44,90 zł
Między ustami a brzegiem pucharu... wiele wydarzyć się może. I wydarzyło się wiele. Pomiędzy chęcią a spełnieniem, pomiędzy decyzją a jej urzeczywistnieniem rozciąga się obszar niewiadomego, które czasami rozwiewa złudzenia, a czasem daje nadzieję.
Oto hrabia Wenzel - jak sam o sobie mówi, Prusak z wychowania, języka, poglądów - nienawidzi szczerze Polaków i wszystkiego, co polskie. Kiedy ktoś wypomni mu, że jest półkrwi Polakiem - gotowy jest zabić! Hrabia Wentzel Croy-Dülmen to hulaka, rozkapryszony, próżny, niestały, leniwy człowiek, który nie ma głębszych zasad... do czasu. Pewnego dnia poznaje przypadkiem kobietę, która odmieni jego życie. Zakochuje się od pierwszego wejrzenia w młodej Polce, siostrze powstańca, kobiecie, jak to u Rodziewiczówny, bez skazy. Historia powolnej, bolesnej przemiany zakochanego Wentzla w Wacława, sprusaczonego kosmopolity w polskiego patriotę, dowodzi, że nigdy nie jest za późno na zmianę, na wywikłanie się z przeszłości, na nowy początek. Dowodzi też, który to już raz, potęgi i siły miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 26
Berlin spał. Pogasły światła po magazynach, po teatrach, po mieszkaniach filistrów, po suterenach i strychach.
Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna klubów karciarzy, restauracji podrzędnych, sal tańca i aptek.
Długa linia pałaców Pod Lipami[1] spała też – drzemały kariatydy balkonowe, zapadały i ginęły w mroku ornamentacje okien i drzwi. Ruch tej pierwszorzędnej arterii ustawał. Z rzadka zaturkotał spóźniony powóz lub przechodzień przesunął się pośpiesznie, wracając z zabawy do domu: Berlin spał.
Tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath czuwano jeszcze. Dwa okna pierwszego piętra rzucały stłumiony blask zza ciężkich firanek, a za tymi oknami, w prywatnym buduarze hrabiny, wyzłoconym jak bombonierka, nie myślano o spoczynku. Młoda, cudownie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koronkowym negliżu, obnażonymi rączkami rozplatając od niechcenia złote, przepyszne warkocze.
U jej nóg prawie, na taborecie, rozparty wygodnie, z głową na jej kolanach, młody jak ona i jak ona piękny mężczyzna przypatrywał się tej złotej fali, co mu chwilami muskała twarz, i nucił półgłosem Lorelei[2].
Para ta była na model dla malarza: ona – smukła, ślicznie zbudowana, o twarzy z greckiego posągu, ale żywej, zalotnej, a śmiejącej się całym urokiem białych ząbków, koralowych ust i zmrużonych, sfinksowych oczu; on – wybujały jak topola, silny, dumny, ciemnowłosy, zapatrzony w kobietę całym ogniem wyrazistych ciemnoszafirowych źrenic.
Był w nim pierwiastek germański wielkiej siły i twardego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ delikatniejszy, ognisty, zuchwały a wesoły. W spojrzeniu była dziwna mieszanina – pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu: musiał to być człowiek bardzo szczęśliwy, bardzo bogaty i bardzo pieszczony przez życie.
– Wszak odesłałeś konie, Wentzel? – zaczęła po małej przerwie piękna pani.
– Naturalnie.
– Lubię cię za to!
– Za co? – spytał, biorąc pierścień jej włosów i bawiąc się nim.
– Za to, że mną się nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
– Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czy mnie zaliczasz do jednej z tych kategorii?
– Ejże, bohaterze! Zdarza się to i tobie!
– Może być. Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.
– Więc mnie cenisz i kochasz niby?
– Tak, ciebie jedynie, teraz i podobno zawsze!
– A jednak dla mnie nie poświęciłbyś tysiąca owych stosunków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?
– Nie, jutrzenko. Ani jednego!
– Pfe! Prawisz impertynencje.
– Pfe! Jesteś zazdrosna jak subretka! – odrzucił wesoło, całując białą rączkę.
– Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
– Ja jednak cierpliwie znoszę takie stanowisko.
– Ty szkaradna istoto! Powiedz choć jedno.
– Dziesięć, Auroro! Primo: twój mąż…
– Ech, admirał to amfibia, którego już dwa lata nie widziałam, i żeby nie portret w sali, tobym nie poznała bez rekomendacji.
– Secundo: książę Herbert.
– Ach, nonsens! Zaśmiałam się może parę razy.
– Tertio: ten kuzynek z Harzu!
– Musiałeś dzisiaj pić za wiele przy kolacji… bredzisz! – rzuciła z dąsem, a potem nagle przechyliła się ku niemu i skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała z przymileniem:
– Ale ty mnie kochasz, szkaradniku… nie rzuciłbyś dla nikogo!
– Dla nikogo, nigdy, Auroro! – odparł bez namysłu.
– Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
– Słowo twojego Wentzla.
– Masz, pocałuj mnie za to.
Chwilę milczeli oboje w namiętnym uścisku i pozostali przytuleni do siebie, szepcząc stłumionym głosem.
– Wiesz – mówiła kobieta – czemu dziś taka jestem niespokojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pan, pierwsza partia, i taki piękny!
– Ciekaw jestem, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem[3] na przykład? Któż to mnie pożąda?