Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj historię, która rozgrzeje Twoje serce!
Jagoda z pomocą rodziny wychowuje kilkuletnią córkę. Za dnia otacza się przechodzącymi przez jej dłonie listami, choć dawniej zupełnie inaczej wyobrażała sobie swoje życie.
Wiktor mieszka razem z Łucją, młodszą siostrą, którą często pociesza słodkimi wypiekami. Gotowanie jest jego pasją, a pracę w restauracji traktuje jako początek drogi do marzeń.
Przypadkowe spotkania Jagody i Wiktora na poznańskich ulicach zbliżają ich do siebie. Oboje odkrywają, że razem mogą uleczyć swoje życiowe blizny. Jednak z czasem zauważają, że łączy ich więcej, niż mogliby się spodziewać.
Jak niewyjaśnione sprawy wpłyną na przyszłość Jagody, Wiktora i Łucji? I czy odnajdą szczęście, by nareszcie patrzeć w te same gwiazdy?
„Między nami gwiazdy” to historia napisana z niezwykłą czułością i delikatnością. Gesty, drobnostki, z pozoru tak zwyczajne. A jednak. To one tworzą życie. Miłość. I tę książkę.
Monika Sygo
Opowieść o drugich szansach, na które prędzej czy później przyjdzie czas. To także historia o tym, że każdy z nas jest piękny i wyjątkowy.
Magdalena Zeist, @maobmaze
Historia Jagody i Wiktora otuli Cię niczym ciepły kocyk. Opowieść o nadziej, która rozjaśnia jak słońce nawet najbardziej pochmurne dni. O miłości, która zjawia się niespodziewanie i o tym, że czasem zranione serce potrafi ponownie pokochać.
Karolina Krakowiak, @livrocat
Piękna i wartościowa historia, która udowadnia, że warto spełniać swoje marzenia.
Aleksandra Karbownik, @zaczytanaolaa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nina Nesbitt – The Sun Will Come Up, The Seasons Will Change
Taylor Swift – Cardigan
sanah – Cząstka
Tom Odell – Another Love
London Grammar – Truth Is a Beautiful Thing
Freya Ridings – Castles
Mela Koteluk – Odprowadź
Kwiat Jabłoni – Za siódmą chmurą
Lucy Rose – Second Chance
Kodaline, Gabrielle Aplin – Everyone Changes
Adele – Remedy
Ellie Goulding – Salt Skin
The xx – Our Song
Sasha Sloan – House With No Mirrors
James Arthur – Falling Like The Stars
Taco Hemingway – Deszcz na betonie
Astrid S – It´s Ok If You Forget Me
The National – Light Years
Kaśka Sochacka – Wiśnia
Birdy – Wings
Zapach niedawno koszonej trawy unosił się dookoła, przywodząc na myśl ubiegłoroczne wakacje, kiedy niejednokrotnie tutaj przesiadywali. Zawsze mieli wtedy przy sobie zapas owocowych landrynek irozgryzali je jak gdyby na wyścigi.
Pogrywające donośnie świerszcze idealnie współgrały zciszą, niezmąconą przez przejeżdżające sąsiednią ulicą samochody. Podkuliła nogi, oplotła rękoma kolana, poobijane po wywrotce na rowerze, ipociągała wilgotniejącym nosem.
–Czasami się zastanawiam, co tam jest… – mówiła cicho, wpatrując się wgórujące nad nimi niebo.
Dochodziła dwudziesta. Słońce chowało się powoli za horyzontem ipozostawiało po sobie pomarańczowe łuny, wyglądające jak smugi po malarskim pędzlu. Mrugała nieśpiesznie, oczyma zapisując każdy ich fragment.
–Ponad chmurami?
Kątem oka zerknęła na chłopaka, który wtrącił nagle swoje spostrzeżenie. Speszonym uśmiechem wybudził ją zchwilowego zawieszenia. Przesuwał dłonią po zmierzwionych włosach, na co sama tylko westchnęła. Znów wgłowie miała tysiące rozmaitych wizji, snutych mniej lub bardziej przypadkowo.
–Tak, ponad chmurami – odparła, przymykając opadające mimo woli powieki.
Zkażdym tygodniem, jak ikażdym wspólnie spędzonym wieczorem, coraz bardziej lubiła oglądać obraz rozmazujących się obłoków, który był jedyny wswoim rodzaju.
Mimo upływu lat nadal darzyła go tym samym sentymentem. Czasami może zbyt wielkim, bo jednak na niego nie zasługiwał.
Słońce przyjemnie przygrzewało, więc poznańskie ulice tonęły w falach jasnych, muskających po twarzach promieni. Przesuwająca się po kalendarzu ramka wskazywała już kolejny wrześniowy tydzień, a mimo to pogoda w dalszym ciągu przypominała tę najbardziej letnią, wyrwaną jakby ze środka wakacji.
Napawała się zapachem drzew, których gałęzie poruszały się delikatnie na wietrze. Słodycz rozpraszanych pyłków docierała do jej nosa, łasego na takie aromaty, a z wąskich, nieco poranionych przygryzaniem ust ani na chwilę nie schodził uśmiech. Nadal czuła się w środku małą dziewczynką, z ogromną rozkoszą drepczącą wiele kilometrów na spacerach, szczególnie w towarzystwie kolorowej waty cukrowej, która oblepiałaby solidnie palce.
– Podobało ci się w zoo?
Odwróciła wzrok w stronę Hani, rosnącej jak na przysłowiowych drożdżach. Przecież nie tak dawno woziła ją w spacerówce albo przytrzymywała z trudem, gdy ta chciała ganiać po chodnikach uciekające przed nimi gołębie.
Dziewczynka ściskała Jagodę mocno swoją szczupłą rączką, którą mimowiednie splotła z jej dłonią.
– Bardzo! – odparła uradowana Hania, bawiąc się powiewającym we wszystkie strony warkoczem, na którym wyróżniała się fioletowa kokarda. – Najfajniejsze były żyrafy. Mają takie długie szyje.
Demonstrowała to na sobie, na co Jagoda zachichotała rozbawiona.
– Chyba jednak trochę krótsze, co?
– A może… – zastanawiała się.
Pogładziła córkę po jasnobrązowych włosach, idąc z nią żwawo na przystanek, na którym zebrało się kilka osób. Sama powoli zaczynała odczuwać zmęczenie wypełnioną po brzegi atrakcjami wyprawą, bo pobolewające od paru dni nogi nie były do końca na nią przygotowane. Starała się jednak odhaczyć wszystkie zaplanowane z tej okazji punkty na mapie wycieczki, tym bardziej że widziała, ile to sprawia Hani radości. Ona akurat potrafiła odnaleźć tę beztroskę w najzwyklejszych czynnościach, na które zazwyczaj ktoś inny w ogóle nie zwróciłby uwagi.
Dzieci postrzegają otoczenie w zupełnie innych barwach niż dorośli. Nie analizują, nie zastanawiają się nadmiernie nad drobnostkami. A Jagoda kochała córkę nad życie. W błyszczących, czekoladowych oczach Hania miała iskierki, rozgrzewające choćby i przemarzniętą na wskroś duszę. Była jej promyczkiem w nieprzychylnym świecie. Kruszyną, którą trzeba chronić za wszelką cenę.
Poza tym to była wyjątkowa okazja – piąte urodziny Hani. Tak się złożyło, że sama Jagoda też świętowała – kolejną wiosnę życia. Przed laty los podarował jej Hanię jako jedyny w swoim rodzaju prezent. Odkąd sięgała pamięcią, bez problemów nawiązywała nić porozumienia z młodszymi kuzynami czy brzdącami znajomych rodziców. Marzyła o byciu mamą, o wesołej gromadce, ale… przyszłość postanowiła odwiedzić ją szybciej niż się tego spodziewała.
– Miałyśmy iść jeszcze na lody – zauważyła trafnie dziewczynka, spoglądając na swoją zamyśloną mamę z zaniepokojeniem.
– Na lody?
– Obiecałaś mi, nie pamiętasz? – Obsypana drobnymi piegami blada twarz Hani błyskawicznie posmutniała.
Przecież zobowiązała się do tego rano, zanim wyszły z domu. Kompletnie wypadło jej to z głowy. Poprawiła podwiewany non stop kaptur, uwierający ją w opaloną szyję, pamiątkę po lipcowym wypadzie nad jezioro z przyjaciółką, kiedy obie przysnęły na plaży.
– Dobrze, już idziemy. – Jagoda uśmiechnęła się szeroko, jakby na usprawiedliwienie. – Trzymaj mocniej misia, żeby ci nie wypadł. Jeszcze go gdzieś zgubisz – zwróciła uwagę na wyślizgującego się z uścisku pluszowego słonia, z którym Hania wszędzie paradowała; był jej najlepszym przyjacielem, więc Pan Trąbalski absolutnie nie mógł zostać w pokoju bez opieki.
Zgodnie z umową zajrzały do najbliższej lodziarni. Wewnątrz jak zawsze ustawiała się dosyć spora kolejka. Obie solidarnie postawiły na porcję śmietankowych i truskawkowych lodów. Te smaki wygrywały z bardziej wymyślnymi, pojawiającymi się w witrynie okazjonalnie.
– Poczekaj, skarbie! – rzuciła Jagoda donośnie do Hani.
Dziewczyna własnie wybiegła, by zająć miejsce na ławce tuż przed budynkiem.
Przy okazji wpadła nieszczęśliwie na idącego chłopaka, nasuwającego na ramię co chwilę rozpadający się plecak. W porę pochwycił Hanię za rękę, gdy ta prawie się przewróciła, zahaczając czubkami butów o wystający fragment betonowej kostki; wszędzie ją nosiło, czym wiele razy przysparzała Jagodzie siwych włosów.
Poczuła błyskawicznie wypełzające na policzki rumieńce.
– Uważaj, księżniczko – powiedział łagodnym głosem brunet, spoglądając przy okazji z troską na jej wystraszoną, ale i zawstydzoną minę. – Nic ci nie jest?
Jagoda zerknęła na nich pobłażliwie. Wafelki, które trzymała w dłoniach, powoli zaczynały mięknąć pod naporem uścisku cieplejszych niż lody dłoni, które z nerwów nabierały jeszcze wyższej temperatury.
– Przepraszam najmocniej. – Na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech, raczej będący wyrazem zmieszania niż jakiejkolwiek sympatii.
– Spokojnie, wszystko pod kontrolą. – Zapewnił dość przekonywająco, wpatrując się w lekko zdezorientowane oczy Jagody. – Prawda, księżniczko? – odezwał się po chwili do Hani, przytakującej nieśmiało i wtulającej się przy tym lękliwie w mamine nogi.
W ujmująco przenikliwym spojrzeniu miał wypisane coś, co dziewczynę dziwnie peszyło. Błękit jego tęczówek, mieszający się jednocześnie z pełną melancholii zielenią, mienił się w promieniach padających na ich twarze. Małe, okrągłe okulary oparte na nieco garbatym nosie chłopaka potęgowały to wrażenie. Świat raptownie jakby przystopował, wycinając ich w kadrze serialu kręconego przez płynące w codziennym pędzie miasto. Jedna z przechodzących dziewcząt trąciła Jagodę wielgachną torebką, idealnie trafiając w siniak na udzie. Skrzywiła się mimowiednie, ponownie łącząc się wzrokowo z nieznajomym. Tkwił w bezruchu, milcząc; najwyraźniej nie wiedział, co powinien właściwie dalej zrobić.
– Urocza – dodał jeszcze, przytrzymując zsuwający mu się z ramienia po raz enty plecak. – Fajny ten twój misiek – wskazał dłonią na pluszaka – miałem kiedyś podobnego, tylko miał inny kubraczek.
Na te słowa kilkulatka uśmiechnęła się szerzej. Jakikolwiek strach błyskawicznie ulatywał w nicość. Szybko dawała się przekupywać paroma miłymi słowami, w przeciwieństwie do zapobiegliwej mamy. Księżniczkowanie przyniosło zamierzony efekt, jej dziecięcy barometr też zadziałał we właściwy sposób.
– Tak, urocza. Ale czasami trudno za nią nadążyć – powiedziała Jagoda, podciągając bardziej na bark poszarzałą, luźną bluzkę, ponieważ wyczuła na sobie jego świdrujący wzrok, skupiony raptem na bliźnie, której szczerze nienawidziła. Próbowała skrywać ją jak tylko mogła, aby nie napotykała na ostrzał nieproszonych spojrzeń. Szpecąca, na całe szczęście coraz bladsza pamiątką po zdarzeniu, o którym zwykła nie mówić zbyt wiele. Bo po co aż tak się uzewnętrzniać? Pewne sprawy lepiej pozostawić dla siebie, ta wystarczająco dużo namieszała jej w życiu.
– Takie już są małe dzieci: chcą poznawać świat na własną rękę. – Posłał im kolejny pełen serdeczności uśmiech.
– Zgadzam się w stu procentach.
– No nic, udanego dnia życzę – dodał po chwili.
– Dziękuję… I wzajemnie.
Przystanęła na moment i obserwowała bezwiednie, jak chłopak oddalał się z każdą minutą, a jego ciemnobrązowe, gęste i potargane włosy powiewały w rytm kolejnych podmuchów. Cieknąca po palcach różowawa maź wyrwała ją prędko z objęć rozpędzającego się letargu. A może nieproszonego zauroczenia, kręcącego się gdzieś z tyłu umysłu?
Późnym popołudniem, kiedy słońce nieco spuściło z tonu, wróciły do domu znajdującym się na Sołaczu. Popielaty kocur sąsiadów, który przychodził raz po raz po dodatkową porcję smacznych kąsków, znów przesiadywał przed ceglanymi schodami. Wygrzewał się na nich w najlepsze, nie zwracając w ogóle uwagi na czyjeś kroki. Ten to miał sielskie życie.
– Jesteście w sam raz na podwieczorek – usłyszała głos mamy, gdy ledwie zdążyły postawić stopy na korytarzu. – Właśnie usmażyłam naleśniki.
Cały parter wypełniały dźwięki legendarnych, polskich przebojów, rozbrzmiewających z wiecznie zakurzonego radyjka. Jagoda pomogła Hani ściągnąć letni jeszcze płaszczyk, po czym ta ochoczo przytuliła się do swojej kochanej babci, by zapowiedzieć, że zamierza jej pomagać przy smarowaniu słodkich placków równie słodkim dżemem. To było sztandarowe zadanie, do którego nikogo nie dopuszczała, choćby miałaby cała wymazać się łyżką.
– Wycieczka się udała?
Olga odłożyła miskę z resztką rozrobionego ciasta na blat, o mało nie upuszczając jej, gdy ręka nienaturalnie zadrżała. Kącik malinowych ust pozwolił wygiąć się odrobinę wyżej niż dotychczas, ale mimo to w niektórych odruchach nadal było widać pozostałości po udarze sprzed kilku miesięcy. Odgarnęła odruchowo pokręcone włosy sprzed oczu.
– Hania jest cała rozanielona – powiedziała szybko, spoglądając na rozpromienioną córkę, po czym nalała do szklanki pomarańczowego soku i usiadła przy stole, wdychając smakowite zapachy unoszące się po kuchni, rozbrzmiewającej dziecięcym chichotem i pomiaukiwaniem zza szyby. Upiła kilka łyków, wyglądając przez okno, w którym podrygiwała kraciasta firanka.
– A tobie się podobało? – dopytywała.
– To było przede wszystkim jej święto, moje tak… przy okazji. – Założyła falujący karmelowy kosmyk za ucho, zahaczając przy tym o wystający złotawy kolczyk.
Ja już swoje się naświętowałam, śmiała się w duchu Jagoda. Wolała oddać tę radość Hani, która potrzebowała znacznie więcej wesołości. Starała się pokazywać dziewczynce, że jest dla niej najważniejszą istotą na Ziemi. Rekompensowała tym brak drugiej osoby, dla której mała też powinna być życiowym priorytetem.
– Dla mnie ten wrześniowy dzień jest równie ważny, pamiętaj – wtrąciła Olga, ściszając odrobinę szumiące raptownie radio.
– Pamiętam. Wcale tego nie neguję – broniła się Jagoda, spoglądając na kiwającą groźnie palcem mamę.
– Spróbowałabyś tylko.
– Miałabym wtedy przechlapane?
– Pewnie, że tak – powiedziała surowo mama, mocując się z mocno zakręconym słoikiem. – To jakie zwierzaki tam widziałyście? Opowiadaj.
Jagoda zamieniła się na kwadrans w dziewczynkę z warkoczykami i streszczała całą historię. Zaledwie na kwadrans, bo od poniedziałku pocztowe okienko znów czekało, aż za nim zasiądzie z niezmienną życzliwością. Codzienność wzywała do bycia w pełnej gotowości, do założenia kolejnej maski. Miała ich na pęczki, ale pomału zastanawiała się, czy którejś nie wyrzucić w zapomnienie. Ileż można się za nimi chować?
Do wieczora wszystkie naleśniki zniknęły z talerzy. Hania w zupełnej ciszy z zacięciem zajmowała się kolorowanką, starając się, by nie musnąć kredką choćby kawałka poza wyznaczonymi liniami. Olga zaś postanowiła oddzwonić do starej znajomej z Warszawy, która telefonowała bezskutecznie za dnia.
Jagoda miała więc czas, aby wyjść na spacer po sołackim parku. Lubiła wieczorami przechadzać się po okolicy, tak w samotności. Mogła wtedy oderwać się od szarej gonitwy za tym, żeby każdemu dogodzić. Pobyć z własnymi, kotłującymi się myślami.
Odnosiła nieodparte wrażenie, że jej życie dzieliło się wyłącznie między rodzinny dom, przepełniony ciągłą krzątaniną, a pracą, gdzie nieraz z trudem powstrzymywała się, aby nie wybuchnąć krzykiem. Brak bliskości coraz częściej odzywał się w sercu. Podwinęła rękaw, żeby sprawdzić godzinę. Wskazówki na tarczy ułożyły się na dwudziestą dwadzieścia.
Pomyśl życzenie, na pewno się spełni. Inie chcę słyszeć, że to jakieś zabobony!
Przypomniała sobie słowa Sylwii, która zawsze wyrywała się z tym zdaniem, gdy tylko przychodziły „imieniny godziny”, jak to nazywała z podekscytowaniem. Sama nie bardzo wierzyła w moce takich zaklęć, ale… wolała z nią nie dyskutować.
Umysł gwałtownie pootwierał dawne rozdziały, recytując z zawrotną prędkością kolejne wersy o tym, jak przesiadywali na ławce i przyglądali się taplającym się w wodzie kaczkom; jak dyskutowali zażarcie o sprawdzianach, narzekając na zbyt trudne pytania; jak przyrzekali sobie nawzajem, że żadne z nich nagle nie postanowi uciec w zupełnie inną stronę… Wyłamał się z tych obietnic, które wtedy brzmiały tak pięknie. Dziś wyłącznie nieprzyjemnie mdliły. I w tym dniu nie tyle tęskniło jej się wyjątkowo, co bardziej żałowała wielu chwil, wielu niewypowiedzianych słów.
Usiadła na pierwszej napotkanej ławce i oddychała ciężko. Tupała jak zniecierpliwione dziecko, widząc kurz, który wpierw wzniecony z parkowej ścieżki teraz opadał na jej buty. Truchtająca nastolatka z butelką w ręku obrzuciła ją skonsternowanym wzrokiem. W pełni zasłużonym. Nad głową zawisły znacznie ciemniejsze chmury, przez które księżyc z ledwością się przebijał. Białawy blask zatrzymywał się ostatecznie na kłębiastej siatce. Zapięła wyżej zamek od kurtki i włożyła siniejące ręce do kieszeni, odnajdując wewnątrz poplątane słuchawki. Szukała ich ostatnio przez pół dnia, przeczesując wszystkie możliwe szuflady.
– Jak dobrze, że cię widzę.
Wzdrygnęła się odruchowo, jakby porażona nagłym piorunem, kiedy obok niej przycupnęła pani Zielińska. Sąsiadka z naprzeciwka. Trzymała mocno w dłoniach smycz, na której prowadziła swoją psią seniorkę. Pewnie wracały od weterynarza, nie było z nią w ostatnich tygodniach najlepiej.
– Dobry wieczór – Jagoda odpowiedziała bez namysłu, zdobywając się na nieco wymuszony uśmiech. – Czy coś się stało?
– Nie, skądże. – Kobieta kręciła głową, po czym założyła na czubek czoła spadającą kwiecistą chustę. – Nie miałabyś jutro albo pojutrze trochę czasu? Julia znowu ma problemy z wypracowaniami. Wiesz, jak to u niej jest z czytaniem książek, zwłaszcza z lekturami… Zdecydowanie na bakier – dodała półszeptem i skwasiła się ostentacyjnie, na co Jagoda przytaknęła.
Pomagała ukierunkować czternastolatce jej myśli, by składane przez nią zdania były coraz lepsze, bez zbędnego lania wody. Ilekroć siadały nad kartką papieru, słyszała w głowie Olgę, która wpajała jej w dzieciństwie, że słowa mają w sobie zaklętą magię, ukazującą się tylko wtedy, gdy uchyli się przed nimi rąbek swojej duszy i pozwoli wtargnąć z impetem do środka. I nadal w to wierzyła. Bezgranicznie.
– Mogę wpaść po południu. – Podrapała się po karku, zgarniając paznokciami łuszczące się płaty skóry. Z pewnością nie wyglądało to zbyt apetycznie, ale żadna opalenizna nie była wieczna.
– Tak? Ale to nie będzie problem?
– Absolutnie.
– Cudownie, dziękuję ci bardzo – rzuciła uradowana, głaszcząc niesłychanie dyszącą Lorę.
Psina zaszczekała cicho i merdała energicznie ogonem, okręcając go niemal wokół własnej osi. Kobieta przytuliła ją mocno, podała wyjęte z bawełnianej torby ciastko, które ta przygryzała stępionymi już zębami.
– Nie ma sprawy – zapewniła ciepło. – Niech Julia przygotuje zeszyty, żebym wiedziała, co przerabiają teraz na lekcjach. Będzie mi łatwiej.
– Oczywiście, przekażę jej. Złota z ciebie dziewczyna, naprawdę. Twoja mama musi być z ciebie dumna.
Mam nadzieję, że jest dumna… mimo wszystko, pomyślała.
Pożegnały się serdecznymi uśmiechami, a Jagoda dalej miała okazję pokontemplować we własnym towarzystwie. Odblokowała telefon i włączyła pierwszą playlistę, jaka pojawiła się na ekranie. Padło na piosenkę London Grammar, jedną z tych ulubionych, z najbardziej chwytających ją za serce bijące w spowolnionym i wyjątkowo równym rytmie. Charyzmatyczny głos wokalistki idealnie wpasowywał się w otoczenie, które swą ciszą otulało Jagodę przyjemnie. Spadające z drzew liście były znakiem nadchodzącej pełną parą jesieni.
Jak pory roku cyklicznie zamieniają się miejscami w sztafecie, tak liczyła, że i u niej ten nachodzący wiatr przyniesie nareszcie zmiany. Takie pełne delikatnego słońca, dodającego sił o poranku.
W progu mieszkania na Jeżycach powitały go gromkie śmiechy, dochodzące z telewizora. Zamknął za sobą drzwi i odłożył plecak na komodzie w przedpokoju, prawie zrzucając z niej przy okazji i tak ledwie żywego kwiatka. Jego chylące się ku podłodze liście wyraźnie dawały znać, że o nim kompletnie zapomniał. Nigdy nie był specjalistą od roślin, dziwnym trafem prędzej czy później je uśmiercał.
Przeżuwał nieśpiesznie miętową gumę, która przez całą drogę do domu zdążyła zmienić się w nijaką masę bez smaku. Zmarszczył krzaczaste brwi, ściągając dżinsową, poprzecieraną na rękawach od ciągłego noszenia kurtkę z białą stójką. Zawsze po powrocie z restauracji odnosił wrażenie, że pachniał wszystkim, co akurat danego dnia serwowano. Tym razem prym wiodły pieczone bakłażany oraz ravioli. I zawsze wydawało mu się, że w tramwaju każdy czuł dokładnie to samo, przyglądając się mu przez to podejrzliwie.
Wiktor wszedł do salonu, zastając w nim młodszą siostrę. Łucja leżała na kanapie, podpierając głowę pięścią. Zbielałe knykcie drugiej dłoni, mocno zaciśniętej na kubku, odznaczały się na nim. Popijała parujące kakao, które musiało parzyć ją w usta, bo krzywiła się przy każdym łyku. Powinna raczej siedzieć w towarzystwie książek niżeli kablówki, w końcu za kilka dni miała dwie poprawki z niezdanych w czerwcu przedmiotów.
Przeprowadziła się do niego prawie rok temu, gdy rozpoczynała swoją studencką przygodę. Patrząc na walające się po jej pokoju czasopisma, nadal z bólem przyjmował decyzję o polonistyce. Przecież była świetna z biologii, rozszerzoną maturę zdała na ponad osiemdziesiąt procent, a tutaj niespodzianka. Chociaż… dla niego było to zrozumiałe w zaistniałej sytuacji.
– Cześć? – powiedział głośno, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
Łucja jednak niezmiennie zapatrywała się w ekran, uparcie śledząc powtórkę Przyjaciół. Najchętniej zanurzała się w historii nowojorczyków, kiedy coś ją trapiło. Jak gdyby próbowała znaleźć w życiu serialowych bohaterów pocieszenie redukujące jej własne troski. Zdążył prześwietlić jej przyzwyczajenia perfekcyjnie, ale i tak z biegiem lat miał wrażenie, że coraz mocniej rozmijają się pod względem porozumienia.
– Cześć, już wróciłeś? – rzuciła chłodno, zerkając na Wiktora ledwie przez sekundę.
– Jak widać.
Podniosła się niemrawo, związując rozpuszczone włosy. Rude pukle opadały na jej wątłe ramiona nakryte rozciągniętym dresem. Przed południem musiała zajrzeć do fryzjera, bo ognisty odcień był znacznie intensywniejszy. Nie pochwalał akurat tego pomaturalnego pomysłu; miała piękne, naturalnie brązowe włosy.
– Jadłaś coś w ogóle? – Rozejrzał się po aneksie kuchennym, na którym nie stał ani jeden brudny talerz. – W lodówce było jeszcze spaghetti, mogłaś sobie odgrzać.
To stanowiło pewien ewenement, bo zazwyczaj zlewozmywak tonął w miseczkach i poodkładanych w nich sztućcach. Nauczyła się, na jego nieszczęście, zostawiać wszystko po sobie, jakby nie mogła schylić się choć trochę, by wrzucić naczynia do zmywarki. Moralizujące gadki kończyły się zazwyczaj spięciami, których starał się raczej unikać. Miał być wspierającym bratem, nie zastępcą ojca.
Czyli nic nie jadła, pomyślał, co Łucja tylko potwierdziła beznamiętnym mruknięciem. Co zatem się stało? Znowu pokłóciła się z chłopakiem? Czy z jakąś koleżanką na roku, którą niekoniecznie lubiła? Machinalnie wyszukiwał rozwiązań, od dziecka miał nadto miękkie serce, próbujące pomóc każdemu z osobna. Zbawca wszechświata, jak nazywali go kumple. Coś w tym jednak było. Niekiedy kończyło się to niezbyt pozytywnie, ale takie momenty puszczał prędko w niepamięć.
– Chcesz pogadać? – Przycupnął obok niej, przesuwając zawadzający pilot po miękkim obiciu. – Wiesz, że to żaden…
– Możemy później, najlepiej jutro? Chcę pobyć trochę sama. Zresztą nic byś z tego i tak nie zrozumiał. – Łucja odburknęła jedynie nieprzyjemnie, przygryzając usta, na których odznaczały się resztki lepkiej pomadki.
Zabolało go to. Kiedyś zwierzała mu się ze wszystkiego, ale odkąd poszła do liceum, nagle stwierdziła, że starszy brat nie jest odpowiedni do pogaduszek od serca przy herbacie. Zamknęła się w sobie jeszcze bardziej, a i tak była dość skryta.
– Pewnie… – Wzruszył ramionami, zgadzając się właściwie na wspólne milczenie, i wskazał palcem na drzwi pokoju. – W razie czego będę siedział u siebie.
Dziewczyna przytaknęła.
Nie miał ochoty na kłótnię, a Łucja wybuchała złością w najmniej przewidywalnych momentach, jak bomba z samozapłonem, która odpala lont bez zapowiedzi. W dodatku był wpółżywy, bo dzisiejsza zmiana dała mu nieźle w kość. Względnie letnia pogoda powyciągała chyba wszystkich wielbicieli włoskiej kuchni z domów. Szybki prysznic, zmywający z ciała jakiekolwiek zapachy, stał się jak najbardziej wskazany. I był jedyną rzeczą, której naprawdę potrzebował. Wszystko inne musiało poczekać.
Wrześniowe ostatki przywitały mieszkańców nie najlepszą pogodą. Przez kilka poprzednich dni deszcz pojawiał się ni stąd, ni zowąd, mieszając się ze słońcem, które malowało promieniami po niebie blade smugi. Wzmagający się wiatr unosił nadal zielone listki, rozrzucając je po chodnikach. Grubsza kurtka została wyjęta z otchłani szafy, doczekawszy się cierpliwie swojej kolei.
Wieczorem Łucja na dobre zaszyła się w swoim pokoju, przez szybę w drzwiach prześwitywało jedynie jaskrawe światło monitora. Wiktor chwycił wreszcie książkę Nesbø, która leżała na półce zupełnie niedotykana od ponad miesiąca. Wpadła mu w ręce podczas przypadkowej wizyty w księgarni, ale jakoś nie uzbierał w sobie dotychczas wystarczających chęci, żeby wertować kolejne strony. Przez uchylone okno wpadało zimniejsze powietrze wraz z odgłosami przejeżdżających ulicą aut i mknącej między nimi karetki na sygnale. W mieszkaniu wreszcie zapanowała względna cisza, nawet sąsiedzi za ścianą nie hałasowali, a bywali naprawdę uciążliwi.
Szykował sobie kubek gorącej herbaty, gdy rozdzwonił się telefon. Znowu. Ktoś uparcie ktoś próbował się do niego dobić, a on starał się od dłuższej chwili to ignorować. Teraz jednak pękł.
– Już myślałem, że gdzieś zemdlałeś. – W słuchawce wybrzmiał szczerze zaniepokojony głos Kornela.
– Dzięki za troskę, ale żyję i mam się całkiem dobrze.
– Idziesz z nami na piwo? Chłopaki są chętni, upatrzyli nawet fajną miejscówkę.
– Akurat dzisiaj? – odparł niemrawo Wiktor, bo rezerwy sił na jakiekolwiek wojaże po mieście miał raczej skromne; nogi dziwnie bolały i były odrętwiałe, jakby przebiegł co najmniej półmaraton, a przecież od sportu od wielu lat był daleki. Westchnął jedynie głośno, co Kornel po drugiej stronie na pewno słyszał. I taki właśnie był cel.
– Akurat dzisiaj. Idziesz czy nie? – namawiał przyjaciela dalej. – Krótka piłka, stary. Nie mamy całego wieczoru, żeby czekać, aż ty się wreszcie zdecydujesz.
Od dłuższego czasu próbowali umówić się na wspólne wyjście, a że każdy z nich był wiecznie czymś zajęty, to temat ciągle schodził na drugi plan. Po kolejnych namowach, niemniej zaciekłych, uznał to ostatecznie za całkiem dobrą okazję, by oderwać się od wszystkiego dookoła. Rzadko zaglądał do kieliszka czy innego kufla, ale jednak poczuł, że tego akurat potrzebował. Lekkiego zagłuszenia wszystkiego. Wiedział, iż raczej będzie to drogą donikąd, ale… czy czasami taka też nie musi się pojawić? W życiu nie wszystko bywa takie proste, jakby się tego chciało.
Zgarnął z wieszaka czarną bluzę, prawie rozbijając okulary, które wyślizgnęły mu się z dłoni. Umówili się na jednym z przystanków, wsiadając solidarnie razem, jak to zwykli robić. Przyjaciele ze szkolnej ławki, cała ich szóstka pochodziła z Piły.
– Co tak się ociągasz? – rzucił Filip, kiedy dostrzegł, że w trakcie przechadzki na Stary Rynek Wiktor pozostał z tyłu.
– Mam nadzieję, że nie zdążyłeś się wstawić bez nas – wtórował mu Błażej.
Roześmiali się wszyscy chóralnie, co Wiktor skwitował kąśliwym uśmiechem.
– Żarty wam się wyostrzyły… – Pokręcił głową.
Był skupiony na czymś innym niż tocząca się zażarcie dyskusja odnośnie do szlagieru ostatniej kolejki piłkarskiej Ligi Mistrzów. A konkretnie… na kimś innym. Wpatrywał się w postać, opatuloną różowym płaszczem i stojącą przy drzwiach do jednej z kamienic. Wydawała mu się tak bardzo znajoma. Z jej pełnych ust ulatywał duszący, papierosowy dym, który wciągała zachłannie z powrotem.
Mam nadzieję, że zawsze będziemy razem. Zawsze ina zawsze, prawda?
Doskonale rozpoznawał ten sposób zabawiania się nikotynowymi kłębkami, nawet aż zanadto. Ile to razy namawiał ją, żeby odstawiła te cholerne papierosy. Wzdrygnął się machinalnie, gdy tylko przypomniał sobie te słowa. Po jego ciele przepełzł lodowaty podmuch, chociaż na zewnątrz wcale nie było aż tak zimno. Wewnątrz jednak przymarzał z każdym krokiem.
– Już idę, czekajcie. – Obrócił się w stronę uśmiechających się ironicznie i spoglądających na niego kolegów; szeptali coś sobie wzajemnie na ucho, wyraźnie mając ubaw z jego zdezorientowanej miny.
On zaś wyglądał na szczególnie zadowolonego.
– Kogo tam zobaczyłeś? – kontynuował nachalnie Daniel, chowając do kieszeni portfel, w którym na próżno było szukać fortuny. Zawsze wydawał zdecydowanie więcej, niż powinien, prosząc później płaczliwie przez telefon o drobne pożyczki. – Jakąś panienkę? Ładna była?
Wiktor obrzucił go morderczym wzrokiem, od razu kręcąc głową, jakby chciał szybko zaprzeczyć wszelkim ewentualnym rewelacjom. Nie muszą o wszystkim wiedzieć, pomyślał zaraz. Nie teraz.
– Bardzo śmieszne – burknął pod nosem. – Zostaw sobie te teksty dla kogoś innego.
– No co ty, nie dąsaj się. – Poklepał Wiktora energicznym ruchem po łopatkach, na co ten wyprostował się automatycznie.
W tym momencie nie do końca było mu do śmiechu. Wcale nie chciał jej znów zobaczyć. I wcale nie dlatego że budziła w nim jakieś negatywne uczucia czy wspomnienia. Wręcz przeciwnie, wiązało się z nią wiele przepięknych chwil. W dalszym ciągu nie gasła w jego sercu ta jedna lampeczka, zarezerwowana tylko dla niej. A powinna, minęło już tyle czasu.
– Dobra, panowie. Przyśpieszcie trochę – odezwał się Błażej, naciągając na głowę kaptur sportowej kurtki. – Zaraz będzie padać.
Faktycznie, niebo zasnuło się w ciągu kilku minut granatem, a postrzępione, rozmazane na horyzoncie obłoczki wskazywały na nadchodzącą ulewę. Urokliwa pogoda musiała zejść z afiszu. Cóż, nic w końcu nie może trwać wiecznie.
Gorzkawy smak piwa przykrył wszystkie natrętne myśli, jakie pojawiły się w głowie Wiktora później po drodze. Od razu zamówił większe, żeby nie płacić podwójnie, gdyby jednak naszła go ochota na kolejne zachłanne hausty. Biała piana przywierała błogo do jego ust, które przecierał co chwila. Pogwizdywał w rytm muzyki, uderzającej dość mocno po wrażliwych bębenkach.
Siedzieli przy barze, rozmawiając o tym, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach w ich życiu. Daniel jak zwykle musiał poruszyć temat randek i tego, z jakimi dziewczynami udało mu się porozmawiać na czatach. Z ich grupy to on był największym flirciarzem, ale Wiktor wcale mu tego nie zazdrościł. Był zdania, że jeśli czeka na niego gdzieś ta jedyna miłość, to prędzej czy później do niego trafi. Znajdzie go jak ta mityczna strzała amora. Każdy ma przecież tę swoją drugą połówkę. Jedyną, wymarzoną. Nadal w to wierzył, czasem i nieco naiwnie.
Wydawało mu się, że już na taką trafił, ale Laura sromotnie go zawiodła.
Raptem poczuł, że alkohol przestaje mu smakować. Gorycz jednak się wlała mu się w krew, mieszając się z tą zakotwiczoną w jego duszy. Czas leczy rany, on zaś był zdania, że to wielkie kłamstwo. Cholerny slogan, jedynie pięknie brzmiący w serialowych romansach. Jakoś nie widział gojących się ran, bo ilekroć napotykał ją gdzieś na mieście, dostrzegał jedynie rozrywające się kawałki serca. Tylko pozornie posklejanego.
– Aż szkoda normalnie na ciebie patrzeć. Co ci dolega? Ale nie mów uparcie, że nic takiego. – Kornel szturchnął go na tyle zamaszyście, że wycierający okulary, Wiktor prawie je upuścił. Kolejny szklany sabotaż. Biedne okulary przechodziły z nim istne piekło.
– Wszystko gra – odparł bezwiednie, zaciskając usta tak, jakby próbował się uśmiechnąć. Wyszedł z tego co najmniej szkaradny grymas.
– Gadasz bzdety, miałeś nie oszukiwać.
– Nie oszukuję.
– Wcale nie jest dobrze. – Przyjaciel objął go ramieniem, chcąc zapewne wyciągnąć od niego więcej informacji. – Czyżby chodziło o Laurę?
Wiktor nie zamierzał odpowiadać, ale jego mina była wystarczającym dowodem zbrodni. Na samym sobie. Z każdą minutą wbijał sobie kolejne szpile.
– To jest tak beznadziejnie nielogiczne – zaczął, cedząc kolejne sylaby przez zaciśnięte zęby. – Minął prawie rok. Rok, czaisz?
– No właśnie nie czaję – wtrącił Kornel, odstawiając kufel na podkładkę. – Wystawiła cię wtedy jak ostatniego głupka. Po co o niej jeszcze myślisz?
Wystawiła cię jak ostatniego głupka.
To było o wiele gorszym ciosem niż lekceważenie jego dobrych chęci przez Łucję.
– Lepiej bym tego nie ujął. – Uśmiechnął się przez łzy, dopijając resztkę alkoholu, który nadal był nieznośnie cierpki, jak nigdy. Bo może jak nigdy się zadręczał? Ostatnio nie miał najlepszego okresu w życiu. Chyba zbyt wiele spraw spadło na jego nie za silne barki.
– Znowu temat Laury? – Swoją cegiełkę dołożył rozgrzany mocniej Daniel. – Ja bym na twoim miejscu już dawno znalazł sobie inny obiekt zainteresowań. Mało to jest świetnych dziewczyn?
Mistrz riposty. Ale w tym jednym musiał mu przyznać rację. Nie pierwsza, nie ostatnia, pomyślał skwaszony.
– Otóż to, drogi kolego – wtórował mu równie wdzięcznie Dawid.
Sami znawcy, pomyślał ironicznie. Szukał. Nie udawało się. Wprawdzie… przez jego głowę chwilami nadal przewijała się tamta dziewczyna spod lodziarni. Tak niewinne, przypadkiem.
Nie znał jej, nie wiedział w ogóle, jak chociażby miała na imię. Jednak kilka wymienionych zdań wystarczyło, aby stała się oślepiającym światłem w ciemnym tunelu. Powiewem świeżości w zatęchłym otoczeniu.
– Ciasto marchewkowe? Nareszcie coś, co lubię – powiedziała Łucja, zaglądając Wiktorowi przez ramię.
Mieszał wszystkie składniki, przygotowując drugą dłonią formę do ich przelania. Poprosił skinieniem głowy siostrę, aby ta otworzyła okno w kuchni; raptem zrobiło się nieznośnie duszno. Popołudniowe słońce odbijało się od przybrudzonych szyb, docierając rykoszetem do przymykanych co rusz oczu, które chronił machającą dłonią.
– Rozumiem, że inne moje ciasta ci nie smakują? – Uniósł brew zaczepnie, na co ona pokręciła tylko głową przecząco.
Oparła się o drewniany blat, przygryzając odłożony kawałek jabłka, który sam zamierzał za chwilę zjeść, i wyłączyła przy okazji gotujący się czajnik.
– Smakują, ale marchewkowe jest po prostu najlepsze.
– Uznam to za komplement – mruknął żartobliwie.
Na ustach Łucji pojawiał się szeroki uśmiech – dawno takiego u niej nie widział. Zrobiła sobie przerwę w nauce, żeby sprawdzić, co się dzieje w mieszkaniu. Ciągłe przestawianie misek i huczący mikser, pamiętający pierwsze dni pomieszkiwania tutaj, stworzyły w komitywie wystarczająco podejrzany hałas. Jakoś wszystko leciało mu z rąk, jak nigdy. Mimo to cieszył się w duchu, bo udało mu się rozchmurzyć chociaż ją. Rudawe loki podskakiwały z każdym jej krokiem, gdy wracała do pokoju po kubek, aby zaparzyć sobie orzechowe cappuccino – dorwała je wczoraj na promocji w powiększonej paczce. Prawdziwy kalejdoskop humorów, ale nadal była jego małą Lusią. Tą samą, którą można udobruchać kawałkiem domowego ciasta. A przy okazji zdążył zapomnieć o wczorajszym wieczorze.
Pozwolił sobie na głębszy oddech. Nareszcie.