Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prowadzona w niespokojnym rytmie rock’n’rolla opowieść o losach grupy przyjaciół w wieku maturalnym. Marzą o tym, by wyrwać się z szarzyzny prowincjonalnego miasta i osiągnąć sukces. Wejście w dorosłość okazuje się jednak trudniejsze i boleśniejsze, niż się tego spodziewają, a samo miasto ze swoją wstydliwą historią staje się czarnym charakterem tej powieści. Wątki romskie przeplatają się tu z dziejami żydowskiej społeczności, której istnienie wymazano ze wspólnej pamięci. W mgle na skraju lasu pojawia się duch Papuszy, romskiej poetki. Miłość i marzenia wystawiane są na próbę, a młodzieńczy entuzjazm zmaga się z krępującą codziennością. Czy ktoś musi przegrać, by ktoś inny mógł wygrać?
Po drugiej stronie rzeki, tuż przy polnej drodze, co wiodła do wsi Młyńska Wola, był jeszcze jeden grób, ocalały, tyle że nie wiadomo komu kopany. Leżał tam podobno jakiś partyzant czy inny z czasów wojny bohater. Nawet z białej brzozy krzyż już nie bardzo pamiętał, kto pod nim spoczął – taka piosenka chyba była Czerwonych Gitar. W podstawówce chodziliśmy tam ze szkołą to świeczki palić, to chwasty rwać, krzyż malować. Nigdy nam jednak nikt nie powiedział, kto spoczywa w tej przydrożnej mogile – bohater czy najeźdźca, polski żołnierz czy ruskij sołdat. Dwa brzegi tej samej rzeki. Tam jeden grób, nie wiadomo czyj, na kolanach adorowany i sztuczną chryzantemą kwiecony, a tu ze dwieście grobów z imienia i nazwiska znanych i nie ma tematu. Jeb koparka, jeb spychacz i po sprawie. (fragment książki)
O autorze:
Jacek Taran (ur. 1976). Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziennikarz i fotoreporter „Tygodnika Powszechnego”. Jego prace publikowane były m.in w „Gazecie Wyborczej”, „Reporter ohne Grenzen”, „Stuttgarter Zeitung”. W latach 2017–2022 pracował jako wykładowca na Wydziale Polonistyki UJ. Brał udział w wystawach indywidualnych i zbiorowych w Krakowie, Chorzowie, Warszawie, Wiedniu i Norymberdze. Za swoją debiutancką powieść „Biała Jaskółka” (Wydawnictwo Nad Fosą, Kraków 2020) na krakowskich Targach Książki w 2021 roku otrzymała nagrodę w kategorii „najbardziej wciągająca fabuła”. Mieszka w Krakowie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright for this edition by Jacek Taran
Wydanie I
REDAKCJA
Klaudia Bień
KOREKTA
Katarzyna Domin, Klaudia Bień
PROJEKT OKŁADKI
Katarzyna Koczubiej-Pogwizd
ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Anastasia Pticsova / Adobe Stock
SKŁAD
Jacek Gruszczyński / CleverMinds.pl
FOTOGRAFIA AUTORA
Agnieszka Cynarska-Taran
Wydawnictwo Wysoki Zamek
www.wysokizamek.com.pl
ISBN 978-83-972062-9-8
Tego ostatniego lata ulice Młyńska wypełniał smród spalonych domów. Gryzący swąd zawłaszczał kaniony blokowisk, snuł się pomiędzy kamienicami Starówy i wgryzał w leśne kępy rozsiane po naszym miasteczku. Gęsty sierpniowy upał nie przepuszczał nawet najmniejszego powiewu wiatru, który mógłby rozrzedzić powietrze i zdmuchnąć odór spalenizny. Ten duszący zapach był jak głos sumienia, na który zamyka się oczy i uszy, by nie wiedzieć o tym, co się stało, by nie czuć się współwinnym. Sami przed sobą w imię pozornej radości i spokoju udawaliśmy, że nie wydarzyło się przecież nic takiego. Całe miasto udawało. Chciałem jednak wierzyć, że nie ja jeden czułem z tego powodu wstyd równie męczący jak zapach spalenizny.
Za to park za Domem Kultury, w którym lubiliśmy przesiadywać, pachniał tanim winem i spoconymi ciałami nastolatków. Tutaj wciąż toczyło się życie. Nudne i niezwykle upalne wakacje powoli dobiegały końca, a my lada dzień mieliśmy zacząć klasę maturalną. Niebawem też miał się skończyć najpiękniejszy i najpodlejszy, jaki dotąd znaliśmy, wiek dwudziesty. Kolejny wcale nie zapowiadał się lepiej.
Jednak jak to w kosmosie bywa, w każdej czarnej dziurze kłębi się jeszcze większa energia, zatem i tu nie mogło być inaczej. Buzowały w nas pokłady mocy, którą próbowaliśmy wyzwolić, rozszczepić jak atom i dać jej się ponieść do nowego, lepszego świata. Żądni byliśmy sukcesu, który porwie nas jak najdalej stąd. Tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, jak ten sukces powinien wyglądać. Być może dlatego, że dla każdego z nas to słowo znaczyło coś zupełnie innego, a być może jedyny sukces, na jaki liczyliśmy, to po prostu wyrwać się gdziekolwiek, byle daleko.
Wieżowce wznoszące się dumnie po obu stronach spinającego miasto wiaduktu odmalowano w pastelowe pstrokacizny, w romby, kwadraty i kółka, a tak, żeby było ładniej i żeby ukryć ich peerelowski rodowód. Nie było ani ładniej, ani niczego ukryć się nie udało. Cokolwiek w tym mieście robiono, by poprawić jego wygląd, zawsze przypominało to malowanie trupa. Może i zgnilizna nie rzucała się od razu w oczy, może plamy opadowe kryły się przykryte pudrem, ale nie trzeba było długo skrobać, by rozgrzebać lichą maskę taniego kamuflażu. Nie chcieliśmy myśleć o przyszłości, która w jasnych barwach jawiła się tylko tym, którzy potrafili wyobrazić sobie swoje życie w innym mieście. Gdzieś w Radomiu, Kielcach czy Rzeszowie. Zaczynaliśmy ostatnią klasę liceum, a przed nami był początek nowego wieku i wraz z nim początek dorosłości. Tak się nam przynajmniej wtedy wydawało.
Młyńsko składało się z czterech osiedli. Starego Młyńska, nazywanego pogardliwie „Starówą”, Osiedla, Borku i Zalesia. Pomiędzy Starym Młyńskiem a Osiedlem przebiegała linia kolejowa, która dzieliła miasto na pół i łączyła je ze stacjami przesiadkowymi. Wystarczyło przejechać ze trzydzieści kilometrów na północ lub na południe, by dotrzeć do bram świata. Inaczej tam wyglądały rozkłady jazdy, a perony były zadaszone. Z naszej stacji dało się odjechać tylko w dwóch kierunkach: Dębowca, Podgórna, ewentualnie do jakichś pośrednich wiosek między nimi. Trzeba wiedzieć, że ani Dębowiec, ani Podgórno nie były jakimiś wielkimi metropoliami, ależ skąd! To były dziury tak samo podłe i ciemne jak nasze Młyńsko. Miały jednak to szczęście, że leżały na trasie kolei elektrycznej i przed laty powstały tam węzły kolejowe, które były oknem na świat i bramą do przestworzy. U nas jeździły tylko lokomotywy spalinowe, a jeszcze wcześniej czarne, dymiące parowozy. Z niewiadomych przyczyn kolej elektryczna omija Młyńsko do dziś. Gdy czasami zdarzyło mi się zaglądnąć na tamte stacje, to układane z plastikowych literek nazwy takich miast jak Gdańsk, Warszawa, Szczecin, Wrocław czy Suwałki wyglądały mi tak samo egzotycznie jak Paryż, Madryt czy inne Honolulu. Lubiłem gapić się na tablicę i czytać głośno imiona miast leżących nie aż tak daleko, jak wtedy mi się wydawało – poza granicami rzeczywistości. Wyobrażałem sobie, że spaceruję po ich ulicach, a tam wszystko jest łatwe, przyjemne i kolorowe. Inne niż u nas w Młyńsku. Co najmniej takie jak w Kielcach czy Radomiu.
Osiedle tak naprawdę nazywało się inaczej, ale odkąd po wojnie wybudowali je wraz z potężną fabryką, nikt używał jego prawdziwej nazwy. Podział był wtedy jasny i niepotrzebne były inne określenia – bliżej rzeki Wiślicy leżała Starówa, a za torami Osiedle. Za Osiedlem, na niewielkiej, piaszczystej górce, zaczynał się las, który okrążała szeroka, asfaltowa droga, prowadząca do wielkiego kombinatu. Dopiero później, kiedy dobudowano po bokach kolejne osiedla, ich nazwy wrosły w nasz język i stały się nam bliskie, oswojone – Borek i Zalesie. Osiedle i Starówę połączono nowoczesnym, dwupasmowym wiaduktem. Już nie trzeba było przebiegać przez tory lub czołgać się pod długimi jak tasiemce pociągami pełnymi węgla i stali. Nie trzeba było, a jednak mało kto z tego udogodnienia korzystał. Komuż by się chciało przez wiadukt drogi nadkładać! Kto mieszkał na Starówie albo Borku, a chciał dostać się na Osiedle lub Zalesie, to wciąż droga przez tory, często pod pociągiem, miała dla niego kuszącą moc przyciągania. Było bliżej, było krócej, było szybciej. Że gonili sokiści? Że policjanci czaili się z bloczkiem mandatowym i pałką przy boku? Trochę adrenaliny, szczypta ryzyka – to lubiliśmy najbardziej. Zdarzało się oczywiście, że czasami ktoś spadł z pociągu albo skład ruszał akurat wtedy, gdy przeskakiwało się po łączeniach wagonów. Nikt z tego wielkiego dramatu nie robił.
Tamtego piątkowego wieczoru leżeliśmy z Grubym na trawie w parku za Domem Kultury i ukradkiem pociągaliśmy wino przelane do kartonu. Rozmawialiśmy o niedawnych wydarzeniach, które sprawiły, że miasto przeżyło niespotykany wcześniej najazd ekip dziennikarskich i na kilka ulotnych dni zagościło na czołówkach najważniejszych tytułów prasowych w kraju. Ten spalony, zawstydzający smrodek, który przez całe lato uparcie ciągnął się ulicami był tych wydarzeń pozostałością.
Marzyliśmy też o dziewczynach, które nigdy nie będą nasze, i gadaliśmy o kapelach, których nigdy nie zobaczymy na żywo, bo grały i występowały albo dziesiątki lat temu, albo setki kilometrów od nas. Nie wiedzieliśmy wtedy, bo niby skąd, że już za kilka lat spełnią się nasze marzenia. Oczywiście te związane z zespołami, które wreszcie zaczęły przyjeżdżać do naszego kraju, omijając oczywiście Młyńsko szerokim łukiem. Dziewczyny zaś poszły swoimi drogami, a na mężów i narzeczonych wybrały innych facetów. Nawet te, które teraz obściskiwały się ze swoimi chłopakami gdzieś po krzakach tu blisko nas. Przelewałem właśnie do kartonu po soku drugie wino, gdy Gruby bezceremonialnie wyrwał mi butelkę z ręki i pociągając spory łyk wprost z gwinta, powiedział:
– Załóżmy zespół! – Otarł wargi rękawem i patrzył przez krzewy, czy po parku nie szwenda się patrol policji.
– Zespół? – Zapaliłem papierosa i patrzyłem na Grubego, rozważając jego propozycję bez większego zainteresowania. – No nie wiem. Umiesz na czymś grać?
– No, kurwa, nie, a ty?
– Ja, kurwa, też nie.
– No i zajebiście. Zakładamy kapelę.
U Grubego było tak, że to, co powiedziane, zaraz było zrobione. Następnego dnia rano, kiedy jeszcze spałem, matka weszła do mnie do pokoju.
– Ale tu śmierdzi starym winem – powiedziała, otwierając okno. Promienie słońca zaiskrzyły się na firankach.
– Wstawaj, kolega do ciebie przyszedł. – I nie bawiąc się w jakieś czułe pobudki pierworodnego i jedynego syna oraz dziedzica wątpliwej wartości majątku, zdarła ze mnie kołdrę jednym dynamicznym szarpnięciem. Niechętnie zwlokłem się z łóżka, naciągając w półśnie brudny podkoszulek leżący na podłodze. W głowie mi pulsowało, jakby ktoś walił w dziurawy werbel. Z trudem wbiłem się w powycierane dżinsy, ozdobione cuchnącymi resztkami wczorajszego wieczoru. Wyszedłem na klatkę, nieelegancko trzaskając drzwiami. Żółte światło żarówki słabo rozpraszało ciemności korytarza, a stale obecny i nieusuwalny odór ze zsypu na śmieci przyprawiał mnie o mdłości. Gruby stał oparty o drzwi windy. Nie wiem, czemu mieliśmy taki zwyczaj, ale często było tak, że jak odwiedzało się kumpla i drzwi otworzył któryś z rodziców, to nie wchodziliśmy do środka, tylko czekaliśmy na klatce schodowej. Stał i patrzył na mnie spod opadającej na oczy grzywki. Obaj toczyliśmy starania o długie włosy. Co tam starania! To raczej starcia i boje były – w domu, w szkole, podczas świątecznych wizyt u rodziny. Nierzadko okupione wyrzeczeniami w postaci utrąconego kieszonkowego czy ponaglającymi do wizyty u fryzjera wpisami do szkolnego dzienniczka.
Gruby włosy miał już trochę dłuższe niż ja, ciemne, pokręcone w niesforne, luźno wiszące kędziory. Ubrany w obcisłe dżinsy i sprany podkoszulek z Marilyn Monroe w słabym świetle żarówki wyglądał jak wschodząca gwiazda rocka. Ale raczej takiego swojskiego, garażowego, a nie jakiegoś brytyjskiego. I trzeba w tym miejscu powiedzieć jasno, że Gruby wcale nie był gruby. Właściwie to był chyba nawet chudszy ode mnie, ale wszyscy tak na niego mówili, i nawet on sam nie wiedział dlaczego. Może właśnie dlatego, że był chudy jak listewka na latawiec.
– Cześć – mruknął, wyciągając dłoń na powitanie, dmuchnął w grzywę opadającą mu na oczy i dodał: – Chodź na dół, sprawa jest.
– Ale co? – zapytałem niezbyt bystro. W tym momencie za drzwiami windy zapaliło się światło i pionowa karoca wjechała z hukiem i piskiem na piętro. Gruby otworzył drzwi: – No chodź na dół, zobaczysz.
Gdy tylko winda ruszyła, obaj poczuliśmy, jak zawartość naszych żołądków rozpoczęła walkę z zakłóceniami grawitacji spowodowanymi gwałtownym ruchem w dół. Podchodzący do gardła gorzko-mdły smak przetrawionego wina przypomniał wczorajszy wieczór z nachalnością huraganu. Zacisnąłem usta, starałem się o niczym nie myśleć, niczego nie mówić. Usłyszałem tylko, jak Gruby stęknął bulgocząco:
– O kurwa. – I odwrócił się plecami do mnie. Jego plecy zaczęły drżeć, szarpnęły nim trudne do powstrzymania konwulsje. Raz, drugi, aż w końcu nie wytrzymał. Gdzieś na wysokości piątego piętra, przesuwające się przed naszymi oczami, wybazgrane sprejem i flamastrami drzwi kolejnych poziomów przyozdobił treścią dnia wczorajszego. I jeszcze raz, i jeszcze raz! Zarzygał cały szyb windy od piątego do parteru. Po wnętrzu rozszedł się kwaśny, nieprzyjemny zapach rzygowin. Na szczęście na parterze nikt nie czekał na jazdę do góry. Wytoczyłem się na klatkę, śmiejąc się jak szalony. Gruby odwrócił się do mnie, otarł twarz podkoszulkiem i też się roześmiał, chociaż z oczu płynęły mu kwaśne, pijackie łzy. Marilyn Monroe na jego koszulce wyglądała teraz, jakby sama się porzygała.
– O kurwa, ale ci windę ujebałem. – I dla podkreślenia słów pierdyknął z całych sił jej ciężkimi, metalowymi drzwiami. – Jebana – dodał. Dźwięczne, metaliczne echo rozeszło się po klatce i szybie dźwigu.
– Chuj z nią, to nie jest moja winda – zaśmiałem się i zbiegliśmy po schodach przed blok.
Poranek był już późny, właściwie to nawet zbliżało się południe. Sierpniowe słońce dawało się mocno we znaki. Matki zakładały dzieciom białe kapelusze, starsze dzieciaki biegały z wrzaskiem od trzepaka do drzewa i z powrotem. Na ławce przed wejściem siedziało jakichś dwóch, z grubsza podobnych do nas. Jednego znałem nawet trochę z widzenia. Mówili na niego Gerber – był jakimś sportowcem wyczynowym i synem dość znanego w Młyńsku lekarza. Ładny, blond kudłaty i skręcony w afro, śmiesznie wymawiał „r”, jakby urodził się we Francji. Drugiego chyba pierwszy raz widziałem na oczy, choć pewności nie miałem. Coś mi jednak majaczyło znajomego w jego twarzy i rybim spojrzeniu. Gruby machnął ręką w ich stronę.
– To jest Gerber, gra trochę na gitarze. A to Homer, będzie grał na basie.
Zaczęło mi wreszcie świtać, że wczorajsze plany założenia rockowego bandu zaczynają się niespodzianie materializować. Znając Grubego, pewnie nosił się z tym planem już od jakiegoś czasu, a ci dwaj wyglądali na wtajemniczonych w jego zamiary.
Przywitałem się z nimi, bąknąłem swoje imię. Gerber miał silny, sportowy uścisk dłoni. Homer podał mi dłoń zimną i spoconą, miękką jak pusty flak. Zresztą cały wyglądał jak rozciągnięte jelito. Był wielki, wyższy od nas o jakąś głowę, zgarbiony, przypominał wyglądem niedopompowany ponton czy inną niedodmuchaną zabawkę do pływania. Patrzył wzrokiem mętnym i speszonym, jakby chciał uciec albo się schować do pobliskiego śmietnika.
– Podobno śpiewasz? – mruknął do mnie. Chciałem zaprotestować, ale dotarło do mnie, że w tym przedstawieniu role już są rozdane.
– Noo, wiesz, tak trochę – mruknąłem bez przekonania.
– Mówiłeś kiedyś, że śpiewałeś w chórze w podstawówce, no nie? – Gruby wpadł mi w słowo i klepnął mnie w ramię.
– No tak było – przytaknąłem zgodnie z prawdą.
– To mamy skład! Trzeba się zastanowić nad repertuarem – zarządził Gruby.
– A ty na czym będziesz grał? – spytałem.
– Na garach. – I zaczął mnie klepać obiema rękami raz po plecach, to znów po głowie, próbując nieudolnie wystukać jakiś rytm.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę na ławce przed blokiem. Gruby zapalił papierosa.
– Panowie, to trzeba będzie jakąś nazwę wymyślić jeszcze – rzucił Gerber, ale na razie nie podejmowaliśmy tematu. Słońce świeciło tak przyjemnie, że nawet zapomniałem o rzygowinach Grubego w windzie. Mój żołądek też się uspokoił.
– Na chuj nazwa, jak nic żeśmy jeszcze nie zagrali – rozsądnie zauważył Homer. Popatrzyłem na niego i zacząłem się zastanawiać, czy go polubię. Kto to jest w ogóle? Homer. Dlaczego Homer? Ślepy czy wiersze pisze? Stał przede mną, zasłaniając mi widok na niebo. Wielki, pryszczaty, z rzadkimi włosami i pojedynczymi kłakami zarostu na podbródku. Pomimo że był brzydki, nie było w nim niczego, co mogłoby budzić odrazę. Była w nim jakaś dziecięca nieśmiałość zmieszana z bezczelnością. Rzadkie połączenie tych cech mogło oznaczać kogoś wyjątkowego lub zupełnego przegrywa. Zobaczymy – pomyślałem – na razie dam mu szansę.
– Wpadnijcie do mnie później. – Gruby przygasił peta butem i kopnął go do kratki ściekowej. – Lecę, bo powiedziałem matce, że tylko po gazetę do kiosku idę.
– Później, czyli kiedy? – zapytałem.
– No później, po obiedzie, przed wieczorem jakoś. To na razie. – I nie wdając się w konwenanse i pożegnania, wstał i poszedł.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę z Homerem i Gerberem, patrząc, jak Gruby idzie w stronę swojego bloku. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nie bardzo się kleiło. Z Gerberem odświeżyliśmy sobie starą znajomość. Wyszło nam, że we wczesnej podstawówce chodziliśmy razem na lekcje religii do domu katechetycznego, a potem on się przeniósł do innej szkoły. Homer niewiele mówił o sobie. Rozpalił się dopiero, jak zaczęliśmy mówić o ulubionych kapelach rockowych. Bylibyśmy tak jeszcze długo siedzieli, rozkoszując się słońcem i wymieniając nazwami ulubionych zespołów, ale zrobiłem się głodny. Wybiegłem przecież bez śniadania, bo Gruby zdarł mnie z łóżka. Pożegnałem nowych kumpli i nie chcąc kisić się w cuchnącej rzygowinami windzie, pognałem schodami na dziewiąte piętro. Dobrze mi to zrobiło. Zmuszony do nagłego wysiłku organizm szybciej się regenerował po trudach piątkowego wieczoru.
Nie tylko w lecie, ale i w roku szkolnym, czy to w dni wolne od szkoły, czy wieczorami po lekcjach, łaziliśmy godzinami po mieście. Bez żadnego wyraźnego celu podążaliśmy za naszymi nogami, za spojrzeniem. Prowadziły nas głód i tęsknota za czymś, co wydawało nam się odległe i kuszące, a czego sami nie potrafiliśmy ani opisać, ani nawet sobie wyobrazić. Jak bezpańskie psy włóczyliśmy się po ulicach, parkach, krzakach. Znaliśmy różne przejścia pomiędzy żydowskimi kamienicami na Starówie i mało uczęszczane ścieżki w kępach wikliny gęsto porastających brzegi Wiślicy. Niektóre sami wydeptywaliśmy. Byliśmy jak koty, co nie usiedzą w jednym miejscu. Znaczyliśmy teren szczyną, petami, butelkami po piwie i śmiechem z własnych wygłupów. Wydawało nam się, że to miasto pomimo swojej brzydoty należy do nas, chociaż my nigdy nie będziemy należeć do niego. Nie chcieliśmy tego.
Miałem wtedy takiego kumpla, Petersona. Naprawdę miał na imię inaczej, ale tak mówiliśmy na niego – Peterson. Mieszkaliśmy w tym samym bloku i znaliśmy się właściwie od piaskownicy. Każdy z nas inaczej zapamiętał nasze pierwsze spotkanie. On twierdził, że podjechałem na moim niebieskim rowerku i powiedziałem do niego „debil”, a on mi na to „pojeb”. Może i tak było, nie wiem, ale ja zapamiętałem to spotkanie nieco inaczej. Podjechałem do niego i kulturalnie, jak mama uczyła, zapytałem, czy chce być moim kolegą, a on wtedy do mnie: „pedał na rowerze”. Tak to zapamiętałem, chociaż być może było inaczej. Może jego wersja jest bliższa prawdy. Nie ma to teraz znaczenia.
Mając do wyboru wiele szlaków i dziur w naszym mieście, często wybieraliśmy na długie włóczęgi tory kolejowe, prowadzące do kombinatu. Snuliśmy się po nich noga za nogą i próbowaliśmy znaleźć w tym mieście jakąś przestrzeń, która będzie tylko nasza. Kombinat powoli wygaszał produkcję, tor zarastał trawą, szyny pokrywały się rudawym nalotem rdzy. Balansując po torze lub skacząc przez podkłady, gadaliśmy o książkach, które pożyczaliśmy z lokalnej biblioteki. Jak na tak małe miasto była całkiem nieźle zaopatrzona. Czytaliśmy Vonneguta, Kerouaca, Hessego i myśleliśmy, że jesteśmy najmądrzejsi i że nie ma już ważniejszych książek do przeczytania. Wymienialiśmy się też kasetami z muzyką, która nagle stała się dla nas czymś na miarę wielkich, ale jednak naszych prywatnych odkryć geograficznych. Słuchaliśmy starych rockowych kapel z takim przejęciem, jakbyśmy dokopali się do zapomnianego skarbu templariuszy. W naszych domach nie słuchano muzyki – musieliśmy odkrywać ją sami. Z zażenowaniem kasowaliśmy z taśm piosenki biuściastych gwiazd światowej popkultury i nagrywaliśmy w to miejsce elektryzujące dźwięki punkrockowych składów z pełnymi buntu tekstami. Dopiero później odkryliśmy bardziej wyrafinowane odmiany rocka i całe muzyczne niebo innych gatunków. Ale w tym mieście od punka wszystko się zaczęło.
Czasami włóczyliśmy się aż nad rzekę – droga wiodła w przeciwną stronę niż tory do zakładu. Trzeba było przejść wiaduktem (lub częściej pod nim) na Starówę, dojść do Rynku i tuż przed nim skręcić w lewo, w dół obok kościoła, aż do kładki wiszącej ponad wodą. Już samo przejście po niej wywoływało dreszcze emocji. Kołysała się luźno na stalowych linach zaczepionych na wysokich dźwigarach. W kilku miejscach brakowało desek. Przez te ubytki w mostowym uzębieniu widać było spieniony i rwący nurt Wiślicy i podobno coś jeszcze, co przez wiele lat nie dawało mi spokoju.
Na dnie rzeki, zatopione w mule i przykryte wodą, leżały macewy ze starego, żydowskiego cmentarza, który istniał przed laty przy samych wałach. Zniszczono go zaraz po wojnie. Tak po prostu – koparka, spychacz i hop-siup. Był cmentarz i nie ma cmentarza. Przecież to nie nasze groby, czym tu głowę zajmować. Mówili niektórzy, że kiedy woda jest niska i spokojna, to w nurcie można zobaczyć kamienne tablice ozdobione dziwnymi znakami, literami obcymi. Chociaż ta opowieść pobudzała mocno moją wyobraźnię, to długo w nią nie wierzyłem. Bo jak uwierzyć w to, że na dnie rzeki leżą nagrobki? Wiele razy wpatrywałem się w wodę jak głupia księżniczka w błyszczące zwierciadło. Nigdy jednak żadnego znaku, wróżby czy przepowiedni nie ujrzałem, nie usłyszałem. Przyszedł jednak w końcu w dzień upalny i cichy, gdy gęste i ciężkie powietrze zdawało się przygniatać powoli i z mozołem płynącą wodę, zobaczyłem wtedy te kamienne listy z dawno minionego świata. To była jedna z tych chwil, w których legenda staje przed tobą w pełni rzeczywistości i nic już nie jest w życiu takie samo. Opowiem o tym, ale jeszcze nie teraz.
Po drugiej stronie rzeki, tuż przy polnej drodze, co wiodła do wsi Młyńska Wola, był jeszcze jeden grób, ocalały, tyle że nie wiadomo komu kopany. Leżał tam podobno jakiś partyzant czy inny z czasów wojny bohater. Nawet z białej brzozy krzyż już nie bardzo pamiętał, kto pod nim spoczął – taka piosenka chyba była Czerwonych Gitar. W podstawówce chodziliśmy tam ze szkołą to świeczki palić, to chwasty rwać, krzyż malować. Nigdy nam jednak nikt nie powiedział, kto spoczywa w tej przydrożnej mogile – bohater czy najeźdźca, polski żołnierz czy ruskij sołdat. Dwa brzegi tej samej rzeki. Tam jeden grób, nie wiadomo czyj, na kolanach adorowany i sztuczną chryzantemą kwiecony, a tu ze dwieście grobów z imienia i nazwiska znanych i nie ma tematu. Jeb koparka, jeb spychacz i po sprawie. O tym też w szkole nie mówili, ale wszyscy wiedzieli. Miasto zawsze wiedziało więcej, niż oficjalnie wiedzieć wypadało. Nie mieściło mi się to wtedy w głowie. Dziś nie mieści się jeszcze bardziej.
Czasami, jak wiało silniej od wschodu, to kładka kołysała się jak na filmie o Indianie Jonesie. A jak było pogodnie, to sami nią bujaliśmy. Raz tak mnie strach obleciał, że szedłem po niej na czworakach. Peterson miał niezły ubaw. A może to był Gruby? Już nie pamiętam teraz. Jeden z nich tak ją rozbujał, że byłem przekonany, że zaraz wylądujemy w brudnych odmętach Wiślicy.
Pamiętam taki wieczór, chyba letni, bo chociaż było już ciemno, to matki jeszcze nie zagoniły nas do spania. Wróciliśmy z Petersonem z jednej z takich włóczęg po mieście. Może tego dnia snuliśmy się po fabrycznych torach, może buszowaliśmy w krzakach porastających brzegi Wiślicy. Ktoś nam raz powiedział, że można tam znaleźć dziko rosnące krzewy marihuany – poszliśmy szukać, a nawet nie wiedzieliśmy wtedy, jak prawdziwa marihuana wygląda. Napaliliśmy się jakiegoś zielska zawiniętego w gazetę. Dowiedzieliśmy się jedynie, że nirwana, którą próbuje osiągnąć się za pomocą suchych chabręzi znad rzeki, składa się z bólu głowy i rzygów. Ale to nie był ten wieczór, inny, wtedy czuliśmy się wyśmienicie i byliśmy w radosnych nastrojach. Wracaliśmy z naszej włóczęgi po mieście i widzieliśmy ich już z daleka – chłopaków i dziewczyny z naszego bloku. Siedzieli na ławce i próbowali się nieśmiało obściskiwać pod osłoną zmroku. Z daleka słyszeliśmy ich głupkowate śmiechy.
Naprawdę byliśmy wtedy zupełnie trzeźwi, ale strzeliło nam do głowy, że wspaniale będzie udawać naćpanych. Nie wiem, dlaczego myśleliśmy, że w ten sposób okażemy im nasze lekceważenie. Dziś już nie pamiętam, który z nas wpadł na ten pomysł, ale wydawał nam się genialny. Kiedy jeszcze krył nas zmrok, zaczęliśmy się zataczać, podpierać wzajemnie, gadać głośno i bełkotliwie o objawieniu boskim. Po chwili, gdy byliśmy już na tyle blisko, że nas dostrzegli i ucichło jazgotliwe szczebiotanie, a śmiechy przeszły w chichot, który miał przykryć konsternację, Peterson stanął przed nimi ze wzniesionymi w niebo rękoma i zaczął się wić i kręcić wokół własnej osi jak jakiś szaman czy inny opętaniec. Przerwali rozmowy, nie wiedząc, jak mają reagować, i czy to, co widzą, jest tylko naszą głupią zgrywą, czy może rzeczywiście nawaliliśmy się jakimiś zakazanymi substancjami. Ciało Petersona stanęło w drgawkach, ręce zaczęły latać mu bezładnie nad głową. Pluł po sobie, a jego gęsta ślina rozbryzgiwała mu się po policzkach. Wyglądał, jakby naprawdę toczył pianę z pyska. Stanąłem tuż obok niego z miną wyrażającą chwałę i uwielbienie. Wytrzeszczyłem oczy, jak tylko potrafiłem, wbijając w nie moje marne wyobrażenie obłędu, i zawołałem gromkim głosem:
– Oto dziś ujrzeliśmy Pana, jak kroczy cienistą doliną! – Kątem oka zerkałem to na wijącego się Petersona, to na oniemiałą grupę na ławce.
Peterson wypluwał z paszczy gardłowe dźwięki, jakby ktoś dusił go starymi skarpetami, a z pyska toczył niezmierzone pokłady śliny.
– Pan jest blisko, mówi do was językami ziemi! Oddajcie mu pokłon! – tłumaczyłem gardłowanie Petersona, a ten zaczął się wić z jeszcze większą wściekłością. Jego ciało drżało w szalonych konwulsjach i pląsach jak z pogańskich rytuałów godowych. Bezładnie rzucał rękami we wszystkich kierunkach, pluł i rozcierał sobie plwocinę po twarzy i ubraniu.
– Objawił się nam w swoim świetle i łaskawości swojej, byśmy upomnieli was i wskazali wasze grzechy. Wstańcie i oddajcie mu pokłon, jak ja to robię – zawołałem i padłem na twarz przed Petersonem. Chyba zaczęło mu już się kręcić w głowie, bo oczy latały mu wokół orbit, a język bezładnie majdał się po podbródku. Padłem na twarz na środku chodnika i biłem przed nim pokłony, wołając do naszych sąsiadów z ławki, żeby się nawrócili i zrobili to samo co ja! Pamięć może płatać figle, ale wydaje mi się, że jedna z dziewczyn już miała zamiar wstać i pójść moim śladem, kiedy Peterson nie wytrzymał, przewrócił się na chodnik i wybuchnął tłumionym dotąd śmiechem. Tarzał się po chodniku i pękał ze śmiechu, a po twarzy rozmazywał ślinę zmieszaną ze łzami, których nie był w stanie powstrzymać. Udzieliło się oczywiście również i mnie, ale nie przerwałem moich pokłonów, tylko próbując przezwyciężyć śmiech, zawołałem:
– Oto zły duch zstąpił i wniknął w Pana naszego, ale jego moc jest wielka i on pokona złego ducha! – To mówiąc, zdarłem z siebie podkoszulek i założyłem Petersonowi na łeb.
– Zły duchu, nakazuję ci, wyjdź! – krzyknąłem rozkazująco. W tym momencie Peterson padł nieruchomo na chodnik. Czułem, przez zaciśnięty na jego twarzy podkoszulek, jak ciężko oddycha, a do mych nozdrzy dochodził zapach jego potu. Cichy chichot, wydobywający się spod podkoszulka, zaczął przechodzić w głośne rzężenie dobijanego byka. Zerwałem gwałtownie koszulkę z jego głowy.
– Zły duch wyszedł! – zawołałem triumfalnie, rzucając moją przepoconą i oślinioną podkoszulkę w towarzystwo na ławce. Odskoczyli jak oparzeni. Popatrzyli na nas wzrokiem tak pogardliwym, że gdyby tylko mieli tę moc, to powinniśmy zapaść się pod jego ciężarem w odmęty kratek ściekowych. Po chwili zaczęli się powoli rozchodzić. Nie wiem, czy tylko mi się wydawało, czy naprawdę ktoś z nich powiedział cicho „pojeby”, bo w tym czasie usłyszałem głos z góry. I to wcale nie z niebios. Z okna na siódmym piętrze doleciał nas głos matki Petersona. Tak było – darła się z siódmego piętra na pół Osiedla, surowo nakazując Petersowi, że natychmiast ma się stawić w domu, bo kolacja dawno wystygła, a jak nie, to ona zaraz po niego zejdzie, ale wtedy to już inaczej będą rozmawiać. Obciach jak jasna cholera, ale tak wtedy było, inne matki też tak robiły. Moja potrafiła wołać za mną przez okno, nawet jak nie miała mnie w zasięgu wzroku. Liczyła, że może usłyszę, ale gdzieżby tam! Wiadomo, że nigdy nie słyszałem.
Wiadomo, jak poznałem się z Petersonem i choć obaj nieco różniliśmy się, jeśli chodzi o mgliście zapamiętane szczegóły, to w zasadzie co do okoliczności i miejsca byliśmy zgodni. Jak było z Grubym, skąd się znamy? Tego nikt nie pamiętał. Gruby mieszkał przy sąsiedniej ulicy, też na dziewiątym piętrze, tak samo jak ja, ale nie kumplowaliśmy się ani w epoce przedszkolnej, ani później w erze blokowych rozgrywek piłkarskich. Zresztą piłka nożna to nigdy nie była niwa, na której chciałem uprawiać jałowe pola mojego żywota. Bardzo prawdopodobne, że poznaliśmy się na jednym z wieczorków płytowych, na które chodziliśmy do Odeku, czyli mniejszego domu kultury. Tak było w Młyńsku – był Dom Kultury w centralnym punkcie Osiedla przy placu Głównym i Odek, czyli Osiedlowy Dom Kultury. Położony pomiędzy niskimi, czteropiętrowymi blokami a stadionem piłkarskim. Klub Błękitni Młyńsko lata swojej świetności miał dawno za sobą. Miasto jednak ciągle żyło piłkarską legendą niepokonanych, mistrza Polski 1976, kuźni talentów i wylęgarni reprezentantów Polski z królem piłkarskich królów Krzysztofem Zimą na czele.
Jeszcze tego samego dnia, zaraz po obiedzie, spotkaliśmy się u Grubego w mieszkaniu. Kiedy przyszedłem, Homer i Gerber byli już na miejscu. Nasz pierwszy skład, który nie dotrwał nawet do pierwszej próby. Ba! Miał nie dotrwać nawet do zmroku! Matka Grubego przyniosła nam paluszki i wodę mineralną.
– Piwa byś nam dała, a nie wodę – zaśmiał się Gruby do niej. Zdzieliła go niezbyt mocno z liścia w potylicę.
– Tobie to mleko jeszcze po tym wąsiku szczeniackim polać, a nie piwo – powiedziała ze śmiechem. Gruby od jakiegoś czasu nosił śmieszny wąsik, który wyglądał jak zużyta szczotka do zębów. Śmiejąc się z matki, wypchnął ją drzwiami do przedpokoju, a potem włączył jakąś kasetę z muzyką. To tło było nieodzowne. Bez muzyki nie mogliśmy funkcjonować, oddychać, jeść. Nie pamiętam teraz, co to grało, ale skoro byliśmy u Grubego, to najpewniej Black Sabbath. Nie mogło być inaczej.
Pokoik był ciasny, jak to zwykle w blokach z wielkiej płyty. Zasiedliśmy, gdzie kto mógł, rytualnie przy tym rozdając sobie kopniaki w kostki czy płaskie plaśnięcia w potylice, klnąc przy tym i wyzywając się od najgorszych. Ja wcisnąłem się w łóżko piętrowe, na którym Gruby spał ze swoim bratem, Homer walnął się na podłogę przy biurku. Gruby też na dywanie, ale bliżej meblościanki. Gerber zajął jedyne krzesło, czyli to przy biurku. Z małych głośników kaseciaka charczał źle nagrany Ozzy – „maj nejm is Lusifer, plis tejk maj hend”. W takiej to atmosferze i zaduchu ciasnego pokoju na dziewiątym piętrze bloku przy ulicy Jana Styki 6 spotkaliśmy się, żeby ochrzcić nasz zespół.
– Mam świetną nazwę – powiedział Gerber, kiedy wreszcie umościliśmy się na swoich miejscach i znudziło nam się wzajemne dogryzanie. Widziałem po nim, że palił się z tą nazwą od rana, kiedy spotkaliśmy się na ławce u mnie przed blokiem (jedenaście pięter, ulica Torowa 8).
– Klasztoh! – wypalił triumfalnie z tym swoim francuskim „r” i popatrzył po nas z oczekiwaniem na entuzjastycznych reakcji. Srodze się jednak zawiódł.
– Toś, kurwa, wymyślił – Gruby parsknął śmiechem. Ja tylko wypuściłem powietrze z przeciągłym świstem, a Homer podsumował:
– Klasztor-Slasztor, a może od razu Kuria Biskupia? – kpił. Roześmialiśmy się, słysząc tę propozycję, bo wydała się nam o wiele ciekawsza niż Klasztor, ale i tak nie braliśmy jej na poważnie. A szkoda – zespół Kuria Biskupia, to by dopiero było! Gerber mruknął coś pod nosem tym swoim charczącym „r”. Potem siedział markotny i już się nie odzywał. Patrzyłem na Homera – wielki i ciężki, siedział na podłodze wciśnięty między biurko a łóżko. Twarz cała w pryszczach, błędny, wodnisty wzrok, jasna grzywka opadająca na czoło. Marszczył je i napinał, przewracał oczami, próbując coś wymyślić. Niesforne włosy co chwilę leciały mu do oczu. Chyba był tuż po decyzji o ich zapuszczaniu – jak my wszyscy zresztą.
– Może ten Slasztor – zaproponowałem nieśmiało, bo spodobała mi się kpina Homera. – Brzmi trochę jak Slayer – próbowałem argumentować.
– Eee, chujowo brzmi. Co to w ogóle znaczy „Slasztor”? Nic to nie znaczy!
– No właśnie o to chodzi! Nic nie znaczy i dla każdego to będzie zagadka. Co to, kurwa, jest ten „Slasztor”. Fajna nazwa, każdy zapamięta – argumentowałem. Reszta towarzystwa nie podzielała jednak mojego entuzjazmu i nazwa przepadła. Po kilku propozycjach i kłótniach, które pod znakiem zapytania stawiały naszą dalszą karierę w tym składzie, nastąpił wreszcie przełom. Nie taki wprawdzie, jakiego oczekiwaliśmy, ale coś się zmieniło, coś poszło dalej – choć nie tak, jak chcieliśmy. Przełom nastąpił, gdy wyśmialiśmy kolejną nazwę wymyśloną przez Gerbera. Wstał i obrażony powiedział, że skoro żadna jego propozycja nam się nie podoba, to on nie widzi dla siebie miejsca w zespole. Trzasnął drzwiami, poszedł i więcej go już nie widzieliśmy. To znaczy gdzieś tam mijaliśmy się na mieście czy po wakacjach w szkole, ale zmienił towarzystwo i chyba nas unikał. Podobno po maturze pojechał do Warszawy i szybko został prezesem jakiegoś banku. Dobrze mu tak. Skoro porzucił karierę gwiazdy rocka, to niech męczy się za biurkiem i liczy słupki.
W końcu wymyśliliśmy najgłupszą nazwę, jaką się dało wymyślić – Jesus’s Drugs, czyli Narkotyki Jezusa. Nie wiem, co mieliśmy wtedy w głowach, jaką ideę chcieliśmy pieczętować tym kretyńskim stemplem, ale jedno jest pewne – byliśmy z siebie dumni. Mieliśmy nazwę naszego zespołu. Wprawdzie przed chwilą odszedł od nas gitarzysta, a o tworzeniu prawdziwej muzyki nie tylko, że nie mieliśmy bladego pojęcia, ale nawet nie bardzo wiedzieliśmy, co my chcemy grać i jak. Łączyło nas jednak głębokie przekonanie, że właśnie stoimy u progu wielkiej, światowej kariery i nic nie jest w stanie nam przeszkodzić w triumfalnym marszu na największe areny świata. Wierzyliśmy, że naszym zapałem i chęciami przykryjemy całkowity brak umiejętności.
Byliśmy też zgodni co do tego, że nadeszła chwila, którą koniecznie trzeba uczcić, ubogacić i zamienić w wielkie, przyjacielskie świętowanie. Jednak słone paluszki i woda mineralna, którymi poczęstowała nas matka Grubego, to było za mało, by odpowiednio uświetnić moment tak doniosły, jak nadanie nazwy naszej kapeli. Oczami wyobraźni już widzieliśmy ją wybitą zmyślną czcionką na okładkach płyt, koszulkach fanów i plakatach rozklejonych po całym świecie. Wywiady, autografy, sesje zdjęciowe – to wszystko było już na wyciągnięcie ręki. Pełna chwały przyszłość gwiazd rocka kroczyła kilka kroków przed nami, wystarczyło tylko nieco przyspieszyć, pochwycić ten moment i trzymać, nie puszczać. Dumni z jej narodzin dumą każdej pary rodziców, którzy powołują nowe życie na ten nieszczęsny padół, postanowiliśmy celebrować ten moment tam gdzie zawsze – w krzakach parku za Domem Kultury.
Po drodze odwiedziliśmy kilka sklepów, by zaopatrzyć się w odpowiednie do świętowania trunki. Siedzieliśmy pod rozłożystym kasztanem otuleni parawanem z gęstych i bogatych w grube liście krzewów. Ciepłe piwo pociągaliśmy prosto z butelki. W oddali słychać było odgłosy zmierzającego ku wieczorowi miasta. Odór spalonych domów, który od kilku tygodni rozpościerał się po ulicach, nie przeszkadzał spokojnie zasypiać, nie burzył snów, nie ściągał koszmarów. Wystarczyło nie otwierać okien zbyt szeroko. Dla nas ważne wówczas było to, że było lato, że była sobota. Nie musieliśmy nic, mogliśmy wszystko.
– Ja bas mam. – Pierwszy zaczął Homer. – Taki z deski cięty, w garażu robiony, ciężki jak chuj, ale jest. Gra.
– A piec? – spytałem.
– Pożyczę, mam od kogo – powiedział i gwizdnął tajemniczo. Popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem, spodziewając się, że to dopiero początek opowieści.
– Mam kumpli ode mnie z domków, oni już coś grają, mają sprzęt, zagadam do nich. – Homer mieszkał w takim dziwnym miejscu Młyńska, które nie było już miastem, ale formalnie chyba do niego wciąż należało. Gdzieś na uboczu Zalesia i naprawdę za lasem. Końcówka miasta, zadupie totalne. Nie było tam już bloków – stara, wiejska zabudowa przeradzała się powoli w nowobogackie wille pod miastem. Potocznie mówiło się na to Wojkowicki Lasek, a częściej po prostu „domki”. Jak ktoś mówił, że mieszka „na domkach”, to wszyscy wiedzieli, gdzie to jest, i nie trzeba było nic więcej tłumaczyć.
– A gdzie grają? – spytał trzeźwo Gruby, chociaż ciągnął już drugie piwo.
– Jest taki Dom Ludowy we wsi obok. Dom Ludowy Wojkowice. Moja ciotka jest tam kierowniczką i pozwala im grać w soboty i niedziele rano. To pewnie i nam pozwoli, bo czegóż by nie?
– To leć do ciotki, buzi, rączki, kwiatek, rajstopki i załatw sprawę. – Gruby zawsze widział proste rozwiązania dla największych nawet problemów.
– E tam, obejdzie się i bez tego, na pewno się zgodzi, jutro zapytam – odpowiedział Homer i leniwie przetoczył swoje wielkie cielsko na dawno niekoszonym trawniku, zostawiając szeroki ślad, jakby po trawie przejechał walec.
Siedzieliśmy na trawie w parku za Domem Kultury i paliliśmy we trzech ostatniego papierosa, rozkoszując się ciepłym wieczorem kończącego się lata. Podawaliśmy sobie niedopałek z ręki do ręki jak jakąś fajkę pokoju. Jakbyśmy byli Indianami siedzącymi w tipi na dalekim Dzikim Zachodzie, a nie chłopakami z Młyńska pod krzakiem za Domem Kultury. Powoli sączyliśmy piwo za piwem, a Gruby ukradkiem dolewał do każdego po odrobinie herbacianego w kolorze płynu z półlitrówki z gorzką żołądkową.
Zmrok zapadał już szybko i okoliczne skwery, ławeczki, wolne kawałki trawy pomiędzy parkowymi zaroślami zaczęły się wypełniać gromadami podobnych do nas głodnych wilków płci obojga. Tak było w każdy wolny dzień, w każdy piątek, sobotę, niedzielę. Chyba że była szkoła, to w niedzielę już trzeba było myśleć o poniedziałku. Ciągle trwały jednak nasze ostatnie wakacje i za nic nie chcieliśmy tego zmieniać.
– Chuj, nie granie bez gitary – mruknął Gruby. – Bas, perkusja i wokal, nikt tak nie gra.
– Noo, a jakbyśmy mieli jeszcze klawisze, toby dopiero było, skład jak Deep Purple – rozmarzyłem się.
– Jebnij się w głowę – Gruby rzucił we mnie kępą trawy. – Nawet gitary nie ma, a ten, kurwa, klawisze. Klawisza to będziesz miał, jak cię do pudła kiedyś wsadzą – roześmiał się głośno ze swojego żartu.
– A bez klawiszy to jak Black Sabbath albo Led Zeppelin, tak lepiej? – spytałem, a oczami wyobraźni widziałem nas już na scenie w Madison Square czy innym Royal Albert Hall.
Homer się nie odzywał. Dopalił resztkę naszego wspólnego papierocha i pstryknął petem w przebiegającego blisko kundla. Nie trafił.
– Ty, Homer, a czemu ty właściwie jesteś Homer? – zapytałem. Gruby się roześmiał. Znali się z podstawówki, chyba nawet chodzili do jednej klasy.
– A wiesz, kiedyś na polskim w podstawówce… – zaczął Homer, ale Gruby mu przerwał.
– Ha, ha, czekaj, ja powiem. Pamiętasz na polskim z Kurasiową?
– A weź… ja opowiem, to ja jestem Homer.
– Nie, nie, ja opowiem. Siedzieliśmy na polskim, w której to było klasie, Homer, w szóstej chyba, nie?
– W siódmej. No mówiłem, że ja opowiem!
– No chuj, to w siódmej. Siedzimy na polskim i Kurasiowa, baba od polaka, Jezu, ta to była zjebana dopiero, chyba jej stary łopatą zwoje prostował, taka durna była. – Grubemu zebrało się na wspomnienia.
– No, ale do rzeczy, co z tym Homerem? Jebać Kurasiową – dopytywałem.
– A, no, z Homerem. Był jakiś sprawdzian czy klasówka z polaka, Kurasiowa chodzi po klasie, normalnie, jak na sprawdzianie. Podchodzi do Homera i się pyta: A ty czemu nie piszesz? A on na to: Bo ja ślepy jestem, proszę pani. Cała klasa w śmiech oczywiście, a babka do niego tak: Homer też był ślepy i jakie eposy napisał, więc nie błaznuj, tylko pisz. A ten błazen do niej całkiem serio, na poważnie: O wypraszam sobie, ja nie jestem Homer, ja jestem Heter, bo mnie się chłopaki nie podobają, wolę dziewczyny. O kurwa, ale był ryk wtedy. Ja pierdolę, nikt już o sprawdzianie nie myślał. Nawet Kurasiowa tak się śmiała z tego. Raz w życiu pokazała ludzką twarz. Ty, Homer! Ja to nie wiem, czy ty na pewno jesteś heter, czy homer, podobają ci się dziewczyny, co? – Gruby zaczął się natrząsać z Homera. Ten tylko się lekko uśmiechał i coś grzebał po kieszeniach. Jestem przekonany, że gdyby nie było już ciemno, to widzielibyśmy, jak się czerwieni.
– A bo mi się to z homosiem pojebało, wiesz, podobne, nie? Homer, homoś, podobnie przecież – tłumaczył się zawstydzony.
– No, a jak się wkurwiałeś na początku, jak mówiliśmy na ciebie Homer, każdego chciałeś lać.
– No wkurwiałem się, ale potem poczytałem „Odyseję”, „Iliadę” i wiesz, myślę sobie, kurwa, zajebisty ten Homer. I chuj, mogę być Homer. Też słabo widzę, szkła noszę. – Kiedy to mówił, powoli wygrzebał z kieszeni plastikowe, okrągłe pudełeczko po filmie do aparatu i brązową, okopconą lufkę do papierosów. Otworzył wieczko okrągłego pojemnika i dał nam do powąchania.
– Wiecie, co to? – zapytał. Oczywiście nie wiedzieliśmy. W środku był jakiś susz podobny do tytoniu, ale pachniał o wiele przyjemniej.
– Gandzia? – pierwszy domyślił się Gruby.
– Noooo, gandzia! – Homer był wyraźnie zadowolony z tego, jakie wrażenie zrobiła na nas zawartość pojemnika.
– O kurwa, pokaż jeszcze raz, poniucham. – Wyciągnąłem rękę.
– Tego się nie wącha, to się pali – zaśmiał się Gruby i trzepnął mnie ręką w potylicę tak, jak jemu robiła matka, gdy go odwiedzaliśmy.
– Sam się w łeb jebnij. – I mu oddałem.
– Homer, skąd to masz? – zapytał, nie zwracając uwagi na moje zaczepki.
– A to już moja tajemnica, kurwa, nie mogę takich rzeczy mówić przecież – odpowiedział Homer i zaczął nabijać lufkę suszem. Z drugiej kieszeni wyciągnął zapalniczkę. Włożył szklaną rurkę do ust, przypalił i zaciągnął się długim, głębokim machem. Przytrzymał dym długo w płucach i dopiero, jak zaczął się krztusić, a gały wyłazić mu na wierzch, to wypuścił chmurę i podał mi lufkę z żarzącym się na końcu suszem. Pierwszy raz miałem zajarać trawę. Do tej pory nawet nie wiedziałem, że suche zielsko tak bosko pachnie. A tu proszę. Zrobiłem wszystko dokładnie tak samo jak przed chwilą Homer i podałem lufkę Grubemu. Poczułem w płucach gryzący, gęsty dym. Zadrapało mnie w gardle, ale ściskałem ryj ręką, tłumiąc kaszel. Dopiero jak wypuściłem chmurę, to szarpnęło mną jak starym gruźlikiem. Łzy napłynęły mi do oczu, ledwie co widziałem.
– O kurwa – wystękałem – ale ostry ten dym, ale mnie siekło.
– Sieknie to cię dopiero zaraz, jak ci do mózgownicy dojedzie – Homerowi już oczy inaczej błyszczały i głos mu się zrobił piskliwy, jakby nigdy mutacji nie przechodził.
Kiedy tak szklana fajeczka krążyła sobie między nami, coś mnie naszło na wspominki. Pewnie po słowach Grubego, że tego się nie wącha. Albo po tych szkolnych opowieściach o Homerze i Heterze. Opowiedziałem im wtedy tę historię o objawieniu boskim, cośmy ją chyba ze dwa czy trzy lata temu z Petersonem odwalili przed ławką pod blokiem. O kurwa, ale mieliśmy teraz ubaw z tego. Lufka krążyła z rąk do rąk, z ust do ust, a nam było coraz bardziej wesoło. Tarzaliśmy się po trawie, trzymaliśmy się za brzuchy i snuliśmy różne alternatywne wersje tego, co można sobie jeszcze przypalić.
– Gówno sobie przypal, suszone – wypalił nagle Homer.
– Aś to, kurwa, przyjebał teraz. Faja by się zapchała – odpowiedział mu Gruby, po czym już nieco poważniej, na ile w tym stanie było to możliwe, zwrócił się do mnie:
– Ty, a co u Peteresona? – spytał.
– Nie znam gościa – mruknął Homer, puszczając z ust potężnego bacha. – Lufę trzeba znów nabić. Kto to ten Peterson? Norweg jakiś?
– Czemu Norweg? Jaki Norweg, kurwa. Nasz, ode mnie z Torowej przecież, w moim bloku mieszka.
– No bo w Norwegii tak się nazywają dziwnie, no nie? Skurwenson, Chujenson, Jebanson i nawet nie wiedzą, że się tak chujowo nazywają. – Znów się śmialiśmy tak, że żołądki skakały nam do podniebienia, a następnego dnia na przeponie porobiły się nam zakwasy.
– Nie do ciebie mówię, lufę bij, jak trzeba. Homer, baczność! Bij lufę, raz! – Gruby krzyknął rozkazująco i znów zaczęliśmy się śmiać.
– Sam se bij lufę – odparował mu Homer. Teraz już śmialiśmy się, leżąc na trawie i nawet nie próbowaliśmy się podnieść.
– Te, Homer, a może ty nie jesteś ani Homer, ani Heter, tylko zwykły Onan, co? – wybełkotałem, z trudem wrzucając słowa pomiędzy spazmy śmiechu.
– Nie Onan, tylko Conan, jeśli już. – Homer zerwał się nagle i dumnie wyprężył chudą pierś, waląc się pięścią w mostek. – Będę walczył z potworami i ratował dziewice! – wybełkotał.
– Ta… Conan… Conan Koniobijca! – zawołałem, wskakując Homerowi na plecy i przewalając go z powrotem na trawę.
– Kurwa! Susz mi cały wysypiesz, przyjebie! – zawołał z nieukrywaną irytacją, ale równocześnie ani trochę nie przestawał się śmiać.
– Ta, Homer, Onan, Heter, Conan! Bij lufę, bij lufę, fij bulę, fij bulę. – Gruby okładał go pięściami i tarzał się po nim razem ze mną, a jego śmiech zaczął przypominać rzężenie bitego psa. – Ty, ale co z tym Petersem – wydusił znów przez śmiech i łzy, kiedy zostawiliśmy Homera w spokoju, pozwalając mu nabić ładunek do lufki. No co mu się, kurwa, tak ten Peterson teraz upierdzielił do łba? Nie widziałem się z nim od początku wakacji. Strasznie mnie wkurwiał ostatnio. Patrzyłem, jak Homer próbuje przejść z pozycji leżącej do jakiegoś dziwnego przysiadu, nabijając równocześnie kolejną lufę.
– Nie mam ostatnio dobrych dni z Petersem, wiesz, jaki jest. Ciężki bywa. Nie wiem, co u niego. Dawno się już z nim nie widziałem.
– No wiem, ale on grał na gitarze chyba, nie?
– Grał, miał takie pudło ruskie, coś tam grał, ale to raczej bzdety takie harcerskie.
– Może z nami by pograł?
– Może, nie wiem. Zapytam go, jak go spotkam. – Tak powiedziałem wtedy, ale nie miałem zamiaru wcale go pytać. Peterson pewnie by nas wyśmiał. Mnie najbardziej.
Tymczasem wokół nas zaczęło gęstnieć. Przysiadły się do nas jakieś różne typy, co już zwąchały pismo nosem, a raczej z unoszącego się po parku zapachu tanich papierosów i jeszcze tańszego wina wyłowiły ten najbardziej przyciągający zapach. Złazili się jak muchy do psiego gówna. Pełno takich było w tym czasie w parku i na schodach przed Domem Kultury. Homer rzeczywiście nabił lufę, ktoś wyciągnął kolejną ze świeżym towarem i tak te szklane faje krążyły – oślinione, oplute, co chwilę gasły i trzeba je było bezustannie odpalać.
Nasz magiczny, indiański krąg zaczął się powiększać. Siedziało tu już pewnie z tuzin postaci albo i mendel, kto to mógł wtedy zliczyć, kto by to do dziś pamiętał. Żółte światła latarni mieszały mi się z pomarańczowym ognikiem krążącym od krzaka do krzaka – tak mi się wtedy wydawało. Nie wiedziałem już, co było osobą, co było krzewem, iglastą choinką bez bombek. Zarośla wyciągały swoje obrośnięte igliwiem łapy i buchały chmury ze szklanej lufki, która wydawała mi się wielka jak słoniowa trąba. Musiałem się jak najszybciej ewakuować w bezpieczne miejsce.
– Ej, chodźcie stąd, chodźcie. Te słonie nam wpierdolą całą trawę, chodźcie. – Obaj zrobili zaskoczoną minę, ale o dziwo nie protestowali.
Wziąłem Grubego za koszulkę, Homera pociągnąłem za nogę. Grubemu koncept się spodobał i momentalnie złapał go za drugą. Przeciągnęliśmy go parę metrów po trawie za tego jego wielkie łapska.
– Ej, weźcie, kurwa, zostawcie, pojebało was? – Homer zaczął wierzgać, a my nie byliśmy w stanie utrzymać jego potężnych kulasów. Puściliśmy, a on z trudem zaczął przybierać pozycję pionową, co oczywiście rozbawiło nas niemiłosiernie chyba po raz setny tego wieczora.
Ruszyliśmy w tan po parku. Nie uszliśmy jednak daleko, bo okazało się, że takich kręgów jak nasz było pełno. Przy każdej ławeczce, na każdym wolnym od krzewów skrawku trawnika kotłowały się młode ciała. Upojone latem, tanim winem, piwem, ale też sobą. Bliskością, dotykiem, poczuciem jakiejś dziwnej, chwilowej wspólnoty, która łączyła nas w te letnie wieczory.
W jednej z grup ktoś grał na gitarze, a skupione wokół grajka towarzystwo darło ryja na pół miasta. Pewnie było ich słychać aż na Starówie. Jak to się stało, że przed momentem, siedząc dwa krzaki dalej, nie słyszeliśmy nic a nic aż do teraz? Oczywiście dosiedliśmy się do nich, nikt tego nawet nie zauważył, nikomu to nie przeszkadzało. Whisky, moja żono – niosło się po parku, a my z radością klaskaliśmy w spocone łapy i darliśmy się w tym chórze początkujących alkoholików, narkomanów, przyszłych bezrobotnych, lekarzy, księży, inżynierów, ojców i matek. Typ, który grał na gitarze, był chudy i niewielki, za to miał potężny, orli nos. Jasna grzywa blond opadała mu na oczy. Nie śpiewał ze wszystkimi, zarzucał tylko pierwszy wers, czasami pokrzykiwał w refrenie, a towarzystwo swoimi gardłami robiło do tego dobrą robotę. Grał z zaangażowaniem godnym największych, światowych scen. Oparty jedną nogą o ławkę, kołysał biodrami na boki i robił śmieszne miny, wydymając usta jak do pocałunku. Reszta bandy zdzierała gardła, nie zważając kompletnie na to, że każdy z nich, a właściwie każdy z nas, śpiewał w innym rytmie i innej tonacji. Melodie też były różne, choć piosenka wciąż ta sama. Wyśpiewaliśmy ze sto razy ostatni wers, że nie chcę już samotnym być, a typek od gitary wreszcie przerwał granie i zawołał:
– Dajcie się coś napić, w gardle mi zaschło od tego szarpania – powiedział, lekko sepleniąc. Głos miał miły, przyjemny. Ktoś zaraz podał mu butelkę z jakąś płynną zawartością.
– Ej, Ralf, a zagraj „Przeżyj to sam” – zawołała jakaś dziewczyna. Było ich tu kilka, wydawały mi się nawet niebrzydkie, ale żadnej nie znałem. Leciały więc kolejne polskie szlagiery, a młode gardła i serca dawały z siebie wszystko, byle było jak najgłośniej. „Przeżyj to sam” z niemiłosiernie przeciągniętymi samogłoskami niosło się z wiatrem w stronę stadionu Błękitnych. Potem zagrał jeszcze „Moja i twoja nadzieja” i zrobiło się jakoś tak bardziej lirycznie, może romantycznie nawet. Zaczęła nas oblepiać nieznana dotąd, przyjemna słodycz. Leżałem na trawie, niebo wirowało nade mną, a rozmazane punkciki gwiazd mieszały mi się z powidokami innych świateł. Obok mnie położyła się jedna z tych nieznanych mi dziewczyn i oparła głowę o moją klatkę piersiową. Przygarnąłem ją ramieniem. Podsunęła się wyżej i zaczęła całować mnie po szyi i policzku. Na początku nawet mi się to podobało, ale szybko przestało.
– A ja wiem, jak ty masz na imię – wyszeptała mi do ucha, po czym bezceremonialnie zaczęła wpychać mi swój język do ust. Trochę byłem tym zaskoczony, próbowałem coś powiedzieć, a ta dalej pcha mi się z tym jęzorem.
– No to jak mam na imię? – dopytuję i odchylam głowę, żeby ją powstrzymać. W tle towarzystwo wyje „nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli ty”, a ta dalej swoje. Podniosła się trochę na przedramieniu i zwisa nade mną, eksponując dekolt. Patrzy mi w oczy, przesuwa końcem języka po swoich wargach. Nie wiem, co się dzieje, nie wiem, co mam robić! Ogarnia mnie przerażenie, nigdy w życiu nie spotkało mnie nic takiego. Postanowiła chyba wykorzystać moje gapiostwo, bo w ułamku sekundy przyssała się do moich ust i z całych sił wepchnęła mi język do gardła. Czułem się, jakby mnie ktoś próbował nakarmić surową wątróbką. Miesza mi się w żołądku piwo, wino, trawa, zbiera mi się na pawia, nie dość, że jej język chyba zaraz sięgnie mi przełyku, to ona jeszcze zaczyna wsysać mój do swojego gardła! No normalnie, zaraz się na nią porzygam.
– Masz na imię Gregory, boski Gregory, dziewczyny w mieście tak na ciebie mówią – wypaliła bełkotliwie. – Wiem, bo obserwuję cię od dawna. – Wzięła mnie za rękę i położyła moją dłoń na swojej piersi. Porwałem ją jak oparzony.
– Co? Nie podoba ci się? – zapytała zawiedziona.
– No okej jest – mamrotałem. – Ale ja nie jestem żaden Gregory, pomyliło ci się z kimś innym. – Towarzystwo za plecami już pląsało i wyło, że mój jest ten kawałek podłogi.
– Ale dla mnie możesz być Gregory. – I znów mi się pcha z tym językiem. Jezu, no okropne to było. Pomyślałem, że jak będę próbował odwzajemniać i nie będę się bronić, to pójdzie mi lepiej. Ale wtedy było jeszcze gorzej. Nigdy wcześniej nie miałem takiej przygody. Nie wiem, co trzeba robić, nie wiem, kto to jest. Zresztą coraz mniejszą miałem łączność z rzeczywistością. Kątem oka widziałem, że Gruby z Homerem, trzymając się za ręce, unoszą się nad ziemią lekko jak baletnice w jakimś szalonym tańcu. Nie wiem, czy to lampy uliczne, czy światła okien z bloków stojących za parkiem, czy może ktoś rozpalił ogniska. Poczułem wtedy zapach jej włosów – tę samą woń, która przykryła miasto gęstą, chociaż niewidzialną kołdrą. To mnie na moment otrzeźwiło. Zepchnąłem ją z siebie i ruszyłem w podrygi. Przypomniałem sobie o niej dopiero po długiej chwili. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie jej nie dostrzegłem. Była i znikła. Rozpłynęła się w mroku, w smrodzie spalonych domów, który odurzał całe miasto. Wessało ją to senne miasteczko, jak ona próbowała wessać mój język. Może wcale jej nie było, może tylko tak mi się wydawało, może mi się śniła.
Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło. Może to przez to wszystko, co w siebie wchłonąłem, a może przez przepoconą atmosferę parku, a może to dziwne spotkanie z dziewczyną, która znikła tak niespodziewanie, jak niespodziewanie się pojawiła. Choć najpewniej to przez ten smród, przez cuchnący spalonymi szmatami wieczorny powiew, który nagle przypomniał, jakich wydarzeń byłem niedawno świadkiem i mimowolnym uczestnikiem. Po krótkiej pauzie znów zerwałem się i żeby stłumić wracającą nagle świadomość, zacząłem tańczyć, skakać, kręcić się wokół swojej pięty jak w jakimś obłąkańczym, indiańskim rytuale. Dookoła mnie na moment zrobiło się pusto, ludzie odsunęli się na bezpieczną odległość, by przypadkiem nie przeciąć swoich chaotycznych orbit z moją, gdybym stracił kontrolę i siła odśrodkowa wzięłaby mnie we władanie. Jedyne, co wtedy czułem, to rozdzierający mnie smutek i pragnienie ucieczki do innego świata, innego miejsca. Chciało mi się wyć, ryczeć, śpiewać i płakać równocześnie. Tłum za moimi plecami wył „mniej niż zero” i właśnie tak się wtedy czułem. Zawodowi macherzy od losu już tasowali znaczone karty i wiedziałem, że nigdy nie uda mi się z nimi wygrać. Kręciłem się, obijałem o ludzi, oni znów zaczęli się zbliżać i odbijać ode mnie. W miarę regularne wcześniejsze pląsy zamieniły się w punkowe pogo i nawet Ralf wstał z ławeczki. Przestał grać, ściskał przed sobą instrument, jakby prowadził partnerkę w tańcu, śpiewał i błyskał wokół obłędem, który rodził się w jego oczach. Patrzyłem na niego i zdawało mi się, że jest gitarą, że głowa wyrasta mu z gryfu, że pudło, które czule obejmował, jest jego integralną, żyjącą częścią. Zerwane struny z brzdękiem wysypywały się jak jelita z rozciętego brzucha i ciągnęły za nim, okręcając mu się wokół kolan. Światła latarni żyły, drzewa żyły, kosze na śmieci żyły. Kręciło mi się w głowie, świat wirował pod moimi nogami, nawet gdy zatrzymałem się w miejscu, żeby znów paść na miękką, wilgotną trawę. Zatopiłem w niej twarz, poczułem zapach zdeptanej, chłodnej ziemi. W tym chocholim tańcu i śpiewie kryłem łzy i smutek, który mnie dławił. Ciemność, która mnie otaczała, wpływała mi do serca, do krwi i przez otwarte usta wypełniała moje wnętrze mrokiem, który miał pozostać we mnie już na długie lata.