wzgó­rza ni­kogo już nie było. Wzięła głę­boki wdech.

– Tam na wznie­sie­niu chyba wi­dzia­łam Ro­sie Hinds. Dość wcze­śnie na spa­cer, nie?

W po­koju za­pa­no­wała ci­sza. Alan ze­rwał się z łóżka i wcią­gnął dżinsy. Przez chwilę stał od­wró­cony do Bell ple­cami i me­cha­nicz­nie dra­pał się po karku. Na­stęp­nie prze­cze­sał dło­nią splą­tane włosy i się­gnął po T-shirt. Wresz­cie na nią spoj­rzał. Bell za­uwa­żyła, że lekko po­bladł i zro­bił się na­gle dziw­nie po­ważny.

– Ro­sie za­wsze lu­biła spa­ce­ro­wać o świ­cie. Zwłasz­cza kiedy by­li­śmy gdzieś… kiedy była gdzieś na wsi – po­pra­wił się szybko i wy­krzy­wił wargi w nie­po­rad­nym uśmie­chu. Zbli­żył się do Bell i mocno po­ca­ło­wał ją w usta. – Nie wie­dzia­łem, że na­dal to robi, w końcu nie je­ste­śmy ze sobą już od dawna – mruk­nął i wcią­gnął na sie­bie ko­szulkę. – To do­bra ak­torka. Nie gwiazda, ale cho­ler­nie do­bra ak­torka. Mimo wszystko cie­szę się, że z nami jest.

– Tak, mimo wszystko – po­wtó­rzyła ci­cho Bell, choć nie miała zie­lo­nego po­ję­cia, o co cho­dzi. Ni­gdy nie roz­ma­wiała z Ala­nem o spra­wach oso­bi­stych. W ogóle mało ze sobą roz­ma­wiali. Głów­nie o pracy i za­gad­nie­niach czy­sto es­te­tycz­nych, zwią­za­nych z fil­mem. Tro­chę o swo­ich pa­sjach, ale nie za dużo. I na tym ko­niec.

– Idę na dół. Zro­bię kawę – rzu­cił Alan i chwy­cił za klamkę.

– Mhm…

Bell wy­cią­gnęła się na łóżku i wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. Kawa jak kawa, ale o wodę mu­siała się po­sta­rać, i to na­tych­miast.

Roz­dział 3

W nocy mu­siało pa­dać. Ina­czej skąd by się tu wzięło tyle wody? Oscar Lyne z nie­sma­kiem prze­je­chał dło­nią po wło­sach i spoj­rzał w górę na zie­lony bal­da­chim utkany z li­ści dębu. Tyle za­chodu, żeby cyk­nąć jedno głu­pie zdję­cie. Ale skoro już tu był i wi­dział, co wi­dział, fotka mo­gła się przy­dać. Tyle tylko, że Osca­rowi bra­ko­wało od­po­wied­niego przy­go­to­wa­nia i wprawy. Nie był prze­cież ja­kimś dur­nym pa­pa­razzo. Był zwy­kłym sce­na­rzy­stą, czyli za­zwy­czaj sie­dział i pi­sał. Ot, pro­za­iczne skrzy­żo­wa­nie dupy z krze­słem. Nic wiel­kiego. No, ow­szem, cza­sem mu­siał coś prze­żyć, coś za­ob­ser­wo­wać, do­świad­czyć roz­le­głego re­per­tu­aru emo­cji, ale – na­le­żało to gło­śno i wy­raź­nie za­zna­czyć – do jego za­wo­do­wych obo­wiąz­ków nie wli­czało się bie­ga­nie po mo­krej tra­wie i pod rów­nie mo­krych li­ściach. I tu­taj, w parku oka­la­ją­cym Bri­de­bridge Hall, Oscar rów­nież nie wy­ko­ny­wał swo­ich obo­wiąz­ków. Je­chał do pracy, to fakt, ale pra­co­wać jesz­cze nie za­czął. A póź­niej wy­da­rzyły się te wszyst­kie dziwne rze­czy, które zmu­siły go do za­par­ko­wa­nia auta w ja­kichś po­dej­rza­nych krza­kach i się­gnię­cia po apa­rat. Do­bry apa­rat za­wsze wo­ził ze sobą. Zda­rzało się cza­sem, że zu­peł­nym przy­pad­kiem tra­fiał w cie­kawe miej­sce, które ide­al­nie nada­wało się do ja­kiejś wy­my­ślo­nej przez niego sceny, i na­le­żało tę prze­strzeń uwiecz­nić, by móc na­stęp­nie czer­pać in­spi­ra­cję do pi­sa­nia. A tu­taj? Co się tu­taj wy­da­rzyło, do cho­lery? Mi­nął do­piero pierw­szy dzień zdję­ciowy, a lu­dzie już za­czy­nali kom­bi­no­wać, za ku­li­sami już od­gry­wał się drugi, osobny spek­takl.

Droga była bar­dzo wą­ska i w więk­szo­ści grun­towa. Tu i ów­dzie po­ja­wiały się wpraw­dzie ża­ło­sne skrawki as­faltu, ale nie za­słu­gi­wały na­wet na miano szosy. Kiedy wje­chał mię­dzy wzgó­rza, a po obu stro­nach po­ja­wiły się lśniące ta­fle po­bli­skich je­zior, wie­dział, że jest już bli­sko. Nie miał na­to­miast po­ję­cia, co też szcze­gól­nego Pro­du­cent i re­ży­ser wi­dzieli w po­dob­nym miej­scu. On w swoim sce­na­riu­szu ni­g­dzie nie na­pi­sał, że ak­cja tej wer­sji Dumy i uprze­dze­nia bę­dzie się roz­gry­wała na we­so­łych ba­gni­skach. Wy­ma­rzył so­bie zie­lone łąki, wy­pie­lę­gno­wane parki, gład­kie, nie­po­za­ra­stane chasz­czami lasy i za­gaj­niki. Wszystko ślicz­nie an­giel­skie i troszkę na­dęte. Jak w książ­kach sta­rej, do­brej cioci Au­sten.

Ale nie! Cho­lerny Pro­du­cent, ten sztywny idiota, wiecz­nie na­bur­mu­szony i za­du­many nad nie wia­domo czym, wy­my­ślił so­bie, że an­giel­skie łąki i przy­strzy­żone ży­wo­płoty już były i się prze­ja­dły. Uparł się na mrocz­niej­szy kli­mat, na dzi­kie wrzo­so­wi­ska, fa­lu­jące je­ziora, pa­ru­jące uro­czy­ska i w ogóle na nie­bez­pieczną, nie­okieł­znaną przy­rodę. Mó­wił, że tak bę­dzie do­brze dla tre­ści. Zro­bił wielki wy­kład o tym, jak taki kra­jo­braz wy­do­bę­dzie na wierzch sztyw­ność an­giel­skiej ety­kiety dzie­więt­na­stego wieku. Kon­tra­sty mu się za­ma­rzyły. A wszyst­kiemu przy­kla­ski­wał re­ży­ser, ten „wielki ar­ty­sta” z West Endu, bez żad­nego po­ję­cia o krę­ce­niu filmu.

Oscar już te­raz miał dość tej ekra­ni­za­cji,a ro­bota nie zdą­żyła się jesz­cze do­brze roz­krę­cić. Je­dyne, co na­prawdę cią­gnęło go do Bri­de­bridge Hall, to świa­do­mość, że Bell Ken­nedy już tam jest. I wresz­cie bę­dzie mógł spę­dzić z nią tro­chę czasu. Bell była in­te­re­su­jąca. Miała swój świat. Oscar uwiel­biał w niej to, jak po­tra­fiła się wy­łą­czyć i za­to­pić w swo­ich my­ślach albo sku­pić na wła­snych za­da­niach, kiedy reszta ekipy kłó­ciła się o pier­doły, a po­tem za­czy­nała pić na umór. Ona sia­dała gdzieś w ką­cie i ry­so­wała ko­stiumy. Po­wi­nien być tu już wczo­raj. Po­gra­tu­lo­wać Bell no­wego po­my­słu na ko­stium dla Zoe Al­cott. Za­sy­pać ją kom­ple­men­tami. Za­pro­sić na wie­czorny spa­cer. Może wresz­cie prze­nieść tę zna­jo­mość na nieco inny etap, po­roz­ma­wiać o czymś oso­bi­stym. Ostat­nio pró­bo­wał tego na jed­nej z bran­żo­wych im­prez, chyba z oka­zji świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia. Bell do­cze­piła so­bie wiel­kie uszy elfa i kiedy po­pro­sił ją do tańca, mu­siał cią­gle uno­sić głowę, by nie stra­cić oka. Nie było mowy o żad­nym po­chy­la­niu się i szep­ta­niu do ucha. W do­datku na­prawdę nie umiał tań­czyć, więc wy­szła z tego kom­pletna po­rażka. Mimo to Bell wy­da­wała się roz­ba­wiona. Jak gdyby jego nie­po­rad­ność w oso­bliwy spo­sób jej się spodo­bała. Być może cze­kała, czy coś wię­cej wy­nik­nie z tego wie­czoru, ale on tak się ze­stre­so­wał, że resztę im­prezy prze­sie­dział nad pon­czem, ćwi­cząc w my­ślach różne kwe­stie, które mógłby przed nią wy­po­wie­dzieć, a kiedy wresz­cie wy­brał tę naj­lep­szą, ona już wy­szła. Kogo pró­bo­wał oszu­kać? Nie cho­dziło o to, że Bell była in­te­re­su­jąca. Cho­dziło o to, że bez­na­dziej­nie się w niej ko­chał i nic z tym nie umiał zro­bić. A wczo­raj, za­miast tu być, sie­dział w Lon­dy­nie i do­pi­sy­wał na szybko nowe sceny do se­rialu o Ma­rii Tu­dor.

Do­ci­snął gaz i po­pę­dził mię­dzy wzgó­rzami. Wresz­cie jego oczom uka­zało się Bri­de­bridge Hall. Mgła cał­kiem już opa­dła i bu­do­wla ką­pała się w pro­mie­niach bla­dego, po­ran­nego słońca. I wtedy Oscar gwał­tow­nie za­ha­mo­wał. Na wzgó­rzu stała Ro­sie Hinds. To z pew­no­ścią była ona, bo tylko ona z ca­łej ekipy po­tra­fiła ze­rwać się o świ­cie i pójść na spa­cer. Męż­czy­zna zje­chał ze ścieżki, ukrył auto za krza­kami, wy­siadł, jak naj­ci­szej za­trza­snął drzwi i z wolna się do niej zbli­żył. Nie wie­dział jesz­cze, czy chce ujaw­nić swoją obec­ność, czy ra­czej za­ba­wić się w szpiega. Na­gle przy­sta­nął i gwał­tow­nie przy­kuc­nął. Ko­bieta mu­siała coś zo­ba­czyć. Wy­dała z sie­bie zdu­szony okrzyk, przy­ło­żyła dło­nie do ust i szybko zbie­gła ze wzgó­rza.

Oscar się wy­pro­sto­wał i stęk­nął. Nie ma to jak po­rządna po­ranna gim­na­styka. Wspiął się na szczyt wznie­sie­nia i spoj­rzał w tym sa­mym kie­runku, w któ­rym wcze­śniej pa­trzyła Ro­sie. W oknie na pierw­szym pię­trze za­ma­ja­czyły dwie syl­we­tki. Jedna naga, ja­kiś fa­cet, a druga owi­nięta w białe prze­ście­ra­dło lub ręcz­nik. Oscar prze­łknął ślinę. Mimo że od­le­głość była spora, wie­dział, kogo zo­ba­czył. To na pewno była Bell. Wy­raź­nie wi­dział jej dłu­gie, mocno krę­cone i kru­czo­czarne włosy. Syl­we­tki od­su­nęły się od okna i znik­nęły mu z oczu. Oscar za­chwiał się lekko i miał wra­że­nie, że za chwilę pęk­nie mu serce. Ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu Ro­sie. I wtedy zo­ba­czył coś jesz­cze. W dole, skryte w ja­kichś chasz­czach, cza­iły się dwie inne po­staci. Chuda dziew­czyna z roz­czo­chra­nymi ja­snymi wło­sami, ubrana w czarne dżinsy i szarą bluzę z kap­tu­rem, mó­wiła coś, in­ten­syw­nie przy tym ge­sty­ku­lu­jąc. To­wa­rzy­szył jej wy­soki, przy­stojny męż­czy­zna. On rów­nież coś mó­wił, ale bar­dziej nad sobą pa­no­wał. Się­gnął do kie­szeni i z wy­raźną re­ze­rwą po­dał dziew­czy­nie paczkę pa­pie­ro­sów. Po chwili nad jej głową unio­sła się siwa chmura. W końcu umil­kli i ru­szyli w głąb parku. Oscar pa­trzył za nimi przez chwilę, po czym za­wró­cił, kie­ru­jąc się w stronę sa­mo­chodu.

Po dro­dze sta­rał się po­skła­dać w ca­łość to, co zo­ba­czył. Zoe Al­cott na taj­nej schadzce z Be­nem Rud­dem, no­wym fil­mo­wym pa­nem Bin­gleyem. Wszy­scy twier­dzili, że to wła­śnie on po­wi­nien grać Darcy’ego. Nada­wał się ide­al­nie. Był świet­nym ak­to­rem o po­wa­la­ją­cej uro­dzie, w do­datku miał ni­ski, ak­sa­mitny głos. Oscar uwa­żał, że nie znajdą ni­kogo lep­szego.

– On za­chwyci wszyst­kich. To na­sza szansa, by wi­dzo­wie za­po­mnieli o Co­li­nie Fir­cie – po­wie­dział na jed­nym z ze­brań.

Ekipa po­pa­trzyła na niego jak na ła­god­nego wa­riata.

– Nikt ni­gdy nie za­po­mni Co­lina. Bła­gam – wy­ce­dziła So­fie.

– No do­bra, ale Rudd to przy­naj­mniej ja­kaś szansa na…

– To ten sam typ urody – wtrą­cił się Pro­du­cent. – Taki sam typ… atrak­cyj­no­ści, je­śli mnie ro­zu­mie­cie. Na­szą szansą jest coś prze­ciw­nego. Prze­ci­wień­stwo. Wie­cie, o czym mó­wię?

– Prze­ci­wień­stwo Co­lina? – za­py­tał nie­mrawo Oscar.

– Tak. Ktoś zu­peł­nie inny.

– A tym kimś zu­peł­nie in­nym jest?

– Zgad­nij­cie.

– Idris Elba – rzu­cił Oscar i od razu za­tarł ręce. – Je­śli Idris Elba, to je­stem na tak. I nie gap­cie się na mnie, mam na­dzieję, że do­żyję cza­sów, w któ­rych bę­dziemy do­bie­rać ak­to­rów do roli nie na pod­sta­wie ko­loru skóry.

– Mó­wimy o panu Dar­cym. An­giel­skim szlach­cicu z dzie­więt­na­stego wieku.

– Mó­wimy też o po­staci książ­ko­wej, która ni­gdy nie ist­niała, i o fil­mie, który jest sztuką umowną, a nie al­ter­na­tywą dla pod­ręcz­nika do hi­sto­rii. Ja bym sta­wiał na róż­no­rod­ność. Nie są­dzę, by Jane Au­sten miała coś prze­ciwko.

– Jak wy­pro­du­ku­jesz so­bie wła­sny film i wło­żysz w niego kasę, to so­bie ob­sa­dzisz, kogo bę­dziesz chciał. Den­zela Wa­shing­tona w roli Hen­ryka Ósmego, pro­szę bar­dzo.

– Tak wła­śnie zro­bię.

– No i faj­nie. A w moim fil­mie Dar­cym bę­dzie Pe­ter Mur­phy.

– Kto?!

Oscar aż się wzdry­gał na wspo­mnie­nie tej roz­mowy. Pro­du­cent wy­brał przy­głu­piego blon­dyna z lo­kiem, który zdo­był po­pu­lar­ność, gra­jąc w ja­kimś idio­tycz­nym se­rialu o lon­dyń­skich praw­ni­kach. A póź­niej blon­dyn z lo­kiem wy­stą­pił jesz­cze w in­nym se­rialu, tym ra­zem o lon­dyń­skich le­ka­rzach. Zdo­był ja­kąś na­grodę pu­blicz­no­ści w gło­so­wa­niu on­line. Był po­pu­larny w An­glii i to przy­pie­czę­to­wało sprawę. Pro­du­cent się uparł i ko­niec. Nic nie dało się zro­bić. Wszy­scy mó­wili, że to zły, na­prawdę cho­ler­nie zły wy­bór, ale on szedł w za­parte.

Oscar do­tarł wresz­cie do sa­mo­chodu, otwo­rzył drzwi, usiadł i za­bęb­nił pal­cami w kie­row­nicę. Co też Zoe Al­cott ro­biła z Be­nem Rud­dem w parku przed szó­stą rano? Aku­rat ona? Nie­na­wi­dziła wsta­wać przed dzie­siątą. Osta­tecz­nie nie ro­bili ni­czego spro­śnego, ale Zoe była wy­raź­nie zde­ner­wo­wana. I jesz­cze ta Ro­sie Hinds sto­jącą na szczy­cie wzgó­rza, jak gdyby od­gry­wała skru­pu­lat­nie roz­pi­saną scenę. Co tam ro­biła? Pa­trzyła w okna? Pa­trzyła na Bell? To jej wi­do­kiem tak się prze­jęła, że za­częła pę­dzić w dół na zła­ma­nie karku? I z kim, do ja­snej cho­lery, tej nocy spała Bell? Oscar za­ci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Nie mógł w to uwie­rzyć. Nie chciał o tym my­śleć. Nie wie­dział, jak da radę spoj­rzeć Bell w oczy i nie po­ka­zać po so­bie, jak bar­dzo jest przy­bity, że stra­cił swoją szansę. Ale być może ona ni­czego nie za­uważy, bo Oscar nic dla niej ni­gdy nie zna­czył. Być może ni­gdy tak na­prawdę nie miał żad­nej szansy.

***

Na czas zdjęć do filmu wła­ści­ciele Bri­de­bridge Hall – sym­pa­tyczna para sta­rusz­ków z ja­ki­miś ary­sto­kra­tycz­nymi ko­rze­niami – zgo­dzili się udo­stęp­nić eki­pie cały dom. Przez słowo „ekipa” ro­zu­mieli oczy­wi­ście tych „naj­waż­niej­szych”, czyli sze­fów po­szcze­gól­nych pio­nów: kie­row­nika pro­duk­cji, re­ży­sera, sce­na­rzy­stę, sce­no­grafa, cha­rak­te­ry­za­torkę, ko­stiu­mo­grafkę, ope­ra­tora ob­razu, ope­ra­torkę dźwięku i mon­ta­ży­stę. Wszyst­kiego, na szczę­ście, po jed­nej sztuce. Sy­pialni wy­star­czyło, zna­la­zły się na­wet ogromny sa­lon i ba­wial­nia, tym­cza­sowo zmie­niona w biuro. I to wła­śnie w ba­wialni od­by­wały się awan­tury i ro­dziły wszyst­kie ge­nialne my­śli do­ty­czące przy­szłego fil­mo­wego ar­cy­dzieła.

Człon­ko­wie po­szcze­gól­nych pio­nów i asy­stenci za­miesz­kali w przy­cze­pach roz­sta­wio­nych na po­la­nie nie­opo­dal domu i w pen­sjo­na­cie w wio­sce Brid­ge­bridge. Do sa­mej zaś po­sia­dło­ści wraz z sze­fami ekipy wpro­wa­dzili się jesz­cze ak­to­rzy. Ulo­ko­wano ich w prze­ciw­le­głym skrzy­dle, by jedni i dru­dzy nie wcho­dzili so­bie w drogę. Wy­ko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków za­wo­do­wych i miesz­ka­nie pod jed­nym da­chem ukła­dało się dość po­myśl­nie. Zor­ga­ni­zo­wano na­wet dwie kuch­nie.

Kuch­nia Nr 1, użyt­ko­wana przez ekipę fil­mową, funk­cjo­no­wała zu­peł­nie zwy­czaj­nie. Kawa, her­bata, owsianka, be­kon, ja­jecz­nica, fa­sola, to­sty, mar­mo­lada, mleko. Je­śli zaś cho­dziło o Kuch­nię Nr 2, z któ­rej ko­rzy­stali ak­to­rzy, tu­taj już sprawa nie przed­sta­wiała się rów­nie pro­sto. Tu­taj na stole kró­lo­wały kuch­nie świata, a ra­czej diety świata. Im bar­dziej znany ak­tor, tym dziw­niej­sze na­wyki ży­wie­niowe. Ma­kro­bio­tyczne cia­steczka cze­ko­la­dowe bez cze­ko­lady, ma­ka­ron bez mąki, mleko ry­żowe, her­bata z trawy, cia­sto bez­glu­te­nowe, ba­to­niki spa­la­jące tłuszcz, placki ziem­nia­czane bez ziem­nia­ków, or­ga­niczne mu­sli i eko­lo­giczna owsianka. I nikt, ab­so­lut­nie nikt, się tu­taj ni­czemu nie dzi­wił.

Pe­ter Mur­phy po­ja­wił się w Kuchni Nr 2 jako pierw­szy. Się­gnął po dzba­nek i na­lał so­bie kawy, po czym jego dłoń za­wi­sła nad kar­to­nem mleka. So­jowe czy zwy­kłe? Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi. Wy­brał so­jowe. Po kro­wim mie­wał kło­poty tra­wienne, a dzi­siaj mu­siał się wbić w tę cia­sną ka­mi­ze­lką, którą wy­kom­bi­no­wała dla niego ko­stiu­mo­grafka. Trzeba zro­bić do­bre wra­że­nie w stroju z epoki. Po co mają ga­dać, że źle leży? Już wy­star­cza­jąco się na­ga­dali.

Pe­ter wie­dział, co o nim opo­wia­dali. Po­wta­rzali, że nie pa­suje do roli pana Darcy’ego, że ma zbyt krę­cone włosy i jest za bar­dzo blon­dy­nem. Ale prze­cież włosy można, do cięż­kiej cho­lery, prze­far­bo­wać. Albo wło­żyć pe­rukę. Tylko że oni na­zy­wali go jesz­cze „nie­roz­gar­nię­tym” i „przy­głu­pim”. To ta­kie nie­spra­wie­dliwe. Dla­czego mó­wili o nim w po­do­bny spo­sób? Bo sta­rał się być we­soły i dow­cipny? Bo wo­lał gry­wać w ro­dzi­mych se­ria­lach, niż za­rzy­nać się za rólkę w ame­ry­kań­skim hi­cie? Pro­szę bar­dzo, Ro­sie Hinds po­je­chała do Sta­nów grać w se­rialu o na­ćpa­nym de­tek­ty­wie-po­ecie i co jej z tego przy­szło? Gówno jej przy­szło! Le­piej już sie­dzieć w domu. Tu­taj Pe­ter Mur­phy jest gwiazdą – no, okej, „gwiazdką” – ale przy­naj­mniej ma sta­bilną sy­tu­ację. I jesz­cze im wszyst­kim po­każe! To nic, że jest blon­dy­nem. To nic, że nie ma skoń­czo­nych stu­diów, tylko letni kurs ak­tor­stwa. Ale z pew­no­ścią przed­sta­wia sobą ja­kąś war­tość. Ma to „coś”. Ina­czej by go nie ob­sa­dzili.

Męż­czy­zna prze­łknął ślinę. A je­śli w tym wszyst­kim cho­dziło o coś in­nego? A je­śli oka­zał się na­iwny i głupi? Co, je­śli to była zwy­kła pu­łapka? Pu­łapka, w którą sam się wpa­ko­wał?

***

Tego ranka przy stole w Kuchni Nr 1 dys­ku­sję na te­mat do­mnie­ma­nej ano­rek­sji Zoe Al­cott za­stą­piła inna. To­wa­rzy­stwo zde­cy­do­wało się na te­mat na­tury eg­zy­sten­cjal­nej. Fi­lo­zo­fo­wie co kilka se­kund pod­no­sili głowy znad kub­ków wście­kle czar­nej kawy i rzu­cali w prze­strzeń py­ta­nia o przy­czynę i sku­tek. Przy­czynę pi­cia. I skutki pi­cia. A także i o samo pi­cie, jego re­alny, fi­zyczny – a do­kład­nie che­miczny – kształt w po­staci whi­sky.

– Kur-wa! – czknęła So­fie. – Prze­cież ja nie­na­wi­dzę whi­sky! Dla­czego to pi­łam? Po co mi to da­li­ście? – Od­su­nęła od sie­bie pu­sty ku­bek i oparła czoło o blat stołu.

– Nikt ci w gar­dło nie wle­wał – mruk­nął Mark.

– Ha, ha! Ty byś wo­lała wódkę, co? U was wszy­scy wódkę piją. J’ai ra­ison, So­fie? – do­łą­czył się Jean-Pierre. – A może „Zo­siu”?

Cha­rak­te­ry­za­torka So­fie Ba­ran­ski, przed kil­ku­na­stoma laty Zo­fia Ba­ra­now­ska, zmru­żyła oczy i z wolna unio­sła się z krze­sła. W kuchni za­pa­no­wała gę­sta ci­sza.

– Coś ci się nie po­doba? Ste­reo­typy to szko­dliwa rzecz! W Pol­sce nie wszy­scy piją wódkę, tak jak nie wszy­scy we Fran­cji je­dzą na obiad dupę żaby! Od­pie­prz­cie się ode mnie – krzyk­nęła i chwiej­nym kro­kiem, ale usi­łu­jąc za­cho­wać god­ność, wy­szła z kuchni.

Cha­rak­te­ry­za­torka mi­nęła się w drzwiach z Bell, która od­cze­kała chwilę, po czym spoj­rzała py­ta­jąco na chło­pa­ków. Tamci tylko po­krę­cili gło­wami i znowu za­częli chi­cho­tać. Ko­stiu­mo­grafka wzru­szyła ra­mio­nami i po­de­szła do stołu.

– To moja kawa? – spy­tała, zer­ka­jąc w stronę Alana.

Re­ży­ser kiw­nął głową i uśmiech­nął się lekko.

– To­sta zjesz? – spy­tał, sta­ran­nie wy­cie­ra­jąc usta chu­s­teczką.

Bell po­krę­ciła głową i przyj­rzała mu się ukrad­kiem. Tylko on je­den wy­glą­dał tu­taj na­prawdę przy­zwo­icie i nie wy­da­wał się spo­nie­wie­rany. Cie­kawe, jak to ro­bił. Wpraw­dzie mało pił, ale prze­cież tej nocy nie spał za wiele. Jego ciemne włosy błysz­czały w pro­mie­niach wpa­da­ją­cego przez szybę słońca, a cera wy­glą­dała zdrowo. Dziew­czyna wes­tchnęła ci­cho. Obie­cała so­bie, że na­stęp­nym ra­zem na pewno mu się oprze, lecz wie­działa, że nie pój­dzie to wcale tak ła­two.

Przed Bri­de­bridge Hall za­je­chało auto, z któ­rego wy­siadł męż­czy­zna w gu­stow­nych, mod­nych oku­la­rach. Bell uśmiech­nęła się pod no­sem i upiła łyk kawy. Jej ad­o­ra­tor wresz­cie zja­wił się w pracy. W swo­jej próż­no­ści dziew­czyna mu­siała przy­znać, że odro­binę się za nim stę­sk­niła. Był na swój spo­sób uro­czy, choć nie za­wsze wie­działa, o co mu wła­ści­wie cho­dzi. Od­gar­nęła włosy i po­pra­wiła bluzkę. Wbiła wzrok w drzwi, cze­ka­jąc, aż po­jawi się w nich Oscar. Za­sko­czyło ją to, że czuje się lekko pod­eks­cy­to­wana.

– No to je­stem! – rzu­cił w progu. – Przy­wio­złem świeże buły, ale wi­dzę, że ca­te­ring nie za­wiódł.

– Da­waj, te tu­taj są strasz­nie dmu­chane – ode­zwał się z we­rwą Mark, wy­ry­wa­jąc z rąk Oscara pa­pie­rową torbę. – Co tam w wiel­kim świe­cie? Bo tu u nas to same ba­gna, kury srają.

– Nic. Zu­peł­nie nic. Lon­dyn jak Lon­dyn – po­wie­dział po­woli Oscar, sta­ran­nie omi­ja­jąc wzro­kiem Bell. – Do­bra, słu­chaj­cie, póki jesz­cze nie ma Jimmy’ego i nie może za­cząć na nas ka­blo­wać Pro­du­cen­towi. Niech mi ktoś, do cho­lery, po­wie, skąd wiel­kiemu P wziął się ten Darcy z lo­kiem? To zna­czy, wiem. „Prze­ci­wień­stwo” Co­lina Fir­tha. Ale może ma­cie ja­kieś inne po­my­sły?

W kuchni roz­go­rzała nowa dys­ku­sja, tym ra­zem nad fa­tal­nym gu­stem Pro­du­centa. Roz­ma­wiano ci­cho, raz po raz rzu­ca­jąc nie­spo­kojne spoj­rze­nia w kie­runku ko­ry­ta­rza, żeby się upew­nić, że nie nad­cho­dzi Jimmy, na­dworny ka­bel i szpieg wiel­kiego P, a przy oka­zji jego sy­na­lek. Bell rów­nież za­brała głos. Jej także nie po­do­bał się nowy pan Darcy. Za­sta­na­wiała się też, dla­czego Oscar na­wet się z nią nie przy­wi­tał.

Roz­dział 4

Jimmy Hit­tock za­ci­snął palce na te­le­fo­nie i po­li­czył do dzie­się­ciu. Nic to nie dało. Wziął głę­boki wdech.

– Po sta­remu! – wark­nął w słu­chawkę. – No mó­wię prze­cież! Jak to: „co zna­czy po sta­remu”?! No nor­mal­nie. Prze­cież już ci mó­wi­łem. – Męż­czy­zna prze­wró­cił oczami i na chwilę od­su­nął ko­mórkę od ucha. – Prze­stań się na mnie drzeć, co? Sam mnie zmu­si­łeś, że­bym był kie­row­ni­kiem pro­duk­cji, więc te­raz się odw… Prze­pra­szam. Tak, wiem. Prze­pra­szam, tato. Nie po­wi­nie­nem tak do cie­bie mó­wić. Wiem, wiem. Prze­pra­szam. No prze­pra­szam, ile razy mam prze­pra­szać? Wcale nie py­skuję! A na­wet je­śli, mam trzy­dzie­ści pięć lat. Wiem, sy­nem się jest przez całe ży­cie. Tak, tak.

Jimmy wes­tchnął i przy­mknął oczy. Przy­trzy­mał brodą te­le­fon i moc­niej owi­nął się swe­trem. Mo­no­ton­nie ki­wał głową, w rytm słów ojca, które do­bie­gały gdzieś z da­leka, z in­nego świata, a w któ­rym nie było ba­gien ani sta­rych, wil­got­nych dwo­rów. Prze­szedł się kilka kro­ków w tę i z po­wro­tem po żwi­ro­wej alejce i utkwił spoj­rze­nie w Bri­de­bridge Hall. Przed dom wła­śnie za­je­chało auto. Oscar Lyne. No tak. Oczy­wi­ście. Mu­siał przy­je­chać, prze­cież trzeba było prze­pi­sać całą trze­cią scenę z udzia­łem sióstr Ben­net. Na pa­pie­rze wszystko wy­glą­dało do­brze, ale kiedy przy­szło co do czego… Ak­torka gra­jąca Ly­dię oka­zała się za ni­ska i za blada, żeby stać przy ko­minku obok Bin­gleya. Na tle czar­nego pro­sto­kąta wy­glą­dała jak zjawa. Biedna So­fie dwo­iła się i tro­iła, by do­dać jej ru­mień­ców, ale cera dziew­czyny była wy­jąt­kowo od­porna na ko­sme­tyki. Poza tym Bin­gley­owi się­gała do łok­cia i cały ob­ra­zek zło­żony do kupy spra­wiał dość idio­tyczne wra­że­nie. Mo­gliby oczy­wi­ście za­aran­żo­wać tę scenę od nowa bez Oscara, który za­raz za­cznie się wtrą­cać we wszystko inne i fi­lo­zo­fo­wać, ale Jimmy miał nie­ja­sne prze­czu­cie, że po­pra­wek w sce­na­riu­szu bę­dzie wię­cej. A jak po­sta­no­wią sami grze­bać w tej hi­sto­rii, to wszystko się po­sy­pie. I póź­niej bę­dzie na niego.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go głos ojca, który wciąż tkwił na li­nii. I chyba o coś py­tał. Jimmy ode­rwał wzrok od Oscara zni­ka­ją­cego już za drzwiami Bri­de­bridge Hall. Za­uwa­żył coś dziw­nego – wy­da­wało mu się, że ten dom w oso­bliwy spo­sób wsysa w sie­bie lu­dzi i na­są­cza ich swoją wie­kową, za­ku­rzoną at­mos­ferą. A oj­ciec na­dal chyba o coś py­tał. Jimmy usły­szał na końcu zda­nia wy­raźną an­ty­ka­den­cję. Zmarsz­czył brwi.

– Co? Cze­kaj, coś prze­rywa. Tu­taj słabo z za­się­giem, a ja te­raz je­stem w parku. Jak to, dla­czego? Prze­cież tam wszy­scy wszyst­kich pod­słu­chują! Py­tasz, czy na­dal się wku­rzają? Se­rio? A dla­czego mie­liby prze­stać się wku­rzać? No do­brze. Spo­koj­nie. Wy­tłu­ma­czę ci. Po­wi­nie­neś sam ro­zu­mieć, ale ci wy­tłu­ma­czę. Po pierw­sze Zoe Al­cott jest za chuda. Ona jest na­prawdę po­twor­nie chuda. Nie fi­li­gra­nowa ani nie drobna. Wy­gląda nie­zdrowo, ale ro­zu­miem, nie mo­żemy dys­kry­mi­no­wać ak­torki z uwagi na syl­we­tkę. Nie­mniej gwiaz­do­rzy i tego nie da się już ni­czym uspra­wie­dli­wić. Strasz­nie dużo kasy idzie na jej kok­tajle z trawy, które po­noć po­ma­gają się po­zbyć tok­syn z or­ga­ni­zmu. Po dru­gie nie­na­wi­dzi Mur­phy’ego, na któ­rego ty się upar­łeś! To, co tu się dzieje w kwe­stii Mur­phy’ego, jest pra­wie epic­kie. Nikt, ab­so­lut­nie nikt nie wi­dzi go w tej roli! Wszy­scy mó­wią, że nowy pan Darcy jest do dupy i ko­muś mu­siało paść na mózg pod­czas ca­stingu. Czyli to­bie. W każ­dym ra­zie z Darcy’ego-Mur­phy’ego nikt tu­taj nie jest za­do­wo­lony, a już naj­bar­dziej Zoe. Cho­ler­nie wielka szkoda, bo aku­rat ona po­winna go tro­chę lu­bić. W końcu mają od­sta­wić na ekra­nie wielką mi­łość… Może być za­je­bi­ście cie­ka­wie, nie po­wiem… Wie­dzia­łeś, że oni ze sobą sy­piali? Wie­dzia­łeś?! I mimo to go za­trud­ni­łeś?! Nie ma in­nych ak­to­rów w ca­łym cho­ler­nym kró­le­stwie? No i co z tego, że każdy z każ­dym śpi, ale oni aku­rat się te­raz nie lu­bią, ja pier­dolę. Okej, jedźmy da­lej. Alan Faw­ley! Ko­lejna „gwiazda”. A nie, prze­pra­szam, AR­TY­STA. Szkoda tylko, że nie ma bla­dego po­ję­cia o krę­ce­niu fil­mów. Zdolny jest, to fakt, ma do­świad­cze­nie z West Endu, wi­zjo­ner, bla, bla, bla, bla. Ale film to nie te­atr. No nic, mam na­dzieję, że się ogar­nie. Głupi nie jest, na szczę­ście. Bell Ken­nedy ma prze­rą­bane, je­śli cho­dzi o stroje, bo Al­cott jest za chuda, Ben Rudd-Bin­gley za wy­soki, a na Mur­phym źle leżą ka­mi­ze­lki. Zresztą może to bar­dziej kraw­cowe mają prze­chla­pane, bo osta­tecz­nie one wszystko prze­ra­biają. Co?! Darcy musi mieć ka­mi­ze­lkę, ty wiesz coś w ogóle o stro­jach z epoki?! Je­steś pro­du­cen­tem! Ale Bell daje radę. Twarda babka. Da­lej. Ben Rudd dziel­nie znosi at­mos­ferę na pla­nie, choć prawda jest taka, że wo­lałby grać Darcy’ego niż Bin­gleya, i wszy­scy mó­wią, że wła­śnie tak po­winno być i pod­czas ca­stingu ko­muś pa­dło na mózg, że się po­wtó­rzę. Bez ob­razy. Oscar Lyne na­rzeka, że ka­za­łeś mu okroić sce­na­riusz, wy­wa­lić z ory­gi­nału dwie sio­stry Ben­net i zo­sta­wić samą Ly­dię. Jego zda­niem wiel­bi­ciele Jane Au­sten zje­dzą nas za to żyw­cem. Mnie się wy­daje, że bez nich się obej­dzie, ale Oscar twier­dzi, że za­bie­ramy in­te­re­su­jące tło spo­łeczne i film traci swoją treść, sta­jąc się de­bil­nym ro­man­si­dłem. Poza tym Ni­cole Roth, która gra Ly­dię Ben­net, ję­czy, że tak na­prawdę musi się wcie­lić w trzy po­staci, bo w sce­na­riu­szu Ly­dia, Kitty i Mary zo­stały jakby złą­czone i wy­szła z tego tro­chę dziew­czyna z za­bu­rze­niami oso­bo­wo­ści. Da­lej Irene Lo­vell, czyli sio­stra Bin­gleya… Z nią na ra­zie mało ga­da­łem. Po­wie­działa tylko, że to i tak mała rola, a my jesz­cze ją spły­ci­li­śmy. Ro­sie Hinds. O matko! Cha­rak­te­ry­za­torka na­rzeka, że ona jest za stara do roli Jane, ale mia­łeś ra­cję – to praw­dziwa ak­torka. Umie grać. Ale jest za­zdro­sna o suk­cesy Al­cott. Świet­nie to ukrywa, a mimo wszystko i tak wi­dać. Też uważa, że Mur­phy nie pa­suje na Darcy’ego. I w ogóle wszy­scy uwa­żają, że Darcy jest nie­tra­fiony, wspo­mi­na­łem o tym? Co jesz­cze? Fa­cet z Mil­ton Ma­nor cią­gle się nie zga­dza, żeby wy­ko­rzy­stać jego po­sia­dłość na dom Pana Darcy’ego, więc gdy­byś mógł za­ga­dać… Przy­je­dziesz tu­taj? W po­rządku. Nie, nie mam nic prze­ciwko temu, dla­czego? Kiedy? Po­ju­trze? Okej, po­wiem lu­dziom. Nie mó­wić? Hmm… Skoro na­le­gasz. Do­bra, koń­czę.

Jimmy się roz­łą­czył i we­tknął te­le­fon do kie­szeni. Pięk­nie! Oj­ciec przy­je­dzie na plan i bę­dzie się do wszyst­kiego wpie­przał. Ekipa już i tak na­zy­wała Jimmy’ego sy­nal­kiem P, a te­raz jesz­cze ta­tuś po­jawi się oso­bi­ście, żeby przy­pil­no­wać placu za­baw. Co by tu zro­bić? A może do­brze, że przy­je­dzie? Że tro­chę po­za­miata ten baj­zel? Nic się jesz­cze po­rząd­nie nie roz­krę­ciło, a już każdy coś kom­bi­nuje.

***

Alan wbiegł na schody, po­gwiz­du­jąc z lekka. Dzień za­po­wia­dał się cie­ka­wie. W Kuchni Nr 1, którą przed chwilą opu­ścił, at­mos­fera gęst­niała z każdą mi­nutą. W do­datku przez okno w holu na par­te­rze Alan do­strzegł in­te­re­su­jącą scenkę. Zoe we wła­snej oso­bie szła przez traw­nik w stronę domu. Spoj­rzał w prze­ciw­nym kie­runku i zo­ba­czył wy­ła­nia­ją­cego się z za­gaj­nika Bena. Rów­nież spusz­czona głowa, rów­nież bluza z kap­tu­rem. Scenka ro­biła się co­raz bar­dziej in­try­gu­jąca. Na wprost, prze­mie­rza­jąc w tę i z po­wro­tem sze­ro­kość żwi­ro­wa­nej ścieżki, drep­tał Jimmy Hit­tock. Roz­ma­wiał przez te­le­fon i wście­kle ge­sty­ku­lo­wał. Wresz­cie się roz­łą­czył i scho­wał te­le­fon. Mu­siał za­uwa­żyć Zoe i Bena, bo przy­sta­nął i dys­kret­nie spo­glą­dał raz w lewo, raz w prawo, wy­raź­nie cze­ka­jąc na roz­wój wy­da­rzeń. A póź­niej zer­k­nął w górę i na chwilę za­wie­sił na czymś wzrok. Albo na kimś. Alan od­su­nął się od okna i zmarsz­czył brwi. Czyżby ktoś stał na pół­pię­trze i ja­koś dziw­nie się za­cho­wy­wał?

Zoe i Ben wpa­dli na sie­bie w po­ło­wie drogi do bram Bri­de­bridge Hall. Oboje pod­nie­śli głowy jak na ko­mendę i gło­śno – sta­now­czo za gło­śno – wy­ra­zili za­sko­cze­nie z po­wodu tak nie­ocze­ki­wa­nego spo­tka­nia. Alan sły­szał, jak wy­mie­niają idio­tyczne uwagi na te­mat pięk­nej oko­licy i wy­jąt­kowo rześ­kiego po­wie­trza. Nie chciało mu się tego słu­chać. Co­kol­wiek ich łą­czyło, dla niego nie miało kom­plet­nie żad­nego zna­cze­nia, o ile nie wpły­wało ne­ga­tyw­nie na film. Męż­czy­zna się za­wa­hał, po czym wbiegł na schody. Za­gwiz­dał ci­cho, po­dej­mu­jąc prze­rwaną wcze­śniej me­lo­dię. Pół­pię­tro? A może jed­nak pierw­sze pię­tro? Co też Jimmy mógł tam za­uwa­żyć? Alan po­czuł na­gle, jak opa­no­wuje go dziwna, nie­zdrowa wręcz cie­ka­wość. Wzru­szył ra­mio­nami. Osta­tecz­nie i tak szedł na górę, więc przy oka­zji można spraw­dzić.

– Cześć – ode­zwała się ci­cho Ro­sie, nie­mal od­ska­ku­jąc od okna. Jej po­liczki zro­biły się pur­pu­rowe. Za­wsze szybko się ru­mie­niła, kiedy czuła się za­kło­po­tana.

Alan przy­sta­nął na ostat­nim stop­niu i za­ci­snął palce na po­rę­czy.

– Cześć – bąk­nął i ro­zej­rzał się ner­wowo do­okoła.

– Do­brze się baw… Do­brze ci się pra­cuje? Tu­taj? – spy­tała sztywno, ob­ra­ca­jąc w pal­cach wil­gotny liść, który ze­rwała przed do­mem.

– Do­brze. A to­bie? Je­steś za­do­wo­lona, że…

– Że mi po­mo­głeś do­stać an­gaż, kiedy by­łam ża­ło­śnie zde­spe­ro­wana? Tak, je­stem za­do­wo­lona. Dzię­kuję.

– Nie ma za co. Na­prawdę. Nie mu­sisz mi dzię­ko­wać. – Alan spu­ścił wzrok. Miał wra­że­nie, że jego serce bije nie­na­tu­ral­nie gło­śno.

– A ty je­steś za­do­wo­lony? Że mo­głeś mnie wy­ra­to­wać z opre­sji? Obie­ca­łam so­bie, że o to nie za­py­tam, ale chyba jed­nak chcia­ła­bym wie­dzieć. Więc je­steś za­do­wo­lony? W końcu mia­łeś oka­zję się na mnie ode­grać.

Oczy Ro­sie zro­biły się błysz­czące i szkli­ste. Alan prze­łknął ślinę. Chciał do niej po­dejść, ale jego stopy wro­sły w ostatni scho­dek. Po­krę­cił wolno głową.

– Pro­szę, prze­stań. Zo­stawmy to, do­brze? Nie chcę do tego wra­cać. Po­mo­głem ci, bo po pro­stu za­słu­gu­jesz na tę rolę. Po­wie­dzia­łem ci już, że mo­żesz na mnie li­czyć. Na moją po­moc, za­wsze. I my­lisz się, je­śli uwa­żasz, że kie­dy­kol­wiek mógł­bym chcieć się na to­bie „ode­grać”.

– Ale prze­cież chciał­byś – po­wie­działa ci­cho.

Alan tylko po­krę­cił głową. Ści­skało go w gar­dle, kiedy na nią pa­trzył. Chciał do niej po­dejść. Po­ło­żyć dło­nie na jej ra­mio­nach, choć na chwilę, choć prze­lot­nie jej do­tknąć. Za­miast tego chrząk­nął z za­kło­po­ta­niem i spoj­rzał w bok.

– Wspo­mi­na­łeś o po­mocy, wtedy, kilka lat temu – cią­gnęła. Jak na sie­bie była dziś bar­dzo wy­lewna. – Kiedy się pa­ko­wa­łeś. Mó­wi­łeś, że mogę li­czyć na twoją po­moc. I tylko na po­moc – do­koń­czyła gorzko, ukrad­kiem ocie­ra­jąc oczy.

– Tak. Tylko na po­moc – po­twier­dził Alan, uniósł głowę i ode­tchnął głę­boko, kiedy zo­ba­czył jej minę. Ale nie pod­szedł do Ro­sie. Od­wró­cił się i skie­ro­wał z po­wro­tem na dół. Przez ra­mię rzu­cił jesz­cze: – To i tak dużo.

Wcale nie chciał tego po­wie­dzieć. Chciał po­wie­dzieć i zro­bić coś zu­peł­nie in­nego. My­ślał o niej, tam, pod oknem. O jej bla­dej twa­rzy, oczach, które wy­peł­niał smu­tek. Chciałby wpleć palce w jej włosy. Chciałby…

Zbie­gał po dwa schodki na­raz, kur­czowo trzy­ma­jąc się po­rę­czy. Wie­dział, że te ostat­nie słowa były okrutne, ale nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać. Zresztą w grun­cie rze­czy tak wła­śnie my­ślał. Mógł ją ko­chać, na­dal, po tych wszyst­kich la­tach. Ale Ro­sie nie za­słu­żyła na po­moc. Nie za­słu­żyła na naj­drob­niej­szy życz­liwy gest z jego strony. A jed­nak nie od­mó­wił wspar­cia. Te­raz mu­siał ja­koś to wszystko prze­żyć. Zdję­cia. Jej twarz. Jej za­pach. Jej bli­skość. Ob­razy z prze­szło­ści. Tego, co ra­zem prze­żyli, nie dało się za­po­mnieć.

Alan wziął głę­boki wdech i wma­sze­ro­wał do Kuchni Nr 1.

– Bell? Je­steś tu? Mogę cię pro­sić?

Ko­bieta po­słała mu za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nie znad kubka pa­ru­ją­cej kawy. Alan się uśmiech­nął. Sam zro­bił dla niej tę kawę. Z mio­dem. Taką wła­śnie lu­biła pić za­raz po prze­bu­dze­niu. Dziew­czyna od­wza­jem­niła uśmiech i wstała od stołu. Rzu­ciła jesz­cze kilka zdaw­ko­wych uwag o tym, że Pe­ter Mur­phy ab­so­lut­nie nie pa­suje do roli Darcy’ego, z czym wszy­scy po raz setny się zgo­dzili, i wy­szła na ko­ry­tarz. Alan zła­pał ją za rękę i po­cią­gnął w stronę scho­dów ku­chen­nych. Obej­rzał się jesz­cze i upew­nił, czy nikt ich nie ob­ser­wuje. Na­stęp­nie ob­jął Bell w pa­sie i mocno przy­cią­gnął do sie­bie. Kiedy opla­tał ją ra­mio­nami w sil­nym uści­sku, czuł, że cały drży. Za­ci­snął zęby i nie wy­pusz­czał dziew­czyny z ob­jęć. Cze­kał, aż się ode­zwie, za­pyta, co się stało i skąd to dziwne za­cho­wa­nie. Ni­gdy wcze­śniej jej tak nie obej­mo­wał. W ogóle ni­gdy jej nie obej­mo­wał. Ta re­la­cja nie opie­rała się na czu­łych ge­stach. Alan ob­jął Bell jesz­cze moc­niej. Mu­siał za­po­mnieć o Ro­sie. Dziś jej wi­dok po­twor­nie nim wstrzą­snął, choć prze­cież wi­dzieli się już wcze­śniej. Ale tym ra­zem tra­fiła w samo sedno. Wy­po­wie­działa na głos to, z czego oboje do­sko­nale zda­wali so­bie sprawę. Alan czer­pał sa­tys­fak­cję z jej bez­na­dziej­nej sy­tu­acji. Po­do­bała mu się świa­do­mość, że może wpły­nąć na los Ro­sie. Na los bar­dzo te­raz nie­szczę­śli­wej i za­gu­bio­nej ko­biety, którą się stała. A jed­nak ko­biety nie do końca nie­win­nej i nie­ska­zi­tel­nej. Ko­biety, która kie­dyś, dawno temu, zro­biła coś złego. Ko­biety, którą kie­dyś, dawno temu, ko­chał. I ko­chał na­dal, nie­stety. Bar­dziej niż ko­go­kol­wiek.

Alan się wzdry­gnął i wtu­lił twarz we włosy Bell. Mil­czała. De­li­kat­nie prze­su­wała dło­nią po jego ple­cach i upar­cie mil­czała. Dziwna dziew­czyna. Nie ko­chał jej i ona też go nie ko­chała. A jed­nak coś ich prze­cież łą­czyło. Czy to coś mo­gło wy­star­czyć?

***

Kiedy Alan znik­nął jej z oczu, Ro­sie wresz­cie się roz­pła­kała. Był to je­den z tych dziw­nych ro­dza­jów pła­czu, który nie przy­nosi naj­mniej­szej na­wet ulgi. Z kie­szeni sze­ro­kiego swe­tra wy­grze­bała zmiętą chu­s­teczkę i wy­tarła nos – aku­rat w chwili, kiedy na scho­dach po­ja­wiła się Zoe. Al­cott zdzi­wiła się na wi­dok Ro­sie, jed­nak nie za­trzy­mała się na ostat­nim stop­niu, tak jak przed kil­koma mi­nu­tami zro­bił to Alan. We­szła na pół­pię­tro, prze­krzy­wiła głowę i gło­śno wes­tchnęła.

– Ma­żesz się? – spy­tała, wy­dy­ma­jąc wargi ni­czym na­dą­sane dziecko.

Ro­sie chciała za­prze­czyć, ale Zoe zbli­żyła się do niej i wy­cią­gnęła nową, nie­otwartą jesz­cze paczkę chu­s­te­czek.

– Chu­jowy sce­na­riusz, nie? Te twoje sceny z Ca­ro­line Bin­gley! Współ­czuję. Też bym pła­kała. Tylko wiesz, my­ślę so­bie, że to nic nie po­może i bez ob­razy, ale na­sza So­fie i tak na­rzeka na twoje wory pod oczami, a jak jej przy­le­ziesz za­ry­czana, to się wściek­nie i za­cznie rzu­cać pol­skimi prze­kleń­stwami. I póź­niej każdy bę­dzie miał ma­ki­jaż do dupy, taki na pandę, wiesz – za­koń­czyła i po­krę­ciła głową.

Stały chwilę w ci­szy, po czym obie par­sk­nęły śmie­chem. Ro­sie zer­k­nęła z za­sko­cze­niem na Zoe, która przez uła­mek se­kundy wy­dała jej się nie­mal sym­pa­tyczna. I poza tym miała ra­cję. To nie prze­cież były żadne cho­lerne wa­ka­cje. Na­le­żało się wziąć do ro­boty. Ro­sie ode­rwała plecy od pa­ra­petu. We­szły po scho­dach i skie­ro­wały się do swo­ich po­koi. Kiedy już miały się ro­zejść, Ro­sie się cof­nęła na­gle i zła­pała Zoe za ło­kieć.

– Słu­chaj, może chcia­ła­byś wie­czo­rem prze­ćwi­czyć ze mną kilka na­szych wspól­nych scen? Tak bez świad­ków? Po­czy­tamy so­bie we dwie, może wpad­niemy na ja­kiś fajny po­mysł? Bra­kuje mi prób.

– Pew­nie! – Oczy Zoe roz­bły­sły. – Wresz­cie nie trak­tu­jesz mnie jak tę­pej la­ski, która zro­biła ka­rierę dzięki re­kla­mów­kom per­fum Gi­ven­chy.