Miałam tak wiele - Marstein Trude - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Miałam tak wiele ebook i audiobook

Marstein Trude

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

40 osób interesuje się tą książką

Opis

Monikę poznajemy, kiedy ma trzynaście lat, a potem obserwujemy ją jako między innymi dwudziestosiedmiolatkę – kochankę starszego od siebie profesora, trzydziestosiedmiolatkę mieszkającą z Geirem i wychowującą córkę Maiken, czterdziestosześciolatkę rozmyślającą o tym, że życie to właściwie tylko seria nieudanych prób połączenia różnych rzeczy w całość. Gdy Monika ma pięćdziesiąt dwa lata, w sklepowym lustrze nad półką z owocami i warzywami dostrzega twarz własnej matki. Od początku bohaterka ma bolesną świadomość, że każde jej nowe doświadczenie za moment odejdzie w niepamięć.

"Miałam tak wiele" to powieść o nieustającym poszukiwaniu życia pełnego pasji, celu i poczucia przynależności, ale także o wrażeniu, że wszystko się nam wymyka, nic nie zostaje wiecznie w tym samym miejscu, a ludzie być może ani nie pragną, ani nie są w stanie znieść myśli o tym, że naprawdę do kogoś należą.

Nominowaną do najważniejszych norweskich nagród literackich powieść opublikowano w przekładzie na m.in. szwedzki, duński i rosyjski.

To niesamowicie gęsta, inteligentna i intensywna historia o życiu kobiet we współczesnej, poukładanej norweskiej klasie średniej, o życiu, które Marstein bacznie obserwuje we wszystkich jego aspektach, typowych i codziennych. To również fascynująca saga rodzinna obejmująca niemal pięć dekad, której autorka nie stroni od trudnych, szokujących pytań, a bohaterka budzi na przemian to współczucie, to irytację.

"Książki Trude Marstein powinien przeczytać każdy, bo ta autorka jest po prostu niesamowita. Bezlitośnie, ale i z czułością kreśli portrety ludzi, którzy padają ofiarami własnych – silnych i przemijających – emocji i którym nigdy nie udaje się dokonać idealnych wyborów. "Miałam tak wiele" to zdumiewająca powieść, jednocześnie intensywna, frustrująca i tak trafna, że z pewnością zaskoczy i głęboko poruszy."

- Marie Aubert, autorka bestsellerowych powieści "Dorośli" i "Wcale nie jestem" taka oraz zbioru opowiadań "Zabierz mnie do domu"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 721

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 6 min

Lektor: Monika Chrzanowska
Oceny
4,0 (364 oceny)
154
123
45
35
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AliRol

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita powieść. Płyniemy przez dziesięciolecia razem z bohaterką i jej bliskimi w niespiesznej akcji, ale w sposób intymny. Jako rówieśnica autorki bardzo mocno utożsamiam się z kolejnymi etapami życia, emocji, potrzeb i przemyśleń współczesnej kobiety, która nie ma idealnego życia. A któż je ma? ;)
50
Magds

Z braku laku…

Bohaterka nie przekonuje, ksiaźka jest jak skonfrontowanie się ze wszystkim co w nas niefajne - niekonsekwencjami, nieumiejetnościami, porażkami, błędami. Nie daje na koniec catharsis czy poczucia zrozumienia. Miałam raczej poczucie brudu I oblepienia niemocą bohaterki - to wszystko co jej się przytrafia, życie rzucające nią od faceta do faceta, przydażające się jej życie rodzinne i ludzie dookoła, jej stały brak refleksji i życie na zasadzie reakcji na impulsy, bez samodecyzyjności i samodzielności tworzenia życia... Dość smutna lektura. Książka daje przestrzeń do refleksji and życiem, ale życie bohaterki to coś bez steru i kierunku, z zupełnie przypadkowymi wyborami, ale szczęściem urodzenia się z zaradnością zwierzęcia, które umie zarabiać, świetnym ciałem, w zachodnim świecie. Czy autorka książki chce powiedzieć czytelniczkom, źe źycie to bezsendowna szamotanina z elementami zwierzęcego szczęścia - bo nie mamy wyboru?
Luclarue

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam ją. Chłodne klimaty, trudne relacje rodzinne, niepewna przyszłość. Końcówka bardzo smutna. Obraz choroby jednej z postaci jest mocno rozczulająca, kiedy jeszcze kilkadziesiąt kartek wstecz była pełna życia. Długo o niej nie zapomnę. Na pewno jeszcze do niej wrócę.
31
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wciągająca historia do pokochania, choć główna bohaterka z gatunku tych najbardziej irytujących - błądząca, raniąca, stale poszukująca. Nie mogłam się oderwać!
20
martaszramka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
10

Popularność




Tytuł oryginału Så mye hadde jeg

Przekład Karolina Drozdowska

Redakcja Aleksandra Grzemska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki Peter Stoltze

Ilustracja na okładce Korsmos ugrasplansjer – managed by NIBIO

Projekt stron tytułowych Tomasz Majewski

SÅ MYE HADDE JEG

Copyright © Gyldendal Norsk Forlag AS 2018 [All rights reserved.]

Published by the Agreement with Gyldendal Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024

Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Rolf M. Aagaard

This translation has been published

with the financial support of NORLA.

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-970592-3-8 (EPUB); 978-83-970592-3-8 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2024

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ziemia i wanilia

Sierpień 1973 roku

Jest strasznie gorąco, lato trwa już od tak dawna. Cały salon promienieje, kwadraty słonecznego światła z drgającymi cieniami liści klonu za oknem kładą się na oparciu sofy, samotna mucha obija się o szybę. Ciocia Liv przegląda album ze zdjęciami, palce ma czerwone od malin, siedzi na samym skraju krzesła, w ciągłym pogotowiu, by wstać i zabrać się za jakieś nowe zadanie. Dookoła leżą jej rzeczy: lakier do paznokci na stoliku pod telefonem, robiony na drutach zielony kardigan na oparciu krzesła. I gazeta taty na stole, granica między światłem a cieniem przecina jej pierwszą stronę na skos.

Tata rozmawiał z ciocią Liv o różach zaatakowanych przez mszyce i o mamie leżącej w łóżku z migreną, a ciocia Liv słuchała, może przez pół godziny. Zmartwiona, zamyślona, z dłonią na biodrze. Gdy byłam mała, sądziłam, że zawsze uważnie słucha i przyjmuje do siebie wszystko, co ktoś opowiada, nie próbując pocieszać mówiącego, ale potem zaczęłam rozumieć, że na swój sposób jednak pocieszała. W moim pokoju wisi zdjęcie dwóch dziewczynek siedzących razem na huśtawce, a pod nim znajduje się napis: „Przyjaciel to ktoś, z kim mnożysz radości i dzielisz smutki”.

Ciocia Liv ogląda zdjęcia z tamtego lata, gdy jeszcze żyła Benedikte. Na jednym z nich widnieje ona sama i Halvor, stoją na stacji z wielkim wózkiem, w którym leży Benedikte, jeden z narożników fotografii jest żółtawopomarańczowy. Halvor nie wydaje się zachwycony faktem, że został starszym bratem, stoi kawałek za ciocią, odsunięty o kilka kroków, ale ona uśmiecha się szeroko, trzymając wózek obiema rękami. Na innym zdjęciu Benedikte leży na przewijaku, a Elise się nad nią pochyla.

„Uważaj na główkę, na główkę” – powtarzała mama za każdym razem, gdy wolno nam było wziąć małą na ręce, ja chyba słyszałam to najczęściej.

„Spokojnie, nic jej nie będzie” – pocieszała ciocia Liv.

W albumie jest też zdjęcie, na którym uwieczniono nas – dzieciaki. Elise ma na rękach Benedikte i podtrzymuje jej główkę, obok stoi Kristin, a z przodu – ja z Halvorem. Nie jestem już sobie w stanie wyobrazić, jak się wtedy razem bawiliśmy: jak to możliwe, że tego samego chcieliśmy, tak samo myśleliśmy. „Aha, idzie para rozbójników” – mawiał o nas tata. Na zdjęciu jesteśmy tego samego wzrostu, choć Halvor urodził się rok przede mną. Teraz on ma czternaście lat, a ja – trzynaście, Halvor jest dużo wyższy i silniejszy ode mnie, staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. W albumie nie ma żadnych zdjęć z pogrzebu Benedikte, ale wiem, że w domu cioci Liv jest jedna fotografia z tamtego dnia, widać na niej trumienkę.

Ciocia obiecała wczoraj, że zaplecie mi włosy we francuskie warkocze, ale nagle zrobiło się późno, a mama powiedziała, że muszę iść spać. „W takim razie jutro” – powiedziała ciocia Liv.

Mama wstała z łóżka, wbija jajka do misy miksera, ale ciocia Liv wchodzi do kuchni i ją zastępuje.

– Odpocznij sobie, Else – mówi. – Ja to zrobię.

Mama protestuje bez przekonania, ale ciocia Liv się nie poddaje, jak zresztą zawsze.

– Jesteś cała spocona – oświadcza. – Kochana, idź się położyć.

Ciocia Liv ma letnią sukienkę na ramiączkach, opalone ramiona i tysiące złocistych włosów związane w koński ogon jedną z moich starych gumek z czerwonymi plastikowymi kuleczkami. Jest we mnie jakaś irytacja na ciocię Liv, na to, jaka jest piękna, jakby od niechcenia, bez świadomości. Wygrywa pod tym względem z mamą, choć właściwie tak naprawdę jestem zirytowana na mamę i tę jakby staroświeckość jej urody, nie wystarczy przecież być piękną w taki dyskretny, przestarzały sposób.

Kiedyś, gdy byłam mała, powiedziałam: „Jesteś najgorszą mamą na świecie, chciałabym być córeczką cioci Liv”. Mama rozpłakała się wtedy głośno z twarzą ukrytą w dłoniach, stała wyprostowana przed zasłoniętym oknem w salonie, a ja wstydziłam się jak pies.

To już drugi raz, gdy ciocia Liv i Halvor odwiedzają nas tego lata. Między tymi dwoma razami byliśmy w domku wakacyjnym, a także na kempingu i w wesołym miasteczku w Szwecji. Podczas pobytu w domku mama miała migrenę, na kempingu też, a wczoraj przyszedł kolejny atak i musiała przeleżeć prawie cały dzień w łóżku. Wokół wszystkich słoików z dżemem malinowym stojących na kuchennej ławie roztacza się różowa poświata. Przy kuchence leżą dwie torebki zupy pomidorowej, mama nie znosi jedzenia z torebki. Ciocia Liv jest jednak zachwycona oszczędnością czasu i pysznymi smakami. Wsypuje do misy mąkę z paczki, zamiera, a potem dosypuje jeszcze trochę. I jeszcze odrobinę.

Przebieram się w łazience w strój jeździecki. Jedna z moich piersi jest większa od drugiej, ale nic nie szkodzi, kiedyś się wyrównają. Tylko że kiedy jeżdżę, boli mnie jeden sutek, więc zaklejam go sobie plastrem, chyba najwyższy czas, żebym zaczęła nosić stanik. Na półce stoi kosmetyczka cioci Liv, jej szczoteczka do zębów jest czerwona, obok leży krem nawilżający, wygląda na drogi. Mama powiedziała kiedyś tacie, że ciocia Liv wydaje za dużo pieniędzy na kosmetyki i ubrania. „To na pewno przez tych wszystkich mężczyzn” – dodała.

Spodnie jeździeckie są ciasne w pasie. W drodze do mojej sypialni otwieram drzwi do pokoju Halvora i cioci Liv, Halvor leży na wznak na łóżku.

Ma rękę w szortach.

Odwraca się gwałtownie na brzuch, a zdjęcie, które trzymał w drugiej ręce, opada na materac, ale ja je rozpoznaję. Przedstawia Elise i jej koleżankę Randi w pielęgniarskich uniformach, zrobił je polaroidem jeden z dwóch chłopaków na ich kierunku. Zamykam drzwi, miga mi jeszcze otwarta walizka cioci Liv na podłodze, kwiecista sukienka i bluzka, która jest niemal przezroczysta, idę do mojego pokoju, zasłaniając sobie twarz dłońmi, śmieję się i jestem spocona pod pachami, z całych sił wciskam twarz w poduszkę, po czym wstaję i widzę przez okno tatę, który ciągnie wąż ogrodowy przez trawnik i przenosi zraszacz o kilka metrów, spod pach spływają mi kropelki potu. Tata podchodzi do Elise stojącej przy krzakach malin, coś mówi, a ona się uśmiecha. Strużki wody tryskają na wszystkie strony, docierają aż do ogrodzenia, a ja tęsknię do tego, by pod nimi przebiec, jak wtedy, gdy byłam mała, te strużki zdają się przecinać wieczny upał. Halvor i ja właściwie razem dorastaliśmy, potrafiłam go skłonić, by przesuwał po podłodze maleńkie laleczki i mówił piskliwym głosem, albo żeby był moim niewolnikiem, gdy budowaliśmy sobie chatkę na wysypisku śmieci. Wszystko musi się kiedyś skończyć, muszą w końcu nadejść nowe czasy.

To zdjęcie jest tak wyjątkowe dlatego, że prawie nie sposób poznać na nim Elise. Randi siedzi na jej krześle przy biurku, a ona sama jest usadowiona z tyłu, na parapecie okna. Opiera stopę o kaloryfer, spódniczka uniformu trochę się podwija i widać prawie całe jej udo, smukłe i gładkie. Elise odwraca twarz i w pierwszej chwili, gdy zobaczyłam to zdjęcie, pomyślałam, że widnieją na nim jakieś jej dwie koleżanki, ale potem dostrzegłam budzik ze świecącymi w ciemnościach cyframi, prezent, który Elise dostała na osiemnastkę.

Światło w ogrodzie aż kłuje w oczy, krzaki uginają się pod ciężarem owoców, ich liście migoczą, czerwone i czarne porzeczki, do tego jeszcze maliny przy żywopłocie, zrywanie ich idzie tak przeraźliwie powoli, dziś nie mam siły, wczoraj nazbierałam pełne wiaderko malin, ale tata powiedział: „Wcale nie jest pełne, Moniko”. Za każde uzbierane wiaderko miałam dostać koronę, a teraz nie wiem, ile dostanę. Serdelek podbiega do mnie i domaga się pieszczot. Na tarasowym stoliku, w pudełku po lodach, czekają okruszki po upieczonym przez ciocię Liv cieście marmurkowym, chwytam je palcami i wkładam sobie do ust. Woda z sokiem w dzbanku żarzy się czerwienią, słychać monotonne, ciche ciurkanie termosu, gdy ktoś nalewa kawę. Elise odkłada wszystkie pieniądze, które dostaje od rodziców. Korona wystarczy na dziesięć dużych kwadratowych karmelków albo tabliczkę czekolady, lub dwadzieścia dropsów malinowych. Elise cały czas ślęczy nad krzakami malin, Kristin się wymknęła, bo jest umówiona z Andrém. Pierwszą rzeczą, którą mama powiedziała do cioci Liv po przyjeździe jej i Halvora, było:

„Przydałaby mi się pomoc przy robieniu przetworów”.

„Pomożemy ci – odparła ciocia Liv. – Tak właśnie myślałam, że przyszła na to pora”.

Słyszę szum miksera dobiegający zza drzwi tarasu, ciocia Liv wychodzi na zewnątrz.

– Idziesz do stajni, Moniko? – pyta. – O czwartej jemy zupę i naleśniki, powiedziałam to też Kristin, bo ona się gdzieś włóczy. Musimy zdążyć na pociąg o ósmej, Elise pojedzie ze mną i z Halvorem.

– Facet, do którego należy stajnia, chce, żebym cały czas jeździła na Blue Sky – mówię. – To taki kłusak, którego tam trzymają.

– Jest duży? – pyta ciocia Liv.

– Wielki – mówię. – I charakterny.

Twarz, szyja i piersi cioci Liv zajmują teraz prawie całe moje pole widzenia, podobnie jak jej ramiona i barki. Gdzieś głęboko w jej twarzy majaczy mi twarz mamy, gdzieś za mokrymi od śliny siekaczami, zdecydowanie zarysowanymi brwiami, cieniami rzucanymi przez nozdrza, między brodą a dolną wargą. Rysy mamy są jednocześnie bardziej miękkie i ostrzejsze, ma mniej tłuszczu, cieńszą skórę. Włosy cioci Liv są rozczochrane, a mamy – zaczesane gładko na czole niczym zasłona. Ciocia Liv jest ładniejsza od mamy, gdy coś mówi albo się śmieje, ale kiedy obie siedzą spokojne i poważne obok siebie, to mama wydaje się piękniejsza.

– Ale z tych twoich francuskich warkoczy to chyba wyjdą nici – mówi ciocia.

Nauczyła się zaplatać włosy w ten sposób, gdy mieszkała w Ameryce jako młoda dziewczyna, francuskie warkocze i amerykańskie naleśniki, tymczasem mama chce robić tylko te zwykłe norweskie, cieniutkie.

Ciocia Liv patrzy na mnie teraz tak, jakby zapomniała dać mi coś, czego, jej zdaniem, bardzo potrzebuję, głaszcze mnie po włosach, wygładza je, zakłada mi je za ucho i się uśmiecha. Powinnam była umyć te włosy, a tymczasem nawet ich nie rozczesałam.

– Wyglądasz tak profesjonalnie – stwierdza. – Masz prawdziwe spodnie jeździeckie. Nie jest ci w nich gorąco?

– Pewnie, ale gdybym włożyła szorty, to puśliska by mi się wrzynały w nogi.

– O rany – wzdycha ciocia Liv. – Mała Monika i wielkie konie. Moim zdaniem, to trochę straszne. Musisz być ostrożna, bo te zwierzęta miewają swoje humory. Twoja ciocia się o ciebie martwi. Czy ty się nie boisz niczego na tym świecie?

Gdy mama i ciocia Liv dorastały, babcia potrafiła się obrazić jak małe dziecko i po prostu wyjść z domu. Rzucała to, co akurat miała w rękach, pranie, gotowanie, swoje córki. Za każdym razem dziadek musiał wychodzić jej szukać, a mama i ciocia Liv zostawały same w domu, latem siadywały zazwyczaj na kamiennych schodach ganku, zimą zaś – na kuchennym blacie, wyglądając zza firanki. Mama śliniła palec i wkładała go do cukiernicy, lizały ten palec na zmianę, raz ona, raz ciocia Liv. To ona opowiedziała mi tę historię.

Raz zostały same przez całą noc, a dziadek jeździł na rowerze po okolicy i szukał babci, w końcu przywiózł ją na bagażniku szarym świtem. Wypadały wtedy akurat dwunaste urodziny mamy. Siostry nie położyły się tej nocy do łóżek, zasnęły na kanapie w salonie. Obudził ich dopiero chrzęst rowerowych kół na żwirze, a gdy usłyszały, że babcia płacze jak dziecko, wybiegły na schody. Dziadek musiał przez cały dzień pocieszać i rozweselać babcię i przez to nie udało się urządzić przyjęcia urodzinowego.

„A ja tak bardzo się na nie cieszyłam – powiedziała ciocia Liv. – I nikt nie miał pojęcia, co tak strasznie obraziło waszą babcię, chyba nawet dziadek nie wiedział”.

Ale gdy zapytałam o to mamę, zaprzeczyła, by coś takiego kiedykolwiek się wydarzyło.

„Ale ciocia Liv mówi, że tak było” – protestowałam.

„Moniko, w dniu moich dwunastych urodzin ciocia Liv miała cztery lata. Jakim cudem miałaby niby zapamiętać to w takich szczegółach?”

„Ale to się wydarzyło?” – spytałam.

„Ciocia Liv zawsze miała bardzo bujną fantazję” – stwierdziła mama.

Powietrze w stajni jest gorące i wilgotne, pachnie świeżym łajnem, Blue Sky stoi w rogu i kiwa łbem, przyglądając się, jak sprzątam puste boksy, stawia uszy i je kładzie, przepełnia go energia. W końcu otwieram boks Blue Sky, bo chcę go wyprowadzić, by móc posprzątać i u niego. Koń kładzie po sobie uszy, pokazuje zęby i przewraca oczami, przebiera tylnymi nogami, próbuje odwrócić się do mnie zadem, uderza brzuchem w poidło. Chwytam za kantar. Serce wali mi tak, że czuję każde uderzenie, wyprowadzam go do korytarza i przywiązuję, wiem, że strach sprawia, że mój pot nabiera określonego zapachu, który czują tylko konie. Wciskam widły pod górę końskich kup.

Gdy człowiek biegnie, trudno zebrać myśli. Szkoda, że się nie zastanowiłam, zanim zaczęłam biec przez szkolne podwórze, gdy rozkazała mi to Åse. Szkoda, że odpowiedziałam Ingeborg tak radośnie i fałszywie, kiedy ogłosiła, że urządza w ogrodzie imprezę wakacyjną dla prawie wszystkich dziewczyn w klasie. Minęły już ponad dwa miesiące, odkąd skończyła się moja przyjaźń z Anne Lovise. Wszystko zaczęło się od tajnego klubu wymyślonego przez Ingeborg i Åse, spotkania odbywały się na przerwach w jednej z kabin damskiej toalety. Nie mieściłyśmy się tam wszystkie, więc Anne Lovise i Vibeke nie były zapraszane. „Biegiem!” – wołała Åse, a my biegłyśmy niczym spłoszone konie. Ale Anne Lovise nie miała zamiaru się z tym pogodzić, próbowała się do nas wpraszać. Za każdym razem, gdy rozlegał się dzwonek, ona też pędziła przez podwórze i próbowała wcisnąć się do środka, zanim zamknęłyśmy i zablokowałyśmy drzwi, zupełnie jakby chciała raz po raz mierzyć się ze swoją porażką. Zawsze miałam nadzieję, że nie zdąży. Stałyśmy w tej kabinie, osiem rozgrzanych, ściśniętych ciał, słuchając odgłosów kapiącej spłuczki, spocone, rozchichotane, zupełnie czerwone na twarzy. Osiem minut, siedem, sześć, pięć. Kto by chciał być w klubie, w którym nikt nie chce mieć z tobą nic wspólnego? Nasza nauczycielka nic na to nie mówiła. Ostatniego dnia przed wakacjami podziękowała nam za sześć cudownych spędzonych razem lat, oświadczyła, że rzadko się widzi taką zgraną klasę, życzyła nam powodzenia w gimnazjum i w ogóle na dalszej drodze życia. Anne Lovise stała przede mną, miała wokół siebie więcej pustej przestrzeni niż wszyscy inni, była ubrana w niebieską spódniczkę, na jej szyi błyszczał cienki złoty łańcuszek. Ona też unika Vibeke jak zarazy. Vibeke znaczy dla nas mniej niż nic.

Widzę, jak Cato idzie przez podwórze, gdy rozkładam słomę w boksie Blue Sky. Biorę taczkę i podjeżdżam do otworu w ścianie, przez który wyrzucamy gnój. Cato idzie w moją stronę powolnym, długim krokiem. Opieram taczkę o ścianę, nie odwracam się, choć on wszedł już na betonową podłogę. Wypuszczam uchwyty z rąk i podciągam sobie spodnie tak wysoko, że szew wrzyna mi się w krocze.

Wszędzie wala się słoma, Cato wskazuje na leżącą w kącie lonżę i pustą butelkę po soku, tyle wystarczy, żebym poszła i to pozbierała, choć to przecież nie moje rzeczy.

– Do twarzy ci w tych spodniach – mówi Cato.

Odwiązuję Blue Sky i wpuszczam go z powrotem do boksu, biorę trzy garści siana ze sprasowanej kostki i wrzucam je do środka. Blue Sky bierze kilka ździebeł do pyska, kiwa łbem, by je oderwać od reszty, i zaczyna jeść. Cato mierzwi grzywę Fiony.

– Moja mała, jesteś taka piękna – mówi powoli miękkim głosem. A potem włącza magnetofon.

Blue Sky żuje, mruga, bierze sobie jeszcze trochę siana. Na tablicy ogłoszeniowej wisi wiadomość o kociętach. Cato powiedział do Irene: „Mogę je ukatrupić, jeśli się ich nie pozbędziesz”. Mięśnie napinają mi się w różnych częściach ciała, gdy szybkimi ruchami macham przed sobą szeroką miotłą, moja koszulka jest ciasna, a siano i słoma wirują w powietrzu.

Cato jest tak pewny siebie, jego dłonie potrafią sprawić, że konie zrobią wszystko, co on tylko zechce. Robię się coraz odważniejsza, ale i coraz bardziej wystraszona. Gdy się odwracam z miotłą, wpadam na jego dłoń, jego palce zaciskają się na moim biodrze niczym sękate gałęzie drzewa, czuję na szyi kilkudniowy zarost i gorący oddech, wargi muskają mój policzek, po czym zaraz znikają, a z jego gardła dobywa się drwiący, niezręczny śmiech. Chciał mnie pocałować, ale zanim zdążyłam to zrozumieć, on zmienił zdanie i stwierdził, że jednak nie. Chwila mija, a Cato wygląda przez otwarte skrzydło drzwi, unosi wzrok ku niebu, jakby chciał sprawdzić pogodę. Otwiera usta, wydaje z siebie na wpół zduszone ziewnięcie, ma duże krzywe zęby. Oto nadchodzi Ragnhild w spodniach jeździeckich, prowadząc Tabrisa, wygląda i na piętnastolatkę, i na sześćdziesięciolatkę, choć tak naprawdę niedawno świętowała czterdzieste drugie urodziny. Ma krótkie brązowe włosy, zaczerwienioną twarz, talia spodni zdaje się przecinać jej brzuch na dwoje i na sam ten widok czuję ból. Z magnetofonu płynie muzyka, a ja sterczę z miotłą w dłoni. Ragnhild wpuszcza Tabrisa do boksu, koń obraca się wokół własnej osi i zaczyna żuć siano, nadal w ogłowiu, Ragnhild wchodzi za nim do środka i mu je zdejmuje, a Tabris potrząsa wtedy łbem. W końcu Ragnhild odwraca się do Cato i pyta, czy wszystko w porządku.

– Wszystko w porządku, Cato?

Rozpina dwie sprzączki popręgu, który opada i zwisa Tabrisowi pod brzuchem.

Mam w ustach takie dziwne uczucie, jakby wspomnienie pocałunku, do którego nie doszło. Całe moje ciało próbuje zrozumieć, co się stało, a co nie nastąpiło.

– Weźmiesz Blue Sky na przejażdżkę? – mówi do mnie Cato.

– Chyba nie zdążę – odpowiadam. – Ciocia przyjechała do nas w gości.

Patrzę, jak on odsłania w uśmiechu swoje żółte krzywe zęby, odstawiając jednocześnie miotłę obok zlewu.

Ragnhild wychodzi z boksu z siodłem przewieszonym przez ramię.

– Ja mogę go wziąć – mówi.

Miramis wyskakuje ze swojej skrzynki i wybiega na zewnątrz, jej młode rozpoczynają swój koncert pisków. Wczoraj Anne Lovise postawiła jednego z kociaków na betonowej podłodze, by zobaczyć, czy znajdzie drogę powrotną do matki, maluch pełzł przed siebie bardzo powoli z brzuszkiem przy ziemi i piszczał, ogonek miał uniesiony pionowo, widać było jego różową dziurkę w pupie. Miramis miauczała i przyskoczyła szybko do kociaka, zaniosła go do skrzynki, chwytając za kark, a ja powiedziałam: „Nienormalna jesteś czy co?”.

Wygląda na to, że im więcej osób nie lubi Anne Lovise, tym gorszym staje się ona człowiekiem. Udaje przed wszystkimi, że się nie przejmuje, chociaż to oczywiście nieprawda.

Zapach naleśników czuć już na tarasie, Halvor leży w hamaku i czyta komiks, Serdelek piszczy w cieniu krzewu rododendronu, został tam przywiązany. Ciocia Liv idzie przez trawnik, niosąc stos talerzy. Kolumna mrówek ciągnie się z trawy ku szczytowi drugiego schodka, na którym ktoś rozlał syrop, plama jest pokryta ciemną lepką błoną, mrówki uwijają się dookoła niej.

Ciocia Liv wchodzi na taras, wyrywa Halvorowi komiks i trzepie go nim po twarzy, mój kuzyn walczy, by go odzyskać. Ciocia często marudzi, żeby lepiej posiedział nad książkami, „jak twoja siostra cioteczna, zobacz, ile ona czyta”. Rzeczywiście, czytam wszystkie książki należące do Kristin, teraz właśnie zaczęłam Licz tylko szczęśliwe godziny. Serdelek stoi na napiętej smyczy i piszczy, patrząc w moją stronę, podchodzę do niego i go głaszczę. Wiem, że on lubi zapach koni, to dlatego zaczyna mnie lizać po rękach.

Mama znów leży w łóżku i pewnie nie zwróci uwagi, że nie wzięłam prysznica po powrocie ze stajni. Przebieram się w T-shirt i dżinsowe szorty, porządnie myję ręce. Mama wie, kiedy się spóźniam do szkoły, kiedy podkradam czekoladę z szafki, kiedy kupuję słodycze w drodze na łyżwy, nie ma za to pojęcia o niczym, co ma jakiekolwiek znaczenie. Na przykład o tym, jak mi minął dzień w szkole. Jak bardzo się dłużył. Albo że się boję, co będzie w gimnazjum. Że świat nie jest dobry, to nie najlepsze miejsce, choć przecież nic innego nie mamy, nic innego nie istnieje. Nie ma żadnych innych miejsc, dokąd można by pójść. Niczego innego, co można by robić.

Siedzimy w cieniu domu, powietrze zupełnie stoi. Mama w końcu do nas przyszła, ma na sobie bluzkę z krótkim rękawem i kołnierzykiem oraz niebieską spódnicę. Ciocia Liv nalewa sobie zupy pomidorowej, zaplotła włosy Elise we francuskie warkocze. Serdelek leży pod krzesłem taty i wygląda, jakby nie żył.

– Gdzie jest Kristin? – pyta tata.

– Miała wrócić o czwartej – odpowiada ciocia Liv.

Tata patrzy na zegarek. Ciocia Liv zbiera talerze po zupie i znów niesie je przez trawnik.

– Jesteś gotów na powrót do szkoły, Halvor? – pyta tata, a Halvor wzrusza ramionami.

– Tyle o ile – odpowiada.

– Ja się nie mogę doczekać gimnazjum, wreszcie będą nam stawiać oceny – oświadczam. – Ciekawe, co będę miała z norweskiego.

– Musisz regularnie pracować nad matematyką – zwraca się tata do Halvora.

Najwyraźniej jego oceny nie są najlepsze, ale on się tym nie przejmuje. Tata pomagał mu tego lata z matmą, ale to niełatwa robota, a Halvor nie bardzo okazuje wdzięczność za pomoc.

Ciocia Liv wraca do nas z półmiskiem naleśników.

– Siadaj, Moniko, uspokój się – mówi Elise. Ale ja już trzymam naleśnika między palcami i kładę go sobie na talerzu.

Mama podnosi szklankę z wodą i pije. Trzmiele bzyczą w różanej rabatce, nogi Elise są szczupłe, zgrabne pod jej sukienką z kołnierzykiem, zapinaną na napy i sięgającą do połowy uda. Halvor ma na sobie obcięte dżinsy z jasnoniebieskimi frędzlami, jego nogi porastają długie czarne włosy. Mama smaruje naleśnika dżemem malinowym.

– Lepiej się czujesz? – pyta tata z dłonią na jej przedramieniu. Mama kiwa głową.

– Dobrze widzieć, że masz apetyt – ciągnie tata.

– No tak, chociaż zupy prawie nie ruszyłam – odpowiada mama. – Nie przepadam za tymi daniami z torebek.

Biorę sobie jeszcze jednego naleśnika, mama na mnie patrzy, bo muszę sięgnąć po dżem przez cały stół. Elise pyta tatę, czy wybierają się w ferie jesienne do domku wakacyjnego. Między moimi nogami pojawia się łepek Serdelka, odrywam kawałek naleśnika i mu go podaję, tata posyła mi surowe spojrzenie.

– Bo jeśli nie, to się zastanawiam, czy mogłabym pojechać tam z Randi – ciągnie Elise.

– Miałybyście być tam same? Palić w piecu i obsługiwać butlę gazową? – pyta tata.

– Chyba jesteśmy gotowe na taką odpowiedzialność – odpowiada Elise.

Halvor je, zawieszając wzrok w jakimś punkcie na lewo od swojego talerza. Spędził kiedyś u nas ferie zimowe, ciocia Liv pojechała wtedy z koleżanką do Bergen. Byliśmy na łyżwach z Anne Lovise, a on się przewrócił i uderzył w głowę, miał wstrząs mózgu. Siedział na kuchennym krześle w ocieplanych spodniach i wymiotował do wiadra, mama zadzwoniła do taty, żeby szybko wrócił z pracy i zawiózł Halvora do szpitala. Zaczęła obierać ziemniaki, czekając, aż tata przyjedzie, ciało Halvora coraz bardziej przechylało się na krześle. „Wszystko w porządku, Halvor?” – zapytała mama, skrobiąc ziemniaka obieraczką. Poprzedniego wieczora podsłuchałam, jak mówi do taty: „On tęskni do Liv, straszny z niego maminsynek”.

Ciocia Liv pyta Elise o szkołę pielęgniarską, a ona odpowiada, że skończyła już pierwszy rok, zostały jej jeszcze dwa lata.

– Robiłaś już zastrzyki?

– Tak się składa, że jeszcze nie – mówi Elise. – Ale mam nadzieję, że to się niedługo zmieni.

Opowiada o swoich koleżankach i kolegach, na roku mają tylko dwóch chłopaków, którym, rzecz jasna, poświęca się mnóstwo uwagi.

– A są chociaż przystojni? – pyta ciocia Liv. Elise marszczy czoło, uśmiecha się, kręci głową. Moje palce błyszczą od tłuszczu. Uda Halvora drżą.

– W każdym razie nie są w moim typie – odpowiada Elise.

Wstaję i pochylam się nad stołem, sięgając po półmisek z naleśnikami.

– Nie możesz poprosić, żeby ktoś ci go podał, Moniko? – mówi tata.

Ale ja już zdążyłam chwycić naleśnika kciukiem i palcem wskazującym, podnoszę go, przekładam na swój talerz i opadam z powrotem na krzesło.

– To właściwie dość niebezpieczne wsiadać na tego konia, na którym ja teraz jeżdżę u Cato – mówię, nakładając dżem.

– Ojej, boję się nawet o tym słuchać – wzdycha ciocia Liv. Tata na mnie nie patrzy, on też bierze sobie jeszcze jednego naleśnika, układa go ostrożnie, by zakrywał całą powierzchnię talerza. Chwytam Elise za ramię.

– Może się zastanawiasz, gdzie jest twoje zdjęcie? – pytam. – To z Randi?

– Jakie zdjęcie? – dziwi się Elise.

Halvor wbija wzrok w swój talerz umazany dżemem malinowym.

– No wiesz – mówię. – To, na którym jesteście ubrane w uniformy pielęgniarskie.

Halvor patrzy na mnie, jakby próbował mnie przebić wzrokiem na wylot, nigdy nie widziałam jeszcze w czyimś spojrzeniu takiej groźby i takiej nienawiści.

– A, to, kojarzę. No i co, gdzie ono jest? – pyta Elise.

Gdy byliśmy mali, Halvor rozpiął kiedyś na wysypisku rozporek i pokazał mi, co się może stać z tą częścią jego ciała, a ja byłam zafascynowana, chciałam to oglądać raz za razem, kolor, rozmiar, kierunek, fakt, że to rosło, o rany boskie.

– A nie, tak tylko pytam, bo może go szukałaś – zwracam się do Elise. Mam na twarzy uśmiech od ucha do ucha, zupełnie jakbym mówiła coś zabawnego, odgrywała jakieś przedstawienie, które ma zabawić pozostałych. Jestem jak klaun, mogłabym skakać na jednej nodze i się kręcić. Zwinięty w rulon naleśnik na talerzu taty został przekrojony, jego zawartość wygląda jak spirala, muszla ślimaka, lśni wilgocią i czerwienią malin. Tata trzyma widelec zupełnie bez ruchu. Nikt nie reaguje, aż w końcu odzywa się Halvor.

– Ja nie wiedziałem, że to Elise – oświadcza.

Tata nie rusza nawet swojego naleśnika, za to Elise pije wodę.

Po czym odstawia szklankę.

– Aha – mówię do Halvora. – I co, podoba ci się to zdjęcie? Bo mi tak. Uważam, że jest bardzo fajne. Rozumiem, że lubisz na nie sobie popatrzeć. Bo one mają na nim takie ładne uniformy, śliczne białe mundurki.

Przepełnia mnie dziwny strach, że robię coś, czego nie rozumiem, i że wszyscy inni rozumieją więcej niż ja. Słoneczne promienie sprawiają, że sosna wydaje się wręcz pomarańczowa, wyraźnie widać wszystkie nierówności i zagłębienia pnia.

– Mogłabyś przestać!? – pyta Halvor. – Odwal się, kurwa.

Tata odkłada widelec i na mnie patrzy. Nie na Halvora, który krzyczy i przeklina, ale na mnie.

– Moniko, czemu musisz być taka męcząca? – pyta Elise.

– Co? – niemal odkrzykuję. – O co ci chodzi?

Elise odwraca się do taty.

– To jak, możemy pojechać do domku? – pyta. – Jeśli wy się nie wybieracie? Będziemy oczywiście bardzo uważać i w ogóle. Po prostu mamy ochotę spędzić parę dni w górach.

Tata ma mnóstwo włosów po bokach głowy, ale jest prawie zupełnie łysy na czubku. Rosną mu tam nieliczne, lecz bardzo bujne kosmyki przypominające ogon konia, zaczesuje je sobie z jednego boku na drugi. Nie patrzy teraz na Elise, patrzy na mnie, nie mogę mrugać, moje oczy wyschną, zanim dam radę to zrobić, tata nabiera powietrza, żeby coś powiedzieć, ale wtedy odzywa się Elise:

– Będziemy zakręcać butlę z gazem po każdym użyciu.

Tata wreszcie odrywa ode mnie wzrok.

– Porozmawiamy o tym później – mówi do Elise.

Plamy słońca i cienia pełzną w tę i z powrotem po ścianie salonu. Suną, lekko podskakując. A później zrywa się wiatr i chwyta gałązki za oknem, wzór na ścianie się zamazuje i nastaje pełna jasność, potem ciemność, potem znów jasność, na koniec zaś wszystko ustawia się na powrót we wzór słońca i cienia, tak to właśnie jest i dzieje się to niezależnie od wszystkiego, życie potrafi zupełnie się odmienić w jednej chwili albo przejść kilka szybkich przemian w ciągu jednego dnia, ja na przykład zmieniam się cały czas i nigdy nie mogę być tą, którą byłam wcześniej. Siedzę zupełnie nieruchomo w zielonym fotelu i oddycham całkiem spokojnie, patrząc na liście, ich nieustanne drganie i podskoki. Jedyna nadzieja w tym, że nadal się będę zmieniać. Jestem bosa, mam strasznie brudne paznokcie u stóp.

Tata głaszcze w drzwiach Serdelka i mówi: „A kto jest ślicznym pieskiem, masz takie pieskie życie, co?”. Wołam Serdelka, ale on tylko odwraca łeb i na mnie zerka, a potem dalej tańczy wokół taty. Jestem teraz osobą, której nikt nie lubi i której nikt nie ufa. Mama i tata mijają mnie, nawet na mnie nie patrząc. Jakby mieli nadzieję, że to uczucie, które ogarnia ich na mój widok, minie, a do tego czasu zajmie się mną ktoś inny, albo że zajmę się sama sobą, na to pewnie stawiają. Nie poprosili nawet, żebym posprzątała ze stołu albo pozmywała. Ciocia Liv jest wobec mnie uprzejma, ale to jest taka smutna uprzejmość. Moje dłonie pachną koniem, wydzielają ziemistą, słodkawą woń, którą czuć, mimo że je myłam. Elise jest nieobecna i zajęta, pakuje się, niedługo wróci do Oslo i szkoły pielęgniarskiej, nie chcę, by wyjeżdżała.

Nikt nie reaguje, gdy do domu wraca Kristin, spóźniona, bo była u Andrégo. Usta ma czerwone i podrażnione. Stoi przy kuchennym blacie i je naleśniki z cukrem, bez zupy. Ostatnio usłyszałam przypadkiem, jak Kristin mówi do cioci Liv:

– Myślisz, że przestały mi rosnąć piersi?

– Jesteś bardzo szczupła – odpowiedziała ciocia. – Gdybyś trochę przytyła, to pewnie biust by ci się nieco powiększył. Ale teraz też wygląda pięknie.

Na półce stoi pięć albumów ze zdjęciami, w czwartym z kolei jestem niemowlakiem. Wszystko istniało już przed moim przyjściem na świat. Gra w szalone ósemki czy kierki. Pamiętam ten dźwięk karty uderzającej o kartę i stół – klaśnięcia, ciche stuki, nie chcę, żeby ludzie znikali, ale Elise już to zrobiła, a zaraz zniknie też Kristin.

Obie dostały okres jako trzynastolatki, mnie też to czeka w ciągu najbliższych miesięcy.

Przeglądam album numer pięć, Kristin je w tym czasie naleśniki. W albumie są cztery niemal identyczne zdjęcia babci trzymającej na rękach Benedikte. Babcia jest teraz w domu opieki, prawie nie wstaje z łóżka, a gdy ją odwiedzamy, to nas nie poznaje, raz pomyliła Elise z mamą. Dziadek zmarł, gdy mama miała piętnaście lat, reszta jej młodości była przez to naznaczona zupełnym mrokiem. Ciocia Liv, w dniu śmierci dziadka zaledwie siedmioletnia, wyszła z tego niemal bez szwanku, tak przynajmniej mawia mama. „No ale ciocia ma też radośniejsze usposobienie niż ja” – dodaje.

W dniu śmierci dziadka babcia miała trzydzieści siedem lat i już potem nie odnalazła na powrót miłości, tak twierdzi mama. Nikt nie mógł się mierzyć z dziadkiem, to był taki typ człowieka, którego kocha się na całe życie, po którym nie może już być nikogo. To takie smutne, myślałam. I: To musiała być naprawdę dziwna miłość, skoro ona non stop od niego uciekała.

W albumie jest też zdjęcie przedstawiające nas – to znaczy wszystkie trzy siostry – w dniu dziesiątych urodzin Kristin. Mam na nim sześć lat i zajmuję prawie cały pierwszy plan z pirackim kapeluszem na głowie, wściekłym grymasem i szeroko otwartymi oczami. Jestem trochę rozmazana, w ręku trzymam szklankę z pomarańczowym napojem gazowanym, i choć to raczej ziarniste zdjęcie, wydaje mi się, że widzę chlupotanie tego napoju. Elise i Kristin są na drugim planie i wyszły bardziej ostro, Elise już w tamtym momencie jest piękna, ma upięte włosy i czerwoną sukienkę, Kristin zaś – niebieską, otwiera właśnie prezent, zwiesza głowę na piersi i się uśmiecha. Elise ma tu tyle lat, ile ja teraz, ale myślę o niej jak o kimś niemal dorosłym. Na zdjęciu widać jeszcze wazon z kwiatami, prostą zasłonę w tle, ale nad wszystkim dominuje rozkrzyczana mała piratka.

Kristin powiedziała kiedyś: „Gdy byłaś mała, musieliśmy być cicho jak myszki, a gdy szłaś spać, chodziliśmy po domu na palcach, miałaś taki lekki sen, a jak się budziłaś, to byłaś zupełnie niemożliwa. Pamiętam, jak otwieraliśmy czipsy – tu zademonstrowała mi to, jak na zwolnionym filmie. – Wystarczyło cicho zaszeleścić, a ty już stałaś na schodach, jak furia”. Tylko czemu oni mieliby otwierać czipsy po tym, jak ja szłam spać?

Czasami jakieś moje słowa potrafią sprawić, że oczy taty się rozpromieniają, a on odwraca się z uśmiechem, nad którym nie umie zapanować, bo jestem najmłodsza i wygaduję takie dziwne rzeczy. Zdarzało mu się nazywać mnie księżniczką, której nikt nie może przegadać.

Nikogo nie żałuje się tak, jak Halvora, chociaż to ja jestem tą, której należy się współczucie. Gdy w wieku ośmiu lat leżałam w szpitalu z rozlanym wyrostkiem, wszyscy wchodzili po kolei do mojego pokoju i mówili: „Biedna. Biedactwo. Biedna Monika”. Chociaż wcale nie byłam wtedy taka biedna. W końcu przyszedł też tata, który zostawił nas przed wakacjami, zniknął na pięć tygodni, ale w końcu wrócił i powiedział: „Moja biedna córeczka”. Ale ja żałowałam wtedy Kristin, która była duża i zdrowa. Mama mówiła mi: „Moniko, musisz przestać narzekać na ten ból brzucha. Zupełnie zwariuję, jak zaraz nie przestaniesz”. Niosłam duży koc z samochodu na plażę, Kristin miała w rękach torbę chłodzącą z sokiem, chlebem, serem w tubce i krakersami, płakałam, a mama uniosła obie dłonie do skroni i powiedziała: „Nic nie mogę na to poradzić, Moniko. Przestań narzekać na ten brzuch. Przejdzie ci”. Ciocia Liv spędzała u nas tamtego lata mniej czasu niż zwykle, Halvor wyjechał na trzytygodniowe kolonie, a my w ogóle nigdzie się nie wybraliśmy na wakacje, i w pewnym sensie tęskniłam za ciocią Liv bardziej niż za tatą, bo było tyle wyraźnych oznak jej nieobecności: brakowało mi lodów w zamrażarce, klopsików nadzianych na szpikulce do szaszłyków, lemoniady z całą masą cukru i plasterkami cytryny. Dużo myślałam o Halvorze, który siedział na tych koloniach z mnóstwem obcych dzieci, nie bardzo sobie potrafiłam wyobrazić, by mu tam było dobrze, i w ogóle nie pojmowałam, jak ciocia Liv mogła go tam wysłać. Przez ten krótki czas, gdy ciocia była u nas tego lata, między nią a mamą panowała napięta atmosfera, słyszałam, kłóciły się na tarasie o to, że mama nie chce rozmawiać o wyjeździe taty. „Pomyśl o dzieciach, Else – mówiła ciocia Liv. – Jak myślisz, co się teraz dzieje w ich głowach? Jak mają zrozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje? Widzisz, w jakim stanie jest Monika, prawie nic nie je”. Mama też ochrzaniała ciocię, cicho przy tym płacząc. Mówiła: „Nie życzę sobie, byś o tym mówiła matce. Nie wolno ci”. Potem ciocia Liv wyjechała, a mnie coraz bardziej bolał brzuch.

Gdy obudziłam się w szpitalu po operacji, pokój był zalany światłem, na stoliku nocnym leżały winogrona, czekolada, chrupki serowe i czasopisma, słoneczne promienie padały na drzwiczki szafki, a mama zapytała głosem zduszonym od płaczu: „Masz na coś ochotę?”. Kiedy obudziłam się następnym razem, słonecznych plam już nie było, a tata siedział na krześle przy oknie – od tego momentu byłam przekonana, że teraz wszystko będzie dobrze. Nie było go przez ponad miesiąc i nikt nie wiedział, gdzie się podziewał, ale w momencie mojego przebudzenia tata siedział na krześle z błyszczących metalowych rurek, ja zaś zaczęłam mówić, o szpitalu, pielęgniarkach i o tym, jak to było wybudzić się z narkozy, że przebiła mi się dętka w kole od roweru i że jesienią znów pójdę do szkoły, powiedziałam, że moim ulubionym przedmiotem jest norweski, ale chyba mimo wszystko lepiej jest mieć wakacje. „Aj, boli mnie rana” – dodałam i zaczęłam płakać, a tata wstał i poszedł po pielęgniarkę albo lekarza.

Stoję na schodach i patrzę, jak tata wyładowuje z samochodu skrzynkę z napojami i wstawia ją do garażu, po czym zanosi do kuchni paczkę cukru, który jest potrzebny do dalszego wyrobu przetworów. Potem tata wraca i ładuje do bagażnika walizki cioci Liv, Halvora i Elise. Ciocia Liv ściska mnie na pożegnanie tak długo i mocno, w ogóle mnie nie wypuszcza, bije od niej silny zapach masła i perfum, które przywodzą mi na myśl tamten raz, gdy byłam mała i popłynęliśmy w podróż statkiem Holger Danske – angielskie czekoladki i zielony napój gazowany – ciocia ściska mnie tak mocno, jakby to była kara albo nauczka, nie puszczę cię, póki nie zaczniesz prosić o łaskę, nie puszczę, póki nie zrozumiesz, co zrobiłaś. Ale w końcu puszcza. Elise ma długą szyję, nieobecne spojrzenie i zapomina mnie przytulić. Jej czoło wydaje się takie duże pod ciasno splecionymi warkoczami, w ogóle nie wygląda teraz jak dorosła. Zastanawiam się, które z nich będzie siedzieć osobno, a kto usiądzie obok siebie, pewnie Halvor zajmie się swoimi komiksami z Kaczorem Donaldem, a ciocia Liv i Elise będą gadać przez całą drogę. O migrenie mamy, wszystkich zmartwieniach taty, o mnie. Mogłabym zadzwonić do Anne Lovise, powiedzieć jej: „Głupio się stało” albo: „To jakieś bzdury, nie będziemy się już nimi przejmować”, ale co było właściwie bzdurą, bo ona powiedziała przecież te wszystkie rzeczy i przemaszerowała przez szkolne podwórze, depcząc pola do gry w klasy, mogłyśmy być dwiema przyjaciółkami, które zawsze się wspierają. Ale do niej nie dzwonię. Anne Lovise powiedziała, że mama jest beznadziejną nauczycielką muzyki, że w ogóle nie powinna uczyć, że Gunnar jej mówił, jak mama kiedyś się rozpłakała na lekcji, bo dzieciaki zaczęły gadać i nikt jej nie słuchał.

Mogłabym zapytać Kristin, czy zagra ze mną w szachy albo w wista, ale ona odmówi.

Nikt mnie nie posłał do łóżka, więc kładę się sama. Słyszę, jak rodzice rozmawiają na dole. Czytam dalej Licz tylko szczęśliwe godziny.

Ojciec Stiny nie może odnowić umowy o dzierżawę, jest zdesperowany i pije cały wieczór, aż w końcu prawie traci przytomność i robi się siny na twarzy, a w nocy jego serce przestaje bić. Matka Stiny nie płacze na pogrzebie.

Jeśli Anne Lovise i ja nie zaczniemy się znów przyjaźnić, będę musiała zacząć swoje życie na nowo albo sama stawiać czoło wszystkiemu, co było moim życiem dotychczas, kiedy miałam siedem, dziewięć, jedenaście czy dwanaście lat. Nagły atak głodu na wysypisku śmieci, dzień, kiedy prawie utonęłam tuż przy brzegu. Szwedzka guma do żucia o smaku ananasa, litr nierozcieńczonego syropu zwymiotowany na pień drzewa, jego krwista barwa. Będę musiała sama wszystkiego bronić, jeśli to się okaże konieczne, albo się tego wyprzeć. Krzew rododendronu w rogu ogrodu i jego ciemne wilgotne zakamarki, będziemy coraz starsze i zaczniemy coraz więcej rozumieć, pojmiemy to wszystko, co nas łączyło, utracony sens, sens miotający się w przestrzeni, w której już nie ma nikogo.

Na dole dzwoni telefon, jest za piętnaście jedenasta, zostało mi mniej niż pół książki, leżę w łóżku, nie śpię, słyszę, jak tata podnosi słuchawkę.

– Cześć, Liv. A, tak. Dobrze. Świetnie to słyszeć.

Kiedyś będę należeć do innego czasu, wyprowadzę się daleko stąd. Zostawię wszystko, co istnieje, gdzieś za sobą, może nawet nie będę chciała przyjeżdżać w odwiedziny.

– Podróż minęła dobrze? – pyta tata. – Zawsze jesteście tu mile widziani.

Słyszę zraszacz za oknem, szmer wody przywodzi na myśl koniki polne.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Miałam tak wiele to siedemdziesiąta trzecia książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh

Ostatni dzień na Ziemi – David Vann

Szczegóły – Ia Genberg

Fuga – Lauren Groff