Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miasto na Skale jest najpiękniejszym miejscem na Ziemi, szczycącym się bogatą, wielowiekową kulturą i unikatowym, zapierającym dech w piersiach położeniem. W ramach uniwersyteckiego grantu Sandra Sarau przyjeżdża do tego miejsca, by napisać reportaż o Mieście na Skale. Już na początku pobytu okazuje się jednak, że jej projekt staje pod znakiem zapytania, gdyż na skutek światowego kataklizmu ląd zaczyna tonąć. Miastu na Skale, ze względu na jego położenie, udaje się uniknąć powodzi i tajfunów, co czyni je jedynym bezpiecznym miejscem, odciętym od reszty świata i jego tragedii. Wydarzenia, które dzieją się w fikcyjnym mieście, w nieokreślonej przyszłości, mogłyby w zasadzie dziać się dzisiaj, dlatego „Miasto na Skale” Aleksandry Ewy Furtak jest powieścią „prawie futurystyczną”.
„Mieszkają w pustce. I w splendorze aranżując swoją codzienność, z dumą zamykają za sobą drzwi swoich przepastnych mieszkań w Mieście na Skale. Nie krzyczą. Nie trzaskają. Suną wyniośle i wspaniale jak okręty wpływające do portu. Skoncentrowani wyłącznie na swoim życiu wewnętrznym i nienagannym wizerunku, nie ulegają publicznym wzburzeniom. Dlatego nie wstrząsnęła posadami Miasta na Skale wieść, że ląd tonie”.
Charakteru aktualności dodaje „Miastu na Skale” żywa narracja, prowadzona w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym, naśladująca stylistykę reportażu i strumienia świadomości. Jest to w dużej mierze dialog bohaterki z samą sobą, która odcięta od wszystkiego, co znała usiłuje uporać się z sytuacją bez wyjścia. Kryzys klimatyczny jest dla Aleksandry Ewy Furtak w zasadzie tylko pretekstem do opowieści o kryzysie ogólnoludzkim, o zanikaniu więzów, zrozumienia, współczucia, o samotności w cywilizacji i cierpieniu wśród wszystkiego, co najlepsze.
„Ci turyści jednak jakoś bardzo pasują do Miasta na Skale. Do takiej dekadenckiej imprezy z rozmachem. W pełnym kultury miejscu, z tradycją w tle, z jakimś tam szacunkiem dla piękna, ale przede wszystkim głośnej, tłumnej, lepszej od innych. Nie mają perspektywy, ja mam, siedząc wyżej od nich. Nie dostrzegają tego, że za tym urokliwie zaaranżowanym tarasem rozciągają się w mroku skały i morze. Tylko skały i morze, tylko tyle, ile w swojej surowości dała nam matka natura. Nie ma żadnych dróg, żadnych mostów, żadnej stworzonej przez człowieka infrastruktury łączącej ze sobą ludzi”.
W metaforyczny sposób „Miasto na Skale” obrazuje wiele współczesnych lęków i problemów cywilizacji. Jest w pewnym sensie aktualną wersją „Czekając na Godota”, który ma przyjść i te problemy rozwiązać i który zachowuje się podobnie jak u Becketta. Nie jest to jednak powieść pesymistyczna, kończy się propozycją rozwiązania, które, choć bardzo konkretne, może być przez każdego odczytywane na swój własny sposób. Uniwersalność i metaforyka „Miasta na Skale” czynią z tej powieści lekturę dla każdego, w której każdy odnaleźć może swoje myśli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksandra Ewa Furtak
Miasto na Skale
Spadł deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony.
/ Mt 7, 25 /
Fundacja FARKA
Wrocław 2021
Korekta
Kinga Dolczewska
www.korektorowo.pl
Projekt okładki
Aleksandra Ewa Furtak
Skład i łamanie
Katarzyna Chmielecka
Wydanie pierwsze
© Copyright by Aleksandra Ewa Furtak
Wydawca
Fundacja Kultury, Reportażu, Aktywizacji i Integracji Społecznej FARKA
www.farka.com.pl
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-946270-3-4
„Mieszkają w pustce. I w splendorze aranżując swoją codzienność, z dumą zamykają za sobą drzwi swoich przepastnych mieszkań w Mieście na Skale. Nie krzyczą. Nie trzaskają. Suną wyniośle i wspaniale jak okręty wpływające do portu. Skoncentrowani wyłącznie na swoim życiu wewnętrznym i nienagannym wizerunku, nie ulegają publicznym wzburzeniom. Dlatego nie wstrząsnęła posadami Miasta na Skale wieść, że ląd tonie”.
Taki mam początek. Nie wiem, czy kontynuować, bo w zaistniałej sytuacji chyba muszę przerwać ten projekt. A może powinnam zostać i ująć go z innej perspektywy, właśnie tego tonącego lądu? Jak w Mieście na Skale komentują tę tragedię, co robią, czy i jak pomagają? Napisz, proszę, co mam robić i ewentualnie jak się stąd wydostać.
Pozdrawiam
Sandra Sarau
Co robić? Wstaję od biurka. Czy już zacząć się pakować? Raczej nie będą chcieli, żebym tu została. To kłopotliwe. Otwieram szafę, kalkulując, jak długo zajmie mi pakowanie. Finansować tak mało istotny projekt w zaistniałych okolicznościach? No chyba, że będą chcieli nadać mu charakter bieżących wydarzeń, „relacji z frontu”. Raczej nie o to w nim chodziło, ale czy ktoś w ogóle będzie rozliczał ten grant? Jakie to ma teraz znaczenie? I komu co relacjonować? Idziemy na dno kolektywnie i ostatecznie. Ja póki co nie idę, czekam na twój znak, jakieś wskazówki, jak to zrobić, jak zabrać się z resztą ofiar naszej autorskiej zagłady. Nigdy tego nie robiłam, potrzebuję instrukcji. Siadam na łóżku i z oddali patrzę na ekran laptopa stojącego na biurku. Liczę, że ty w tym samym czasie robisz to samo, że za chwilę zobaczę komunikat „pobrano 1 wiadomość”.
Upał spowalnia ruchy i przepływ myśli. Tworzy jakąś dziwną, dźwiękoszczelną izolację. Nie słychać tragedii. W ogóle nic nie słychać. Na ósmym piętrze największego w tym mieście akademika jest przeraźliwie cicho.
No, co ci tak długo zajmuje? Podchodzę do biurka i odświeżam skrzynkę. „Brak nowych wiadomości”.
Że też zawsze wszystko, na czym mi zależy, bierze w łeb. Może z tego, co zebrałam, co widziałam, da się coś napisać? Ale pewnie nie będzie to tak dobre, jak mogłoby być. Tyle planów, przygotowań i wszystko kończy się w kilkanaście dni. Nikt się nie spodziewał. Podchodzę do okna i wpatruję się w jasnoniebieską toń morza rozlewającego się po horyzont. Okno się nie otwiera, nie ma klamek, bo jest klimatyzacja. Chciałam tu jeszcze tyle zobaczyć. Ale to chyba niestosowny żal, zważywszy na dziejącą się tragedię ludzkości. Trudno uwierzyć, jak to możliwe, że to przecudne, leniwie spokojne morze gdzieś tam morduje ludzi. Kładę dłonie na szybie. Jest chłodna pomimo tego, że na zewnątrz jest prawie czterdzieści stopni Celsjusza. Czuję się tu jak w bezpiecznej twierdzy, która chroni mnie przed upałem, przed utonięciem, przed krzykami cierpiących. Wiem, że to ostatnie chwile, że zaraz, jak tylko odpiszesz, będę musiała ją opuścić. Taka chwila melancholii przed odejściem. Wybacz mi ją. Mój kolejny rozdział o stracie. Ale czy moje straty coś znaczą wobec strat tych wszystkich ludzi? Znowu jestem egoistyczna, melancholia jest egoistyczna, wpatrywanie się w idylliczny pejzaż jest egoistyczne w sytuacji, gdy jest to ostatni taki pejzaż na świecie. Ale przecież nie mam pretensji, nie kłócę się, nie walczę. Rozstaję się z nim, godzę z losem, wracam… Jak tylko powiesz mi jak.
Podchodzę do komputera, odświeżam skrzynkę, brak nowych wiadomości. Może to wszystko jest już teraz strasznie skomplikowane, lotniska inaczej funkcjonują, potrzebne są jakieś specjalne dokumenty i opisanie tego wszystkiego zajmuje czas. Wiem, jaki jesteś pedantyczny. Mail może prędko nie nadejdzie. Może powinnam w międzyczasie rozejrzeć się za wskazówkami tutaj. To jest przecież akademik, kampus uniwersytecki zamieszkany przez mnóstwo studentów spoza Miasta. Oni pewnie też chcą wracać, władze uczelni powinny wydać jakiś komunikat, jak to zrobić. Na pewno to zrobiły, dlaczego nic do mnie nie dotarło? Czuję, że zaczyna we mnie wzbierać panika z powodu tego, że coś przegapiłam. Ta cisza i spokój nie są normalne, ludzie na pewno już wszystko wiedzą, wyjeżdżają, a ja tkwię tu jak idiotka. Zostawią mnie, bo przecież nikt nie będzie o mnie pamiętał.
W pośpiechu wkładam buty, nie wiążę ich nawet, upycham sznurówki pod stopy i wybiegam na korytarz. Pokonanie ośmiu pięter schodami trochę osłabia mój impet, ale wzmaga panikę. Bez dwóch zdań jestem w sytuacji zagrożenia i jestem w niej zupełnie sama, w obcym miejscu, nie wiedząc, co robić, jak się zachować, jak przetrwać i pomóc przetrwać innym. Ktoś musi przecież zarządzać tą katastrofą i wydawać jakieś polecenia, a ja powinnam już je znać. Przecież ta tragedia nie rozpoczęła się przed chwilą. Z pewnością jestem przeraźliwie spóźniona. Głupia egoistka, myślałam o swoim reportażu zamiast o ratunku. Zostawią mnie tutaj, bo nie zdążę. Na jakiś transport. Bo nie wpiszę się na czas do jakiegoś rejestru. Bo nie znajdę lotniska, z którego będą mogli mnie zabrać. Kto może to wiedzieć? Dokąd iść? Kogo szukać? Liczę, że w holu będą jakieś ogłoszenia.
Jest pełno ludzi. Jak zwykle. Rozłożonych na pufach w pozycjach karykatur rzymskich herosów i branek. Atakujących automaty z batonami. Niosących kawę, pijących kawę, rozlewających kawę. Rozmawiających, wrzeszczących i chichoczących, przemieszczających się w różnych kierunkach bez żadnej prawidłowości.
Portier, jak co dzień, oparty o ladę zagaduje przypadkowe osoby, które zatrzymały się na chwilę w pobliżu jego miejsca pracy i z zapałem czegoś szuka, albo coś naprawia, w swoim telefonie komórkowym. Udaje zajętego, ważnego funkcjonariusza na wysokim stanowisku. Z powagą i czujnością co chwilę przenosi wzrok z telefonu na swojego rozmówcę, przy okazji „omiatając spojrzeniem” cały hol, by zademonstrować wykonywanie obowiązków służbowych i ewentualnie wypatrzyć w oddali kolejnego potencjalnego rozmówcę.
Na tablicy ogłoszeń koło portierni nie znajduję nic ważnego. Tania pizza z dowozem, koncert punkowej kapeli, praca w kinie, łatwe spłaty kredytów studenckich i jeszcze z tuzin podobnych bzdur. Żadnych zarządzeń. Rozglądam się dookoła, licząc, że może wyeksponowali je w jakimś bardziej nobliwym miejscu, na specjalnej tablicy albo w specjalnie na tę okoliczność zorganizowanym punkcie informacyjnym. Portier spogląda na mnie, jakby chciał rozpocząć rozmowę. Co mi szkodzi?
− Przepraszam, czy są jakieś zarządzenia w związku z tragedią? – pytam.
− Z tragedią? – Patrzy na mnie zdziwiony, z lekka unosząc wzrok znad swojego telefonu.
− W związku z powodzią – precyzuję coś, co wydaje mi się oczywiste.
− A, tak, bez przerwy to pokazują. – Ruchem głowy wskazuje telewizory zamieszczone w holu, wysoko, nad głowami. Mimo woli spoglądam na nie.
− Ale co ze studentami, co mają robić? Są jakieś ogłoszenia?
− Studenci? Nieee… – odpowiada niepewnie, jakby zastanawiał się, czy może jest coś, o czym miał pamiętać w związku z tą sprawą. – Przecież to nas nie dotyczy – kończy z pobłażliwym uśmiechem, jakby zadowolony z siebie, że znalazł dowód na to, że o niczym nie zapomniał.
„Nie dotyczy” – powtarzam w myślach i odwracam się do niego plecami, idąc leniwym krokiem w stronę jednego z tych telewizorów, które emitują „bez przerwy” relacje z zalanego lądu. Bez dźwięku, żeby nie zakłócać ważnych studenckich konwersacji. Może ich to nie dotyczy, ja mam tam dom. Na czerwonych i czarnych paskach u dołu ekranu cyrkulacyjnie pojawiają się dane i statystyki. „1/5 stałego lądu pod wodą”, „dziesiątki tysięcy zaginionych, co utrudnia oszacowanie liczby ofiar”, „bohaterscy wolontariusze wspierają wojsko w walce z żywiołem”. Reporter relacjonuje, jak ludzie w chaosie z jakimiś nieporęcznymi tobołkami na plecach tłoczą się w łodziach. Ewakuują ich coraz wyżej, tam, gdzie woda jeszcze nie dotarła. Są przerażeni, zmęczeni, płaczą. Eksperci zapowiadają kolejne fale, które zatopią następne miasta. Rządy budują w górach prowizoryczne osiedla. Wojsko pomaga w ewakuacji fabryk.
Straszne, ale trudno to nazwać kataklizmem, bo przecież wszyscy wiedzieli, że to kiedyś się stanie. Po dekadach szczytów klimatycznych, debat, kampanii, statystyk, prognoz nikt nie powinien być zaskoczony. Wszyscy byli świetnie poinformowani o zagrożeniu, a ci na wysokich stanowiskach być może dysponowali nawet szczegółowym terminarzem tego, kiedy to nastąpi. „Prognozy specjalistów się sprawdziły” – to nawet nie jest dobry tytuł newsa. Stało się dokładnie to, co ludzie przewidzieli. Hurra, triumf ludzkiego umysłu! Dlaczego ta rozpacz? Widać ludzkość bardziej niż w swój umysł wierzy w boski cud, który na pewno ochroni ją przed zagładą, do której sama nieuchronnie, z własnej woli zmierza. Ktoś mógł temu zapobiec. Prawdopodobnie każdy. A teraz uratować wszystkich może naprawdę niewielu.
W każdym razie tych ludzi tutaj to nie obchodzi. Nie mam czego szukać, nic nie znajdę. Trudno oczekiwać, by ktoś się przejął czymś, co go „nie dotyczy”. Dziwi mnie tylko to powszechne przekonanie, że nie dotyczy to ich wszystkich, zbiorowo. Przecież są tu studenci spoza Miasta, przecież nawet ci miejscowi mają tam rodziny. Ta solidarność w odcięciu się od tragedii jest dla mnie co najmniej niezrozumiała, tak jakby każdy po znalezieniu się na terenie Miasta wchodził do jakiejś osobliwej krainy Czegoś Zupełnie Innego, jakby stawał się Zupełnie Innym Człowiekiem, o zgrozo, lepszym od innych, odciętym od reszty świata i problemów reszty ludzkości.
Ci ludzie nawet nie patrzą na te przerażające newsy w telewizji. Żartują, flirtują i zatapiają się w samotności w wirtualny świat swoich urządzeń mobilnych. A właśnie, telefon. Zostawiłam go w pokoju, a przecież profesor mógł dzwonić, w takich sytuacjach raczej nie pisze się maili, głupia. No, ale w sumie nie byłam jeszcze nigdy w takiej sytuacji, prawdopodobnie nikt nie był, więc chyba mogę sobie wybaczyć, że zachowuję się głupio? Byleby tylko nie stało się to regułą.
Pospiesznie wracam do pokoju, schodami, na ósme piętro. Tracę oddech na piątym, ale staram się nie zwalniać kroku. Czemu nie jadę windą? By nadać akcji dramaturgii? Zdyszana otwieram drzwi do pokoju. Telefon leży na łóżku. Sprawdzam. Żadnych połączeń. Ale wyświetla się ikonka jednej nieprzeczytanej wiadomości. Z sercem walącym ze zmęczenia i niepewności – otwieram. Niezapisany numer. „Droga Pani Sandro. Liczę, że pamięta Pani o naszym dzisiejszym spotkaniu. Czekam na Panią. Ale spotkajmy się pół godziny później. Mam niecierpiącą zwłoki wizytę u manicurzystki. Zapraszam na 13.30. Do zobaczenia. Viktoria Moritz”.
Viktoria Moritz, tego się nie spodziewałam. Zupełnie zapomniałam, ale że też ona w takich warunkach chce się spotykać? Że chce robić paznokcie? 13.30. To za dwie godziny. Gdzie ona właściwie mieszka? Rzucam telefon na łóżko. Podnoszę z podłogi torbę i zaczynam szukać w niej zeszytu z notatkami. Gdzieś na pewno miałam zapisany jej adres. Jest. Rozbudzam z uśpienia komputer, by sprawdzić na mapie, jak tam dojechać. Pojawia się niezamknięta karta ze skrzynką mailową. Żadnych nowych wiadomości. Dla pewności jeszcze odświeżam. Profesor nie odpisał. A co, jeśli odpisze, gdy będę u Viktorii? Może powinnam to odwołać? Definitywnie zamknąć projekt. Spakować się i wyjechać. Tu nie ma nad czym gdybać, dokładnie wiem, że to właśnie powinnam zrobić, ale to nie ja decyduję. Rzecz w tym, że nie ja. Bez przekonania otwieram nową kartę przeglądarki i wpisuję w pasek wyszukiwania „Miasto na Skale mapa”.
Jaką to ja miałam koncepcję rozmowy? Usiłuję sobie przypomnieć, jadąc kolejką. Viktoria mieszka w najwyżej położonej dzielnicy Miasta na Skale, dzielnicy przepięknych willi bogaczy, wybudowanych na stromych szczytach. Dzielnica ta, nie wiem, czy oficjalnie czy żargonowo, jest nazywana Wysokimi Skałami, co dosłownie określa jej charakter. Nie prowadzi tam żadna droga, nie ma ulic, jedynie ścieżka dla amatorów górskich wspinaczek. Bogacze dolatują tam helikopterami, a zwykli śmiertelnicy dojeżdżają kolejką linową. Widok jest bajeczny. Widać całe miasto, skalne ogrody i morze. Bezkres wody dookoła, po horyzont z każdej strony. Wręcz nierealnie spokojnej, usypiającej i mieniącej się odblaskami z promieni słońca. Pomimo wysokości w ogóle nie czuć wiatru. Jest gorąco, duszno, udziela się senny klimat sjesty. Nie mogę zebrać myśli, przez ten upał, przez tę niepewność, może przez to przekonanie, że w tym właśnie czasie powinnam robić coś zupełnie innego.
Czy ona ma na sobie szlafrok? Tak, to musi być Viktoria. W oddali w ogrodzie widzę jakąś kobietę, która energicznie macha do mnie i nawołuje. Trudno jej nie zauważyć, bo jest ubrana w rzucającą się w oczy karmazynową szatę, coś bardzo zwiewnego, długiego do ziemi, zdaje się, że niestosownego do noszenia poza sypialnią. To na pewno Viktoria albo jakaś wariatka, która wzywa pomocy. Nieśmiało odmachuję – tak, żeby nie wyjść na chamkę, gdyby to faktycznie była Viktoria, ale jednocześnie by móc temu zaprzeczyć w przypadku, gdyby okazało się, że jest to zupełnie inna osoba. Myślę sobie, że może dopiero wstała z łóżka, stąd ten strój. W tak wytwornej dzielnicy pewnie nie ma po co wychodzić z pościeli przed południem. Ale przecież robiła wcześniej te paznokcie, choć być może dla manicurzystki nie trzeba się stroić. Im bliżej podchodzę, tym większą mam pewność, że to Viktoria, numer domu się zgadza. Ona wygląda znacznie młodziej, spodziewałam się babci, a nie nimfy z rozwianymi włosami. To pewnie one, długie do ramion, kruczoczarne, tak niespotykane u sześćdziesięciolatki, dodają jej młodości, no i te tiule do ziemi. Gdy jestem tuż przy bramie, ona rozkłada ramiona w szerokim, teatralnym geście powitania i odsuwa nieco głowę do tyłu, tak jakby potrzebowała perspektywy, by zobaczyć mnie w pełnej krasie. Zastyga na dłuższą chwilę w takiej pozie i już nie wiem, czy jest to faktycznie powitanie czy prezentacja jej kreacji. Gdyby to była koszula nocna, to chyba tak by w niej nie paradowała przed domem, a może to jakaś ekstrawagancka suknia, jak na ekstrawagancką arystokratkę przystało, słynne dzieło słynnego projektanta, które powinnam rozpoznać z daleka, stąd te popisy. Jestem zmieszana, nie wiem, co tu robię, czego ona ode mnie chce i po co właściwie ja chciałam się z nią spotkać.
Wprowadza mnie do salonu, po czym sama znika gdzieś w nieznanych mi pomieszczeniach jej olbrzymiej willi. Ten salon to kolejne zjawisko, mam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie i przestrzeni na hollywoodzki plan filmowy z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Myślę, że Wielki Gatsby mógłby tak mieszkać. Wszystko wręcz krzyczy tu o tym, że oto znajduję się w domu osoby o niezwykłych koneksjach, interesującym majątku i szlachetnym rodowodzie. Ściany są udekorowane ogromną liczbą zdjęć, przywieszonych równo i ciasno niczym kafelki w łazience. Są to głównie portrety albo zdjęcia grupowe zrobione w scenerii drogich hoteli, sal widowiskowych, w przepięknych plenerach, chyba Miasta na Skale. Na niektórych fotografiach rozpoznaję Viktorię, młodziutką, piękną, wytworną, ale nie wiem, kim są pozostali ludzie, wyglądają jak ważne osoby, jacyś celebryci, artyści, może politycy, tak przypuszczam, bo nie kojarzę nikogo. Splendor salonu objawia się też w imponującej ilości trofeów, którymi zastawiono zwaliste meble, są wśród nich jakieś nagrody, podziękowania, odznaczenia, głównie za „aktorstwo”, „twórczość” i „dorobek artystyczny”. Dziwne, że nie znam żadnej z tych nagród. Boję się ich dotknąć, by dokładnie obejrzeć, boję się do czegokolwiek zbliżyć, że zbezczeszczę, że włączę alarm, że narażę się na horrendalne rekompensaty za zniszczenia. Fikuśne zasłony, tapicerka w pałacowym stylu, mnóstwo kryształu i srebra dopełniają tę scenografię. Dosłownie, jakby to wszystko było nieprawdziwe. Może to tylko tektura, drewno i szkło, ale lśni niezwykle. Nie wiem, czy mogę usiąść, czy te meble nie mają rangi eksponatów, czy nie połamią się pod ciężarem mojego ciała.
W salonie jest jedno olbrzymie okno, właściwie cała jedna ściana jest zupełnie przeszklona, dzięki temu wnętrze jest wypełnione naturalnym światłem. To powinno też czynić z salonu swego rodzaju szklarnię, ale nie jest tu gorąco. Musi to być zasługa jakiejś ukrytej klimatyzacji. Podchodzę do tej szklanej ściany, zwabiona imponującym widokiem. Wchodzi się tam po stopniu, niczym na scenę, której tło stanowi panorama Miasta na Skale. Ta najsłynniejsza na świecie, znana z filmów, przewodników turystycznych, encyklopedii. Tak zwane Stare Miasto – malownicze domki wkomponowane w dzikość przyrody, między skalistymi pagórkami obrośniętymi równo niezwykle intensywną zielenią i polnymi kwiatami, nad klifami, które swoją monumentalnością zapierają dech w piersiach. Ten widok, choć zastygły w bezruchu, jest jak dobry film akcji – nie można oderwać od niego wzroku, takie realne dzieło sztuki w 3D, do którego można wejść i stać się jego częścią. Dzieli mnie od tego tylko ta szyba. Piękno krajobrazu jest tak niezwykłe, że niemal hipnotyzuje, patrzy się na nie i zapomina o wszystkim. Właśnie taką zahipnotyzowaną, wpatrzoną w przestrzeń zastaje mnie Viktoria, gdy wchodzi do salonu. Rozpoczyna rozmowę, czym brutalnie wyrywa mnie ze stanu kontemplacji piękna. Odwracam się w jej stronę prawie przestraszona.
– Z niecierpliwością czekałam na to spotkanie – mówi i znów powolnym gestem rozkłada ramiona niczym w tańcu. Moje powściągliwe „dziękuję za zaproszenie” wypada przy tej ekspresji słabo. Upięła pasma włosów w dwa romantyczne warkocze związane razem z tyłu głowy, okalające resztę rozpuszczonych włosów. Zwracam uwagę na paznokcie, jakiś perłowy odcień.
– Tak, wszyscy zachwycają się tym widokiem – dodaje. – O zachodzie słońca jest jeszcze bardziej spektakularny, epicki, złowieszczy nieco, jeśli czerwone światło odbija się od tych skał. No, ale proszę, Sandro, usiądź, nie będziemy przecież tak na baczność kontemplować walorów natury.
Kolejnym szerokim gestem wskazuje mi miejsce na olbrzymiej sofie, mającej formę narożnika, ustawionej tak, że można z niej, nawet półleżąc, oglądać widok za oknem. Myślę o swojej koncepcji rozmowy, której nie mam i dochodzę do wniosku, że może lepiej przeznaczyć ten czas, który ona mi poświęca, nie na nieokreślone pogawędki, a na próbę pozyskania informacji, które są teraz dla mnie najistotniejsze. Viktoria Moritz jest wpływową osobą, podejrzewam, że może mieć wiadomości z pierwszej ręki, dotyczące możliwości zorganizowania mojego powrotu do domu. Zaczynam od razu, nim ona ze swojej inicjatywy rozwinie jakiś wątek.
– Właściwie to zastanawiałam się, czy to spotkanie ma jeszcze sens – mówię nieśmiało, równie nieśmiało siadając na brzeżku sofy.
– Jak to? – pyta zdumiona.
– W obecnej sytuacji będę musiała chyba zakończyć swój projekt.
– Kto ci to powiedział?!
– Nikt, pan profesor jeszcze nie odpisał.
– Robert na pewno nie popsuje ci, dziecko, pracy na tak zaawansowanym poziomie. Pracy tak istotnej dla naszej społeczności, przyszłych pokoleń, kulturowego dziedzictwa – zapewnia mnie, nalewając z kryształowej karafki do kryształowych kielichów jakiejś przezroczystej cieczy, chyba wody.
– Jednak w obliczu takiej tragedii są na pewno inne priorytety – mówię, odbierając jeden z kielichów, który ona mi podaje. Wącham. Woda z cytryną.
– A czy ty widzisz tutaj tragedię? – pyta, rozkładając ramiona, znowu trochę zbyt teatralnie.
Nic nie odpowiadam. Już nie wiem, czy to jest prawdziwa rozmowa czy scena z jakiejś sztuki i powinnam wcielić się w jakąś rolę. Ale mam wrażenie, że jest za późno na to, by zadawać sobie takie pytania, zupełnie jakbym przyszła na próbę generalną bez znajomości scenariusza. A ona zna go bardzo dobrze, od razu widać, że doskonale zaplanowała sobie to spotkanie i dokładnie wie, co chce powiedzieć. Rodzaj bohatera – celebryta. Trudny do rozpracowania, bo powierzchowny, nieszczery, wykreowany, silny osobowościowo. Żeby wydobyć z niego prawdę, należy godzinami rozmawiać, przejąć rolę prowadzącego rozmowę i tak długo manewrować po nieoczywistych tematach, aż bohater straci czujność, a wraz z nią swoją maskę i opracowany wcześniej scenariusz wypowiedzi. Czuję, że nie dam rady tego zrobić, że właśnie tracę świetną szansę, bo się nie przygotowałam.
– Uważa pani, że was tutaj nie obchodzi tragedia tych wszystkich ludzi z lądu, że Miasto na Skale nie powinno jakoś pomóc? – wypowiadam jedyne pytanie, jakie mam w głowie.
– Ależ owszem, i pomaga. Codziennie dostarczamy przecież pomoc potrzebującym. Wszystkie helikoptery są zaangażowane w to przedsięwzięcie. Doprawdy, ludzie nie wychodzą tu z domów, bo nie mieliby czym wrócić. Wszyscy moi sąsiedzi są w ten sposób uziemieni.
– A te helikoptery zabierają ludzi?
– Nie, to jest niemożliwe. Tam, gdzie pomoc jest najbardziej potrzebna i gdzie mogą dolecieć, nie ma warunków do lądowania. Zrzucają paczki z produktami pierwszej potrzeby, suchym prowiantem, kocami, lekami, książeczkami dla dzieci.
– Książeczkami?
– Ci ludzie przecież wszystko stracili, a musimy myśleć perspektywicznie. Bez kontaktu z kulturą jakie pokolenie wychowamy? Dzikusów. Powrót do barbarzyństwa! I cała historia cywilizacji pójdzie na marne. My możemy ją ocalić. Na razie dysponujemy skromnymi środkami, ale wierzę, że mają one fundamentalne znaczenie. Ty możesz zrobić więcej. Twój projekt, okazuje się, wstrzelił się w sytuację, nabrał jeszcze większego znaczenia. Masz szansę opisać i udokumentować dziedzictwo wysoko rozwiniętej kultury, jednej z najwspanialszych, jeśli nie najwspanialszej, z myślą o tych wszystkich narodach, które potraciły własne. Nasze dziedzictwo jest przecież ogólnoludzkie, jest ważne dla tych ludzi. Jestem przekonana, że profesor Reed nie dość, że nie każe ci przerwać tego projektu, to jeszcze znajdzie na niego dodatkowe środki. Ale wiesz, że przez to wzrosną oczekiwania, to już nie jest twój reportaż, a świadectwo dla wszystkich pokoleń. Dokumentacja, która pomoże przetrwać po zagładzie ludzkiej tożsamości.
Może mi schlebia, a może przesadza. Nie mogę nadążyć za tokiem jej myśli, nie mogę się wtrącić, nie mogę zaprzeczyć. Jest w scenicznym transie, jakby dawała popis, prezentując wyćwiczony monolog. Czy w ogóle przewidziała jakieś kwestie dla mnie? Zaczynam wątpić, gdy ona przechodzi do opowieści o swojej rodzinie. Nieważne, o co zapytam, ona zna na pamięć kolejność swoich wypowiedzi. Dzieje się to, czego się obawiałam – opowiada mi to, co sama chce powiedzieć, co sobie wcześniej przećwiczyła, pewnie przed lustrem, w swojej kryształowej łazience. Jakaż to musi być luksusowa komnata, zaczynam ją sobie wyobrażać, z wanną wielkości jacuzzi na środku, ze złotymi kranami, mauretańskimi kafelkami, przepięknymi świecznikami i oknem, przez które przy kąpieli można wpatrywać się w drogę mleczną.
Nie słuchałam, nie wiem, o jak odległym czasie ona mówi, w każdym razie kiedyś Miasto na Skale nie miało jeszcze przemysłu ani połączeń lotniczych i było wtedy prawdziwą „Arkadią” (dokładnie takiego słowa użyła, trzykrotnie w jednym zdaniu). Główne dochody ludności, nielicznej przez całe epoki, przynosiły kwiaty i poezja. Ogromną część miasta pokrywały olbrzymie ogrody, które eksportowały swoje rośliny do najdalszych zakątków globu, na dwory królewskie, wystawy światowe, a także do placówek naukowych zajmujących się botaniką i kosmetologią. W salonach arystokratów i mieszczan, bankierów, robotników, inteligencji, dosłownie na całym świecie czuć było woń tutejszego kwiecia. Ojciec Viktorii i jej dziadek, i cała seria pradziadków miała taki ogród. Ona sama spędziła dzieciństwo zupełnie jak z bajki, biegając boso pośród fiołków i między forsycjami, kąpiąc się w płatkach róż niemal codziennie. Potem, niestety, znaczną część tych ogrodów zniszczono, gdy odkryto w skałach złoża kamieni szlachetnych. Pojawił się przemysł i całe rzesze robotników najemnych, niewrażliwych na piękno flory. Przyjeżdżali tu początkowo sami, na okres kontraktów, ale z czasem zaczęli sprowadzać się z całymi rodzinami, pobudowali tanie osiedla przy portach i miasto zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Zniknęły ogrody, ale pojawiło się bogactwo. Jedni płakali za tym, co bezpowrotnie odeszło, inni świetnie odnaleźli się w „Nowej Arkadii”.Niektórzy byli wręcz zdruzgotani, inni, jak przodkowie Viktorii, potrafili z tej zmiany losu skorzystać i zainwestować, i w szmaragdy, i w plantację róż, tak poetycko łącząc piękno przyrody z pięknem złóż naturalnych. A do tego jeszcze poezja, przecież o niej nie można zapomnieć.
Mówi z takim przejęciem i impetem, że nawet nie mam jak wejść jej w słowo. Już teraz jestem pewna, że nie mam żadnej roli w jej przedstawieniu. I że to nawet nie jest sztuka, tylko jej popisowy monolog. Ja niczym się tutaj nie popiszę, nie mam w głowie nawet żadnego pytania. Dobry reportażysta zawsze ma. Nie potrafię wykrzesać z siebie zainteresowania, choć siedzi przede mną sławna Viktoria Moritz. Na podstawie jej opowieści mogłabym napisać ze trzy książki, zawsze tak sobie schlebiałam, zawsze chciałam ją poznać, od kiedy tylko zaczęłam się interesować Miastem na Skale. A teraz, gdy mam ją do swojej dyspozycji, nie mogę doczekać się, gdy przestanie mówić. Myślę sobie, że to właściwie nie ma żadnego znaczenia, bo przecież właśnie ludzkość szlag jasny trafił, a ona uparcie i z przejęciem opowiada o „dziedzictwie, które niesiemy nowym pokoleniom”. A nie jest ono byle jakie, bowiem pierwsze odkryte w Mieście utwory literackie pochodzą z pierwszych wieków przed naszą erą. Ona nie ma do tego głowy, do tych wszystkich dat, ale o tym na pewno Fabian mi szczegółowo opowie. Jaki Fabian? Znowu nie słuchałam, przegapiłam jakieś ważne nazwiska. W każdym razie poezja rozkwitała w tych zjawiskowych ogrodach przez tysiące lat. Istniała tu swoista kolonia artystyczna, właściwie to całe miasto było taką kolonią. Tworzyli tu najwybitniejsi pretendenci do bycia wielkimi poetami, ale też artystami wszelkich odmian, zjeżdżali do Miasta na Skale z całego świata, by tworzyć w tej arkadyjskiej atmosferze uwielbienia dla piękna.
– Nawet mój ojciec, człowiek interesu, prezes kopalni szmaragdów, wieczorami pisywał wiersze – mówi, zniżając głos i pochylając sylwetkę, jakby zdradzała mi swój wielki sekret. – Moje tomiki oczywiście znasz – kontynuuje z wyniosłością. To właściwie nie jest pytanie, więc nie wyprowadzam jej z błędu. – Kiedyś każdy środowy wieczór poświęcałam swojej twórczości. Co tydzień prezentowałam nowy wiersz lub poemat. Ach, zdarzały się nawet sztuki teatralne! – Nie da się nie zauważyć, że jej ulubione. – Nazywano mnie najpłodniejszą artystką młodego pokolenia. Dziś swoje cotygodniowe wieczorki dedykuję młodym. Oczywiście musisz przyjść na najbliższy. A w kwestii poezji i tradycji artystycznej naszego miasta to musisz koniecznie porozmawiać z Fabianem. Umówiłam was na jutro na dziesiątą.
– Z Fabianem? – Muszę jednak zdradzić się z tym, że nie słuchałam uważnie i nie wiem, o kim mowa.
– To jest mój siostrzeniec. Ale to doprawdy nie jest istotne. To jest, przede wszystkim, doktor literatury w Katedrze Literatury Klasycznej na naszym Uniwersytecie. Zna dziedzictwo artystyczne Miasta jak nikt. Z wielką przyjemnością wszystko ci opowie, tym bardziej że profesor Robert Reed był promotorem jego pracy proseminaryjnej. Fabian doskonale go zna i ceni, i z pewnością podejdzie do twojego projektu z najwyższym profesjonalizmem.
Wysilam się tylko na to, by zapamiętać nazwisko, godzinę i miejsce spotkania, poza tym moja wizyta u Viktorii Moritz jest klęską. Zupełnie nic z niej nie wyniosłam, niczego w zasadzie się nie dowiedziałam, poza tym, co można przeczytać w każdym przewodniku po Mieście. Może po prostu jej nie słuchałam. A może cały ten reportaż nie ma już żadnej wartości? Wykańcza mnie ten upał. Przemierzenie miasta w temperaturze prawie czterdziestu stopni Celsjusza, przy niemal całkowitym braku wiatru, to katorga. Jest późne popołudnie, gdy wracam do swojego pokoju w akademiku, cała klejąca od potu, brudna i śmierdząca, a to słońce wcale nie ma zamiaru odpuścić. Przez okno dokładnie widzę, jak daleko ma jeszcze do osiągnięcia horyzontu. Marzę tylko o zimnym prysznicu, ale najpierw sprawdzam skrzynkę. Nie ma nowych maili.