Mężczyzna, którego nigdy nie spotkałam - Cook Elle - ebook + książka

Mężczyzna, którego nigdy nie spotkałam ebook

Cook Elle

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dzieli ich ponad osiem tysięcy kilometrów, łączy jeden przypadkowy telefon

Davey wybrał numer Hannah przez pomyłkę. Chce porozmawiać w sprawie pracy. Hannah życzy mu powodzenia i prosi, by dał znać, jak poszło. Nie spodziewa się jednak, że naprawdę się do niej odezwie. On mieszka w Stanach, ona w Londynie.

Po pewnym czasie Hannah otrzymuje esemesa, że Davey dostał tę pracę i że przenosi się do Londynu. Nie może powstrzymać uśmiechu. Wkrótce wymiana esemesów zamienia się w rozmowy telefoniczne, te w wideorozmowy. Przyjaźń na odległość szybko przeradza się w coś więcej.

Kiedy jednak Hannah przyjeżdża na lotnisko, jego tam nie ma. Choć wydaje się, że na zawsze utracili szansę na miłość, wciąż o sobie myślą.

Czy przeznaczenie znowu ich połączy? Czy Davey już zawsze będzie mężczyzną, którego Hannah nigdy nie spotkała?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 376

Oceny
4,2 (237 ocen)
117
68
39
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrycjaPD

Nie polecam

Okropne to było. Styl autorki fatalny, oporny, źle się czytało. A fabularnie? Pomysł był, potencjał był, wykonanie... No tego zabrakło. Ponad 60% tekstu dotyczyło toksycznego związku z typem, który nawet nie był głównym bohaterem. Po co? Większość książki przeklikałam, chciałam dojść do końca tylko i wyłącznie z uwagi na wątek raka jaki się tu pojawił, bo byłam ciekawa na jakim procencie tekstu bohaterowie w końcu się zejdą (nie było warto, bo dosłownie w ostatnim rozdziale... takie Love, Rosie 2.0). Nie polecam, lepiej przeczytajcie coś lepszego.
41
Goszaczyta98

Dobrze spędzony czas

„ᴍężᴄᴢʏᴢɴᴀ, ᴋᴛóʀᴇɢᴏ ɴɪɢᴅʏ ɴɪᴇ sᴘᴏᴛᴋᴀᴌᴀᴍ” ᴇʟʟᴇ ᴄᴏᴏᴋ 📱 ▪️𝗥𝗘𝗖𝗘𝗡𝗭𝗝𝗔 ▪️ •• Dzieli ich ponad osiem tysięcy kilometrów, łączy jeden przypadkowy telefon 📱 •• Zawsze ciężko jest napisać recenzje, w obawie, że można zdradzić jakiś istotny szczegół z fabuły, który potem psuje odbiór danej książki. W przypadku „Mężczyzny, którego nigdy nie spotkałam” nie będę za długo rozwodzić się na fabułą, a nad emocjami jakich doświadczyłam podczas poznawania tej historii. „Mężczyzna, którego nigdy nie spotkałam” krótko mówiąc opowiada o jednym przypadkowym telefonie, który przeradza się w rozmowę telefoniczną, tym samym rozpoczynając pewną znajomość. Problemem są kilometry. Tysiące kilometrów, które ich dzielą. Tylko gdy odległość przestanie być problem, wszystko w ich życiu się zmieni. Wydawać, by się mogło, że to kolejna powieść obyczajowa z romansem w tle, która umili jesienny wieczór. Kompletnie nie byłam przygotowana na ten nagły zwrot akcji, który się wydarzył. Zmieniło to moje postrz...
10
jolant33

Całkiem niezła

dużo gadania o niczym ale pomysł fajny
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia nie tylko na letnie dni
00
nagardakiw

Całkiem niezła

w porządku
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Man I Never Met

Adaptacja okładki: Adrian Kala

Redakcja: Irma Iwaszko

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski

Cover design and illustation

© Sarah Horgan

© by Elle Cook, 2022

First published as The Man I Never Met in 2022 by Century, an imprint of Cornerstone.

Cornerstone is part of the Penguin Random House group of companies.

This edition is published by arrangement with Cornerstone, Penguin Random House UK and Book/lab Literary Agency, Poland.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Beata Słama

ISBN 978-83-287-2754-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I 

Warszawa 2023

–fragment–

Dla mężczyzny, którego o mało nie straciłam.

I dla pana Henry’ego Lewiego, który go uratował.

ROZDZIAŁ 1

Hannah, grudzień

Czy pamiętacie, co robiliście w chwili, która na zawsze zmieniła wasze życie? Bo ja tak. Gdy zabrzęczała moja komórka, stałam przed siłownią z potarganymi włosami, potrzebowałam prysznica po wyczerpującym treningu na rowerze stacjonarnym i przetrząsałam torbę w poszukiwaniu rękawiczek. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to właśnie ta chwila. Zawsze tak jest, prawda? Nigdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wszystko staje się jasne dopiero później.

Wyjmuję telefon. Wciąż nie mogę znaleźć rękawiczek, które przepadły w czeluściach torby. Grudniowy chłód kąsa i choć to dopiero wczesny wieczór, niebo ma atramentowy odcień, jest zasnute szarymi chmurami, które wyglądają jak namalowane i przeciągnięte delikatnie z jednej strony płótna na drugą.

Przed właściwym numerem widnieje kierunkowy +1, więc waham się przez moment, a telefon wciąż wibruje w moim ręku. Gdzie na ziemi jest taki kierunkowy? Centra sprzedaży telefonicznej zaczynają się od różnych numerów, lecz od +1 raczej nie.

– Halo?

– Halo – odzywa się mężczyzna mówiący z amerykańskim akcentem i dodaje bardziej przyjacielskim tonem: – Jonathan White?

Wybucham śmiechem.

– A czy ja mam głos jak Jonathan White?

– Och, nie. Przepraszam. To znaczy, czy go zastałem?

– Przykro mi, ale wybrał pan zły numer.

Pauza, a potem szelest papieru.

– W porządku. Przepraszam. Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiadam, lecz on już się rozłączył.

Po mniej więcej dziesięciu sekundach telefon znowu dzwoni. Rzucam „halo” i stwierdzam, że na ekranie i tym razem widnieje kierunkowy +1.

– O nie, znowu! – mówi wściekły mężczyzna. – Drugi raz wybrałem zły numer? Nie mogę być aż tak głupi.

Wybucham śmiechem.

– Myślę, że pan może.

Zapada cisza, a po niej:

– Proszę zaczekać.

Czekam więc i uśmiecham się rozbawiona. Mam wrażenie, że nie jest już tak zimno jak chwilę temu.

– Czy to plus cztery, cztery… – wymienia ciąg cyfr, które są moim numerem telefonu.

– Tak. A jaki numer chciał pan wybrać?

– Ten. – Staram się nie roześmiać. – Cholera, źle zapisałem. Miałem zadzwonić pod ten numer o czwartej po południu czasu brytyjskiego w sprawie pracy.

– Niestety to nie ten numer. Może niech pan zmieni którąś cyfrę?

– Tak – mówi niepewnie. – Ale którą? Jest miliard kombinacji.

– Nie mam pojęcia. Skąd pan dzwoni?

– Z Teksasu.

– I ma pan rozmowę w sprawie pracy z kimś w Wielkiej Brytanii? Będzie pan tu pracował? Ależ jestem wścibska.

– Mam nadzieję…

– To raczej mało prawdopodobne, bo rozmawia pan przez telefon ze mną, zamiast odpowiadać na pytania o… o coś, czego ma dotyczyć rozmowa.

– Budownictwa. Teraz powinienem odpowiadać na pytania dotyczące budownictwa. Niech to szlag!

– Budownictwo?

– Właściwie architektura. – Ma naprawdę miły głos. Głęboki, ale nie za bardzo.

– Może niech pan poszuka w Google numeru tej firmy – sugeruję, na wypadek gdyby rzeczywiście był tak durny, że o tym nie pomyślał.

– Właśnie to robię – odpowiada pospiesznie i oboje wiemy, że od kilku minut powinien prowadzić tę właściwą rozmowę.

– No to powodzenia. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

– Z numerem czy z pracą?

– I z tym, i z tym. Od numeru zaczynając – odpowiadam z uśmiechem.

– Dzięki. Przepraszam, że zawracałem pani głowę. Dwa razy.

– Nie ma sprawy. Chciałabym wiedzieć, czy dostanie pan tę pracę.

– Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.

– Do widzenia.

Przez kilka sekund wpatruję się w telefon, mając nadzieję, że nie jest aż tak nierozgarnięty, by po raz trzeci wybrać nie ten numer… I po prostu, żeby się upewnić. Nic strasznego by się nie stało, gdyby znowu zatelefonował, ale chcę, żeby ten mężczyzna o miłym głosie dodzwonił się pod właściwy numer, odpowiedział na pytania dotyczące budownictwa i dostał pracę. Kimkolwiek jest.

Jest piątkowy wieczór i choć nie powinno się tak robić, właśnie to zrobiłam: gdy wróciłam po godzinie ćwiczeń na rowerze stacjonarnym, otworzyłam opakowanie jedzenia do podgrzania w mikrofali i nalałam sobie duży kieliszek wina.

A nie poszłabym na siłownię, gdyby powalony facet, z którym postanowiłam się nie spotykać, nie odwołał spotkania. Zrobił to już dwa razy, choć nie byliśmy jeszcze na pierwszej randce. Moja najlepsza przyjaciółka Miranda nazywa to spychologią. Więc gdybym wyszła, i tak wypiłabym kieliszek wina. No to mam usprawiedliwienie. Ale na ohydne curry z mikrofali już nie.

Kilka godzin później skaczę po kanałach i zastanawiam się, jak to jest, że dałam radę obejrzeć wszystkie dobre filmy na Netfliksie, mimo że nie spędzam w domu zbyt dużo czasu. Może choć raz powinnam prześledzić jakieś wiadomości i spróbować być tak dobrze poinformowana o tym, co się dzieje na świecie, jak moi współpracownicy. Albo pracować z ludźmi, którzy oglądają tandetne seriale, a nie debaty polityczne.

Obok mnie brzęczy telefon, to znak, że dostałam wiadomość na WhatsAppie. Odczytuję ją. Nadeszła z numeru, którego nie rozpoznaję, lecz przyglądam się uważniej i stwierdzam, że to numer Amerykanina. Wiadomość składa się z dwóch słów:

Mam to.

Przyciszam telewizor i pozwalam, by w tle leciały wiadomości, na które i tak nie zwracałam uwagi.

Czy on chce, żebym odpowiedziała? Liczy na to?

Cieszę się – odpisuję. A potem: – Gratulacje. Domyślam się, że w końcu znalazł Pan właściwy numer.

Nie było to pytanie, więc nie spodziewałam się odpowiedzi, jednak po chwili nadeszła:

Tak. Przeprosiłem za kilkuminutowe spóźnienie i powiedziałem, skąd się wzięło. Nie mieli pretensji.

Cieszę się – piszę, po czym kasuję, bo dokładnie to samo napisałam przed chwilą. Zastępuję to słowami: Najlepiej zawsze być szczerym.

Zdecydowanie.

Patrzę na ekran komórki. Niczego nie pisze. Teraz moja kolej, żeby się odezwać, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Po chwili on przysyła kolejną wiadomość:

A więc Anglia w styczniu. Zimno?

Unoszę kąciki ust w lekkim uśmiechu.

Bardzo. Przykro mi. Właśnie wtedy Pan przyjedzie?

Tak. Dokładnie za miesiąc od teraz.

Gdzie Pan mieszka w tym Teksasie?

W Austin.

Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Przerywam czatowanie, googluję Austin w Teksasie, po czym wracam na WhatsAppa, gotowa zademonstrować właśnie zdobytą wiedzę.

Ciepło tam teraz.

Tu jest ciepło o każdej porze roku.

Wygooglowałam to – wyznaję. – Stolica Teksasu, tak mówi Wikipedia. Właśnie odkryłam, że Houston też jest w Teksasie.

Odpowiada, dołączając uśmiechniętą buźkę:

Gdzie Pani jest?

Londyn.

Doskonale. Kiedy przyjadę, będę znał jeszcze jedną osobę.

Wpatruję się w te słowa, nie wiedząc, co myśleć. Sugeruje, żebyśmy się spotkali? Zostali przyjaciółmi? Gapię się na ekran tak długo, że gaśnie i muszę wstukać kod, by odblokować telefon. Ukazuje się jego numer, co oznacza, że nadal jest na linii.

Jak ma Pan na imię? – pytam.

Davey. A Pani?

Hannah.

Miło mi Cię poznać, Hannah.

Uśmiecham się. Mnie też miło go poznać. Choć to najdziwniejszy sposób, w jaki kiedykolwiek zawarłam znajomość.

Ile masz lat? – pytam.

Dwadzieścia dziewięć. – I jeszcze: – Mówiono mi, że to niegrzecznie pytać kobietę o wiek, więc…

Mam dwadzieścia siedem.

Podoba mi się ta rozmowa i zaczynam się zastanawiać, jak wygląda ten dwudziestodziewięcioletni mężczyzna z Teksasu. Na jego profilu na WhatsAppie nie ma zdjęcia, jest tylko standardowa szaro-biała ikonka. Kto tak robi? No, ale ja mam przecież zdjęcie naszego psa w okularach przeciwsłonecznych, więc przyganiał kocioł garnkowi.

Która jest u Ciebie godzina?

Prawie 23.00.

Miło było z Tobą porozmawiać, Hannah.

Och, co za bezceremonialne zakończenie rozmowy. Rozczarowanie, że zamierza się rozłączyć, sprawia, iż wstrzymuję się z odpowiedzią.

I nawzajem.

Chciałbym znów z Tobą pogadać. To znaczy, jeśli Ty też chcesz.

Pozwalam, by te słowa pozostawały na ekranie, gdy się nad tym zastanawiam. Co odpowiedzieć, żeby nie wyjść na zbyt chętną, ale i nie na niezainteresowaną?

Decyduję się na neutralne:

Jasne.

OK – odpowiada.

I się rozłącza.

ROZDZIAŁ 2

Hannah

Budzę się ze słodkim uczuciem ulgi, że to nie dzień roboczy. Tym uczuciem mogę się cieszyć tylko dwa razy w tygodniu, więc się nim rozkoszuję. Nie nienawidzę mojej pracy. Pracuję w marketingu, dzięki temu mam na rachunki i mogę sobie pozwolić na kilka fajnych wyjazdów w roku. Na razie wystarczy, choć pewnie powinnam wypatrywać na horyzoncie lepszej możliwości zrobienia kariery, choć właściwie nie wiem, co by to mogło być.

Wyleguję się trochę, a potem powoli wstaję. Bawię się pomysłem, że mogłabym przygotować sobie coś wymyślnego na brunch, jednak najbardziej oryginalnym daniem, na jakie kiedykolwiek się zdobyłam, jest tost z awokado. Z powodu, którego nie potrafię wyjaśnić, dziś mam ochotę na fikuśne naleśniki z syropem klonowym, ale nie zamierzam ich smażyć, skoro na końcu mojej ulicy jest doskonały barek i tam przyrządzą je lepiej niż ja. To wymaga jednak ubrania się i wyjścia z domu. A jeśli to zrobię, przegapię jeden z moich ulubionych późnoporannych weekendowych rytuałów: pogawędkę przez płot z sąsiadką Joan. A tego bym nie chciała. Nie chciałabym jej tego zrobić.

Mieszkam na parterze i przysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy się stąd nie wyprowadzę, chyba że umrę i będą mnie musieli wynieść w trumnie. Nigdzie nie znalazłabym dwupokojowego mieszkania na parterze, z ogródkiem, i to za taką cenę. Wiem, bo mam ustawione powiadomienia z Rightmove[1] i ślinię się, gdy tylko jakieś przychodzi na moją skrzynkę. Kiedyś dzieliłam mieszkanie z Mirandą, lecz wyniosła się, by zamieszkać ze swoim chłopakiem Paulem. Po namyśle doszłam do wniosku, że sama pokryję koszty tego mieszkania, zamiast szukać jednopokojowego gdzie indziej. Po prostu mnie na to stać. Głównie dlatego że Joan jest właścicielką budynku, w którym mieszkam, i chyba nie za bardzo orientuje się w aktualnych cenach najmu. Nie przejmuje się tym i mówi, że ja i stewardesa z góry, której nigdy nie ma, tak bardzo dbamy o nasze mieszkania, że nie chciałaby nas wypłoszyć, podnosząc czynsz.

Otulam się szlafrokiem i zakładam uggi. Żaden z tych elementów stroju nie uchroni mnie przed ostrym zimowym powietrzem, ale przynajmniej na dworze jest jasno, a to już coś.

Joan i ja mamy mały weekendowy rytuał. Kiedy się budzę, wysyłam jej SMS-a, a ona odpala ekspres do kawy. Pięć minut później spotykamy się w ogródku na tyłach przy ogrodzeniu. Joan podaje mi elegancką kawkę, a ja przynoszę talerzyk herbatników z supermarketu. To nie jest uczciwa wymiana, lecz kiedy sugeruję, że kupię sobie ekspres do kawy, Joan się obrusza. Myśli chyba, że zamierzam zrezygnować z naszych pogawędek, więc zapewniam ją, że nie, a ona obiecuje, że w każdy weekend będzie dodawała mi energii kolorowymi kapsułkami nespresso.

Gdy otwieram tylne drzwi, czuję zapach kawy. Wyślizguję się przez nie i natychmiast zamykam, żeby zatrzymać ciepło w środku.

– Jaka dzisiaj kawka?! – wołam.

Staję przy ogrodzeniu, opieram na nim łokcie i patrzę na idealnie utrzymany ogródek Joan. Tylne drzwi do jej mieszkania są otwarte, słyszę, jak krząta się w kuchni i jak sapie ekspres. Druga filiżanka kawy jest już gotowa. Nawet w środku zimy ogród Joan wygląda bujnie i zielono, jakby był pod opieką National Trust i znajdował się na przedmieściach.

Jak na zawołanie pojawia się Joan z filiżanką w każdym ręku i ulotką od kawy w zębach. Pochyla się w moją stronę, a ja biorę od niej kawę i ulotkę.

– Myślę, że dziś możemy spróbować firenze arpeggio – mówi.

Czytam ulotkę:

– Intensywnie kremowa. Ale chyba wszystkie takie są?

Upijam łyk. Smakuje tak samo jak ta z zeszłego tygodnia. Jest pyszna i zapewnia dokładnie to, czego potrzebuję w ten zimny dzień: pobudza kubki smakowe kofeinowym ciepłem.

Joan kiwa głową i stwierdza:

– Zdecydowanie cztery punkty na pięć.

Mieszka tu, odkąd około trzydziestu lat temu odziedziczyła ten dom po matce. Nigdy nie pytałam jej o wiek, ale na podstawie tego, co opowiadała, ułożyłam oś czasu i uznałam, że pewnie ma około siedemdziesiątki. Jej mąż zmarł przed dwudziestu laty, lecz Joan nie może narzekać na samotność. Przez większą część dnia jest poza domem, jeździ brawurowo starym citroënem saxo, jakby była osiemnastolatką na haju, która świętuje, że właśnie zrobiła prawo jazdy. Kiedyś sądziłam, że nasze kawowe poranki są dla niej, teraz wydaje mi się, że tak naprawdę zmuszają ją do zatrzymania się w pędzie. Wgryzam się w czekoladowy herbatnik, po czym podsuwam jej talerzyk.

– No i co słychać u młodej wolnej singielki? – pyta, zanurzając herbatnik w kawie i pozwalając, by zbyt długo nasiąkał. Czekam, aż wpadnie do filiżanki z nieprzyjemnym chlupnięciem, jednak Joan nie jest amatorką i w ostatniej sekundzie go ratuje. – Wczorajsza randka? – podsuwa mi. – Ale już go tam nie ma?

– Nie! – wykrzykuję przerażona. – Nie sypiam z facetami na pierwszej randce.

– Już nie – zaznacza Joan.

– Właśnie. Już nie – potwierdzam zakłopotana. – I nie byłam na randce.

– Rozmawiałyśmy o tym – mówi z przyganą. – Masz tylko jedno życie. Skąd będziesz wiedziała, że to ten jedyny, jeśli nawet się z nim nie umówisz?

– Nie byłam na randce – powtarzam, nadgryzając kolejny herbatnik. Postanawiam, że to będzie mój brunch. – Ponieważ mnie wystawił. A raczej odwołał spotkanie. Po raz kolejny. Tak to wygląda.

– A więc znów psioczymy na wszystkich mężczyzn?

– Nie, bo to droga do szaleństwa. Ale na tego psioczę.

– Grzeczna dziewczynka. Do następnego.

Patrzę na Joan. Czy ona sobie wyobraża, że przedzieram się przez tłumy mężczyzn dostarczanych mi jakimś taśmociągiem? Zamiast to skomentować, tylko kręcę głową

– Co dzisiaj robisz? – pytam zadowolona, że mogę zmienić temat.

– Idę na lunch z moją przyjaciółką Sheilą, a wieczorem na drinka z uroczym mężczyzną o imieniu Geoff.

– Naprawdę? A kim jest Geoff?

Zanurzam herbatnik w kawie, ośmielając się trzymać go w niej dłużej, niż powinnam. Nie jestem zaskoczona, gdy wpada w czarną toń i muszę zdecydować, czy go zjeść/wypić wraz z kawą, czy wyłowić palcami. Nie robię ani tego, ani tego.

Joan nie odpowiada. Spogląda na moją filiżankę, unosząc brwi.

– Chcesz nową kawę?

Śmieję się z siebie.

– Nie, ta jest dobra

Moja przyjaciółka tłumi chichot.

– Geoff to uroczy mężczyzna. Poznała mnie z nim moja córka. Uważa, że jestem samotna.

– A jesteś?

– Właściwie to nie, ale nikt nie jest samotną wyspą i takie tam.

Randka może Joan dobrze zrobić.

– No to jaki ten Geoff jest?

– Bardzo miły, przystojny. I trochę ode mnie młodszy.

– Joan, ty kokietko! – żartuję, a ona śmieje się zadowolona, że choć raz reflektory skierowane są na jej życie uczuciowe.

Nie to, żebym ja jakieś miała. Czasem tylko pojawia się niewyraźna myśl, że mogłabym spotkać wreszcie tego jedynego. Randkuję, lecz to wciąż ciąg pierwszych randek i już mnie to męczy. Od czasu do czasu zdarza się druga randka. A niekiedy nawet trzecia. A potem wszystko idzie w diabły.

Atrakcyjność aplikacji randkowych i łatwość, z jaką da się wciągnąć kogoś do naszego życia albo z niego wyrzucić, sprawia, że mamy świadomość, iż możemy szukać kogoś następnego i kolejnego. A to rozleniwia.

Tęsknię za magicznymi czasami, o których wspominała Joan, czasami, kiedy poznała swojego męża, gdy oboje próbowali wypożyczyć ostatni leżak na plaży w Southend. Spodobali się sobie i żadne z nich nie wypożyczyło leżaka, zamiast tego jej przyszły mąż kupił lody i usiedli na piasku pod molo, by uciec przed południowym letnim słońcem.

Dlaczego ludzie już nie poznają się w taki sposób?

Piję kawę, zapomniawszy, że w jej głębinach wciąż czai się grudka namokłego herbatnika. Natrafiam na nią ustami, a Joan opowiada o Geoffie – widziała go na zdjęciu, lecz nigdy z nim nie rozmawiała. Na moją prośbę wyjmuje z kieszeni komórkę i z dumą wyświetla fotkę.

– Czy on ma na sobie skórzaną marynarkę? – pytam z podziwem.

Ten siedemdziesięcioletni mężczyzna jest bardziej trendy niż ja.

– Tak – odpowiada Joan, po czym odbiera mi telefon i patrzy na zdjęcie Geoffa. – Mam nadzieję, że nie okaże się draniem – dodaje, a ja krztuszę się herbatnikową kawą.

Nawet Joan ma życie uczuciowe bardziej ekscytujące od mojego, stwierdzam. Nadeszła pora na najgorszą część weekendu – rytuał sprzątania mieszkania od góry do dołu. Postanowiłam uporać się z tym w sobotę, żeby mieć to z głowy i błogo spędzić niedzielę.

Nie wiem dlaczego, ale myślę o Daveyu, mężczyźnie, którego nigdy nie spotkałam ani nie widziałam na zdjęciu, lecz z którym rozmawiałam. Odwrotnie niż Joan – ona widziała Geoffa na fotografii, ale nigdy z nim nie rozmawiała. Jeśli Davey znów przyśle mi wiadomość tak jak zapowiedział, zdobędę się na odwagę i poproszę go o zdjęcie. Czy to nie będzie dziwne? Ale ja po prostu chcę wiedzieć, jak on wygląda. Może nie zrobię tego przy następnej okazji, tylko jeszcze przy następnej. Jeśli w ogóle napisze.

Siedzimy wieczorem w pubie otoczeni bożonarodzeniowymi dekoracjami. To jedyny w pobliżu pub „dla staruszków”, jak ja i Miranda czule go nazywamy. Brązowy kontuar, brązowe stoły, brązowe krzesła, w zakurzonych wazonach tanie chryzantemy. W sobotnie wieczory kontrolę nad kuchnią przejmuje żona właściciela, Tajka, i jedzenie jest o kilka punktów lepsze niż w tygodniu. Paul, Miranda i ja jedliśmy tu w każdą sobotę, zanim ona się do niego wprowadziła, i nie chcemy rezygnować z tej tradycji, zwłaszcza teraz, gdy jedzenie zrobiło się takie dobre.

– Przysięgam, że to tańsze niż dania na wynos – mówi Paul, wsuwając pad thai. Za każdym razem oznajmia, że zamierza spróbować czegoś nowego z menu. I nigdy tego nie robi.

On i Miranda są ze sobą od pięciu lat i irytująco idealnie do siebie pasują, lecz nie podkreślają tego na każdym kroku, co doceniam. Nie jestem samotna. Są jednak pary, których widok uświadamia nam, że od jakiegoś czasu jesteśmy sami. Ostatniego prawdziwego chłopaka miałam dwa lata temu. Choć właściwie nie był prawdziwy. Czy siedem i pół miesiąca się liczy? Lubię myśleć, że tak, ale to chyba smutniejsze, niż mi się wydaje.

Kelnerka przynosi nam drugą karafkę czerwonego wina, w niekończącej się rotacji świątecznych piosenek leci Last Christmas zespołu Wham!, a nad barem migają choinkowe lampki.

Na dworze jest ciemno i przenikliwie zimno, w przeciwieństwie do wnętrza pubu. Tajskie jedzenie rozgrzewa od środka i mam ochotę zarezerwować sobie wakacje na jakimś odległym wybrzeżu. Nigdy nie byłam w Tajlandii, więc z myślą o urlopie w przyszłym roku notuję w pamięci, żeby sprawdzić ceny. Co rodzi pytanie, z kim miałabym tam pojechać.

Miranda nie jeździ już na wakacje bez Paula, co jest w porządku, jeśli ma się tylko dwadzieścia dni urlopu w roku. Ja mam dwadzieścia pięć, jednak nie wspominam o tym Mirandzie, kiedy wyjaśniam, jak udało mi się zaoszczędzić siedem wolnych dni, żeby między świętami a sylwestrem pojechać do domu i zobaczyć się z rodzicami. Robię tak każdego roku. Jestem w tej kwestii bardzo skrupulatna.

Wyjmuję z torebki komórkę, żeby ustawić przypomnienie – spytam przyjaciół ze studiów, czy w przyszłym roku pojechaliby wyluzować się do Tajlandii – i widzę, że przyszła wiadomość. Tymczasem na stół wjeżdża trzecia karafka wina. Miranda i Paul patrzą na mnie skonfundowani. Żadne z nas jej nie zamawiało, ale nie ma chętnych, by powiedzieć o tym kelnerce.

– To się może źle skończyć – ostrzega Miranda śpiewnym tonem, po czym posyła mi szelmowskie spojrzenie i wsuwa do ust widelec żółtego curry.

Wiadomość od Daveya jest prosta:

Cześć.

Nadeszła dwadzieścia pięć minut wcześniej. Przygryzam usta, żeby ukryć uśmiech. Sprowokowałby pytania moich najlepszych przyjaciół, które szybko zamieniłyby się w przesłuchanie inkwizycji.

Zupełnie zapomniałam, po co wyjęłam telefon, i odpowiadam równie prosto:

Cześć.

Davey jest online i odpisuje:

Czy to nie dziwne, że znów do Ciebie piszę? Gdy to wysłałem, pomyślałem, że może się to wydać dziwne.

Zastanawiam się przez moment, po czym odpisuję szczerze:

Jest trochę dziwne, ale fajne.

Super, taką miałem nadzieję. Jak Ci minął dzień?

Miranda odkasłuje znacząco i mówi:

– Przepraszam, telefon przy stole? Czy nie ustaliliśmy, że nie będziemy wrzucać na Instagram relacji z każdego wspólnego wyjścia, jak niektórzy?

Spoglądam na nią przepraszająco i zmuszam się, by odłożyć komórkę, ale jeszcze piszę szybko do Daveya:

Dzień jeszcze się nie skończył. Czy mogę napisać później?

Pewnie – odpowiada i się rozłącza.

Paul orientuje się, że coś jest na rzeczy.

– Uśmiechasz się. Ona się uśmiecha – zwraca się do Mirandy, przekazując jej niewidoczną pałeczkę, by drążyła temat.

– Taaa… – mówi Miranda powoli. – Dzięki za wyjaśnienia.

O nie, wypowiedziała te słowa to głosem belferki, która chce dać do zrozumienia, że nie wyjdę stąd żywa.

Tylko że nie ma o czym opowiadać, więc powinno pójść łatwo. Czekam, aż zaczną się pytania.

– Kim on jest? – Miranda przechodzi do rzeczy, dolewając mi wina. Przesuwa je w moją stronę, jakby to było serum prawdy.

– Nikim – mówię zbyt obojętnie, czego natychmiast żałuję. Próbuję zmienić ton: – To znaczy… naprawdę nikim. Zadzwonił do mnie przez pomyłkę wczoraj po południu i trochę do siebie pisaliśmy. Jest miły. Mieszka w Stanach, ale za miesiąc się tu przeprowadza. To wszystko. Cała historia.

Miranda rozdziawia usta i pyta niezwykle spokojnym głosem:

– Rozmawiałaś z człowiekiem, który zadzwonił do ciebie przez pomyłkę, i w dwadzieścia cztery godziny potrafiłaś skłonić go, żeby przeniósł się dla ciebie z kontynentu na kontynent?

Śmieję się tak, że wypluwam wino, co jest okropne, jednak moi przyjaciele nigdy nie przejmowali się takimi rzeczami.

– Ależ skąd! – Wyjaśniam, jaka jest sytuacja, dodając nieco więcej szczegółów.

Na koniec oboje zarzucają mnie pytaniami.

– Czy go polubię? – pyta Paul.

– Czy jest wysportowany? – chce wiedzieć Miranda.

Paul posyła jej wymowne spojrzenie.

– Spokojnie, powoli. Nic się nie dzieje. I, Mirando, nie wiem, jak on wygląda, bo nie dodał zdjęcia profilowego. – Ale mam nadzieję, że jest wysportowany. Choć nie wiem dlaczego. Czy to ma znaczenie? Kiedy tu przyjedzie, może się dogadamy, zaprzyjaźnimy, kogo obchodzi, jak on wygląda? Przecież tylko ludzie płytcy przejmują się wyglądem swoich przyjaciół.

– Zerknęłaś na jego konta w mediach społecznościowych? – pyta Miranda, łapie telefon i odpala Instagram.

– Nie, bo nie znam jego nazwiska. I nie śledzę tak od razu w mediach społecznościowych facetów, z którymi… – co ja właściwie robię z Daveyem? – z którymi koresponduję – kończę.

To kłamstwo, bo zawsze śledziłam w mediach społecznościowych facetów, z którymi wymieniałam się wiadomościami. Ale cieszę się, że, jak na razie, nie mogę tego robić.

– Hannah Gallagher, dlaczego nie znasz jego nazwiska? – karci mnie Miranda.

– Bo to nie wyszło w rozmowie.

– Ile ma lat? – wtrąca się Paul.

– Dwadzieścia dziewięć.

Moja przyjaciółka krzyżuje ręce na piersi.

– A to jakoś wyszło.

Zapada cisza. Upijam łyk wina. Nikt nie oczekuje, że się odezwę.

– No dobrze, zostawmy to. Na razie – proponuje Paul, zupełnie jakby grał w serialu policyjnym i zamierzał wyłączyć magnetofon.

– Masz zamiar później z nim porozmawiać? – chce wiedzieć Miranda. Nie mam jednak szansy udzielić jej odpowiedzi, ponieważ dodaje: – Dowiedz się, jak ma na nazwisko. I zdobądź zdjęcie.

– O Boże – mamroczę i piję jeszcze więcej wina. Ciekawe, czy Joan słyszy od swoich przyjaciół takie komentarze na temat Geoffa.

Tego wieczoru nie odpisuję Daveyowi, tak jak obiecałam, ponieważ pod koniec jestem strasznie pijana. Do czasu zapłacenia rachunku skończyliśmy wino i przerzuciliśmy się na tajskie piwo Singha, którego nawet za bardzo nie lubię, ale kto by protestował przeciwko rozchodniaczkowi?

Paul i Miranda odprowadzają mnie do domu, bo mają po drodze. Organizowanych jest mnóstwo świątecznych imprez, ludzie wysypują się z restauracji i wędrują od baru do baru. Przedzieramy się przez tłum biesiadników uśmiechnięci tak jak chyba w żadnej innej porze roku. Święta Bożego Narodzenia robią coś takiego z ludźmi. To szczególny czas, kiedy wszystko uchodzi. Nawet obściskiwanie się z kimś na firmowym przyjęciu, choć w środku października byśmy tego nie zrobili.

Miranda potyka się w pantoflach na szpilkach, a my łapiemy ją ze śmiechem. Uparła się, żeby je założyć, mimo że jest nieprawdopodobnie wysoka. Akceptuje swój wzrost, tak jak ja akceptuję mój średni. Nigdy nie umiałam chodzić w butach na obcasach. Poruszam się w nich jak mała żyrafka, która dopiero co się urodziła, więc nie zawracam sobie nimi głowy. Miranda to istny cud. Mężczyźni przystają i gapią się na nią, lecz w jej życiu nie ma miejsca na takie rzeczy. Zupełnie na to nie zważa. Jeśli chodzi o wzrost, mężczyzna, z którym się umawia, musi spełniać określone kryteria. Ona i Paul poznali się, ponieważ wszystkie pozostałe osoby w kolejce do baru sięgały im do ramienia.

Często się zastanawiam, jak to jest spotkać kogoś, kto do nas po prostu… pasuje. Jestem na to gotowa, tak sądzę. Mimo że moje życie wypełniają przyjaciele, rodzina, praca i różne fajne sprawy, czy nie byłoby miło z kimś je dzielić? Mieć kibica. I kibicować razem z kimś.

Jestem wstawiona. Muszę iść spać.

Budzę się w niedzielę i wiem, że trudno mi będzie zmusić się do pójścia na siłownię. Pracuje tam jednak mój kolega George, jest trenerem osobistym, i jeśli nie przyjdę, będzie się ze mnie nabijał, więc próbuję wykrzesać z siebie resztki energii.

Poznaliśmy się na siłowni kilka miesięcy temu, kiedy zainstalowali nowy zestaw platform wibracyjnych, a ja weszłam na jedną i wyglądałam na zagubioną. Pokazał mi, jak z niej korzystać, i po chwili śmialiśmy się, gdy rzucało mną na wszystkie strony na najbardziej nietwarzowym urządzeniu do ćwiczeń, jakie kiedykolwiek wymyślono. Nigdy więcej. Zwykle gdy kończyłam trening, a George nie miał klientów, szliśmy do kawiarni rozkoszować się smakiem najnowszego smoothie.

Zanim jednak pójdę na siłownię, na dobry start kawa z Joan. Piszę do niej SMS-a, biorę herbatniki i otwieram tylne drzwi prowadzące do mojego leżącego odłogiem ogródka. Rozglądam się. Naprawdę muszę skombinować kilka doniczek albo nawet postawić mały inspekt. Orientuję się, że czekam już wieki, a Joan ani śladu. Nie podnosi rolet i nie otwiera drzwi. Znów do niej piszę. Mija kolejnych kilka minut. Jem ciastka i zastanawiam się, czy wrócić do środka i wrzucić do tostera ostatnie kromki chleba tostowego, bo kac bierze górę. Marzę o tym, by posmarować je solonym masłem. Joan wciąż nie ma.

Wracam do domu i zmierzam prosto w stronę białego chleba. Opuszczam dźwignię tostera i zastygam. Wczoraj wieczorem Joan była na randce z Geoffem. A teraz nie ma jej w domu. To interesujące, ale też nieco niepokojące. Uśmiecham się do siebie. Czy aby na pewno?

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Rightmove – największa brytyjska firma zajmująca się handlem nieruchomościami i wynajmem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz