Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adrianna Klara Kłosińska powraca z ciepłą i wzruszającą opowieścią, która pozostaje w sercach na dłużej!
Basia pracuje w biurze projektowym i zawsze może liczyć na najbliższych, jednak jej codzienność wcale nie jest idealna. Podobnie jak Konrada, który z pasją prowadzi wieczorną audycję radiową, a w ciągu dnia swoje myśli przelewa na papier i płótno.
Los sprowadza ich latem z Poznania na urokliwą wieś. Ona zaczyna wyczekiwany urlop, a on dowiaduje się o niespodziewanym spadku. Wspólnie spędzone wakacje przynoszą nie tylko rodzące się uczucia, ale również wiele życiowych zawirowań i rodzinnych sekretów.
Oboje skrywają w sobie niełatwe historie i oboje… potrzebują siebie, by odnaleźć zagubioną nadzieję na lepsze jutro.
Czy wykorzystają szansę na prawdziwą miłość?
Czy uda im się pokonać przeszkody?
Adrianna Kłosińska udowadnia, że miłość może przyjść w najmniej spodziewanym momencie. Nie warto zatem przed miłością się wzbraniać, zamiast tego – przyjąć ją i dać jej szansę. Miłość ma szansę na sukces jedynie dzięki wzajemnemu zaangażowaniu partnerów oraz zrozumienia własnych potrzeb.
Patryk Obarski, Granice.pl
Niespieszna historia o nieśmiało kiełkującej miłości. Podlewana delikatnymi uśmiechami, cichymi wyznaniami i długimi spacerami staje się mocnym fundamentem dla wspólnej przyszłości.
Monika Sygo, autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chwycił jego chudziutką dłoń, która wyglądała jak usychający liść. Przecież jeszcze nie tak dawno biegał po podwórku, goniąc fruwające wysoko motyle. Ze strachem opuszkami palców sunął po bladej skórze, czując wsercu kolejne ukłucia. Na twarzy pojawiały się mimowolne grymasy bólu, łamiącego jego serce na miliardy fragmentów, które zdawały się nie do odratowania. Rozpadał się.
To wszystko było jak najgorszy sen, który nie powinien się wogóle przydarzyć. Nadal nie mógł pojąć, dlaczego to spotkało właśnie jego. Całą rodzinę, która nie zasługiwała na tyle cierpienia.
Nabrał głębiej powietrza, przesiąkniętego zapachem pomarańczowej świecy. Jej płomień był już ledwie widoczny w tym ogromnym, osmolonym słoiku. Drobna łza wydrążyła w policzku słony korytarz, docierając po chwili do drżącego nienaturalnie podbródka.
Za oknem rozpościerała się zupełna ciemność, której nie rozpraszały nawet latarniane przebłyski. Wpatrywał się w szybę, widząc w niej swoje wymizerowane odbicie. Wspomnienia. Tak trudno było mu od nich uciec. Uważał, że nigdy nie zdoła się uwolnić od myśli, które nocami przybierały na sile. Jak wzburzone morze, mogące w każdej chwili zalać połowę brzegu.
Urywane itak dotychczas oddechy stawały się coraz płytsze. Coraz mniej słyszalne. Coraz wolniejsze. Znikał powoli, aon razem znim.
– I teraz codziennie rano staję przed lustrem i uśmiecham się do siebie najszerzej, jak się da. – Iga z buzującym wręcz entuzjazmem obracała w palcach widelec. – A potem mówię głośno, że poradzę sobie ze wszystkim. Taka ze mnie zdolna bestia!
Po tych słowach wzdrygnęła się wystraszona, próbując złapać w porę sztuciec, który o mało nie upadł jej na ziemię.
Basia w tym czasie przyglądała się wyraźnie ożywionej przyjaciółce, słuchając jej ze szczerym zainteresowaniem, ale też i z lekkim rozbawieniem. Zakręcała kosmyk rozwianych włosów, bawiąc się nim jak dziewczynka zauroczona czyjąś opowieścią. Poniekąd tak właśnie było.
Wokół nie ustawał gwar rozmów i donośny śmiech. Poznański rynek, jak zwykle o tej porze, tętnił życiem. Turyści ochoczo przechadzali się po urokliwych uliczkach, obowiązkowo zatrzymując się przy ratuszu. Musieli jednak obejść się smakiem, bo na trykające koziołki zdecydowanie się spóźnili. Nie brakowało i chętnych na przesiadywanie w coraz szybciej zapełniających się restauracyjnych ogródkach. Zwłaszcza że pogoda dopisywała. Mimo wczesnowieczornej godziny słońce nadal przyjemnie przygrzewało, otulając kolorowe kamienice swoimi żółtawymi promieniami.
– To naprawdę pomaga? – Basia podchwyciła temat i uniosła pytająco brwi.
– Oczywiście! – wykrzyknęła Iga z pełnym przekonaniem. – Chcesz poćwiczyć ze mną?
Basia otworzyła szerzej oczy, ledwie unikając zakrztuszenia się.
– Tutaj? Chyba oszalałaś.
Obróciła się ostentacyjnie, jakby chciała pokazać, że obok siedzi zdecydowanie za dużo ludzi. Pokręciła głową, lustrując błysk w oku Igi. Ta poprawiała zsuwającą się z ramienia bluzkę, którą Basia podarowała jej w prezencie na ostatnią Gwiazdkę. Przygotowywała się do odparcia ataku.
– Dlaczego? Każde miejsce jest dobre do motywowania się nawzajem.
– Jakoś nie jestem przekonana… – bąknęła Basia, dojadając sałatkę.
Iga spiorunowała ją wzrokiem, a potem westchnęła tylko ciężko z wyczuwalną na kilometry dezaprobatą. Podparła coraz to okrąglejszą twarz na zaciśniętych mocno pięściach.
– Czy ty do czegokolwiek byłaś przekonana? – zapytała z ironią, na co Basia jedynie zaprzeczyła z równie cierpkim uśmieszkiem. – Urodzona optymistka, no cóż.
Przytaknęła jej zgodnie, nie mając nawet ochoty spierać się o to z przyjaciółką. Jednak pod względem pozytywnego nastawienia do świata to Basia zawsze wygrywała. Ale odkąd Iga poważnie zachorowała, przechyliła tę szalę na swoją stronę. Kobiece przypadłości. Tak zazwyczaj nazywała problemy, z którymi się borykała. Przez pewien czas niemalże codziennie koczowała w szpitalnych poradniach. Nie lubiła o tym za wiele mówić, za to chętnie wspominała, że dopiero po wielu przejściach zaczęła dostrzegać w prostych rzeczach coś wielkiego. Że rano może wstać i zrobić kawę w ulubionym kubku, że może poczytać dobrą książkę w wygodnym fotelu.
Basia była jedną z nielicznych powierniczek Igi, nad czym ani trochę nie ubolewała. Próbowała wspierać uśmiechającą się nieustannie szatynkę, aby mimo wszystkich trosk radość nie schodziła jej z twarzy.
– A ty dlaczego nie jesz? – zapytała, zerkając na talerz przyjaciółki.
Iga od piętnastu minut nie tknęła swojego jedzenia. Nie było to do końca spowodowane trwającą już dłuższy czas płomienną przemową. Basia widziała, że coś ją trapiło.
– Chyba straciłam dzisiaj apetyt. – Na jej bladych ustach pojawiło się rozgoryczenie.
– To może szarlotka na gorąco byłaby lepszym wyborem? – zasugerowała.
– Innym razem.
Iga wmusiła w siebie kilka grzanek, krzywiąc się przy tym. Nagle cała jej radość gdzieś uleciała. Zresztą takie wahania nastrojów zdarzały się jej dosyć często, do czego Basia się już przyzwyczaiła. Teraz nabierała coraz większych podejrzeń, bo jej dwudziestodziewięcioletnia przyjaciółka zachowywała się naprawdę dziwnie. Tym bardziej że rano, kiedy zadzwoniła do Basi z propozycją późniejszego spotkania, tryskała energią i sypała żartami jak z rękawa.
– Kto nadepnął ci na odcisk? – dociekała uparcie. – Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć… Coś się stało? – Ściszyła głos, gdy obok przechodziła jedna z kelnerek.
Przymrużyła oczy, obserwując nieustannie markotną Igę. Wypiła duszkiem resztkę chłodnej lemoniady i zastukała paznokciami w wysoką szklankę.
– Wiem… – Iga uśmiechnęła się z zawstydzeniem. – Po prostu nie chcę po raz kolejny opowiadać ci o właścicielce, która przesadza pod każdym względem.
Po tych słowach przewróciła demonstracyjnie oczyma, czym wyraźnie dała do zrozumienia, że to był powód jej raptownego obniżenia humoru. Basia odetchnęła poniekąd z ulgą, że nie chodziło o żadne sprawy zdrowotne, bo była już przygotowana na najgorszą z wiadomości. Od jakiegoś czasu Iga niewiele napominała o kolejnych badaniach.
– Znowu coś jej nie pasuje? – odparła, wzdychając ironicznie.
Doskonale pamiętała nie tak dawną rozmowę przez telefon, podczas której Iga nerwowo przedstawiała całą sytuację z właścicielką kawiarni w roli głównej. Nie dość, że kobieta wpadała do nich sporadycznie, to jeszcze nie wiązało się to z niczym miłym.
– Dobre pytanie – parsknęła Iga odruchowo, rozchmurzając się przy tym choć na moment. – Czasami się zachowuje, jakby prowadziła jakiś ekskluzywny lokal w Paryżu, a nie małą knajpkę na Jeżycach. Szkoda gadać. – Machnęła ręką. Zrobiła to z takim rozmachem, że bransoletka ze srebrnymi zawieszkami na nadgarstku zdążyła zadzwonić niczym świąteczne dzwoneczki. Basia przytaknęła z dezaprobatą, odstawiając na blat drewnianego stolika swoją szklankę.
– No szkoda…
– Niedługo będzie nam kazała trzymać klientom filiżanki pod brodą, żeby przypadkiem ani kropelka z nich nie uleciała – mówiła z ironią Iga, ewidentnie klnąc przy tym w duchu. – Chętnie bym się odezwała, ale jeszcze tylko kłótni z nią mi brakuje do szczęścia.
– Czasami jednak lepiej odpuścić – dodała Basia z przekonaniem.
„Czasami lepiej odpuścić”, to zdanie powtarzała sobie tak często, że nieuchronnie stawało się jej osobistą mantrą. Idealnie odzwierciedlało walkę, jaką toczyła ze sobą od kilkunastu miesięcy. Czyli od rozstania, które wstrząsnęło jej dotychczas różowym światem.
Światem, który wydawał się nie do zburzenia. A jednak legł w gruzach szybciej, niż przypuszczała.
Odgarnęła z czoła niesforne włosy, jakby jaśniejące od słońca. Żałowała, że nie schowała do kieszeni żadnej gumki, którą mogłaby je ujarzmić.
– Podać paniom coś jeszcze?
Słysząc urokliwy głos młodej dziewczyny w czarnym fartuszku, Basia podniosła gwałtownie wzrok znad paznokci z kruszejącym już nieco lakierem. Kelnerka stała przy stoliku, ściskając w ręku plik z karteczkami, przyszykowany już do zapisywania kolejnego rachunku.
– Nie, na razie…
– Poprosimy dwie szarlotki – wtrąciła rozbudzona Iga, podnosząc palce jak podczas szkolnych odpowiedzi. – Z dużą porcją lodów waniliowych. Odprowadziła dziewczynę wzrokiem, potem zerknęła na zaskoczoną Basię. – Ja stawiam, nie przejmuj się – stwierdziła.
– Jeszcze przed chwilą mówiłaś coś zupełnie innego – rzuciła zdezorientowana dziewczyna, drapiąc się po opalonym dekolcie.
Iga zacisnęła pokryte perłową szminką wargi i głęboko westchnęła. Na kilka sekund wbiła wzrok w pomarańczowe łuny światła odbijające się od murów kamienic i uśmiechnęła się pod nosem.
– Mogę zjeść obie porcje, nie ma problemu, skoro gardzisz moją dobrodusznością.
– Dzięki za szczerość. – Basia zmroziła ją wzrokiem, po czym obie wybuchnęły gromkim śmiechem.
Przyzwyczaiły się do swojego specyficznego poczucia humoru, więc delikatne dogryzanie sobie nawzajem było normalnością. Znały się przecież od liceum, całe trzy lata spędziły w jednej ławce. Z czasem stały się dla siebie niemal jak siostry, których już nic nie mogło zaskoczyć. I choć każda z nich poszła w swoją stronę, to nadal były sobie niezwykle bliskie.
Po dziesięciu minutach nad stolikiem zaczął się roznosić smakowity zapach pieczonych jabłek i dużej ilości cynamonu. Basia jednak nie zwróciła na to uwagi, ponieważ była zaaferowana młodym mężczyzną siedzącym nieopodal w towarzystwie kolegi.
Bezwiednie zwracała na niego uwagę, nie mogąc się przed tym powstrzymać. To było silniejsze od niej. Spoglądała ukradkiem na jego wycieńczoną twarz, na której widoczny był grymas bezapelacyjnego rozdarcia lub bardziej rozpaczy. Sama nie była pewna, co takiego w niej zobaczyła, ale było to coś ujmującego, chwytającego za serce. Pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej. Mężczyzna podpierał głowę na zaciśniętej mocno pięści i potakiwał w rytm wypowiadanych przez kompana słów. Jakby zupełnie się wyłączył, nie wsłuchując się za bardzo w ich treść. Co kilka sekund przygryzał wargi i przysuwał do nich szklankę z sokiem, który najwyraźniej odrzucał go swoim intensywnym zapachem.
Basia w jego wyrazie twarzy odnajdywała siebie samą. Własne odbicie z ubiegłorocznej jesieni, równie szare i smutne.
– Tak w ogóle… – zaczęła raptem Iga, oblizując łapczywie łyżeczkę z przylepioną do niej kruszonką. – Chociaż w sumie nie wiem, czy ci o tym wspominać. – Odchrząknęła, wpatrując się w nieobecną przyjaciółkę.
Basia gwałtownie oderwała wzrok od nieznajomego.
– Skoro zaczęłaś temat, to raczej powinnaś go dokończyć.
Obserwowała zmieszanie widoczne na obliczu szatynki, która teraz nerwowo strzelała zbielałymi knykciami. Iga weszła na grząski teren, z którego nie potrafiła już uciec.
– Widziałam wczoraj na Półwiejskiej Kamila z tą jego pięknością. – Spuściła ze wstydem wzrok i zaczęła się bawić frędzlami przy fioletowym bolerku.
Basia poczuła ukłucie w klatce piersiowej, która teraz unosiła się i opadała ze zwiększoną częstotliwością.
– I wyglądali na cholernie szczęśliwych, tak? – odburknęła machinalnie, czując narastającą niemoc.
Zabolało ją to tak samo jak zazwyczaj. Nadal nie pogodziła się z rozstaniem, które siedziało w jej sercu niemalże jak zadra. Mimo mijających miesięcy nie do końca poradziła sobie ze wszystkim, co się wówczas wydarzyło.
– Na pewno nie byli skłóceni – dodała Iga, uderzając się teatralnie w przypudrowane czoło. – Zresztą po co ci…
Basia się uśmiechnęła, pociągając wilgotniejącym nosem.
– Nie ma sprawy – rzuciła od razu, chwytając widelczyk. – Zaraz nam się te lody roztopią, jeśli będziemy się rozwodzić nad naszymi niedolami.
– Ja swoje już skończyłam, to ty się obijasz. – Przyjaciółka wskazała na talerzyk, na którym pozostał jedynie kawałek rozpadającej się szarlotki.
– Twój doping jest nieoceniony. – Basia wzruszyła ramionami, unosząc sarkastycznie kącik wąskich ust.
Odruchowo ponownie zerknęła na sąsiedni stolik, ale żadnego z mężczyzn już przy nim nie było. Pozostały po nich jedynie naczynia z podłożonymi pod spodem kwadratowymi serwetkami. I myśli, które krążyły w jej głowie jeszcze przez kolejną godzinę.
Zmarszczyła groźnie brwi, skupiając się na powierzonym jej zadaniu. Kilkudziesięciostronicowy dokument, potrzebny do dokończenia projektu, z pozoru wydawał się tylko błahostką, ale to na jej barkach spoczywała odpowiedzialność za ewentualne błędy w tekście.
Lubiła swoją pracę asystentki w biurze projektowym, która była przedbiegiem do czegoś większego. Po to w końcu przez blisko pięć lat studiowała na politechnice, żeby w przyszłości być może otworzyć własne biuro. Na razie jednak bez narzekań piastowała stanowisko prawej ręki szefa, który był poniekąd znajomym jej kuzyna. Kojarzyła go wcześniej wyłącznie z jakiejś przypadkowej domówki, na której jak zwykle nie miała ochoty przebywać. Nigdy nie była duszą towarzystwa, pchającą się na każdą możliwą imprezę. Z Olkiem współpraca była przyjemnością, a nie jedynie codziennym obowiązkiem, bo dogadywali się bezproblemowo. Stanowili zgrany team, który mógł na siebie liczyć w każdej kwestii.
– Dasz radę uwinąć się z tym w godzinę? – zapytał spokojnym tonem.
Wyjął z torby butelkę soku, którą opróżnił kilkoma haustami. Po długich i nieco burzliwych rozmowach ze zleceniodawcami zaschło mu porządnie w gardle.
– Powinnam zdążyć – odparła, wydymając wargi.
Godzina. Raczej termin ostateczny. Była skrupulatna, zawsze robiła wszystko na czas, więc i tym razem nie protestowała. Zakasała rękawy dosłownie i w przenośni, bo podwinęła je też lekko w swojej błękitnej koszuli w duże kwiaty. Dorwała ją ostatnio na wyprzedaży, ciesząc się z łupu jak dziecko z wyczekiwanej kolejki elektrycznej. Lubowała się w kwiecistych motywach, zwłaszcza takich, w których przelewały się feerie barw.
Usunęła kolejną zbędną linijkę tekstu, przygryzając przy tym zbożowe ciastko kruszące się nad klawiaturą laptopa. Przyciski aż prosiły się o drobne porządki.
– Świetnie, bardzo się cieszę – rzucił z zadowoleniem, uruchamiając kolejny projekt, który straszył upływającą datą.
– Dzień dobry, panie Aleksandrze!
Słysząc głos wchodzącej do biura kobiety, jakże znajomy, Basia szybko połknęła zalegający w ustach kęs i zgarnęła z blatu okruszki.
– Dzień dobry! Proszę usiąść, zaraz zajmiemy się wszystkim – odpowiedział Olek życzliwym tonem. – Co to było? Kwestie wodociągowe, prawda?
Basia dostrzegła moszczącą się wygodnie w fotelu czarnowłosą postać odzianą w elegancki płaszczyk. Uśmiechała się szeroko, prezentując śnieżnobiałe zęby kontrastujące z krwistą szminką. Asystentka wzięła kilka głębszych oddechów, aby uspokoić puls, który zdecydowanie przyspieszył.
Widok Pauliny, której pojawienie się swego czasu przelało między nią a Kamilem czarę goryczy, nie był tym, co najbardziej chciała tego popołudnia zastać. Na samą myśl o niej po plecach spacerowały jej dreszcze.
Budowa domu. To jedynie zapamiętała z rozmowy, która dopiero się rozkręcała.
A więc uwijali sobie nowe, nieskażone niczym gniazdko. Tamyśl błyskawicznie zadziałała jak trutka dla mózgu. Basia musiała na chwilę przejść się do toalety, w której miała nieodpartą ochotę solidnie chlusnąć sobie chłodną wodą w twarz. Ale wizja zmaltretowanego makijażu powstrzymała ją przed tym krokiem. Nie zamierzała pojawić się w biurze z pandą pod oczami.
– Że też miała tupet przyjść akurat tutaj – wysyczała, patrząc w swoje rozgniewane lustrzane odbicie.
W oczach Basi płonęła wściekłość. Zachowywanie pokerowej twarzy było trudniejsze, niż przypuszczała. Nie spodziewała się, że ponowne spotkanie Pauliny, gdziekolwiek by ono nastąpiło, wywoła w niej tyle bólu i otworzy jeszcze szerzej szufladki z rozdziałami poprzedniego życia, które właściwie nigdy nie zostały w pełni zatrzaśnięte. Nie spodziewała się też, że Paulina w ogóle nie zwróci na nią uwagi. Kobieta potraktowała ją jak przelatujące między pomieszczeniami powietrze. Może to i lepiej.
Po pracy Basia wróciła prosto do mieszkania, choć Iga proponowała jej wyjście do kina na jedną z najnowszych komedii romantycznych. Z bólem odmówiła, mimo wielu próśb i reklam, w których Iga była ekspertką. Nie przepadała specjalnie za ckliwymi historyjkami, dodatkowo z ciągle tymi samymi aktorami, więc tym chętniej zrezygnowała z takich planów. Wolała wyjątkowo obejrzeć coś w samotności, najlepiej dla urozmaicenia krwawy horror.
Zamaszystym ruchem rzuciła torebkę w kąt przedpokoju, obserwując z satysfakcją, jak wysypują się z niej niepotrzebne bibeloty. Panował w niej taki sam rozgardiasz jak w jej głowie.
Zamknęła na chwilę powieki, zastając pod nimi błogą ciemność. Panująca w kuchni cisza była na tyle doskwierająca, że dla zabicia tej nieprzyjemniej atmosfery Basia postanowiła włączyć radio. Niewielkie, podstarzałe pudełko po paru sekundach wypełnionych irytującymi szumami zaczęło wygrywać melodie z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, na których się przecież wychowywała. Bez problemu rozpoznawała poszczególne piosenki, nucąc ich słowa pod nosem.
Prędko przeskoczyła z biurowego, nie do końca wygodnego uniformu w ulubioną szarawą bluzę z puchatym kapturem i poprzecierane legginsy, a potem rozsiadła się w bujanym fotelu na balkonie.
Z kubkiem gorącego cappuccino, rzecz jasna. Rytuał musiał zostać zachowany w odpowiedniej formie. Otoczyła dłońmi ciepłe ścianki naczynia i wpatrywała się w przejeżdżający nieopodal przez skrzyżowanie tramwaj, który podrygiwał na szynach. Przez tyle czasu zdążyła przywyknąć do takich dźwięków, nie robiły już na niej żadnego wrażenia. Na niebie pojawiały się kłębki malowniczo wyglądających chmur. Poszarzałym błękitem okalały całą okolicę, nad którą górowały jeszcze ostatki słońca.
– Mam nadzieję, że ten dzień był dla was udany. Co powiecie na mały konkurs, aby stał się jeszcze weselszy? Mam do zgarnięcia dwie ciekawe płyty.
Wychwyciła czułym uchem niezwykle charyzmatyczny głos prowadzącego audycję. Rzadko wybierała akurat tę stację, ale tym razem postanowiła zostać przy niej na dłużej.
– Był bardzo udany – burknęła z przekąsem, kręcąc tylko głową. – Po prostu lepiej być nie mogło.
Starała się wyprzeć z umysłu sytuację z biura, ale próby nie przynosiły jakichkolwiek efektów, poza wzrostem podenerwowania. Tym bardziej cieszyła się, że za tydzień miała zacząć upragniony urlop. Ta świadomość dodawała Basi otuchy i sił. Wizja odpoczynku i oderwania się od nawału obowiązków napawała ją sporym optymizmem. Nauki Igi okazały się w tym momencie zbędne, chociaż Basia się zastanawiała, czy w przyszłości jednak z nich nie skorzystać.
W kuchni roznosił się zapach powoli piekącego się drożdżowego ciasta z wiśniami. Lekko kwaśny aromat zrywanych o poranku owoców docierał do każdego zakamarka pomieszczenia z wiklinowego koszyka, ustawionego pod wiekowym kredensem.
Maria skrupulatnie, ale i z ogromną delikatnością obchodziła się z każdą z wisienek, których uprzednio nie wykorzystała przy przygotowywaniu słodkości na najbliższą niedzielę. Co tydzień piekła coś innego dla swoich najbliższych, eksperymentując z tym, co mogła znaleźć we własnym ogrodzie, na pierwszy rzut oka ciągnącym się w nieskończoność. Nie brakowało w nim krzewów, które pokryte owocami wyglądały naprawdę imponująco. Jedynie maleńka jabłonka tuż przy wejściu do domu kwitła tylko co jakiś czas, dość zresztą nieregularnie. Jakby wyłącznie na specjalne okazje, które nie chciały często nadchodzić.
Kobieta podniosła gwałtownie głowę, kiedy usłyszała trzask szklanych drzwi. Zabrzmiały tak, jak gdyby ledwo się trzymały w białych, nieco odrapanych futrynach.
– Dobrze, że jesteś – powiedziała do młodszej z córek, widząc ją w korytarzu. – Pomożesz mi przy drylowaniu.
Uniosła pokazowo garść ciemnobordowych kulek i uśmiechnęła się ciepło.
Emilka w tym czasie pospiesznie włożyła dżinsową kurtkę, którą z impetem ściągnęła z cherlawego wieszaka, nie do końca solidnie przymocowanego do ściany. Następnie w szafce poszukała swoich ulubionych czarnych tenisówek i nie spojrzała nawet przy tym na zdezorientowaną matkę. Maria milczała, przyglądając się tej nerwowej krzątaninie.
– Pomogę ci, ale jak wrócę, dobrze? – rzuciła jedynie dziewczyna, stojąc przed lustrem.
Poprawiała niedbale zapleciony warkocz, grymasząc, gdy któryś z jasnych kosmyków nieposłusznie wymknął się spomiędzy rozdygotanych palców.
– Już gdzieś wychodzisz? Przecież dopiero wróciłaś – zapytała Maria, podnosząc się z niskiego krzesła, na którym siedziała przez ostatni kwadrans.
Czuła te minuty w kościach, które zdążyły nieco ścierpnąć. Śmiała się zawsze w takich sytuacjach, że wiek już nie ten, że powoli zamienia się w starszą panią, której do pełni szczęścia brakuje tylko zestawu do szydełkowania. Zresztą jeden dostała już od sąsiadki w prezencie na ostatnią Gwiazdkę, ale schowała go na dnie szafy.
– Ale umówiłam się z Adrianem. – Emilka westchnęła, wywracając lekceważąco błękitnymi jak ocean oczyma.
– Znowu?
Imię tego chłopaka każdorazowo działało na Marię jak płachta na byka. I to taka o najbardziej szkarłatnym odcieniu.
– Mamo, proszę cię… – Dziewczyna skrzywiła się, wyraźnie niezadowolona z kolejnego dowodu dezaprobaty.
– Martwię się o ciebie, to źle? – zapytała Maria, biorąc nastolatkę pod włos.
Córka posłała jej wymuszony uśmiech. Wzruszyła bezwiednie ramionami, przy okazji ściągając z nich zaplątaną nitkę.
– Nie musisz, naprawdę. Nic złego się nie dzieje.
– Wcale nie powiedziałam, że dzieje się coś złego, tylko…
– Nie uciekam na koniec świata – odparła i szybko pocałowała Marię w ubrudzony cukrem pudrem policzek.
Zniknęła po chwili na prawdopodobnie kolejne długie godziny. Kobieta zatopiła wzrok w zamykających się drzwiach. Wzięła parę głębszych oddechów, jakby na uspokojenie zszarganych nerwów. Coraz donośniej dochodziły do głosu. Ale nie mogła nic poradzić na to, co wyprawiała nastolatka, w której najwyraźniej zaczęły buzować hormony. Odkąd Basia wyprowadziła się do Poznania na studia, Maria starała się poświęcać Emilce jeszcze więcej uwagi niż dotychczas, a mimo to miała wrażenie, że niechybnie się od siebie oddalają.
Emilka odnajdywała własne ścieżki, wolny czas wolała spędzać z przyjaciółmi nad pobliskim jeziorem albo na różnych spotkaniach organizowanych w gminnym domu kultury. Tam opiekuńcza moc mamy nie była już potrzebna, stawała się wręcz czymś obciachowym, jak to zwykła nazywać dziewczyna.
Ale fakt, że od dwóch miesięcy niemalże nie rozstawała się z tym o rok starszym Adrianem, przyprawiał Marię o zawroty głowy. Poznali się w ubiegłym roku podczas wakacyjnej pracy w sadzie, potem jakoś o sobie zapomnieli, mijali się jedynie na ulicy z uśmiechem, ale teraz ich relacja nagle eksplodowała. Matczyny niepokój nie pozwalał choć na chwilę przestać myśleć o tym, co mogła w danej chwili robić ukochana blondwłosa gwiazdka, świecąca najjaśniej na świecie.
W końcu dla niej Emilka zawsze pozostanie kruszyną, którą trzeba pilnować przez większość czasu. Może właśnie to, że druga córka też pomału wyfruwała z rodzinnego gniazda, było najbardziej gryzące? Świadomość, że jednak jest już dorosła i ma własne plany?
– Ja ci chętnie pomogę, skoro młodzież znowu uciekła. Nie wiem, co ona widzi w tym szwendaniu się po wsi. Co tam jest takiego ciekawego?
Z piętra zszedł jej ojciec, Feliks, nestor rodziny, w swoim ukochanym szarym kaszkieciku na głowie, spod którego wystawały pojedyncze siwe loczki. Podsunął wyżej na orlim nosie duże, okrągłe okulary w ciemnych oprawkach i zaśmiał się radośnie jak rozbudzony na wiosnę skowronek. Mimo szwankującego zdrowia humor go nie opuszczał. To był właśnie jeden z sygnałów, który Maria postrzegała jako oznakę całkiem dobrego stanu zdrowia. Bo skoro ojciec nadal potrafił żartować i rozweselać innych, to chyba nie mogło być z nim aż tak źle, prawda? Chociaż czasami takie podejście usypiało jej czujność. Wiedziała, że powinna bardziej zwracać uwagę na pewne symptomy, dosyć wyraźne i trudne do przeoczenia.
– Powoli nie mam na nią siły – wydusiła ciążące w gardle słowa.
Przycupnęła przy stole, dopijając rozpaczliwymi łyczkami zupełnie zimną już kawę. Bladobrązowe resztki osiadały na jej wygiętych ustach, na których malowała się bezradność.
– Są wakacje, chce się zawczasu wyszaleć – zaczął Feliks, próbując bronić wnuczki. – To chyba normalne w jej wieku. – Położył wątłą dłoń na plecach córki.
W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami, jakby bez większego przekonania. Tak, to było normalne, przytakiwała sobie w duchu. Przecież doskonale pamiętała własne wakacyjne wypady z koleżankami ze szkoły.
– Po prostu boję się, że on zawróci jej za mocno w głowie, a przecież niedługo zaczyna studia. – Spuściła potulnie wzrok.
Studia, odwieczna bolączka. Pragnęła dla swoich dzieci łatwiejszego życia, dobrostanu, na który sama musiała ciężko pracować. Bezpieczeństwa, aby nigdy nie musiały się zastanawiać, co do garnka włożyć, jak dawniej jej rodzice. Nie chciała, aby Emilka przez jakiejś letnie zauroczenie zaprzepaściła taką szansę.
– Jest rozsądna, a poza tym do października jeszcze daleka droga – dodał mężczyzna, zabierając ukradkiem z koszyka kilka wiśni.
Właśnie, do października, pomyślała. W duchu skarciła się za nadmierną opiekuńczość, ale nie potrafiła nad nią zapanować.
– Ależ to ciasto genialnie pachnie – powiedział Feliks, zaglądając przez drzwiczki piekarnika. – Rezerwuję sobie pierwszy kawałek, najlepiej z prawego brzegu. Wygląda na razie na najmniej przypieczony.
Maria się roześmiała na widok ojca, wpatrzonego w przybrudzoną szybkę piekarnika jak malutkie dziecko, które wyczekuje swojego urodzinowego tortu.
Oparła ciężką głowę o tył bujanego fotela z miękkim beżowym obiciem, które było jej ostatnim krawieckim dziełem. W domu połowa firanek wyszła spod jej igły, chociaż zawsze uważała, że absolutnie nie ma talentu do takich zabaw. Od dziecka nie potrafiła uwierzyć w siebie i nigdy jakoś nie mogła z tego wyrosnąć.
Zamknęła dokończoną właśnie książkę, której finałowy rozdział zostawiła sobie na dziś. Przyjemne ciepłe światło, przebijające się przez koronkowy abażur nocnej lampki, idealnie oświetlało pożółkłe kartki starego egzemplarza. Przeleżał kilkanaście lat w piwnicy, aż postanowiła ponownie wziąć się do czytania i odkrywania poszczególnych fragmentów powieści, która niegdyś była jej ulubioną.
Za oknem panowała późnowieczorna szaruga, przełamywana jedynie srebrnym blaskiem wybijającego się z trudem zza chmur księżyca. Na zegarze, wiszącym nad komodą zasypaną ramkami ze zdjęciami Basi i Emilki, było już grubo po dwudziestej trzeciej. Odłożyła książkę na zaścielone równo łóżko i zgarnęła z narzuty w grochy telefon.
Miał popękany ekran, pamiętający zbyt bliskie spotkanie z ubiegłoroczną lodową pokrywą, która skuła prawie całe podwórko. Ale ani trochę jej to nie przeszkadzało, przywiązywanie się do przedmiotów nigdy nie leżało w jej naturze. Dopóki dawał radę do kogoś dzwonić, to nie potrzebowała wymiany na nowszy model.
– Cześć, skarbie. Co u ciebie? – zapytała, gdy tylko usłyszała urywający się dźwięk sygnału w słuchawce. – Dawno się nie odzywałaś, więc pomyślałam, że sama zadzwonię. Nie obudziłam cię? – Zachichotała nieśmiało pod nosem.
To pytanie właściwie powinna zadać jako pierwsze, więc na jej twarzy pojawiło się lekkie zawstydzenie, bo jednak pora była już późna. Wcześniej, niestety, nie miała czasu, by ze spokojem porozmawiać. Prace na kilkuhektarowym polu, pomoc schorowanej sąsiadce przy jakichś zakupach i przede wszystkim obowiązki we własnym domu. Na brak zajęć w ciągu dnia nie mogła narzekać.
– Nie, kończyłam poprawiać jeden z dodatkowych projektów. – Basia parsknęła, a Marii stanął przed oczyma widok córki energicznie potrząsającej głową.
– Tak późno siedzisz nad pracą? – wtrąciła zaskoczona.
W zamian otrzymała głośnie westchnienie, przerywane piskiem kółek obrotowego fotela i pstrykaniem długopisu.
– Niestety, ale na dziś już fajrant. – Basia próbowała zabrzmieć optymistyczniej.
– Mam nadzieję, nie chcę, żebyś mi się wykończyła.
– A poza tym jest dobrze. Olek zaproponował mi wczoraj podwyżkę, taką… nie najgorszą.
Maria prawie podskoczyła. Ucieszyła się, na jej ustach od razu pojawił się uśmiech zadowolenia i tak prozaicznej dumy. Każda dobra wiadomość od Basi sprawiała, że rosły jej kolejne piórka na skrzydłach, nieco przerzedzone ostatnimi czasy.
– To świetnie! – odparła radośnie.
– Też jestem bardzo zadowolona.
– Zawsze wiedziałam, że wypuszczam w świat zdolnego pisklaka. – W oczach czuła łzy, z którymi nie zamierzała walczyć.
Naturalny odruch, bezwarunkowy.
– No już nie takiego pisklaka – powiedziała z rozbawieniem Basia.
– Dla mnie do końca życia będziesz dzieckiem, pamiętaj – dodała nieświadomie patetycznym tonem.
– Pamiętam, pamiętam. – W głosie dziewczyny nadal dało się wyczuć rozbawienie. – Niedługo zaczynam urlop, więc…
– Możesz przyjechać do nas. Dziadek się stęsknił.
Zapadła cisza. Jedynie klaksony aut przejeżdżających po ulicach poznańskiego Grunwaldu dziurawiły narastającą niezręczność. Maria odniosła wrażenie, że za szybko się narzuciła, przecież Basia miała własne życie, płynące zupełnie innym rytmem niż to w rodzinnej wsi.
– Nie chciałabym zawracać wam głowy.
– Przestań, nawet tak nie mów. To nadal twój dom, do którego możesz w każdej chwili przyjechać, choćby i na stałe – oburzyła się mimowolnie. – Poopowiadasz nam, co się wydarzyło w wielkim mieście.
– Zapewniam cię, że o żadnych cudach raczej nie usłyszysz, co najwyżej przywiozę ci kolejne plotki.
Maria oczyma wyobraźni widziała malującą się w tęczówkach Basi ironię. Roześmiały się jednocześnie. Prawda była taka, że to Feliks nie mógł się doczekać przyjazdu Basi bardziej niż ona sama.
Z roku na rok córka zaglądała w stare kąty coraz rzadziej, a po rozstaniu z Kamilem przez pewien czas wręcz unikała kontaktu z rodziną. Maria usprawiedliwiała to przeżywaniem w samotności zawodu miłosnego, ale w duchu wyczuwała, że tak naprawdę cała ta sprawa miała drugie dno.
Brakowało jej śpiewnego głosu dziewczyny, roznoszącego się echem po domu. Brakowało zwyczajnej rozmowy, takiej jak dawniej. I choć przeprowadzkę na studia przyjęła ze stoickim spokojem, to nigdy nie przypuszczała, jaką spowoduje to wyrwę w jej sercu. W końcu jakaś jego cząstka przepadła bezpowrotnie.
– Mogę posłuchać nawet o tym – przytaknęła, tupiąc nogą.
Rozmawiały jeszcze prawie przez pół godziny, żartując z opowieści Marii o sąsiadce, z której mieli nie lada pociechę. W rozmaitym tego słowa znaczeniu. Dla Marii każda pogawędka z Basią była niezwykle ważna. Mogły przedyskutować wszystkie istotne kwestie, choć akurat o Emilce wolała nie wspominać. Jeszcze tego by brakowało, żeby nastolatka miała pretensje o obgadywanie jej, jak to zwykła wyrzucać Marii w złości.
Kiedy się rozłączyła i odłożyła telefon z powrotem na pościel, usłyszała donośny kaszel dochodzący z pokoju Feliksa. Martwiła się o ojca, bo takie dźwięki, jakby pochodzące z najdalszych zakątków płuc, nie wróżyły niczego dobrego. W dodatku uskarżał się na serce, a w jego wieku ze zdrowiem nie było już żartów.
– Wszystko w porządku? – spytała, zaglądając do niego.
Chyba nie mogłaby zasnąć, gdyby nie sprawdziła, co się dzieje u taty. Feliks tymczasem siedział sobie przy stoliku, na którym świeciła słabo stara lampka. Czytał wczorajszą gazetę, ani na chwilę nie odrywając od niej skupionego wzroku.
– A dlaczego miałoby być nie w porządku? – Pochylił się nad papierem, na którym pewnie ledwie widział kolejne zdania.
– Tak kaszlesz, że aż serce pęka.
– Jak zwykle przesadzasz. – Spojrzał na Marię znad okularów. – Kaszel jak kaszel. Sam przyszedł i sam pójdzie.
„Sam przyszedł i sam pójdzie” to było jego ulubione wytłumaczenie wszelkich chorób, które z każdym miesiącem irytowało ją coraz bardziej. Niejednokrotnie namawiała ojca na jakieś szersze badania, ale on zbywał ją swoim standardowym tłumaczeniem. Miał trudny charakter i był niezwykle uparty, a to powodowało, że jakiekolwiek jej prośby zduszał już w zarodku. A mimo to się nie poddawała. Może dlatego, że od lat bawiła się w okoliczną Matkę Teresę, pędzącą do wszystkich z pomocą?
– No tak, zapomniałam. – Pokręciła ironicznie głową.
– Bóg na razie mnie nie chce u siebie, także spokojnie. Miałby ze mnie raczej mały pożytek.
Zaśmiał się donośnie i ponownie się rozkasłał. Dokładnie tak samo żartował, kiedy zmarła Aniela, jej matka. „Bóg będzie miał trudności, żeby spełnić jej wymagania i wytrzymać niekończące się narzekanie”. Nadal słyszała w uszach jego głos, który jednak był przesiąknięty niewyobrażalnym bólem. Byli w końcu małżeństwem ponad czterdzieści lat.
Odkąd tylko pamiętała, mówił jej, żeby się nim nie przejmowała. Nie lubił, gdy ktoś się nad nim litował, wolał sam sobie ze wszystkim poradzić, choćby miał nad jakimś zadaniem spędzić cały dzień.
– Chociaż większe światło mógłbyś sobie zapalić. Szkoda wzroku dla marnej gazety.
– Ja wszystko doskonale widzę – dodał od razu, drapiąc się po wystających kościach policzkowych. – Idź spać, muszę jeszcze raz przeczytać ostatni akapit. Przez ciebie zgubiłem się w akcji. Wcale nie takiej marnej, uwierz mi. – Postukał palcem w blat.
Uniosła ręce, nieco rozbawiona, i wycofała się z pokoju.
Żałowała jedynie, że sama nie otrzymywała tyle wsparcia, na ile w rzeczywistości zasługiwała. Ale dobre serce tak naprawdę nie było interesowne.
Jak co czwartek około dziewiętnastej powoli zmierzał ku końcowi swojej audycji, którą prowadził w lokalnym radiu. Praca od pierwszego dnia sprawiała Konradowi mnóstwo satysfakcji. Dzięki niej mógł dawać ludziom po drugiej stronie radioodbiorników kawałek siebie, fragment swojej wrażliwości, artystycznej duszy, która jak gdyby należała bardziej do poprzednich dekad niż do współczesności. Choć sam nie tak dawno obchodził dwudzieste siódme urodziny, uwielbiał styl lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, o których tyle opowiadał mu ojciec. Muzyka była dla niego ucieczką w lepszą, alternatywną rzeczywistość. Dawniej uciekał przed problemami w szkole, których swego czasu było co niemiara, a także przed niesprawiedliwymi ocenami innych, na które nie mógł nic poradzić.
Przed wejściem na wizję napił się szybko wody ze zbyt dużą ilością cytryny. Odruchowo wykrzywił usta z powodu cierpkiego smaku i po raz ostatni założył na uszy słuchawki. Odchrząknął jeszcze, jakby przygotowując się na coś wyjątkowego.
Zastanawiał się, czy naprawdę ma w sobie tyle odwagi, żeby się uzewnętrznić przed słuchaczami. Z jednej strony był dla nich jedynie głosem, tłem dla rozrywki czy też sentymentalnej podróży w czasie. Z drugiej… ci wszyscy anonimowi ludzie stali się przez tych kilka lat niemalże jego niewidzialnymi przyjaciółmi. Często wymieniał się z nimi propozycjami utworów.
Ale prywatne spostrzeżenia chował głęboko w sercu, czasem odkrywając tylko niektóre z nich przed swoim współlokatorem Filipem.
– Wiem, że pewnie wielu z was uzna moje gadanie za nieco zbędne, bo przecież to nie jest żaden klub myślicieli – zaczął, choć czuł, jak nieśmiałość zaciska mu gardło – ale… chciałbym wam opowiedzieć o sytuacji sprzed paru dni. – Wziął kilka wdechów, współgrających z zapadającą na moment ciszą, z milczeniem, pozwalającym uporządkować myśli w przystępną całość. – Bo czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele potrafią zmienić najzwyklejsze słowa – kontynuował, czując lekką ulgę, że jednak zdecydował się rozpocząć nurtujący go temat. – Niektóre wyrządzają krzywdę, boleśnie ranią, a inne z kolei przynoszą radość i dają coś pięknego. Tak samo bywa… ze spojrzeniami. Są takie, które przynoszą nadzieję, rozgrzewają nawet skamieniałe z pozoru serce.
Wielki głaz właśnie rozbijał się o jego żebra.
– Nie wiem, czy osoba, o której teraz myślę, mnie słucha, szansa na to jest bardzo mała, ale… niech wie, że tamtego wieczora podarowała mi iskierkę ponownie wzniecającą ciepło. – Konrad uśmiechnął się pod nosem, na pożegnanie włączając piosenkę Bonnie Tyler. – To tyle ode mnie, do usłyszenia, dobrego wieczoru. Spędźcie go z tymi, których najbardziej kochacie lub lubicie.
Porywisty wiatr spowodował, że wzdrygnął się machinalnie przy mocniejszym powiewie. Wsadził szczupłe dłonie do kieszeni i znalazł w nich zaginioną agrafkę, której szukał rankiem. Pokiwał jedynie z ironią głową, idąc przed siebie ulicą Matejki, która o tej porze już się odkorkowała.
Miał właśnie skręcać, kiedy przypomniał sobie o kolacji u rodziców. Obiecał, że wpadnie, gdy będzie miał trochę więcej czasu. Ale od tamtych słów… minęło już kilkanaście dni, jak nie parę tygodni. Jeden wieczór, dam radę, poświęcę się, myślał w duchu, chociaż przychodziło mu to z niemałym trudem.
Ochota na spotkanie była bliska zeru, nic nie mógł na to poradzić. O ile z tatą miał całkiem dobry kontakt, o tyle stosunki z matką nadal były dość ambiwalentne, łagodnie mówiąc. Nie dogadywał się z nią od pewnego czasu, a właściwie to ona nie potrafiła znaleźć normalnej drogi do porozumienia, za to ciągle szukała pretekstów do nowych kłótni.
Główny temat był niezmiennie ten sam, co dodatkowo drażniło Konrada. Bolał go brak jakiejkolwiek empatii, którą przecież matka wpajała mu od maleńkości. Teraz przemógł się wyłącznie ze względu na to, że dawno się z rodzicami nie widział. Zrobił to z trudem, ale liczą się chęci. Bez względu na to, ile procent w ich strukturze zajmowała szczerość. Przynajmniej próbował.
Gdy po krótkim spacerze dotarł na miejsce, nawet nie zdążył dobrze zatrzasnąć za sobą furtki, bo ojciec już czekał w drzwiach. Ściskał w rękach mały kufer z narzędziami, który zamierzał zanieść do garażu.
– Myślałem, że całkiem zapomniałeś o swoich starych rodzicach – zażartował, witając się ze sceptycznie nastawionym synem.
– Doskonale o was pamiętam, nie martw się – odparł Konrad, przekraczając próg ciasnego korytarza. – Po prostu… ostatnio miałem więcej pracy.
Kolejne kłamstwo. Nie poznawał sam siebie, zwykle unikał obłudy jak ognia, jak gdyby miała przepalić mu usta, ale tu wyjątkowo pozwalał na te płomienie.
– Ciągle tylko ta praca, ale wymyślasz. Nie samą pracą człowiek żyje – powiedział ojciec z pełnym przekonaniem, kiwając jak nauczyciel palcem. – Trzeba znajdować też czas dla siebie i rodziny.
– Staram się.
– Najwyraźniej słabo ci to wychodzi. – Klepnął Konrada mocno po prostujących się od razu plecach.
Aluzja, dość wyraźna. Nie reagował, potakiwał dyplomatycznie. Nie chciał dać po sobie znać, jak go to wszystko gryzie. Kochał matkę, ale zupełnie nie pojmował jej egoizmu. Podobno chciała dla niego dobrze, chociaż w ogóle tego nie dostrzegał.
– Akurat mama nasmażyła racuchów z jabłkami, twoje ulubione. Zjesz trochę? – zapytał szybko ojciec, patrząc na pierworodnego z politowaniem. – Jakoś marnie wyglądasz, sama skóra i kości.
Konrad uśmiechnął się do niego nieznacznie. Zawsze był najszczuplejszym chłopakiem w klasie, zawsze miał też problem, żeby przytyć choćby parę kilogramów. Dobra przemiana materii, tak mówili lekarze. Albo wiecznie trapiący go stres – jego wierny kompan – co było bardziej prawdopodobne.
Rozsiadł się w salonie przesiąkniętym zapachem placków, który teraz wręcz przenikał przez cienką bawełnianą koszulkę.
– Cieszę się, że przyszedłeś właśnie dzisiaj – powiedziała matka zastanawiająco poważnym głosem. – Musimy z tobą o czymś porozmawiać.
Postawiła przed nim mały talerz z wyszczerbionym lekko rantem, z którego zwykle jadał podczas odwiedzin. Podała mu także gorącą herbatę. Porozmawiać? Ale o czym? Spojrzał zdezorientowany na zasiadających naprzeciwko rodziców, zwłaszcza na mamę, niechętnie wyginającą kąciki bladych, suchych warg w próbie uśmiechu.
Chcą się rozwieść. To była pierwsza myśl. Nic innego na razie nie przychodziło mu do głowy, ale jednocześnie uparcie zadawał sobie pytanie, dlaczego mieliby to właściwie robić. Byli wyjątkowo zgodnym małżeństwem, które przeszło razem przez największe trudności. Wtedy się nie poddali, a teraz chcą to zrobić? – analizował, mając ochotę uderzyć się demonstracyjnie w czoło.
W salonie zapanowało milczenie. Ojciec wyłączył telewizor z uroczą prezenterką na pierwszym planie, aby nic im nie przeszkadzało. Konrad czekał jak na wyrok. Czuł bijące donośnie serce niemalże w gardle, które z każdą sekundą tej dziwnej ciszy zaciskało się coraz bardziej.
– Pamiętasz ciotkę Stefanię? – rzuciła nagle matka, lustrując go uważnie.
– Nie za bardzo. – Pokręcił głową, unosząc pytająco brew.
Nie rozumiał, co to wszystko miało ze sobą wspólnego. Jaka ciotka?
– Nic dziwnego, przecież ostatni raz, gdy u niej byliśmy, miał może ze trzy latka – wtrącił poirytowany tata.
Konrad zmarszczył czoło i upił kilka łyków gorącej zielonej herbaty, za którą nie przepadał.
– A co z nią? – dodał zaciekawiony.
Mama zacisnęła usta, strzelając zbielałymi palcami. Nienawidził tego dźwięku, który za każdym razem przyprawiał go o dreszcze. Czuł się jak na przesłuchaniu, w którym był zupełnie przypadkowym świadkiem, niemogącym powiedzieć nic przydatnego.
– Zmarła dwa tygodnie temu i zapisała ci w spadku swój dom na wsi.
Gdy wszedł do mieszkania, uderzył go od razu świeży zapach piwa. Unosił się zwłaszcza w kuchni, gdzie na blacie stało kilka niezgniecionych jeszcze puszek. Wzdrygnął się odruchowo z niesmakiem. Nie takiego powitania się spodziewał.
– Spóźniłeś się, już prawie sześćdziesiąta minuta.
Odwrócił się, słysząc głos Filipa. Blondyn przegryzał słone paluszki, trzymając w dłoni całą ich garść. Mecz, zupełnie o nim zapomniał. W tym momencie miał jednak inne sprawy, które całkowicie zawładnęły jego myślami, wypierając z nich jakiekolwiek wcześniejsze rozważania.
– Mówi się trudno, obejrzę potem powtórkę – bąknął, zdejmując powoli kurtkę.
Na ramionach od razu poczuł powiew chłodniejszego wiatru, który wdzierał się do środka przez otwarte na oścież okno we wspólnym pokoju dziennym. Jak oni wytrzymywali w takich warunkach? Pewnie chcieli ochłodzić związane z meczem emocje. Albo pozbyć się woni alkoholu, co wydawało się Konradowi zdecydowanie bardziej prawdopodobnym powodem.
– Słaby z ciebie kibic. – Filip wzruszył zawiedziony ramionami, wciskając między zęby kolejnego paluszka.
Mówi się trudno, już miał to zdanie na końcu języka, ale zdążył się w niego zawczasu ugryźć. Może niektórym jego znajomym wydawało się to dziwne, ale nigdy jakoś za bardzo nie przepadał za piłką nożną. Tak jakby każdy facet na świecie musiał się tym pasjonować. Oglądał spotkania, ale bez większego zainteresowania. Prawdopodobnie siedziała w nim jakaś zadra z przeszłości, której nadal nie udało mu się wyjąć. Grał przez kilka lat w okręgowej lidze, ale po kontuzji kolana, której nabawił się nota bene na nartach na wyjeździe przed jednym z meczów, musiał zrezygnować z dalszych treningów. Zastanawiał się nieraz, jak teraz wyglądałoby jego życie, gdyby wtedy jednak nic się nie wydarzyło.
– Co to była za akcja? Jak on tego nie strzelił?!
– Nawet ja bym dał radę, przecież tu wystarczyło tylko dostawić nogę.
Konrad zmarszczył brwi i spojrzał ponad ramieniem Filipa. Odezwali się sportowi specjaliści. Nadawaliby się na trenerów, jak większość Polaków podczas oglądania różnych spotkań. Nagle wszyscy wiedzą najlepiej i potrafią najszybciej biegać, zaśmiał się w duchu.
– Karol i Miłosz też przyszli? – zapytał, a przyjaciel przytaknął.
– Wpadli niezapowiedziani, chyba nie masz nic przeciwko temu.
– Nie, ale mogliście to chociaż posprzątać. – Skrzywił się machinalnie.
Wskazał na ogólny bałagan, ale Filip niezbyt się tym przejął. Konrad był do tego przyzwyczajony, chociaż dziś kumple wyjątkowo przeszli samych siebie. Wcale nie poprawiało mu to i tak kiepskiego już humoru.
– Spokojnie, nie denerwuj się – kontynuował Filip obojętnie. – Co ty taki nerwowy? Aż strach się odezwać.
Konrad nic nie odpowiedział, nie miał ochoty na takie dyskusje w towarzystwie znajomych. Na pewno nie byliby zainteresowani wysłuchiwaniem jego rodzinnych perypetii, mogących brzmieć jak jeden z odcinków codziennej telenoweli. Nie chciał nic mówić, kiedy we krwi Filipa płynęło coś więcej niż hemoglobina.
– Panowie, idziecie? – Z dużego pokoju dobiegł głos zniecierpliwionego Miłosza. – Konrad, dołączasz czy nie?
Konrad zaparzył sobie kawę, chociaż miał już wystarczająco wysokie ciśnienie. Ale czuł, że bez jeszcze jednej filiżanki kofeiny wieczór będzie należał do zdecydowanie zbyt trudnych. Musiał czymś zagłuszyć nadmiar myśli.
Chyba plan na najbliższą audycję zdążył się sam stworzyć. Życie w końcu pisze najlepsze scenariusze, niewymagające zbytnich poprawek.
Niespełna godzinę później w salonie zapanowała cisza. Nie licząc odgłosów warczącego jak traktor odkurzacza piętro wyżej. Porządki w mieszkaniu sąsiadów o tej porze były już rytuałem. Konrad sączył zimną kawę, przeglądając codzienną prasę, którą kupił w kiosku w drodze do radia. Dziesięć stron wyłącznie o polityce, jeszcze tego mu brakowało. Przewertował kolejne strony, rozwiewane przez lekkie podmuchy wiatru.
– Jak tak na ciebie patrzę, to nie wiem, czy powinienem się bać, czy raczej martwić?
Filip usiadł przy drugim końcu wąskiego stołu i podparł się na łokciu. Uważnie lustrował współlokatora swoimi jasnobrązowymi oczyma. W ciągu tylu lat przyjaźni nauczył się świetnie czytać z jego twarzy. Obecna mina nie należała do najszczęśliwszych. Wniosek numer jeden został zatem wysnuty.
– A jest jakaś środkowa opcja? – Konrad się uśmiechnął.
Był daleki od optymizmu, zmagał się z dziwnymi myślami, nad którymi powoli tracił kontrolę. Szczególnie kiedy zerkał na stojącą na mikrofalówce ostatnią puszkę piwa, proszącą tymi złotymi literami na etykiecie, aby jednak po nią sięgnął. Nie robił tego z oczywistych dla siebie względów, ale aż korciło go, żeby złamać złożoną sobie lata temu przysięgę.
– Takiej nie przewidziałem.
– Tak samo jak ja nie przewidziałem spadku – wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć.
Filip patrzył na niego z niemałym zaskoczeniem. Ostatnie słowo podziałało na niego elektryzująco. Jego zmierzwione, krótkie włosy jakby same się podniosły.
– Jakiego spadku?
– Po ciotce, której nawet nie znam. – Konrad wydął wargi i westchnął ciężko. – Dom gdzieś na wsi. Nie pamiętam zresztą nazwy tej miejscowości, wyleciała mi z głowy po drodze.
Przyjaciel spojrzał na niego niejako z podziwem. I zazdrością, która gdzieś tam minimalnie wykiełkowała. Sam marzył od lat o takim domku, zaszytym w lesie daleko od wszystkiego.
– Ja wiem, że ty jesteś mieszczuchem od urodzenia, ale taki dom to świetna rzecz. Teraz ludzie przecież uciekają z miast, chociażby na weekendy. Zawsze możesz też go sprzedać, jeśli ci się nie spodoba.
– Wiesz, jak mnie pocieszyć. – Uśmiechnął się nieznacznie i klepnął kumpla w bark.
W końcu od tego ma się przyjaciół. Żeby pocieszali i znajdowali najlepsze wyjście z kryzysowych sytuacji, którego dziwnym trafem sami nie potrafimy dostrzec.
– Do usług. – Filip przyłożył rękę do serca jak harcerz. – Tylko nie wykorzystuj mnie za często do takich dylematów. Nie jestem najlepszy w ich rozwiązywaniu.
Przyjaźnili się przecież od paru dobrych lat, poznali się właściwie jeszcze przed studiami na wyjeździe integracyjnym. Od razu złapali kontakt, porozumiewając się niemalże jak jacyś zaginieni bracia. Filip początkowo mieszkał z kolegą, który jednak po pierwszym semestrze zrezygnował. Wtedy Konrad stwierdził, że to idealny moment na to, by pożyć trochę na własny, dorosły rachunek.
Miał wówczas sporo wątpliwości, zastanawiał się, czy nie postępuje zbyt pochopnie, wyprowadzając się z domu w ciągu dwóch tygodni. Rozważał tysiąc argumentów za i przeciw. Podobnie było teraz. Ale może ten spadek był jakąś wygraną na loterii, organizowanej przez los? Loterii, w której nagrodą nie były grube miliony, tylko możliwość oderwania się od codzienności?
Nagle w głowie Konrada wszystko nabrało zupełnie innych kolorów.
Optymistyczniejszych.