Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jakby światu brakowało kolejnej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia", pewien producent postanowił nakręcić nową. Przeprowadził casting, wybrał scenerię, zatrudnił ekipę.
Wszystko wydaje się gotowe… I co z tego, że pana Darcy’ego gra przygłupi lokaty blondyn, który zdobył popularność w jakimś idiotycznym serialu o londyńskich prawnikach i nie nadaje się do roli? I że wszyscy na planie rozprawiają, czy aktorka zaangażowana do roli Elizabeth Bennet walczy z anoreksją i przewróci się przy pierwszym podmuchu wiatru? Nie wspominając już o tym, że główni aktorzy się nienawidzą i najchętniej by się pozabijali.
A ta, co gra Jane Bennet to w ogóle jest za stara i nie da się jej nawet ucharakteryzować na młodszą. A scenarzysta złączył Lydię, Kitty i Mary w jedną postać i wyszła z tego trochę dziewczyna z zaburzeniami osobowości.
Przecież to i tak będzie wielkie wydarzenie i kasowy sukces. Na pewno. Szkoda tylko, że ktoś zamordował pana Darcy’ego…
„Pan Darcy nie żyje” to intrygująca powieść z gatunku cosy crime pełna błyskotliwych dialogów, intrygujących zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. Zafascynuje nie tylko wielbicieli Jane Austen!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 41 min
Tytuł: Pan Darcy nie żyje
Copyright © Magda Knedler, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Wydanie drugie poprawione
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8054-506-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Duma i uprzedzenie (2014)
Reżyseria: Alan Fawley
Scenariusz: Oscar Lyne
Na podstawie: Jane Austen, Duma i uprzedzenie(powieść)
Obsada:
Zoe Alcott: Elizabeth Bennet
Peter Murphy: Fitzwilliam Darcy
Rosie Hinds: Jane Bennet
Nicole Roth: Lydia Bennet
Irene Lovell: Caroline Bingley
Ben Rudd: Charles Bingley
Cornelius Black: Pan Bennet
Penelope Holder: Pani Bennet
Produkcja: Eric Hittock
Kierownik produkcji: Jimmy Hittock
Operator: Paul Maddock
Dźwięk: Liza Webster
Charakteryzacja: Sofie Baranski
Kostiumy: Bell Kennedy
Scenografia: Mark Greenwood
Montaż: Jean-Pierre Francois Beurnonville
Muzyka: Billy Humby Jr.
Część pierwsza,kiedy pan Darcy jeszcze żyje i ma się dobrze, ale wszyscy są trochę niespokojni
Przed wschodem słońca
Rozdział 1
Dyskusja na temat domniemanej anoreksji Zoe Alcott, aktorki zaangażowanej do roli Elizabeth Bennet, zatoczyła koło i utknęła w martwym punkcie. Od dobrych kilkunastu minut nie padło ani jedno odkrywcze zdanie, które wniosłoby do rozmowy cokolwiek nowego. Dyskutanci, rzecz jasna, zdawali się w ogóle tego nie zauważać. Wręcz przeciwnie. Nakręcali się nawzajem coraz bardziej, a emocje, z początku rozmaite i indywidualnie zabarwione, ulegały stopniowemu ujednoliceniu. Każdy był już do granic możliwości wściekły, spocony i chorobliwie rumiany, nawet blada zazwyczaj charakteryzatorka. Na stół wjechała whisky. Dźwięki nie straciły nic na swej intensywności, ale artykulacja rozmówców z sekundy na sekundę stawała się coraz mniej precyzyjna.
Bell Kennedy, która odpowiadała za kostiumy, pochyliła się jeszcze niżej nad szkicownikiem i rysowała w skupieniu. Z dyskusji wyłączyła się już dawno temu. Według niej zaburzenia odżywiania były delikatnym tematem, nie do omawiania po pijaku i bez udziału głównej zainteresowanej. Nie chodziło przecież tylko o sylwetkę, ale przede wszystkim o kondycję psychiczną głównej gwiazdy, na której spoczywała odpowiedzialność za sukces produkcji.
Bell pamiętała, że kiedy ostatecznie umilkła i poprzysięgła sobie więcej się nie odezwać, na zewnątrz było jeszcze całkiem jasno. Teraz za olbrzymim prostokątnym oknem ziała czarna pustka. Nawet księżyc nie uraczył ich choćby wątłym, rachitycznym światłem. I nic dziwnego. Pewnie odechciało mu się tracić energię na rozpraszanie złowieszczego mroku i budowanie nastroju, kiedy spojrzał z góry na tę bandę kretynów.
– Ale czego wy się tak spinacie? Przecież Keira Knightley w wersji sprzed dziewięciu lat też była chuda, a jakoś zagrała, dostała nominację do Oscara… – stwierdził Paul Maddock, operator. On lubił chude aktorki. Najlepiej bardzo chude, bo jak powtarzał, kamera dodaje kilogramów. Oczywiście chciał być poprawny politycznie, często wypowiadał się na temat ciałopozytywności i inkluzywności, podkreślał, że na planie filmowym jest miejsce dla każdego, nie tylko dla klasycznych piękności, ale ni cholery nie umiał udawać. Może gdyby umiał, zamiast operatorem sam zostałby aktorem. Oczywiście chudym.
– Racja. Dostała nominację – przyznał reżyser Alan Fawley. – Niezły wyczyn jak na kostiumówkę. Moda na kino gorsetowe padła pod koniec lat dziewięćdziesiątych i teraz możemy już liczyć tylko na nominacje za jakiś montaż, scenografię, kostiumy, charakteryzację, muzykę i inne gówienka. Skończyły się czasy, kiedy Emma Thompson siadała i pisała scenariusz, a później film dostawał Oscary, BAFT-y, Złote Globy, Niedźwiedzie, Lwy, Palmy…
Mężczyzna chciał coś jeszcze dodać, ale został zagłuszony. Istniało ryzyko, że to zagłuszenie za chwilę przerodzi się w ogłuszenie i ktoś jak nic padnie trupem. Nie powinien tego mówić, pomyślała Bell i pokręciła głową. Do sukni, którą właśnie szkicowała, dorysowała szal spięty na ramieniu. W zasadzie według Alana ona też zajmowała się gówienkami.
– Gówienka?! Ciekawe, jakby twój filmik wyglądał bez tych gówienek. Jeszcze zobaczymy! – wydzierał się Mark Greenwood, który odpowiadał za scenografię.
– Właśnie! Co ty sobie, kurwa, myślisz? Że jakby wyglądała ta cała podstarzała Rosie Hinds jako Jane Bennet, gdybym jej nie zamalowała worów pod oczami? – dołączyła się wciąż oblana rumieńcem charakteryzatorka Sofie Baranski. I jeszcze bardziej zła niż na co dzień.
– Co ty myślisz, że film da radę bez montażu? – wrzeszczał Jean-Pierre Francois Beurnonville, zaciągając z francuska. – Że wystarczy nakręcić i po sprawie? Obejrzyj sobie reżyserską wersję Władcy pierścieni!
– Reżyserska wersja Władcy pierścieni jest świetna – zaprotestował słabo Alan.
– O la, la, monsieur! Widać, że to twój pierwszy film! Permettez! Kino to nie teatr! Nie teatr! Rozumiem, reżyserowałeś na West Endzie, masz nominację do Laurence’a Oliviera, zbierałeś same laurki, tu es un artiste i w ogóle, ale pora załapać konwencję! Kino-to-nie-teatr. Że też jego musieli wziąć na reżysera… Mon Dieu! No mówiłem, Sam Mendes ma dosyć kręcenia Bonda, to nie! Facet od Downton Abbey się interesował, to też nie! Tamten… le gonze… od Gry o tron zasugerował, że znudziły mu się smoki i zarzynanie głównych bohaterów, to też nie. Świeżość. Ktoś nowy ma być! Zachciało im się… – darł się bez przerwy.
– On myśli, że jest jakimś cholernym Angiem Lee. Albo lepiej! Jamesem Ivorym! – dodał Mark. – Och, jej! Dajmy zamyślone panny w gorsetach i Jeremy’ego Ironsa, a potem jakoś pójdzie!
– Ang Lee jest lepszy niż James Ivory! – ryknął ktoś. – Odpalaj IMDB, zobaczmy, kto ma więcej nagród!
Bell przycisnęła ołówek do kartki. Rysik się złamał i odskoczył, trafiając w oko lekko pobladłego Jimmy’ego Hittocka, kierownika produkcji, który również od kilku minut siedział cicho. Głosy umilkły równocześnie. Bell przełknęła ślinę. Zmarszczyła brwi i wyprostowała się niechętnie.
– Ile ona waży? Ta Elizabeth Bennet? Znaczy Zoe Alcott? – spytała. Jej głos był dziwnie zachrypnięty. Upiła łyk whisky, ale to tylko pogorszyło sprawę.
– Jakieś czterdzieści kilo. I powinnaś się zorientować wcześniej, Bell. Zaangażowano ją do filmu jako pierwszą. No i, do cholery, jest znana, co nie? Poza tym, chwila! Przecież wy już razem pracowałyście. W poprzednim filmie nie była taka chuda? – odezwał się niechętnie świeżo zwyzywany reżyser.
W tle wybrzmiały wymykające się definicjom pojękiwania. Z żalu? A może zazdrości? W końcu siedział tam też Paul, więc nigdy nie wiadomo.
– Nie była taka chuda – potwierdziła Bell i nie rozwijała tematu. – Wymyśliłam takie coś. – Uniosła otwarty szkicownik. – Talia odcięta pod samym biustem, sporo marszczeń i rękawy do łokcia, tutaj koronka, tutaj bufy, tutaj szal… Poprawki są łatwe, krawcowe szybko się z tym uporają.
– Świetna – ucieszyła się Sofie, z rozmachem stawiając na stole opróżnioną szklaneczkę. – Ta cała Alcott będzie wyglądała na trochę grubszą.
– „Grubsza” to nieładne słowo – zaprotestował z wyższością Paul.
– Okazalsza więc.
– Nie spodoba jej się. To gwiazda. Jedyna w tej cholernej obsadzie! Nominowana do nagród. Trzeba się liczyć z jej zdaniem. Ona nie pójdzie na takie… – ciągnął Paul.
– Pójdzie. Będzie musiała – wycedził Jimmy i z wolna uniósł się z krzesła.
W pokoju zapanowała uroczysta atmosfera, zupełnie jak gdyby wreszcie rozpoczęło się wyczekiwane od dawien dawna przemówienie królowej.
– Będzie musiała! Nie ma ludzi niezastąpionych.
Producent Eric Hittockmrugnął porozumiewawczo do Bell i uniósł pustą szklankę. Przez chwilę wyglądał jak Statua Wolności. Sofie pociągnęła nosem. Zawsze ryczała po kilku głębszych. Bell westchnęła. Temat domniemanych problemów z odżywianiem Lizzy Bennet chwilowo poszedł w odstawkę. Na tym jednak nie kończyły się ich kłopoty. Z pewnością nie na tym.
***
Bell wiedziała, że Zoe Alcott ma kłopoty z wagą. Zauważyła to już podczas pierwszego dnia na planie. Ogólnie dziewczyna nie była zła do tej roli. Może trochę zblazowana i „nieświeża” jak na energiczną Elizabeth, ale miała talent i potrafiła się wcielać w skrajnie różne postaci. Kiedy pojawiła się na zdjęciach, Paul był zachwycony, lecz Alan zaczął jęczeć, że musiała stracić jakieś dziesięć, może nawet piętnaście kilo, a Lizzie Bennet to była zdrowa i silna dziewczyna, biegała po łąkach, nie bała się błota i miała apetyt. Poza tym trzeba kreować wzorce, dawać dobry przykład, nie wywierać presji na biedne kobiety, które i tak się torturują, by zbliżyć się do „okładkowych” ideałów. Filtry z Instagrama, których z każdym dniem było do wyboru coraz więcej, i tak zaczęły już wyrządzać szkody. W rzeczywistości nikt tak nie wygląda, powtarzał Alan. Jednym słowem, wydawał się niezadowolony.
Kiedy Zoe włożyła na siebie suknię zaprojektowaną przez Bell, cała ekipa dziwnie przygasła. Entuzjazm opadł. Piękna kreacja w stylu późnej regencji wisiała na aktorce jak worek po kartoflach. Bell się załamała. Robiła przecież przymiarki, wszystko było skrupulatnie wyliczone. Wystarczyło kilka tygodni i taka zmiana… Alan przymknął oczy i lekko się zakołysał, za to Paul zaślinił się z zachwytu. Erik – zwany przez wszystkich po prostu „Producentem przez duże P” – wezwał później Zoe na rozmowę, ale dziewczyna tłumaczyła się, że dopiero co zakończyła jakiś film, w którym grała „osobę uzależnioną od substancji psychoaktywnych”, musiała sporo schudnąć, a w końcu nie da się tak prostu, w kilka dni, przytyć! A ona próbuje, przecież próbuje i nie może. Była wielką gwiazdą i faktycznie to ona miała przyciągnąć ludzi do kin. Wiedziała o tym. Bell czuła, że nie chodzi tylko o poprzednią rolę i samo odżywianie. Zoe musiała mieć jeszcze jakiś inny problem, ale to już raczej nikogo nie interesowało.
Producent machnął ręką i uznał, że coś się wymyśli. Czyli, mówiąc wprost, ktoś coś wymyśli, a on to uzna lub tego nie uzna i zrzuci problem na innego „ochotnika”. Sam natomiast ostro zaangażował się w casting na Darcy’ego, stwierdził bowiem, że to nie przelewki, wszyscy pamiętają Colina Firtha z wersji z dziewięćdziesiątego piątego, a jego następca Matthew Macfadyen też coś w sobie miał. Erik uważał, że to właśnie odpowiedni pan Darcy wyniesie ten film na wyżyny. Odpowiedni amant. Odpowiednia chemia, odpowiednie maślane oczy, odpowiednia arystokratyczna wyniosłość, odpowiednia duma. Trzeba się zatem postarać. Wybrać dobrze, żeby się później nie męczyć i tylko spijać wściekle słodką śmietanę. I Erik wybrał. Blondyna. Piegowatego. Z zawadiackim lokiem na czole. Ale wygląd to była drugorzędna kwestia. Widzowie musieli odrzucić zakorzeniony w ich wyobraźni wzorzec, musieli – dosadnie rzecz ujmując – wyrzucić z głowy Colina Firtha, jeśli w ogóle było to możliwe, i opatrzeć się z nowym Darcym. Pokochać nowego Darcy’ego. Gdyby tylko nowy Darcy miał talent aktorski… Ale nie miał. I w dodatku, jak się szybko okazało, był dawnym kochankiem Zoe, która szczerze go nie znosiła. I nie, nie wyglądało to tak jak w Perswazjach Austen, gdzie dawni kochankowie na pozór byli wobec siebie chłodni, a pod skórą aż buzowało od emocji. Jeśli tu buzowały jakieś emocje, to tylko negatywne. Niestety.
Darcy i Lizzy, pałający do siebie nienawiścią i plujący sobie w twarz jadem. Tak, to było zdecydowanie coś całkiem nowego, oryginalnego i intensywnego. Nad produkcją szybko zawisły czarne chmury. A najlepsze miało się dopiero zacząć.
***
– Może ta Alcott myśli, że my kręcimy Duma i uprzedzenie, i zombie? – zagaił nieśmiało Producent.
W pokoju zapanowała dziwnie gęsta cisza. A później wszyscy jak na komendę ryknęli śmiechem. Na dworze robiło się szaro i rześko. Gdzieniegdzie dało się słyszeć głosy, że pora już pójść spać, choć na chwilę, bo przecież czwarta, a o szóstej trzeba wstać. Nie można codziennie pracować na kacu. To niemoralne i niezdrowe. Poza tym należy ostro wziąć się za robotę, uszyć nowe kiecki dla Elizabeth Bennet i namówić Darcy’ego na ścięcie loka. Chociaż, ostatecznie, lok nie był aż tak bardzo ahistoryczny. Był po prostu trochę śmieszny.
Bell uniosła się z krzesła i lekko chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Ostrożnie zeszła po schodach i wyszła na ganek. Ostre, chłodne powietrze sprawiło, że poczuła się momentalnie nieco trzeźwiejsza. Ktoś stanął za jej plecami.
– Idziesz ze mną?
Bell przymknęła oczy. Musi odmówić, tym razem musi odmówić.
– Dobrze. Ale to już… – zaczęła i zawiesiła głos.
– Ostatni raz – szepnął mężczyzna tuż nad jej uchem. – Jak zwykle.
Bell wzdrygnęła się lekko i obróciła na pięcie. Weszła z powrotem do domu, nie patrząc na zarumienionego i odrobinę wstawionego mężczyznę. On zawsze wstawiał się zaledwie odrobinę. Zawsze potrafił zachować umiar. Nie to, co reszta.
Kiedy wspinała się na piętro, słyszała jego kroki niczym echo swoich własnych. Poczuła nagły skurcz w żołądku. Cieszyła się na myśl o tym, co miało się za chwilę wydarzyć. Z każdym kolejnym krokiem stawała się coraz bardziej niespokojna, coraz niecierpliwsza. Było jej potwornie gorąco, a serce waliło jak szalone. Jednocześnie obiecywała sobie, że to już na pewno ostatni raz. Nigdy więcej nie da się namówić. Nigdy więcej nie będzie tego chciała. Nie tak bardzo, jak chciała akurat teraz.
Rozdział 2
Rosie Hinds uwielbiała spacerować o świcie, a tutaj teren wprost idealnie nadawał się na poranną włóczęgę. Park usytuowany był tak malowniczo, że kiedy przystanęła, by popatrzeć na ciemnozielone skłębione krzewy i powykręcane stuletnie drzewa we mgle, poczuła niemal ból w klatce piersiowej. Podobne cuda można oglądać tylko o świcie – tylko o tej dziwnej porze, kiedy nocne koszmary wydają się już odrobinę śmieszne, ale rzeczywistość jeszcze nie rozbudziła się na tyle, by pozbawić człowieka złudzeń i marzeń. Tak, Rosie uwielbiała spacery o świcie. Dlatego jak zwykle o piątej trzydzieści wskoczyła w tenisówki i legginsy, po czym bezszelestnie wymknęła się z domu. Modliła się, by nikt jej nie zauważył. Ten krótki poranek zamierzała zagarnąć tylko dla siebie.
Rosie nigdy nie była typem śpiocha i uważała, że wylegiwanie się do południa to potworna strata czasu. Dlatego też bardzo odpowiadała jej rutyna na planie filmowym. Pobudka o szóstej, czasem o piątej, jeśli zapowiadał się długi dzień, potem szybkie śniadanie, kawa, makijaż, fryzura i kostium. Rosie nigdy nie narzekała. Za to Alcott wiecznie marudziła, krzyczała, żeby wynosić się z jej pokoju, iść w cholerę i pozwolić jej spać. W końcu jest gwiazdą, no nie? Gwiazdy mogą mieć swoje kaprysy i zachcianki, ostatecznie to niewygórowana cena za sukces komercyjny, który Alcott z pewnością zagwarantuje. W końcu ma nominację do Oscara i trzy BAFT-y, jakąś Emmy, chyba Złoty Glob i pewnie w cholerę innych nagród, o których Rosie w życiu nie słyszała. Bo Rosie nie jest wielką gwiazdą. Jest po prostu aktorką, a to różnica. Naprawdę paskudnie spora różnica.
Agent Rosie uważał, że mogło być gorzej. Że mogła mieć pecha i po opuszczeniu murów uczelni w ogóle nie znaleźć zatrudnienia, łazić od studia do studia, od teatru do teatru, statystować w jakichś głupich serialach albo grać w reklamie pasty do zębów. Na tym ostatnim przynajmniej dało się zarobić niezłe pieniądze. Mało to chodziło po świecie aktorów bez pracy, wciąż czekających na swoją wielką szansę? A Rosie to nie byle kto. Występowała na deskach londyńskich teatrów i raz na Broadwayu, miała na swoim koncie kilka udanych ról w brytyjskich serialach i filmach telewizyjnych, plus gościnny występ w amerykańskim serialu detektywistycznym, po którym posypały się dobre recenzje i padła obietnica włączenia jej do regularnej obsady. Tyle że nagle i niespodziewanie dla całej ekipy, a także i dla widzów, serial zdjęto z anteny. Rosie wróciła do Londynu i przez parę miesięcy pozostawała bez angażu. Nikt się o nią nie upomniał. Nie chcieli jej w Downton Abbey ani w Grze o tron. W teatrze nie było dla niej żadnej roli, bo przecież nikt się nie spodziewał, że wróci tak szybko i że serial o zblazowanym detektywie, który wieczorami pali trawkę i pisze sonety włoskie, nagle zejdzie z anteny. Kto by pomyślał? Naprawdę świetny serial.
Rosie uśmiechała się sztucznie, kiedy ludzie mówili, jak bardzo jej współczują. Wiedziała, że tak naprawdę na West Endzie i w Narodowym się cieszą i zacierają ręce. Pewnie za bardzo chełpiła się tą rolą za oceanem. Pewnie była zbyt zadowolona z siebie – zbyt przekonana, że wreszcie odniesie sukces. A przecież niczego takiego po sobie nie pokazywała. Do wszystkich odnosiła się zawsze tak samo – uprzejmie, nie nadmiernie ani nie za mało. „Mdła”, tak o niej powiedziała kiedyś koleżanka z teatru. Rosie podsłuchała ją w toalecie, nawet nie wiedziała, z kim tamta rozmawiała. „Hinds jest jak beżowa ołówkowa sukienka. Elegancka, neutralna i niewidoczna w tłumie”.
O planach wyprodukowania nowej wersji Dumy i uprzedzenia dowiedziała się z gazet. Siedziała wówczas na trawie pod pałacem Buckingham i jadła grillowanego kurczaka. Było jej wszystko jedno. Wiedziała, że niedługo będzie musiała zamienić mieszkanie na mniejsze i mocno zredukować wydatki, dopóki coś się nie trafi. I nagle to! Duma i uprzedzenie! Jej ulubiona powieść. Rosie starała się o rolę w poprzedniej adaptacji, ale wówczas uznano, że jest za młoda i niedoświadczona. Nie zgadzała się z tą opinią, choć oczywiście nie powiedziała tego głośno i pogodziła się z porażką. A przecież miała wtedy dwadzieścia dwa lata i była absolwentką prestiżowej Royal Academy of Dramatic Art. Grała w teatrach. Nie ulegało wątpliwości, że posiada odpowiednie przygotowanie! Do RADA nie dostają się byle głupki. A poza tym oni zaangażowali Keirę Knightley! Keirę Knightley, która miała tylko dwadzieścia lat i ZERO studiów aktorskich, ale za to grała w Piratach z Karaibów. To załatwiało sprawę.
Rosie zaczęła żałować, że zamiast chodzić na castingi i starać się o rolę w niezłym blockbusterze, siedziała na wykładach, uczyła się oddychać przeponą, operować gestem i stosować metodę Stanisławskiego. I jeszcze milion innych reguł. Po co jej to było? A teraz historia się powtórzyła. Do roli Elizabeth zaangażowano Zoe Alcott, która może i potrafiła coś zagrać, ale gwiazdorzyła, jakby była Meryl Streep! A miała dopiero dwadzieścia trzy lata.
Rosie cieszyła się, że w ogóle wzięli ją do tego filmu. Z początku nie chcieli, ale na szczęście Alan Fawley się uparł.
– Albo będę kręcił z Rosie, albo w ogóle – zastrzegł.
Alan…
Ryzykował, bardzo.
Mogli mu od razu podziękować za współpracę, w końcu wśród reżyserów nie był żadną gwiazdą. A przecież Sam Mendes interesował się projektem, mówił, że mu się znudził Bond.
Tamtego dnia Rosie patrzyła na Alana szeroko otwartymi oczyma, próbowała kręcić głową, dać mu jakiś znak, by się uspokoił i nie narażał dla niej. Miała ściśnięty żołądek i chciało jej się płakać.
– Ja już pójdę – powiedziała i zaczęła zbierać swoje rzeczy, desperacko usiłując powstrzymać łzy.
Zachowywała się jak dziecko w szkole podstawowej, które nie umie się postawić wrednym koleżankom. Powinna walczyć. Zwłaszcza że miała wsparcie. Ale ona się wycofywała, jedno słowo wyrażające wątpliwość, jedno sugerujące, że się nie nadaje, że nie jest dość dobra, i Rosie marzyła o tym, by zniknąć.
– Rosie zagra w tym filmie – powtórzył twardo Alan.
Serce biło jej coraz mocniej, kiedy na niego patrzyła. Widziała każdą zmarszczkę na jego twarzy, słyszała każde drgnienie w głosie.
– Rosie zagra – powiedział po raz trzeci.
Producent nie wyrzucił Alana. I Rosie również nie odesłał z kwitkiem, choć z początku nie wiedział, do jakiej roli ją wcisnąć. Na młodsze siostry Elizabeth była stanowczo za stara – zresztą tak czy owak zostały w końcu w ogóle wycięte z filmu – a na starszą chyba trochę za brzydka.
– Niewystarczająco… atrakcyjna na Jane Bennet. Jane Bennet powinna być najpiękniejszą z sióstr, atrakcyjniejszą od Lizzy. A panna Hinds… Czy mamy próbować wmówić ludziom, że jest piękniejsza od Zoe Alcott?
Producent wyartykułował to powoli i umilkł zażenowany, kiedy Rosie patrzyła na niego bez słowa. To by było na tyle, jeśli o chodzi o obsadzanie kogoś na podstawie jego warunków. Chcieli kogoś utalentowanego czy po prostu pięknego? Każdy znał odpowiedź. Po upływie najdłuższej minuty w jej życiu zaczął się głupio tłumaczyć, że tutaj nie chodzi o taką prawdziwą brzydotę, tylko po prostu z książki wynika, że Jane jest dużo ładniejsza od Elizabeth, a Zoe jest bardzo piękna, więc aktorka do roli Jane powinna być powalająca. Chyba Rosie sama to rozumie.
– I w ogóle – rzucił Alan – nie powinna być człowiekiem, tylko jakimś sztucznie wykreowanym, idealnym tworem, bez skazy, zmazy i wad, ha, ha, ha.
Potem Producent wytarł spocone czoło i wypił duszkiem filiżankę herbaty. Rosie rozumiała. Trudno było przebić pod względem urody Zoe. Ostatecznie jednak dostała rolę Jane. Nie mogła w to uwierzyć. Alan jej o tym powiedział.
– Wygrałaś. Gratulacje. – Spuścił wzrok, splótł i od razu rozplótł palce. Był chłodny, w ogóle się nie uśmiechał. Jednak coś w nim wyczuwała. Coś, co jednocześnie sprawiało jej radość i ją przerażało. Nie rozumiała go. Zrobił dla niej wielką rzecz, a później wycofał się do relacji czysto zawodowej. Była aktorką, aktorką grającą w jego filmie. Ale czy na pewno? Bała się myśleć o innych możliwościach. Bała się rozczarowania.
Szefowa castingu wydawała się z niej zadowolona. Mówiła, że Rosie ma takie ładne, naturalne brązoworude włosy, a nigdy nie było Jane z takimi włosami. No i umie grać. Fajnie, że ktoś umie grać, miła odmiana. A jak się umie grać, to się zagra nawet urodę.
Producent z początku jeszcze lekko kręcił nosem, przestał jednak, kiedy zobaczył Rosie w zaprojektowanej przez Bell zielonej sukni z delikatnego muślinu. Oniemiał wtedy i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami. A później nigdy już więcej nie powiedział, że Rosie nie nadaje się do roli Jane. Poczuł się spokojnie i bezpiecznie. Mógł się wreszcie wycofać do swoich biur i kombinować nad rozciąganiem budżetu, bo ekipa ciągle meldowała mu o nowych, nieprzewidzianych, rzecz jasna, wydatkach. Rosie również odetchnęła. Została jej tylko charakteryzatorka. Sofie nie była zadowolona. Raz po raz jęczała nad głową Rosie, że trzydzieści jeden lat to za dużo jak na bohaterkę Dumy i uprzedzenia, bo w tamtych czasach trzydziestolatki były już matronami. Rosie nie miała pojęcia, że charakteryzatorka zna takie słowa. Postanowiła urabiać ją delikatnie i co jakiś czas zostawiała na toaletce czekoladki z wódką. Sofie miała do nich słabość.
Rosie starała się nie myśleć o Alanie, ale przebywanie pod jednym dachem mocno to utrudniało. Alan Fawley, nadzieja brytyjskiej reżyserii. I jej dawny narzeczony. Wielka, stara miłość, która z pewnością jeszcze nie zardzewiała. Przynajmniej z jej strony. Długo myślała, że tylko z jej strony, lecz sytuacja z producentem, to, jak Alan wstawił się za nią i pomógł zdobyć rolę, obudziła nadzieję. Być może nie było do tego podstaw. Może naprawdę chodziło tylko o relacje zawodowe. Może Alan po prostu cenił ją jako aktorkę. Swoją drogą w Perswazjach Jane Austen Anna Eliot również myślała, że kapitan Wenthworth po latach rozłąki nic już do niej nie czuł. Załatwił jej transport do domu w powozie tylko dlatego, że był uprzejmy, a ona – wyraźnie zmęczona. Interesował się kimś innym, innej dziewczynie poświęcał całą swoją uwagę. Ignorował Annę. Nie prosił do tańca, gdy była po temu okazja. Trzymał dystans. Ale tak naprawdę przez cały czas ją obserwował, każdy gest, każdy ruch. Słyszał każde słowo, które wypowiadała. Nigdy nie przestał jej kochać, choć wmówił sobie, że to możliwe i że wyleczy się z tej miłości. Czy tak właśnie było z nią i Alanem?
Rosie wiedziała, że gdyby jej sytuacja materialna nie wyglądała fatalnie i gdyby, rzecz jasna, nie chodziło o Dumę i uprzedzenie, nigdy nie zdecydowałaby się pracować na tym jednym konkretnym na planie. I nie ze względu na Alana, ale ze względu na to, że musiała się tu spotkać z kimś jeszcze. Zatrudniono przecież także Petera Murphy’ego. Alan Fawley, Peter Murphy i Rosie Hinds… Razem w pracy, jak gdyby nigdy nic.
Za późno dowiedziała się o Peterze. Ale wtedy nie było już odwrotu. Nie mogła zerwać kontraktu, choć czuła, że ponowne przebywanie przez dłuższy czas w tym samym składzie nie przyniesie niczego dobrego. Minęło wprawdzie dziesięć lat, a jednak za dużo wspomnień, za dużo duchów przeszłości, za dużo żalu i uczuć, które gdzieś tam, w głębi serca, wciąż się tliły. Peter wiedział o niej coś naprawdę paskudnego, jeżeli zaś chodziło o Alana, Rosie nadal go kochała. Nigdy nie pogodziła się z ich rozstaniem. Prosiła, by nie odchodził. To ona zawiniła i to ona musiała – powinna była – prosić. Ale on i tak odszedł. A teraz nieźle sobie radził. Miał przed sobą przyszłość, jego kariera nabierała tempa i w dodatku Rosie widziała go z tą kostiumografką. Nie miała pojęcia, czy to prawdziwy związek, czy może tylko romans, ale coś się z pewnością między nimi działo.
Rosie wspięła się na wzgórze i wciągnęła w nozdrza zapach mokrej trawy. Legginsy i tenisówki miała już całkiem przemoczone, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Spojrzała na piękne Bridebridge Hall, dom, w którym kręcono pierwsze sceny. Urokliwa siedemnastowieczna budowla wyłaniała się powoli z porannej mgły. To wspaniałe, że ekipa zamieszkała tutaj, a nie w przyczepach. Dzięki temu mogli w pełni zasmakować nastroju Bridebridge, pooddychać historią, znaleźć łączność z minionym światem i przeszłymi pokoleniami, które niegdyś sypiały pod tym samym dachem.
Dom ukazał się teraz w pełnej krasie. Rosie zmrużyła oczy. W jednym z okien na pierwszym piętrze zarysowała się sylwetka nagiej dziewczyny. Za jej plecami wyrosła druga postać, tym razem męska. Dziewczyna odwróciła się i wzięła z rąk mężczyzny prześcieradło. A może duży ręcznik? Rosie nie potrafiła tego dokładnie określić. Jej gardło ścisnęło się boleśnie. Alan i kostiumografka Bell Kennedy. Czyli tę noc spędzili razem. Czyli Alan nie obracał się w pustym łóżku z boku na bok i nie myślał o Rosie, która na nowo wtargnęła w jego życie. Zamiast tego dobrze się bawił. Nie był Wentworthem z Perswazji, skrywającym wciąż gorące uczucie do dawnej ukochanej. Rosie była głupia, że w ogóle tak pomyślała.
Skręciła w lewo i zbiegła ze wzgórza. Po chwili zwolniła do marszu i równym tempem wkroczyła na żwirowaną alejkę. Między krzewami dostrzegła przemykające postaci. Przystanęła i wytężyła wzrok. Próbowała wychwycić jakieś dźwięki, ale poza szelestem traw i liści niczego nie usłyszała. Chciała podjąć przerwaną wędrówkę w kierunku domu, kiedy wreszcie dobiegł ją stłumiony śmiech, a później jakieś słowa.
– On nie może grać Darcy’ego! Ja nie dam rady, jeśli on będzie grał Darcy’ego. No każdy, tylko nie on, do cholery! To ty powinieneś go grać. Pasujesz znacznie bardziej! Dlaczego ciebie nie wybrali?
– Nie wiem, ale daj już spokój. Trudno. Musisz udawać. To właśnie jest twoja praca, prawda? Udawanie!
Rosie przykucnęła i jak najciszej przesunęła się do źródła odgłosów. Ostrożnie rozchyliła wilgotne liście pobliskiego krzewu, który zasłaniał jej widok. Wstrzymała oddech. Tego się nie spodziewała.
– Nienawidzę ich za ten casting! Wszystko bym zrobiła, żeby zmienili obsadę. Poza tobą i mną, oczywiście! Czego się krzywisz? Mówię ci, ty grasz niewłaściwą rolę. No? Przestań się tak na mnie gapić! Masz papierosa?
– Nie powinnaś palić. Musisz dbać o cerę.
– W dupę z cerą! Masz? Wspaniale. Najpierw ten cholerny Murphy, z którym kiedyś, w chwili słabości, poszłam do łóżka, a który później myślał, że to pieprzona wielka miłość, a teraz ta cała sztywna Rosie na Jane, mistrzyni dowcipu i ciętej riposty. Mówię ci, z nią to są zawsze emocje jak na grzybobraniu. No kurwa. Ubaw po pachy.
Postaci oddaliły się w głąb parku. Rosie dopiero po chwili zorientowała się, że zaciska dłonie w pięści.
***
– Nie możesz tak tu stać! – powiedział Alan ze śmiechem i pociągnął Bell w kierunku łóżka. – A jeśli przyuważy cię jakiś paparazzo?
– Paparazzo będzie czatował na Zoe, mnie oleje. Nawet nie wiedzą, kim jestem. Mogłabym paradować nago po parku, a i tak nie uraczyliby mnie choćby pojedynczym zdjęciem. Poza tym bądźmy szczerzy, media społecznościowe powoli zabijają tę jakże nieszanowaną profesję. Ludzie sami wszystko pokazują, od śniadania, które jedzą, poprzez bieliznę, którą wkładają, aż po płyn do kąpieli, który wlewają sobie do wanny i który robi takie śmieszne różowe bąbelki. Masz wrażenie, że uczestniczysz w wielu życiach. Wcale nie musisz się przyczajać.
Alan parsknął śmiechem, a Bell owinęła się ciaśniej prześcieradłem. Usiadła na brzegu łóżka i dyskretnie rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu butelki wody. Była na siebie zła. Zła za nadmiar wypitej whisky i zła za kolejną noc z Alanem. Jednak teraz, kiedy przyglądała mu się spod półprzymkniętych powiek, gniew powoli ją opuszczał. Alan leżał na brzuchu, z twarzą odwróconą do niej. Brodę opierał na splecionych dłoniach. Jego półdługie czarne włosy odcinały się wyraźnie na tle białej pościeli. Przełknęła ślinę. Nie znosiła u siebie tej słabości. Alan przyciągał ją jak magnes. Do tego Bell naprawdę go lubiła i ceniła. Był autentycznym artystą w całym tym dziwnym bajzlu. Tak, lubiła go i ceniła, to były właściwe słowa. Na pewno nie była w nim zakochana. Po prostu bardzo ją pociągał. Sądziła, że Alan podobnie patrzył na nią.
– O czym myślisz? – spytał nagle, unosząc się na łokciu.
Bell zawahała się na chwilę i rzuciła okiem w kierunku okna. Na szczycie wzgórza nikogo już nie było. Wzięła głęboki wdech.
– Tam na wzniesieniu chyba widziałam Rosie Hinds. Dość wcześnie na spacer, nie?
W pokoju zapanowała cisza. Alan zerwał się z łóżka i wciągnął dżinsy. Przez chwilę stał odwrócony do Bell plecami i mechanicznie drapał się po karku. Następnie przeczesał dłonią splątane włosy i sięgnął po T-shirt. Wreszcie na nią spojrzał. Bell zauważyła, że lekko pobladł i zrobił się nagle dziwnie poważny.
– Rosie zawsze lubiła spacerować o świcie. Zwłaszcza kiedy byliśmy gdzieś… kiedy była gdzieś na wsi – poprawił się szybko i wykrzywił wargi w nieporadnym uśmiechu. Zbliżył się do Bell i mocno pocałował ją w usta. – Nie wiedziałem, że nadal to robi, w końcu nie jesteśmy ze sobą już od dawna – mruknął i wciągnął na siebie koszulkę. – To dobra aktorka. Nie gwiazda, ale cholernie dobra aktorka. Mimo wszystko cieszę się, że z nami jest.
– Tak, mimo wszystko – powtórzyła cicho Bell, choć nie miała zielonego pojęcia, o co chodzi. Nigdy nie rozmawiała z Alanem o sprawach osobistych. W ogóle mało ze sobą rozmawiali. Głównie o pracy i zagadnieniach czysto estetycznych, związanych z filmem. Trochę o swoich pasjach, ale nie za dużo. I na tym koniec.
– Idę na dół. Zrobię kawę – rzucił Alan i chwycił za klamkę.
– Mhm…
Bell wyciągnęła się na łóżku i westchnęła z rezygnacją. Kawa jak kawa, ale o wodę musiała się postarać, i to natychmiast.
Rozdział 3
W nocy musiało padać. Inaczej skąd by się tu wzięło tyle wody? Oscar Lyne z niesmakiem przejechał dłonią po włosach i spojrzał w górę na zielony baldachim utkany z liści dębu. Tyle zachodu, żeby cyknąć jedno głupie zdjęcie. Ale skoro już tu był i widział, co widział, fotka mogła się przydać. Tyle tylko, że Oscarowi brakowało odpowiedniego przygotowania i wprawy. Nie był przecież jakimś durnym paparazzo. Był zwykłym scenarzystą, czyli zazwyczaj siedział i pisał. Ot, prozaiczne skrzyżowanie dupy z krzesłem. Nic wielkiego. No, owszem, czasem musiał coś przeżyć, coś zaobserwować, doświadczyć rozległego repertuaru emocji, ale – należało to głośno i wyraźnie zaznaczyć – do jego zawodowych obowiązków nie wliczało się bieganie po mokrej trawie i pod równie mokrych liściach. I tutaj, w parku okalającym Bridebridge Hall, Oscar również nie wykonywał swoich obowiązków. Jechał do pracy, to fakt, ale pracować jeszcze nie zaczął. A później wydarzyły się te wszystkie dziwne rzeczy, które zmusiły go do zaparkowania auta w jakichś podejrzanych krzakach i sięgnięcia po aparat. Dobry aparat zawsze woził ze sobą. Zdarzało się czasem, że zupełnym przypadkiem trafiał w ciekawe miejsce, które idealnie nadawało się do jakiejś wymyślonej przez niego sceny, i należało tę przestrzeń uwiecznić, by móc następnie czerpać inspirację do pisania. A tutaj? Co się tutaj wydarzyło, do cholery? Minął dopiero pierwszy dzień zdjęciowy, a ludzie już zaczynali kombinować, za kulisami już odgrywał się drugi, osobny spektakl.
Droga była bardzo wąska i w większości gruntowa. Tu i ówdzie pojawiały się wprawdzie żałosne skrawki asfaltu, ale nie zasługiwały nawet na miano szosy. Kiedy wjechał między wzgórza, a po obu stronach pojawiły się lśniące tafle pobliskich jezior, wiedział, że jest już blisko. Nie miał natomiast pojęcia, co też szczególnego Producent i reżyser widzieli w podobnym miejscu. On w swoim scenariuszu nigdzie nie napisał, że akcja tej wersji Dumy i uprzedzenia będzie się rozgrywała na wesołych bagniskach. Wymarzył sobie zielone łąki, wypielęgnowane parki, gładkie, niepozarastane chaszczami lasy i zagajniki. Wszystko ślicznie angielskie i troszkę nadęte. Jak w książkach starej, dobrej cioci Austen.
Ale nie! Cholerny Producent, ten sztywny idiota, wiecznie naburmuszony i zadumany nad nie wiadomo czym, wymyślił sobie, że angielskie łąki i przystrzyżone żywopłoty już były i się przejadły. Uparł się na mroczniejszy klimat, na dzikie wrzosowiska, falujące jeziora, parujące uroczyska i w ogóle na niebezpieczną, nieokiełznaną przyrodę. Mówił, że tak będzie dobrze dla treści. Zrobił wielki wykład o tym, jak taki krajobraz wydobędzie na wierzch sztywność angielskiej etykiety dziewiętnastego wieku. Kontrasty mu się zamarzyły. A wszystkiemu przyklaskiwał reżyser, ten „wielki artysta” z West Endu, bez żadnego pojęcia o kręceniu filmu.
Oscar już teraz miał dość tej ekranizacji,a robota nie zdążyła się jeszcze dobrze rozkręcić. Jedyne, co naprawdę ciągnęło go do Bridebridge Hall, to świadomość, że Bell Kennedy już tam jest. I wreszcie będzie mógł spędzić z nią trochę czasu. Bell była interesująca. Miała swój świat. Oscar uwielbiał w niej to, jak potrafiła się wyłączyć i zatopić w swoich myślach albo skupić na własnych zadaniach, kiedy reszta ekipy kłóciła się o pierdoły, a potem zaczynała pić na umór. Ona siadała gdzieś w kącie i rysowała kostiumy. Powinien być tu już wczoraj. Pogratulować Bell nowego pomysłu na kostium dla Zoe Alcott. Zasypać ją komplementami. Zaprosić na wieczorny spacer. Może wreszcie przenieść tę znajomość na nieco inny etap, porozmawiać o czymś osobistym. Ostatnio próbował tego na jednej z branżowych imprez, chyba z okazji świąt Bożego Narodzenia. Bell doczepiła sobie wielkie uszy elfa i kiedy poprosił ją do tańca, musiał ciągle unosić głowę, by nie stracić oka. Nie było mowy o żadnym pochylaniu się i szeptaniu do ucha. W dodatku naprawdę nie umiał tańczyć, więc wyszła z tego kompletna porażka. Mimo to Bell wydawała się rozbawiona. Jak gdyby jego nieporadność w osobliwy sposób jej się spodobała. Być może czekała, czy coś więcej wyniknie z tego wieczoru, ale on tak się zestresował, że resztę imprezy przesiedział nad ponczem, ćwicząc w myślach różne kwestie, które mógłby przed nią wypowiedzieć, a kiedy wreszcie wybrał tę najlepszą, ona już wyszła. Kogo próbował oszukać? Nie chodziło o to, że Bell była interesująca. Chodziło o to, że beznadziejnie się w niej kochał i nic z tym nie umiał zrobić. A wczoraj, zamiast tu być, siedział w Londynie i dopisywał na szybko nowe sceny do serialu o Marii Tudor.
Docisnął gaz i popędził między wzgórzami. Wreszcie jego oczom ukazało się Bridebridge Hall. Mgła całkiem już opadła i budowla kąpała się w promieniach bladego, porannego słońca. I wtedy Oscar gwałtownie zahamował. Na wzgórzu stała Rosie Hinds. To z pewnością była ona, bo tylko ona z całej ekipy potrafiła zerwać się o świcie i pójść na spacer. Mężczyzna zjechał ze ścieżki, ukrył auto za krzakami, wysiadł, jak najciszej zatrzasnął drzwi i z wolna się do niej zbliżył. Nie wiedział jeszcze, czy chce ujawnić swoją obecność, czy raczej zabawić się w szpiega. Nagle przystanął i gwałtownie przykucnął. Kobieta musiała coś zobaczyć. Wydała z siebie zduszony okrzyk, przyłożyła dłonie do ust i szybko zbiegła ze wzgórza.
Oscar się wyprostował i stęknął. Nie ma to jak porządna poranna gimnastyka. Wspiął się na szczyt wzniesienia i spojrzał w tym samym kierunku, w którym wcześniej patrzyła Rosie. W oknie na pierwszym piętrze zamajaczyły dwie sylwetki. Jedna naga, jakiś facet, a druga owinięta w białe prześcieradło lub ręcznik. Oscar przełknął ślinę. Mimo że odległość była spora, wiedział, kogo zobaczył. To na pewno była Bell. Wyraźnie widział jej długie, mocno kręcone i kruczoczarne włosy. Sylwetki odsunęły się od okna i zniknęły mu z oczu. Oscar zachwiał się lekko i miał wrażenie, że za chwilę pęknie mu serce. Rozejrzał się w poszukiwaniu Rosie. I wtedy zobaczył coś jeszcze. W dole, skryte w jakichś chaszczach, czaiły się dwie inne postaci. Chuda dziewczyna z rozczochranymi jasnymi włosami, ubrana w czarne dżinsy i szarą bluzę z kapturem, mówiła coś, intensywnie przy tym gestykulując. Towarzyszył jej wysoki, przystojny mężczyzna. On również coś mówił, ale bardziej nad sobą panował. Sięgnął do kieszeni i z wyraźną rezerwą podał dziewczynie paczkę papierosów. Po chwili nad jej głową uniosła się siwa chmura. W końcu umilkli i ruszyli w głąb parku. Oscar patrzył za nimi przez chwilę, po czym zawrócił, kierując się w stronę samochodu.
Po drodze starał się poskładać w całość to, co zobaczył. Zoe Alcott na tajnej schadzce z Benem Ruddem, nowym filmowym panem Bingleyem. Wszyscy twierdzili, że to właśnie on powinien grać Darcy’ego. Nadawał się idealnie. Był świetnym aktorem o powalającej urodzie, w dodatku miał niski, aksamitny głos. Oscar uważał, że nie znajdą nikogo lepszego.
– On zachwyci wszystkich. To nasza szansa, by widzowie zapomnieli o Colinie Fircie – powiedział na jednym z zebrań.
Ekipa popatrzyła na niego jak na łagodnego wariata.
– Nikt nigdy nie zapomni Colina. Błagam – wycedziła Sofie.
– No dobra, ale Rudd to przynajmniej jakaś szansa na…
– To ten sam typ urody – wtrącił się Producent. – Taki sam typ… atrakcyjności, jeśli mnie rozumiecie. Naszą szansą jest coś przeciwnego. Przeciwieństwo. Wiecie, o czym mówię?
– Przeciwieństwo Colina? – zapytał niemrawo Oscar.
– Tak. Ktoś zupełnie inny.
– A tym kimś zupełnie innym jest?
– Zgadnijcie.
– Idris Elba – rzucił Oscar i od razu zatarł ręce. – Jeśli Idris Elba, to jestem na tak. I nie gapcie się na mnie, mam nadzieję, że dożyję czasów, w których będziemy dobierać aktorów do roli nie na podstawie koloru skóry.
– Mówimy o panu Darcym. Angielskim szlachcicu z dziewiętnastego wieku.
– Mówimy też o postaci książkowej, która nigdy nie istniała, i o filmie, który jest sztuką umowną, a nie alternatywą dla podręcznika do historii. Ja bym stawiał na różnorodność. Nie sądzę, by Jane Austen miała coś przeciwko.
– Jak wyprodukujesz sobie własny film i włożysz w niego kasę, to sobie obsadzisz, kogo będziesz chciał. Denzela Washingtona w roli Henryka Ósmego, proszę bardzo.
– Tak właśnie zrobię.
– No i fajnie. A w moim filmie Darcym będzie Peter Murphy.
– Kto?!
Oscar aż się wzdrygał na wspomnienie tej rozmowy. Producent wybrał przygłupiego blondyna z lokiem, który zdobył popularność, grając w jakimś idiotycznym serialu o londyńskich prawnikach. A później blondyn z lokiem wystąpił jeszcze w innym serialu, tym razem o londyńskich lekarzach. Zdobył jakąś nagrodę publiczności w głosowaniu online. Był popularny w Anglii i to przypieczętowało sprawę. Producent się uparł i koniec. Nic nie dało się zrobić. Wszyscy mówili, że to zły, naprawdę cholernie zły wybór, ale on szedł w zaparte.
Oscar dotarł wreszcie do samochodu, otworzył drzwi, usiadł i zabębnił palcami w kierownicę. Co też Zoe Alcott robiła z Benem Ruddem w parku przed szóstą rano? Akurat ona? Nienawidziła wstawać przed dziesiątą. Ostatecznie nie robili niczego sprośnego, ale Zoe była wyraźnie zdenerwowana. I jeszcze ta Rosie Hinds stojącą na szczycie wzgórza, jak gdyby odgrywała skrupulatnie rozpisaną scenę. Co tam robiła? Patrzyła w okna? Patrzyła na Bell? To jej widokiem tak się przejęła, że zaczęła pędzić w dół na złamanie karku? I z kim, do jasnej cholery, tej nocy spała Bell? Oscar zacisnął dłonie na kierownicy. Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał o tym myśleć. Nie wiedział, jak da radę spojrzeć Bell w oczy i nie pokazać po sobie, jak bardzo jest przybity, że stracił swoją szansę. Ale być może ona niczego nie zauważy, bo Oscar nic dla niej nigdy nie znaczył. Być może nigdy tak naprawdę nie miał żadnej szansy.
***
Na czas zdjęć do filmu właściciele Bridebridge Hall – sympatyczna para staruszków z jakimiś arystokratycznymi korzeniami – zgodzili się udostępnić ekipie cały dom. Przez słowo „ekipa” rozumieli oczywiście tych „najważniejszych”, czyli szefów poszczególnych pionów: kierownika produkcji, reżysera, scenarzystę, scenografa, charakteryzatorkę, kostiumografkę, operatora obrazu, operatorkę dźwięku i montażystę. Wszystkiego, na szczęście, po jednej sztuce. Sypialni wystarczyło, znalazły się nawet ogromny salon i bawialnia, tymczasowo zmieniona w biuro. I to właśnie w bawialni odbywały się awantury i rodziły wszystkie genialne myśli dotyczące przyszłego filmowego arcydzieła.
Członkowie poszczególnych pionów i asystenci zamieszkali w przyczepach rozstawionych na polanie nieopodal domu i w pensjonacie w wiosce Bridgebridge. Do samej zaś posiadłości wraz z szefami ekipy wprowadzili się jeszcze aktorzy. Ulokowano ich w przeciwległym skrzydle, by jedni i drudzy nie wchodzili sobie w drogę. Wykonywanie obowiązków zawodowych i mieszkanie pod jednym dachem układało się dość pomyślnie. Zorganizowano nawet dwie kuchnie.
Kuchnia Nr 1, użytkowana przez ekipę filmową, funkcjonowała zupełnie zwyczajnie. Kawa, herbata, owsianka, bekon, jajecznica, fasola, tosty, marmolada, mleko. Jeśli zaś chodziło o Kuchnię Nr 2, z której korzystali aktorzy, tutaj już sprawa nie przedstawiała się równie prosto. Tutaj na stole królowały kuchnie świata, a raczej diety świata. Im bardziej znany aktor, tym dziwniejsze nawyki żywieniowe. Makrobiotyczne ciasteczka czekoladowe bez czekolady, makaron bez mąki, mleko ryżowe, herbata z trawy, ciasto bezglutenowe, batoniki spalające tłuszcz, placki ziemniaczane bez ziemniaków, organiczne musli i ekologiczna owsianka. I nikt, absolutnie nikt, się tutaj niczemu nie dziwił.
Peter Murphy pojawił się w Kuchni Nr 2 jako pierwszy. Sięgnął po dzbanek i nalał sobie kawy, po czym jego dłoń zawisła nad kartonem mleka. Sojowe czy zwykłe? Mężczyzna zmarszczył brwi. Wybrał sojowe. Po krowim miewał kłopoty trawienne, a dzisiaj musiał się wbić w tę ciasną kamizelką, którą wykombinowała dla niego kostiumografka. Trzeba zrobić dobre wrażenie w stroju z epoki. Po co mają gadać, że źle leży? Już wystarczająco się nagadali.
Peter wiedział, co o nim opowiadali. Powtarzali, że nie pasuje do roli pana Darcy’ego, że ma zbyt kręcone włosy i jest za bardzo blondynem. Ale przecież włosy można, do ciężkiej cholery, przefarbować. Albo włożyć perukę. Tylko że oni nazywali go jeszcze „nierozgarniętym” i „przygłupim”. To takie niesprawiedliwe. Dlaczego mówili o nim w podobny sposób? Bo starał się być wesoły i dowcipny? Bo wolał grywać w rodzimych serialach, niż zarzynać się za rólkę w amerykańskim hicie? Proszę bardzo, Rosie Hinds pojechała do Stanów grać w serialu o naćpanym detektywie-poecie i co jej z tego przyszło? Gówno jej przyszło! Lepiej już siedzieć w domu. Tutaj Peter Murphy jest gwiazdą – no, okej, „gwiazdką” – ale przynajmniej ma stabilną sytuację. I jeszcze im wszystkim pokaże! To nic, że jest blondynem. To nic, że nie ma skończonych studiów, tylko letni kurs aktorstwa. Ale z pewnością przedstawia sobą jakąś wartość. Ma to „coś”. Inaczej by go nie obsadzili.
Mężczyzna przełknął ślinę. A jeśli w tym wszystkim chodziło o coś innego? A jeśli okazał się naiwny i głupi? Co, jeśli to była zwykła pułapka? Pułapka, w którą sam się wpakował?
***
Tego ranka przy stole w Kuchni Nr 1 dyskusję na temat domniemanej anoreksji Zoe Alcott zastąpiła inna. Towarzystwo zdecydowało się na temat natury egzystencjalnej. Filozofowie co kilka sekund podnosili głowy znad kubków wściekle czarnej kawy i rzucali w przestrzeń pytania o przyczynę i skutek. Przyczynę picia. I skutki picia. A także i o samo picie, jego realny, fizyczny – a dokładnie chemiczny – kształt w postaci whisky.
– Kur-wa! – czknęła Sofie. – Przecież ja nienawidzę whisky! Dlaczego to piłam? Po co mi to daliście? – Odsunęła od siebie pusty kubek i oparła czoło o blat stołu.
– Nikt ci w gardło nie wlewał – mruknął Mark.
– Ha, ha! Ty byś wolała wódkę, co? U was wszyscy wódkę piją. J’ai raison, Sofie? – dołączył się Jean-Pierre. – A może „Zosiu”?
Charakteryzatorka Sofie Baranski, przed kilkunastoma laty Zofia Baranowska, zmrużyła oczy i z wolna uniosła się z krzesła. W kuchni zapanowała gęsta cisza.
– Coś ci się nie podoba? Stereotypy to szkodliwa rzecz! W Polsce nie wszyscy piją wódkę, tak jak nie wszyscy we Francji jedzą na obiad dupę żaby! Odpieprzcie się ode mnie – krzyknęła i chwiejnym krokiem, ale usiłując zachować godność, wyszła z kuchni.
Charakteryzatorka minęła się w drzwiach z Bell, która odczekała chwilę, po czym spojrzała pytająco na chłopaków. Tamci tylko pokręcili głowami i znowu zaczęli chichotać. Kostiumografka wzruszyła ramionami i podeszła do stołu.
– To moja kawa? – spytała, zerkając w stronę Alana.
Reżyser kiwnął głową i uśmiechnął się lekko.
– Tosta zjesz? – spytał, starannie wycierając usta chusteczką.
Bell pokręciła głową i przyjrzała mu się ukradkiem. Tylko on jeden wyglądał tutaj naprawdę przyzwoicie i nie wydawał się sponiewierany. Ciekawe, jak to robił. Wprawdzie mało pił, ale przecież tej nocy nie spał za wiele. Jego ciemne włosy błyszczały w promieniach wpadającego przez szybę słońca, a cera wyglądała zdrowo. Dziewczyna westchnęła cicho. Obiecała sobie, że następnym razem na pewno mu się oprze, lecz wiedziała, że nie pójdzie to wcale tak łatwo.
Przed Bridebridge Hall zajechało auto, z którego wysiadł mężczyzna w gustownych, modnych okularach. Bell uśmiechnęła się pod nosem i upiła łyk kawy. Jej adorator wreszcie zjawił się w pracy. W swojej próżności dziewczyna musiała przyznać, że odrobinę się za nim stęskniła. Był na swój sposób uroczy, choć nie zawsze wiedziała, o co mu właściwie chodzi. Odgarnęła włosy i poprawiła bluzkę. Wbiła wzrok w drzwi, czekając, aż pojawi się w nich Oscar. Zaskoczyło ją to, że czuje się lekko podekscytowana.
– No to jestem! – rzucił w progu. – Przywiozłem świeże buły, ale widzę, że catering nie zawiódł.
– Dawaj, te tutaj są strasznie dmuchane – odezwał się z werwą Mark, wyrywając z rąk Oscara papierową torbę. – Co tam w wielkim świecie? Bo tu u nas to same bagna, kury srają.
– Nic. Zupełnie nic. Londyn jak Londyn – powiedział powoli Oscar, starannie omijając wzrokiem Bell. – Dobra, słuchajcie, póki jeszcze nie ma Jimmy’ego i nie może zacząć na nas kablować Producentowi. Niech mi ktoś, do cholery, powie, skąd wielkiemu P wziął się ten Darcy z lokiem? To znaczy, wiem. „Przeciwieństwo” Colina Firtha. Ale może macie jakieś inne pomysły?
W kuchni rozgorzała nowa dyskusja, tym razem nad fatalnym gustem Producenta. Rozmawiano cicho, raz po raz rzucając niespokojne spojrzenia w kierunku korytarza, żeby się upewnić, że nie nadchodzi Jimmy, nadworny kabel i szpieg wielkiego P, a przy okazji jego synalek. Bell również zabrała głos. Jej także nie podobał się nowy pan Darcy. Zastanawiała się też, dlaczego Oscar nawet się z nią nie przywitał.
Rozdział 4
Jimmy Hittock zacisnął palce na telefonie i policzył do dziesięciu. Nic to nie dało. Wziął głęboki wdech.
– Po staremu! – warknął w słuchawkę. – No mówię przecież! Jak to: „co znaczy po staremu”?! No normalnie. Przecież już ci mówiłem. – Mężczyzna przewrócił oczami i na chwilę odsunął komórkę od ucha. – Przestań się na mnie drzeć, co? Sam mnie zmusiłeś, żebym był kierownikiem produkcji, więc teraz się odw… Przepraszam. Tak, wiem. Przepraszam, tato. Nie powinienem tak do ciebie mówić. Wiem, wiem. Przepraszam. No przepraszam, ile razy mam przepraszać? Wcale nie pyskuję! A nawet jeśli, mam trzydzieści pięć lat. Wiem, synem się jest przez całe życie. Tak, tak.
Jimmy westchnął i przymknął oczy. Przytrzymał brodą telefon i mocniej owinął się swetrem. Monotonnie kiwał głową, w rytm słów ojca, które dobiegały gdzieś z daleka, z innego świata, a w którym nie było bagien ani starych, wilgotnych dworów. Przeszedł się kilka kroków w tę i z powrotem po żwirowej alejce i utkwił spojrzenie w Bridebridge Hall. Przed dom właśnie zajechało auto. Oscar Lyne. No tak. Oczywiście. Musiał przyjechać, przecież trzeba było przepisać całą trzecią scenę z udziałem sióstr Bennet. Na papierze wszystko wyglądało dobrze, ale kiedy przyszło co do czego… Aktorka grająca Lydię okazała się za niska i za blada, żeby stać przy kominku obok Bingleya. Na tle czarnego prostokąta wyglądała jak zjawa. Biedna Sofie dwoiła się i troiła, by dodać jej rumieńców, ale cera dziewczyny była wyjątkowo odporna na kosmetyki. Poza tym Bingleyowi sięgała do łokcia i cały obrazek złożony do kupy sprawiał dość idiotyczne wrażenie. Mogliby oczywiście zaaranżować tę scenę od nowa bez Oscara, który zaraz zacznie się wtrącać we wszystko inne i filozofować, ale Jimmy miał niejasne przeczucie, że poprawek w scenariuszu będzie więcej. A jak postanowią sami grzebać w tej historii, to wszystko się posypie. I później będzie na niego.
Z zamyślenia wyrwał go głos ojca, który wciąż tkwił na linii. I chyba o coś pytał. Jimmy oderwał wzrok od Oscara znikającego już za drzwiami Bridebridge Hall. Zauważył coś dziwnego – wydawało mu się, że ten dom w osobliwy sposób wsysa w siebie ludzi i nasącza ich swoją wiekową, zakurzoną atmosferą. A ojciec nadal chyba o coś pytał. Jimmy usłyszał na końcu zdania wyraźną antykadencję. Zmarszczył brwi.
– Co? Czekaj, coś przerywa. Tutaj słabo z zasięgiem, a ja teraz jestem w parku. Jak to, dlaczego? Przecież tam wszyscy wszystkich podsłuchują! Pytasz, czy nadal się wkurzają? Serio? A dlaczego mieliby przestać się wkurzać? No dobrze. Spokojnie. Wytłumaczę ci. Powinieneś sam rozumieć, ale ci wytłumaczę. Po pierwsze Zoe Alcott jest za chuda. Ona jest naprawdę potwornie chuda. Nie filigranowa ani nie drobna. Wygląda niezdrowo, ale rozumiem, nie możemy dyskryminować aktorki z uwagi na sylwetkę. Niemniej gwiazdorzy i tego nie da się już niczym usprawiedliwić. Strasznie dużo kasy idzie na jej koktajle z trawy, które ponoć pomagają się pozbyć toksyn z organizmu. Po drugie nienawidzi Murphy’ego, na którego ty się uparłeś! To, co tu się dzieje w kwestii Murphy’ego, jest prawie epickie. Nikt, absolutnie nikt nie widzi go w tej roli! Wszyscy mówią, że nowy pan Darcy jest do dupy i komuś musiało paść na mózg podczas castingu. Czyli tobie. W każdym razie z Darcy’ego-Murphy’ego nikt tutaj nie jest zadowolony, a już najbardziej Zoe. Cholernie wielka szkoda, bo akurat ona powinna go trochę lubić. W końcu mają odstawić na ekranie wielką miłość… Może być zajebiście ciekawie, nie powiem… Wiedziałeś, że oni ze sobą sypiali? Wiedziałeś?! I mimo to go zatrudniłeś?! Nie ma innych aktorów w całym cholernym królestwie? No i co z tego, że każdy z każdym śpi, ale oni akurat się teraz nie lubią, ja pierdolę. Okej, jedźmy dalej. Alan Fawley! Kolejna „gwiazda”. A nie, przepraszam, ARTYSTA. Szkoda tylko, że nie ma bladego pojęcia o kręceniu filmów. Zdolny jest, to fakt, ma doświadczenie z West Endu, wizjoner, bla, bla, bla, bla. Ale film to nie teatr. No nic, mam nadzieję, że się ogarnie. Głupi nie jest, na szczęście. Bell Kennedy ma przerąbane, jeśli chodzi o stroje, bo Alcott jest za chuda, Ben Rudd-Bingley za wysoki, a na Murphym źle leżą kamizelki. Zresztą może to bardziej krawcowe mają przechlapane, bo ostatecznie one wszystko przerabiają. Co?! Darcy musi mieć kamizelkę, ty wiesz coś w ogóle o strojach z epoki?! Jesteś producentem! Ale Bell daje radę. Twarda babka. Dalej. Ben Rudd dzielnie znosi atmosferę na planie, choć prawda jest taka, że wolałby grać Darcy’ego niż Bingleya, i wszyscy mówią, że właśnie tak powinno być i podczas castingu komuś padło na mózg, że się powtórzę. Bez obrazy. Oscar Lyne narzeka, że kazałeś mu okroić scenariusz, wywalić z oryginału dwie siostry Bennet i zostawić samą Lydię. Jego zdaniem wielbiciele Jane Austen zjedzą nas za to żywcem. Mnie się wydaje, że bez nich się obejdzie, ale Oscar twierdzi, że zabieramy interesujące tło społeczne i film traci swoją treść, stając się debilnym romansidłem. Poza tym Nicole Roth, która gra Lydię Bennet, jęczy, że tak naprawdę musi się wcielić w trzy postaci, bo w scenariuszu Lydia, Kitty i Mary zostały jakby złączone i wyszła z tego trochę dziewczyna z zaburzeniami osobowości. Dalej Irene Lovell, czyli siostra Bingleya… Z nią na razie mało gadałem. Powiedziała tylko, że to i tak mała rola, a my jeszcze ją spłyciliśmy. Rosie Hinds. O matko! Charakteryzatorka narzeka, że ona jest za stara do roli Jane, ale miałeś rację – to prawdziwa aktorka. Umie grać. Ale jest zazdrosna o sukcesy Alcott. Świetnie to ukrywa, a mimo wszystko i tak widać. Też uważa, że Murphy nie pasuje na Darcy’ego. I w ogóle wszyscy uważają, że Darcy jest nietrafiony, wspominałem o tym? Co jeszcze? Facet z Milton Manor ciągle się nie zgadza, żeby wykorzystać jego posiadłość na dom Pana Darcy’ego, więc gdybyś mógł zagadać… Przyjedziesz tutaj? W porządku. Nie, nie mam nic przeciwko temu, dlaczego? Kiedy? Pojutrze? Okej, powiem ludziom. Nie mówić? Hmm… Skoro nalegasz. Dobra, kończę.
Jimmy się rozłączył i wetknął telefon do kieszeni. Pięknie! Ojciec przyjedzie na plan i będzie się do wszystkiego wpieprzał. Ekipa już i tak nazywała Jimmy’ego synalkiem P, a teraz jeszcze tatuś pojawi się osobiście, żeby przypilnować placu zabaw. Co by tu zrobić? A może dobrze, że przyjedzie? Że trochę pozamiata ten bajzel? Nic się jeszcze porządnie nie rozkręciło, a już każdy coś kombinuje.
***
Alan wbiegł na schody, pogwizdując z lekka. Dzień zapowiadał się ciekawie. W Kuchni Nr 1, którą przed chwilą opuścił, atmosfera gęstniała z każdą minutą. W dodatku przez okno w holu na parterze Alan dostrzegł interesującą scenkę. Zoe we własnej osobie szła przez trawnik w stronę domu. Spojrzał w przeciwnym kierunku i zobaczył wyłaniającego się z zagajnika Bena. Również spuszczona głowa, również bluza z kapturem. Scenka robiła się coraz bardziej intrygująca. Na wprost, przemierzając w tę i z powrotem szerokość żwirowanej ścieżki, dreptał Jimmy Hittock. Rozmawiał przez telefon i wściekle gestykulował. Wreszcie się rozłączył i schował telefon. Musiał zauważyć Zoe i Bena, bo przystanął i dyskretnie spoglądał raz w lewo, raz w prawo, wyraźnie czekając na rozwój wydarzeń. A później zerknął w górę i na chwilę zawiesił na czymś wzrok. Albo na kimś. Alan odsunął się od okna i zmarszczył brwi. Czyżby ktoś stał na półpiętrze i jakoś dziwnie się zachowywał?
Zoe i Ben wpadli na siebie w połowie drogi do bram Bridebridge Hall. Oboje podnieśli głowy jak na komendę i głośno – stanowczo za głośno – wyrazili zaskoczenie z powodu tak nieoczekiwanego spotkania. Alan słyszał, jak wymieniają idiotyczne uwagi na temat pięknej okolicy i wyjątkowo rześkiego powietrza. Nie chciało mu się tego słuchać. Cokolwiek ich łączyło, dla niego nie miało kompletnie żadnego znaczenia, o ile nie wpływało negatywnie na film. Mężczyzna się zawahał, po czym wbiegł na schody. Zagwizdał cicho, podejmując przerwaną wcześniej melodię. Półpiętro? A może jednak pierwsze piętro? Co też Jimmy mógł tam zauważyć? Alan poczuł nagle, jak opanowuje go dziwna, niezdrowa wręcz ciekawość. Wzruszył ramionami. Ostatecznie i tak szedł na górę, więc przy okazji można sprawdzić.
– Cześć – odezwała się cicho Rosie, niemal odskakując od okna. Jej policzki zrobiły się purpurowe. Zawsze szybko się rumieniła, kiedy czuła się zakłopotana.
Alan przystanął na ostatnim stopniu i zacisnął palce na poręczy.
– Cześć – bąknął i rozejrzał się nerwowo dookoła.
– Dobrze się baw… Dobrze ci się pracuje? Tutaj? – spytała sztywno, obracając w palcach wilgotny liść, który zerwała przed domem.
– Dobrze. A tobie? Jesteś zadowolona, że…
– Że mi pomogłeś dostać angaż, kiedy byłam żałośnie zdesperowana? Tak, jestem zadowolona. Dziękuję.
– Nie ma za co. Naprawdę. Nie musisz mi dziękować. – Alan spuścił wzrok. Miał wrażenie, że jego serce bije nienaturalnie głośno.
– A ty jesteś zadowolony? Że mogłeś mnie wyratować z opresji? Obiecałam sobie, że o to nie zapytam, ale chyba jednak chciałabym wiedzieć. Więc jesteś zadowolony? W końcu miałeś okazję się na mnie odegrać.
Oczy Rosie zrobiły się błyszczące i szkliste. Alan przełknął ślinę. Chciał do niej podejść, ale jego stopy wrosły w ostatni schodek. Pokręcił wolno głową.
– Proszę, przestań. Zostawmy to, dobrze? Nie chcę do tego wracać. Pomogłem ci, bo po prostu zasługujesz na tę rolę. Powiedziałem ci już, że możesz na mnie liczyć. Na moją pomoc, zawsze. I mylisz się, jeśli uważasz, że kiedykolwiek mógłbym chcieć się na tobie „odegrać”.
– Ale przecież chciałbyś – powiedziała cicho.
Alan tylko pokręcił głową. Ściskało go w gardle, kiedy na nią patrzył. Chciał do niej podejść. Położyć dłonie na jej ramionach, choć na chwilę, choć przelotnie jej dotknąć. Zamiast tego chrząknął z zakłopotaniem i spojrzał w bok.
– Wspominałeś o pomocy, wtedy, kilka lat temu – ciągnęła. Jak na siebie była dziś bardzo wylewna. – Kiedy się pakowałeś. Mówiłeś, że mogę liczyć na twoją pomoc. I tylko na pomoc – dokończyła gorzko, ukradkiem ocierając oczy.
– Tak. Tylko na pomoc – potwierdził Alan, uniósł głowę i odetchnął głęboko, kiedy zobaczył jej minę. Ale nie podszedł do Rosie. Odwrócił się i skierował z powrotem na dół. Przez ramię rzucił jeszcze: – To i tak dużo.
Wcale nie chciał tego powiedzieć. Chciał powiedzieć i zrobić coś zupełnie innego. Myślał o niej, tam, pod oknem. O jej bladej twarzy, oczach, które wypełniał smutek. Chciałby wpleć palce w jej włosy. Chciałby…
Zbiegał po dwa schodki naraz, kurczowo trzymając się poręczy. Wiedział, że te ostatnie słowa były okrutne, ale nie potrafił się powstrzymać. Zresztą w gruncie rzeczy tak właśnie myślał. Mógł ją kochać, nadal, po tych wszystkich latach. Ale Rosie nie zasłużyła na pomoc. Nie zasłużyła na najdrobniejszy życzliwy gest z jego strony. A jednak nie odmówił wsparcia. Teraz musiał jakoś to wszystko przeżyć. Zdjęcia. Jej twarz. Jej zapach. Jej bliskość. Obrazy z przeszłości. Tego, co razem przeżyli, nie dało się zapomnieć.
Alan wziął głęboki wdech i wmaszerował do Kuchni Nr 1.
– Bell? Jesteś tu? Mogę cię prosić?
Kobieta posłała mu zaniepokojone spojrzenie znad kubka parującej kawy. Alan się uśmiechnął. Sam zrobił dla niej tę kawę. Z miodem. Taką właśnie lubiła pić zaraz po przebudzeniu. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i wstała od stołu. Rzuciła jeszcze kilka zdawkowych uwag o tym, że Peter Murphy absolutnie nie pasuje do roli Darcy’ego, z czym wszyscy po raz setny się zgodzili, i wyszła na korytarz. Alan złapał ją za rękę i pociągnął w stronę schodów kuchennych. Obejrzał się jeszcze i upewnił, czy nikt ich nie obserwuje. Następnie objął Bell w pasie i mocno przyciągnął do siebie. Kiedy oplatał ją ramionami w silnym uścisku, czuł, że cały drży. Zacisnął zęby i nie wypuszczał dziewczyny z objęć. Czekał, aż się odezwie, zapyta, co się stało i skąd to dziwne zachowanie. Nigdy wcześniej jej tak nie obejmował. W ogóle nigdy jej nie obejmował. Ta relacja nie opierała się na czułych gestach. Alan objął Bell jeszcze mocniej. Musiał zapomnieć o Rosie. Dziś jej widok potwornie nim wstrząsnął, choć przecież widzieli się już wcześniej. Ale tym razem trafiła w samo sedno. Wypowiedziała na głos to, z czego oboje doskonale zdawali sobie sprawę. Alan czerpał satysfakcję z jej beznadziejnej sytuacji. Podobała mu się świadomość, że może wpłynąć na los Rosie. Na los bardzo teraz nieszczęśliwej i zagubionej kobiety, którą się stała. A jednak kobiety nie do końca niewinnej i nieskazitelnej. Kobiety, która kiedyś, dawno temu, zrobiła coś złego. Kobiety, którą kiedyś, dawno temu, kochał. I kochał nadal, niestety. Bardziej niż kogokolwiek.
Alan się wzdrygnął i wtulił twarz we włosy Bell. Milczała. Delikatnie przesuwała dłonią po jego plecach i uparcie milczała. Dziwna dziewczyna. Nie kochał jej i ona też go nie kochała. A jednak coś ich przecież łączyło. Czy to coś mogło wystarczyć?
***
Kiedy Alan zniknął jej z oczu, Rosie wreszcie się rozpłakała. Był to jeden z tych dziwnych rodzajów płaczu, który nie przynosi najmniejszej nawet ulgi. Z kieszeni szerokiego swetra wygrzebała zmiętą chusteczkę i wytarła nos – akurat w chwili, kiedy na schodach pojawiła się Zoe. Alcott zdziwiła się na widok Rosie, jednak nie zatrzymała się na ostatnim stopniu, tak jak przed kilkoma minutami zrobił to Alan. Weszła na półpiętro, przekrzywiła głowę i głośno westchnęła.
– Mażesz się? – spytała, wydymając wargi niczym nadąsane dziecko.
Rosie chciała zaprzeczyć, ale Zoe zbliżyła się do niej i wyciągnęła nową, nieotwartą jeszcze paczkę chusteczek.
– Chujowy scenariusz, nie? Te twoje sceny z Caroline Bingley! Współczuję. Też bym płakała. Tylko wiesz, myślę sobie, że to nic nie pomoże i bez obrazy, ale nasza Sofie i tak narzeka na twoje wory pod oczami, a jak jej przyleziesz zaryczana, to się wścieknie i zacznie rzucać polskimi przekleństwami. I później każdy będzie miał makijaż do dupy, taki na pandę, wiesz – zakończyła i pokręciła głową.
Stały chwilę w ciszy, po czym obie parsknęły śmiechem. Rosie zerknęła z zaskoczeniem na Zoe, która przez ułamek sekundy wydała jej się niemal sympatyczna. I poza tym miała rację. To nie przecież były żadne cholerne wakacje. Należało się wziąć do roboty. Rosie oderwała plecy od parapetu. Weszły po schodach i skierowały się do swoich pokoi. Kiedy już miały się rozejść, Rosie się cofnęła nagle i złapała Zoe za łokieć.
– Słuchaj, może chciałabyś wieczorem przećwiczyć ze mną kilka naszych wspólnych scen? Tak bez świadków? Poczytamy sobie we dwie, może wpadniemy na jakiś fajny pomysł? Brakuje mi prób.
– Pewnie! – Oczy Zoe rozbłysły. – Wreszcie nie traktujesz mnie jak tępej laski, która zrobiła karierę dzięki reklamówkom perfum Givenchy.