Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna - ebook

Między ustami a brzegiem pucharu ebook

Maria Rodziewiczówna

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Berlin przełomu XIX i XX wieku. Młody, przystojny i niezwykle próżny hrabia Wentzel Croy-Dulmen prowadzi hulaszczy tryb życia, otaczając się wieloma kobietami. Nie przyznaje się do polskiego pochodzenia, ba – gardzi wszystkim, co polskie. Kiedy jednak zakochuje się w pięknej Jadwidze Chrząstkowskiej, postanawia wrócić w rodzinne strony, a w jego postawie następuje powolna przemiana…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
4,3 (12 ocen)
6
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Zakochałam się w tej powieści i autorce wiele lat temu i powracam do niej. Klasyka literatury "ku pokrzepieniu serc"
00

Popularność




Rozdział I

I

Berlin spał. Poga­sły świa­tła po maga­zy­nach, po teatrach, po miesz­ka­niach fili­strów, po sute­re­nach i stry­chach. Gaz tylko migo­tał w ulicz­nych latar­niach i świe­ciły jesz­cze okna klu­bów kar­cia­rzy, restau­ra­cji pod­rzęd­nych, sal tańca i aptek.

Długa linia pała­ców Pod Lipami spała też – drze­mały karia­tydy bal­ko­nowe, zapa­dały i ginęły w mroku orna­men­ta­cje okien i drzwi. Ruch tej pierw­szo­rzęd­nej arte­rii usta­wał. Z rzadka zatur­ko­tał spóź­niony powóz lub prze­cho­dzień prze­su­nął się pośpiesz­nie, wra­ca­jąc z zabawy do domu: Ber­lin spał.

Tylko w pałacu hra­biny Aurory Caro­lath czu­wano jesz­cze. Dwa okna pierw­szego pię­tra rzu­cały stłu­miony blask zza cięż­kich fira­nek, a za tymi oknami w pry­wat­nym budu­arze hra­biny, wyzło­co­nym jak bom­bo­nierka, nie myślano o spo­czynku. Młoda, cudow­nie piękna kobieta leżała na wpół na fotelu w koron­ko­wym negliżu, obna­żo­nymi rącz­kami roz­pla­ta­jąc od nie­chce­nia złote, prze­pyszne war­ko­cze.

U jej nóg pra­wie, na tabo­re­cie, roz­party wygod­nie, z głową na jej kola­nach, młody jak ona i jak ona piękny męż­czy­zna przy­pa­try­wał się tej zło­tej fali, co mu chwi­lami muskała twarz, i nucił pół­gło­sem Lore­lei1.

Para ta była na model dla mala­rza: ona – smu­kła, ślicz­nie zbu­do­wana, o twa­rzy z grec­kiego posągu, ale żywej, zalot­nej, a śmie­ją­cej się całym uro­kiem bia­łych ząb­ków, kora­lo­wych ust i zmru­żo­nych, sfink­so­wych oczu; on – wybu­jały jak topola, silny, dumny, ciem­no­włosy, zapa­trzony w kobietę całym ogniem wyra­zi­stych ciem­no­sza­fi­ro­wych źre­nic.

Był w nim pier­wia­stek ger­mań­ski wiel­kiej siły i twar­dego wyrazu, a obok tego jakiś inny typ – deli­kat­niej­szy, ogni­sty, zuchwały a wesoły. W spoj­rze­niu była dziwna mie­sza­nina – pożą­da­nia i cyni­zmu, swa­woli i prze­sytu: musiał to być czło­wiek bar­dzo szczę­śliwy, bar­dzo bogaty i bar­dzo piesz­czony przez życie.

– Wszak ode­sła­łeś konie, Wen­t­zel? – zaczęła po małej prze­rwie piękna pani.

– Natu­ral­nie.

– Lubię cię za to!

– Za co? – spy­tał, bio­rąc pier­ścień jej wło­sów i bawiąc się nim.

– Za to, że mną się nie afi­szu­jesz.

Młody czło­wiek się zaśmiał.

– Nie uznaję tego za pochwałę. Afi­szują się tylko bła­zny i par­we­niu­sze. Czyż mnie zali­czasz do jed­nej z tych kate­go­rii?

– Ejże, boha­te­rze! Zda­rza się to i tobie!

– Może być. Jeżeli kogo nie cenię lub nie kocham.

– Więc mnie cenisz i kochasz niby?

– Tak, cie­bie jedy­nie, teraz i podobno zawsze!

– A jed­nak dla mnie nie poświę­cił­byś tysiąca owych sto­sun­ków, gdzie nie cenisz i nie kochasz?

– Nie, jutrzenko. Ani jed­nego!

– Pfe! Pra­wisz imper­ty­nen­cje.

– Pfe! Jesteś zazdro­sna jak sub­retka! – odrzu­cił wesoło, cału­jąc białą rączkę.

– Wiesz, sta­now­czo zry­wam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.

– Ja jed­nak cier­pli­wie zno­szę takie sta­no­wi­sko.

– Ty szka­radna istoto! Powiedz choć jedno.

– Dzie­sięć, Auroro! Primo: twój mąż…

– Ech, admi­rał to amfi­bia, już dwa lata go nie widzia­łam i żeby nie por­tret w sali, tobym nie poznała bez reko­men­da­cji.

– Secundo: książę Her­bert.

– Ach, non­sens! Zaśmia­łam się może parę razy.

– Ter­tio: ten kuzy­nek z Harcu!

– Musia­łeś dzi­siaj pić za wiele przy kola­cji… bre­dzisz! – rzu­ciła z dąsem, a potem nagle prze­chy­liła się ku niemu i sku­biąc zalot­nie jego kędzie­rzawą czu­prynę, spy­tała z przy­mi­le­niem: – Ale ty mnie kochasz, szka­rad­niku… nie rzu­cił­byś dla nikogo!

– Dla nikogo, ni­gdy, Auroro! – odparł bez namy­słu.

– Słowo hra­biego Croy-Dülmena?

– Słowo two­jego Wen­t­zla.

– Masz, poca­łuj mnie za to.

Chwilę mil­czeli oboje w namięt­nym uści­sku i pozo­stali przy­tu­leni do sie­bie, szep­cząc stłu­mio­nym gło­sem.

– Wiesz – mówiła kobieta – czemu dziś takam nie­spo­kojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zasta­wiają na cie­bie sieci, spi­skują, intry­gują! Ach, po coś ty taki bogaty, wielki pan, pierw­sza par­tia, i taki piękny!

– Cie­ka­wym, czy­bym tu sie­dział, gdyby mnie los stwo­rzył chro­mym, zezo­wa­tym, rudym i lam­pu­ce­rem2 na przy­kład? Któż to mnie pożąda?

– Wszyst­kie panny, wdowy, roz­wódki i mężatki! Wszy­scy ojco­wie, opie­ku­no­wie, matki, ciotki itd. Imię ich: legion!

– Włosy mi się jeżą ze zgrozy.

– I nic wię­cej?

– Nic!

Kobieta złote swe włosy okrę­ciła mu około głowy i szyi i zaci­ska­jąc te cza­ro­dziej­skie, jedwa­bi­ste pęta, szep­tała w poca­łun­kach:

– Och, a ja cię tak kocham… ubó­stwiam… nie dam nikomu, ni­gdy!

Mógł być dumny i próżny ten czło­wiek – i nie dziw, że do gruntu popsuty był swym szczę­ściem.

Tym­cza­sem zegar w sąsied­nim pokoju wybił powoli drugą godzinę.

Meta­liczny dźwięk zbu­dził oboje. Hra­bina drgnęła prze­ra­żona, hra­bia wstał opie­szale.

– Będziesz mi zło­rze­czyła, moja jutrzenko! Naba­wię cię złej cery i migreny, a jutro bal u ksią­żąt Holen­lohe! Dobra­noc!

Uści­snął ją raz jesz­cze, uca­ło­wał rękę i wyszedł dobrze sobie zna­nym bocz­nym przej­ściem. W bra­mie zapa­lił cygaro, pod­niósł koł­nierz pal­tota, bo go chłód owiał – i z rękami w kie­sze­niach ruszył ku domowi.

Pałac jego leżał nie­da­leko, ale go nie nęcił spo­czy­nek; skrę­cił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby roz­pro­sto­wać nogi, może opę­dzić się od chwi­lo­wego roz­de­ner­wo­wa­nia.

Pół­gło­sem nucił znowu Lore­lei.

Nagle, o kil­ka­na­ście kro­ków przed sobą, ujrzał dwie posta­cie – kobiecą i męską; dole­ciał go głos nie­cier­pliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przy­śpie­szyła kroku – szu­kała widocz­nie obrony w ucieczce – męż­czy­zna nie ustę­po­wał.

– Daj buzi, panie­neczko! – Hra­bia posły­szał głos swego zna­jo­mego, sław­nego bir­banta i awan­tur­nika. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciek­niesz! Po woli czy po nie­woli!

Kilku sko­kami dopę­dził ucie­ka­jącą, ujął ją za ramię – był widocz­nie tęgo pod­chmie­lony.

Kobieta szarp­nęła się gwał­tow­nie i dostrze­ga­jąc hra­biego, rzu­ciła się ku niemu.

– Pro­szę mnie odpro­wa­dzić do domu! – rze­kła zdy­szana, wsu­wa­jąc rękę pod jego ramię.

Napast­nik posko­czył – zna­lazł się oko w oko z hra­bią – zdu­miał się.

– A, to ty, Wen­t­zel! No, nie prze­szka­dzaj! Albo pomóż dać rady tej zbłą­ka­nej tur­kawce. Widzia­łeś, ładna!

– Tę panią ja, mój drogi, odpro­wa­dzę do domu, bo mnie o to pro­siła! Ode­gra­łeś swoją rolę, idź za kulisy i ode­śpij chmiel nale­ży­cie.

– A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się posta­rać! Marsz, panie eks­ka­pi­ta­nie, do koszar!

Postą­pił o krok, wycią­gnął rękę do kobiety, ale hra­bia ją zasło­nił sobą, zmarsz­czył brwi.

– No, dosyć tego! Prze­gra­łeś bitwę, panie baro­nie Wer­theim, bierz się do odwrotu. Ze mną sobie nie pozwa­laj, bo możesz poża­ło­wać. Dama ta jest i zosta­nie pod moją opieką, dopóki zechce, a panu, jeśli się to nie podoba, zostaje wolna droga roz­mó­wie­nia się ze mną jutro, w moim miesz­ka­niu. Marsz!

– Roz­mó­wimy się na szpady, panie hra­bio Croy-Dülmen! – krzyk­nął pod­pity panicz.

– A choćby na szy­dła! Jak się panu podoba! – odparł swo­bod­nie hra­bia. – Tym­cza­sem żegnam!

Minął napast­nika i spy­tał kobietę o adres. Baron wło­żył ręce w kie­sze­nie i roze­śmiał się lek­ce­wa­żąco:

– Wyla­zło szy­dło z worka, Mety­sie! War­chol­ska krew twych przod­ków po kądzieli nie ginie. Jako Nie­miec, ja burd nie lubię. Ustę­puję z placu.

Po pięk­nej twa­rzy hra­biego prze­szedł gorący rumie­niec: uwol­nił rękę kobiety, obró­cił się jak ruszony sprę­żyną.

– Powtórz, błaź­nie! – krzyk­nął zdła­wio­nym od wście­kło­ści gło­sem.

– Powtó­rzę! – odparł tam­ten zuchwale. – Jesteś mie­szań­cem; o tym wiesz sam dobrze i nie ja pierw­szy ci to mówię.

– I nie pierw­szy odpo­wiesz za obe­lgę. Przod­ko­wie moi wal­czyli pod Bar­ba­rossą, byli tak rdzen­nie Ger­ma­nami, jak góry Schwarz­waldu i Sprewy; każdy z nas słu­żył kra­jowi dło­nią, głową, mie­niem, wszyst­kim. Mam krew mie­szaną… ha! Za to ci jutro twoją czy­stą wyto­czę, jakem Pru­sak!

Głos mu świ­stał przez zaci­śnięte zęby; wziął ramię prze­ciw­nika i wstrzą­snął nim. Prze­wyż­szał go o głowę, a uścisk był żela­zny.

– Ruszaj pan swoją drogą, bo dalej nie ręczę za sie­bie. Mogę zapo­mnieć, żeśmy obaj szlachtą.

Wyraz jego twa­rzy i ton zmie­szały barona i oprzy­tom­niły; usu­nął się na bok i zgi­nął w bocz­nej ulicy.

Młody czło­wiek zwró­cił się do swej damy i uchy­lił kape­lu­sza.

– Pani daruje zwłokę. Służę.

Roz­draż­nie­nie drgało mu jesz­cze w gło­sie, a twarz przed chwilą nie­fra­so­bliwa i uśmiech­nięta, zacho­wała wyraz dzi­kiej zacię­to­ści i led­wie hamo­wa­nego wybu­chu.

Kobieta przez ciąg tej sceny stała opo­dal i słu­chała uważ­nie, z brwią ścią­gniętą i widoczną przy­kro­ścią. Twarz jej, deli­katna, blada, mie­niła się tysią­cem wra­żeń. Wiel­kie piwne oczy patrzyły ostro na hra­biego. Wid­niały w nich gniew i obraza. Nie­cier­pli­wie zagry­zła usta.

Gdy jej podał ramię, usu­nęła się na bok i ruszyła naprzód w mil­cze­niu.

Piękny panicz czuł się w obo­wiązku zagaić roz­mowę.

– Co za mgła! – rzekł już swo­bod­niej, rów­na­jąc się z nią. – I ani jed­nej dorożki. Nie śmiem pro­po­no­wać pani zwró­ce­nia się do mego pałacu. Kareta byłaby za pięć minut.

– O, dzię­kuję. Mgła mi nic nie szko­dzi… Żeby nie przy­kre spo­tka­nie… Droga moja zaraz się koń­czy!

Mówiła po fran­cu­sku bar­dzo popraw­nie, więc i on zaczął w tym języku.

– Może mi pani pozwoli nieść pakie­cik – rzekł, wycią­ga­jąc rękę po fla­szeczkę, którą trzy­mała.

– Dzię­kuję. To lekar­stwo, tak trudno zdo­byte, doniosę sama – odparła.

– Pani ma kogo cho­rego?

Ski­nęła tylko głową.

Obser­wo­wał ją spod oka. Była istot­nie ude­rza­jąco piękna – pięk­no­ścią poważną, kla­syczną, naka­zu­jącą sza­cu­nek i względy. Trzeba było być bar­dzo pija­nym lub zuchwa­łym, by ją zacze­pić jak pierw­szą lep­szą.

Głos miała głę­boki, tro­chę ponury; rysy spo­kojne i chłodne; oczy zamy­ślone, głę­bokie, okryte rzę­sami – pod­no­siła je rzadko; usta dumne, małe, musiały się bar­dzo nie­wiele uśmie­chać.

Typ to był nie­po­spo­lity – zwró­ciłby i w tłu­mie uwagę, patrząc na nią, uczu­wa­łeś gwał­towną chęć zbu­dze­nia życia w tych poważ­nych rysach, roz­ja­śnie­nia śmie­chem ust zacię­tych, roz­świe­ce­nia bla­skiem mrocz­nych źre­nic.

Byłaby wtedy pory­wa­ją­cym cza­rem.

Hra­bia był znawcą i bała­mu­tem z zawodu. Wspo­mnie­nie barona zbla­dło mu w pamięci, posta­no­wił – on, nie­zwal­czony Anti­nous3 – spró­bo­wać swej siły i zręcz­no­ści, poba­wić się jak tam­ten. Noc i tak miała się ku schył­kowi.

– Pani jest cudzo­ziemką? – spy­tał.

– O, naj­zu­peł­niej!

– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niem­ców.

– Jak mało czego na świe­cie – odparła szcze­rze.

– Pani ma do tego jakie powody? Jeste­śmy prze­cie pierw­szym naro­dem w Euro­pie.

– Pod wzglę­dem zaro­zu­mia­ło­ści, nie­za­wod­nie.

– Nie, pani. Sza­nu­jemy się tylko. Chęć przo­do­wa­nia i duma są godłem siły, ener­gii i rozumu. Wiel­kość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdo­byli.

– O, pan ją ceni nie­sły­cha­nie. Sły­sza­łam to przed chwilą.

– I pani by nie znio­sła, gdyby zarzu­cono wam pocho­dze­nie… żydow­skie na przy­kład.

– Jeżeli matka pana była Żydówką, powi­nien pan Żydów sza­no­wać przez pamięć na nią.

– W tym się naj­zu­peł­niej z panią nie zga­dzam. Jeżeli matka nasza była stra­ga­niarką, nie czu­jemy się prze­cie w obo­wiązku zachwytu dla prze­ku­pek, ani nam to chwały przy­spa­rza. Matka moja była Polką z Pozna­nia; ojciec mój zro­bił meza­lians, za który ja poku­tuję! Jest to plama na tar­czy her­bo­wej Croy-Dülmenów. Pola­ków nie cier­pię. Sto­sun­ków z nimi nie mia­łem i mieć nie będę, a jed­nak nazwa „mie­sza­niec” przy­warła do mnie, choć już trzech śmiał­ków za nią odpo­ku­to­wało, a jutro czwarty odpo­wie!

Zapa­lił się i uniósł. Słowa mu pły­nęły gniewne, burz­liwe, pełne wzgardy i lek­ce­wa­że­nia. Kobieta pod­nio­sła nań wzrok poważny, zatrzy­mała chwilę na jego twa­rzy przej­mu­jące spoj­rze­nie, zmarsz­czyła ciemne brwi.

– Czło­wiek, który się wsty­dzi swego pocho­dze­nia, jest albo nik­czemny, albo słaby! – rzu­ciła przez zęby.

– Pani jest bar­dzo surowa dla mnie, nie­zna­jo­mego.

– Ow­szem, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapi­tały w banku. Posiada pan nadto: sta­rego opie­kuna, majora Koopa, ciotkę, Dorę von Eschen­bach, i wiele, wiele serc sen­ty­men­tal­nych Nie­mek na wła­sność. Jest pan próż­niak, hulaka i pysza­łek, sławny z pięk­no­ści, salo­no­wych manier, wiel­kiej odwagi i dys­kre­cji. Czy się pan poznaje z tego por­tretu?

– Z tej kary­ka­tury, pozwoli pani dodać? – Zaśmiał się swo­bod­nie. – Sława moja musi daleko się­gać, jeśli dości­gła aż obcych, za gra­ni­cami Prus. Pani Fran­cuzka?

– Jestem z rze­czy­po­spo­li­tej San Marino – odparła z lek­kim uśmie­chem.

– Jeżeli damy w owej repu­blice są do pani podobne, to ubo­le­wam nad dolą tam­tej­szych oby­wa­teli. Bie­dacy muszą być jak Bay­ard4, sans peur ni repro­che5.

– Bay­ard nie uwa­żał się wcale za bie­daka, o ile pamię­tam z histo­rii, a nasi oby­wa­tele, chwała Bogu, nie są w niczym do Pru­sa­ków podobni. Mamy dla nich należne względy.

– Muszą to być bar­dzo lodo­wate względy.

– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyj­mują pani­czów po budu­arach; nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach; nasze matrony nie kup­czą krasą swych córek! Jeste­śmy jed­nak kochane sto­kroć sil­niej niż wasze Fraülein6 i Meda­mes7.

– Syzy­fowa praca być musi dla zdo­by­cia owych serc ukry­tych.

– Nasi męż­czyźni do tego przy­wy­kli.

– Win­szuję, ale nie zazdrosz­czę. Nie lubię z zasady trud­nych rze­czy.

– Wszak­żem panu mówiła, żeś próż­niak. Toteż serca nasze nie dla pru­skich knech­tów, ani dla ryce­rzy Bar­ba­rossy! My i wy… to anty­pody!

Sta­nęła nagle i zwró­ciła się do niego.

– Oto i koniec pana poświę­ceń i mojej wędrówki. Dzię­kuję za grzecz­ność i obronę.

– Czy w San Marino za usługę nie płacą? – spy­tał z uśmie­chem.

– Ow­szem, jeśli wyma­ga­nia słuszne. Mogę panu dać za kurs posłańca.

– To za wiele! Nie cho­dzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.

– Za mnie! – Zaśmiała się iro­nicz­nie. – Sprzeczkę o kobietę zapi­li­by­ście jutro szam­pa­nem. Pan będzie wal­czył o swój honor pru­ski, nie­cier­piący skazy meza­liansu z Polką czy Żydówką. Za to… ja nie płacę.

– Będę miał dwa poje­dynki, jeśli nie padnę. Szam­pa­nem nie łago­dzę sprzeczki. Otóż za ów pierw­szy pani powinna pła­cić, a raczej dać coś od sie­bie, żebym wie­dział, za co się biję.

– Na przy­kład co?

– Ach, dro­biazg! Pamiątkę… jeden poca­łu­nek…

Cof­nęła się o krok, zaru­mie­niła jak maki polne i rzu­ca­jąc mu spoj­rze­nie obra­żo­nej kró­lewny, odparła z nie­sły­chaną dumą:

– Na ten dro­biazg nie star­czy­łoby panu milio­nów. U nas się nie sprze­daje poca­łun­ków. Daje się je darmo albo nie daje wcale!

– A żeby dostać?

– Żeby dostać, trzeba być oby­wa­te­lem rze­czy­po­spo­li­tej San Marino i szla­chet­nym czło­wie­kiem… wów­czas można pro­po­no­wać!

– Więc dla mnie droga zamknięta?

– I ow­szem! Gdy pan przyj­mie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Pru­sa­kiem, wów­czas, przed takim poje­dyn­kiem, ja panu zapłacę!

Hra­bia ukło­nił się głę­boko.

– Pani raczy żar­to­wać! Ha, trudno! Mia­łem w swym życiu wiele nie­do­rzecz­nych poje­dyn­ków, przy­bę­dzie jesz­cze jeden! To mi jest pocie­chą, że będę się bił za kobietę bar­dzo piękną, bar­dzo wykształ­coną… i bar­dzo nie­do­stępną.

– Za kom­ple­ment dzię­kuję i żegnam! – rze­kła szy­der­czo.

– I ja dzię­kuję za kilka moral­nych nauk i… do zoba­cze­nia. Posta­ram się zoba­czyć jesz­cze panią.

– Jeśli mnie pan odszuka, o czym wąt­pię. Do San Marino bar­dzo daleko, a pan próż­niak.

– Mogę się zało­żyć, że panią znajdę za tydzień, choćby na anty­po­dach. Umiem być wytrwały, a co posta­no­wię, tego dotrzy­mam!

– Zakład przyj­muję. Żal mi darem­nej pana fatygi, ale tro­chę upo­ko­rze­nia zaro­zu­mia­ło­ści pój­dzie panu na zdro­wie. Zatem, do widze­nia!

Prze­su­nęła się jak cień obok niego i wsu­nęła w bramę. Rozej­rzał się na prawo i lewo, zano­to­wał numer domu, nazwę ulicy, ziew­nął i zawró­cił.

– Cie­ka­wym, czy ja zoba­czę dom dzi­siej­szej nocy i czy dopalę cygara? Pyszna dziew­czyna! Hm! Aurora lepiej zbu­do­wana, Lidia jesz­cze spryt­niej­sza, a jed­nak ta coś ma. Pew­nie ktoś z Alza­cji czy Lota­ryn­gii. Naro­bi­li­śmy sobie tam przy­ja­ciół… aż miło, jak nas lubią. Hu! Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i nie­po­spo­li­tego! Jutro będę wie­dział, co za jedna. Pyszna dziew­czyna! Aaaa! Jak mi się spać chce!

Przy­śpie­szył kroku. Po chwili czarny kon­tur pałacu Croy-Dülmen zastą­pił mu drogę. Minął główną bramę, w rogu budynku przy­sta­nął, dobył klucz z kie­szeni i otwo­rzył nie­po­zorną, w kor­ni­szach ukrytą furtkę.

Klucz obró­cił się lekko – snadź był czę­sto w uży­ciu – drzwi się otwo­rzyły bez sze­le­stu, tajem­ni­czo i wpu­ściły pana w gale­rię oświe­tloną gazem, wysłaną dywa­nami. Wzdłuż ścian kwi­tły cie­plar­niane rośliny, po niszach uśmie­chały się posągi nimf i bachan­tek.

Na krze­śle u wnij­ścia drze­mał młody lokaj, na któ­rego twa­rzy bez zaro­stu malo­wały się znu­że­nie i nie­po­kój. Był on uoso­bie­niem służ­bi­sto­ści goto­wej na wszystko, wytrwa­łej na sta­no­wi­sku. Na sze­lest drzwi porwał się, wypro­sto­wał jak struna, zamknął tajem­ni­czą furtkę i ruszył za panem o trzy kroki, nie odzy­wa­jąc się pierw­szy.

Z gale­rią łączyło się prawe skrzy­dło pałacu, miesz­czące w sobie kawa­ler­skie pokoje hra­biego; we fron­to­wym gma­chu były recep­cyjne salony i apar­ta­menty panny Doroty von Eschen­bach; lewą stronę zaj­mo­wała służba.

Dopiero w swym gabi­ne­cie młody pan się zatrzy­mał, usiadł w fotelu i ziew­nął po raz setny.

– Aaaa… szklankę kse­resu, Urba­nie!

Nim skoń­czył ziew­nię­cie, roz­kaz był speł­niony. Wypił wino, otarł wąsy i się­gnął opie­szale po stos listów na stole.

– Że też tym ludziom ni­gdy nie zabrak­nie kon­ceptu i atra­mentu! – mru­czał nie­cier­pli­wie. – Prawda, że te wszyst­kie miłe misywy8 śpie­wają dwa psalmy: pie­nię­dzy i miło­ści! Aaaa… Her­bert się zgrał… Lidia chce bry­lan­to­wych kol­czy­ków. Idio­tyczne istoty! Daj mi tu papieru i pióra, Urba­nie!

Przez zie­lone story gabi­netu brzask się wdzie­rał – hra­bia wyglą­dał hanieb­nie zmę­czony.

Nagry­zmo­lił śpiesz­nie dwa bile­ciki, poło­żył adres i ski­nie­niem wezwał bli­żej lokaja.

– Listy te ode­ślesz zaraz, a tamte spa­lisz, oprócz tego jed­nego. Przy­go­tuj pisto­lety i szpadę… Będę się bił… Ale mil­czeć o tym! Nie budź mnie pod żad­nym pozo­rem, choćby się paliło, chyba gdy ci pano­wie przyjdą. Nikogo zresztą nie przyj­mo­wać, zwłasz­cza kobiet. Rozu­miesz?

Lokaj skło­nił się w mil­cze­niu. Odzy­wał się tylko w nad­zwy­czaj­nej potrze­bie z koniecz­no­ści. Hra­bia led­wie się roze­brał, już spał. Ule­ciały mu z myśli piękne panie, nie­miecki honor, poje­dynki; odpo­czynku tego nie oddałby za uścisk hra­biny Aurory.

Rozdział II

II

Went­zel Croy-Dülmen od dzie­ciń­stwa był panem swej woli i czy­nów. Wpraw­dzie ojciec nazna­czył mu opie­kuna, sta­rego towa­rzy­sza broni i sąsiada, majora Koopa, i opie­kunkę, ciotkę Dorę, ale opieka to była – pożal się Boże. Że fun­dusz nie zgi­nął – zawdzię­czał to tylko swemu ogro­mowi; że wyro­stek się nie zmar­no­wał zupeł­nie – to było cudem opatrz­no­ści nie­bie­skiej.

Major Koop i ciotka Dora zjeż­dżali się nie­kiedy, opo­wia­dali sobie okropne wybryki wycho­wańca, wzno­sili oczy i ręce do nieba, wzdy­chali, radzili i rozjeż­dżali się do swych zajęć: major do swych dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar naboż­nych. Rady nie było żad­nej. Wen­t­zel dbał o nich tyle, co o popiół z cygara. Od dziecka poło­że­nie spo­łeczne popchnęło go w sfery ary­sto­kra­cji; kole­go­wał z synami naj­wyż­szych rodów, bawił się po salo­nach. Mło­dzie­niaszka, pięk­nego jak Apollo, porwały kobiety – zepsuły go do gruntu.

Nie był ni­gdy dziec­kiem, a mło­dym duszą może led­wie parę mie­sięcy.

Cudem olbrzy­mich zdol­no­ści odbył szkoły i uni­wer­sy­tet, wstą­pił do woj­ska, z wojny fran­cu­skiej wyniósł żela­zny krzyż i parę blizn – i wystą­pił z czyn­nej służby.

Nudziło go wszystko po pew­nym cza­sie; kariery nie szu­kał, celu nie miał w życiu, nie rozu­miał potrzeby pracy.

Był hulaką wiel­ko­świa­to­wym, peł­nym form i deli­kat­no­ści: pod maską króla salo­nów krył się cynik bez żad­nych zasad, nie­sza­nu­jący nikogo i niczego, lek­ce­wa­żący świat cały, dumny swą potęgą i magne­tycz­nym uro­kiem.

Nale­żał do kilku klu­bów, miał przy­ja­ciół, ile było mło­dzieży w sto­licy; kochały go wszyst­kie kobiety.

Był naj­zu­peł­niej z losu zado­wo­lony.

Major Koop i cio­cia Dora byli dlań nudną mik­sturą, jak się wyra­żał.

Słu­chał ich rad i per­swa­zji, jak się słu­cha brzęku owa­dów pod­czas sje­sty poobied­niej.

Majora Koopa zaga­dy­wał pyta­niem o owcach i winie, ciotce zno­sił cukierki i pła­cił bez liku na misje jezu­ic­kie.

Sta­ruszkę jed­nak było trud­niej uła­go­dzić. Żyjąc w sto­licy, sły­szała wię­cej niż major, widziała mnó­stwo podej­rza­nych osób i sto­sun­ków; stare damy z ary­sto­kra­cji skła­dały w jej łaskawe uszy wszyst­kie plotki i skan­dale obie­ga­jące Ber­lin z winy jej sio­strzeńca. Ultra­mon­tań­ska jej dusza9 wez­brała zgrozą, patrzała na Wen­t­zla jak na loka­tora pie­kieł, miesz­ka­nie jego obcho­dziła z daleka niby Sodomę, suszyła piątki, odpra­wiała dewo­cje, skła­dała ofiary – wszystko bez­sku­tecz­nie.

Hra­bia nie miałby ni­gdy spo­koju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgor­sze­niu i zgro­zie, miała sła­bość dla swego „chło­paka”, jak go zawsze zwała.

Za oczami była silna, w oczy obu­rze­nie jej top­niało, gniew nik­nął – piękny panicz ogar­nął i ją swym uro­kiem.

Zresztą Croy-Dülmen w życiu swym hulasz­czym mało miał czasu i ochoty na sto­sunki z ciotką. Byt­ność jego we fron­to­wym domu nale­żała do wypad­ków nad­zwy­czaj­nych, wita­nych z zachwy­tem, wspo­mi­na­nych bar­dzo długo. Robił swą obec­no­ścią łaskę sta­ruszce.

Był to więc dla niej rado­sny ranek, gdy lokaj oznaj­mił, że hra­bia zapra­sza się do niej na kawę. Zakrząt­nęła się żywo, by go ugo­ścić, roz­pę­dziła całą służbę – nie mogła dobrać ciast i zaką­sek. Nie prze­czu­wała, że jej „chło­paka” zbu­dzili tak wcze­śnie dwaj sekun­danci z warun­kami poje­dynku. Urban przy­go­to­wy­wał broń. Wen­t­zel po odej­ściu kole­gów coś pisał przy biurku, gwiż­dżąc woj­skową pobudkę. Czuł się w obo­wiązku poże­gna­nia opie­kunki.

Na odchod­nym zawo­łał lokaja.

– Idź na Friedrichstraße numer pięć, koło skweru, weź listę loka­to­rów, wywiedz się u stróża o młodą damę, która dzi­siej­szej nocy wycho­dziła na mia­sto. Rozu­miesz? Każ przy tym zało­żyć konie, a list ten oddaj baro­nowi Miche­lowi Schöneichowi. Jeżeli kto się zjawi, uwia­do­misz mnie u pani. Ver­stan­den?10

– Zu Befehl, Herr Graf!11

Wen­t­zel się ubrał i zszedł do ciotki. Poje­dy­nek był nazna­czony na poobie­dzie, w lasku o parę sta­cji za sto­licą. Było zale­d­wie czasu na śnia­da­nie i parę wizyt.

Ciotka Dorota przy­jęła swego jaw­no­grzesz­nika w swym salo­niku, uca­ło­wała go w głowę i oczy, posa­dziła u zasta­wio­nego stołu.

Poło­żył przed nią list.

– Przez pomyłkę zna­lazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta czę­sta kore­spon­den­cja, cio­ciu, mocno się wydaje podej­rzana! – rzekł, śmie­jąc się.

– Żar­tuj zdrów! Pisu­jemy o tobie, chło­paku! Jedz tym­cza­sem. Bar­dzom ci rada.

– Co to cio­cia haftuje tak zawzię­cie? Oczy trzeba stra­cić nad taką dłu­ba­niną.

– To Panu Bogu na chwałę… stuła na twój ślub, chło­paku.

– Po cóż ten pośpiech gorącz­kowy? Zbu­twieje cioci robota. Szkoda!

Panna Dora von Eschen­bach wznio­sła do sufitu spi­cza­sty nos i szkła oku­la­rów i wes­tchnęła żało­śnie.

Wen­t­zel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i zaśmiał się.

– To wes­tchnie­nie, cio­ciu, było brze­mienne kry­tyką i potę­pie­niem. Czego cioci się chce? Towa­rzy­stwa jakiej ksią­żę­cej pero­neli12 niby mojej żony? Niech cio­cia sobie wypi­sze tuzin dam próż­nia­czek do kom­pa­nii. A może cio­cia lubi dzieci? Możemy z misji spro­wa­dzić parę chiń­skich bacho­rów. Obej­dzie się to wszystko bez współ­udziału mej osoby!

– Wen­t­zel, Wen­t­zel! Żar­tu­jesz ze świę­tych rze­czy. Każdy porządny czło­wiek musi się oże­nić!

– Każdy porządny czło­wiek powi­nien uni­kać poufa­ło­ści z kobie­tami! Nie­praw­daż, cio­ciu?

– No, tak, zapewne… są grze­chy…

– Z tego wyni­ka­jące. Sły­sza­łem o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesz­nych sto­sun­ków. Nie chcę się sta­rać, oświad­czać, bo to, widzi cio­cia, dopro­wa­dza do uści­sku dłoni, do gorą­cych spoj­rzeń, do poca­łun­ków. Ergo ja się boję żenić, bo to… nie­mo­ralne!

Miał minę mistyczno-zgor­szoną.

Ciotka Dorota pokrę­ciła głową.

– Ach! Boże! – wes­tchnęła znowu.

– Zamiast wzdy­chać, pro­szę zaj­rzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się poje­dyn­kuję za parę godzin… i może być… caput!

– Co ty?!… Jezu­sie, Maryjo! Znowu?!… Co mie­siąc się bijesz… Ach, ja nie­szczę­śliwa! Co to będzie, co to będzie!

– Nic nie będzie! Na co cio­cia wzywa imie­nia boskiego nada­remno! Wszak­żem nie baran na rzeź. Czy mogę zapa­lić papie­rosa?

Nic nie odrze­kła, bo zano­siła się od pła­czu, lamen­tu­jąc prze­ry­wa­nym gło­sem.

Hra­bia poki­wał głową.

– Otóż macie kobiety! I cio­cia chce, żebym jesz­cze drugą spro­wa­dził do duetu! Jedna po sio­strzeńcu, druga po mężu… ładny kon­cert!

Sta­ruszka z żało­ści roz­gnie­wała się.

– Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie o jedną z tych bezec­nic sta­wiasz życie na kartę! Gdzie gromy nie­bie­skie na te szka­rad­nice, Mag­da­leny, Sama­ry­tanki! Czemu ich nie pła­wią i nie palą, nie pięt­nują żela­zem! Sodoma, Gomora!

– Gwałtu! Z cioci byłby istny Torqu­emada! Aż mnie dreszcz chwyta!

Hra­bia się śmiał z całego serca, ale panna Dorota puściła wodze swej bole­ści i obu­rze­nia.

– Zgi­niesz przez nie, jeśli się nie upa­mię­tasz, nie oże­nisz, nie będziesz domu pil­no­wał! Okrop­ność! Zabiją cię!

– Cio­cia mnie ma za nie­po­spo­li­tego gamo­nia! Nie myślę ginąć za byle co! Ale kiedy cio­cia mi wymy­śla, to zmy­kam. Sądzi­łem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, cio­ciu, c’est mau­vais genre13!

Wstał i pochy­lił się nad jej ręką.

– No, zgoda! Pro­szę się roz­ch­mu­rzyć. Biję się nie o żadną Sama­ry­tankę, jak to cio­cia nazywa, ale o to, że Wil­helm Wer­theim nazwał mnie Mety­sem i pol­skim war­cho­łem! Co, jest racja? Za to go roz­pła­tam jak szczu­paka, daję słowo honoru! Niech cio­cia spyta kapi­tana Assen­berga, jak się fech­tuję! To zabawka dla mnie.

Sta­ruszka otarła łzy i spoj­rzała mu w oczy.

– Gdy twój ojciec… świeć, Panie, jego duszy… powziął ten sza­lony pro­jekt, jam go bła­gała na klęcz­kach, by zanie­chał. Nic nie pomo­gło. Ocza­ro­wali go w Pol­sce. To kraj wpół dziki. Mają tam gusła, rzu­cają uroki, dają pić zioła jakieś! Sły­sza­łam o tym od poważ­nych ludzi. Czarna magia, sza­tań­skie sprawki! Sza­tan opę­tał bied­nego Ralfa! Prze­czu­wa­łam nie­szczę­ście! Speł­niło się! Ty poku­tu­jesz! Ach, te Polki! Major Koop zawsze mi powta­rza: „Wen­t­zlowi nikt nie ufa, boją się sprze­nie­wie­rze­nia i odstęp­stwa. Dla­tego nie wzy­wają go na żadną posadę, obser­wują go i cze­kają”. Ach, żebyś się oże­nił z córką księ­cia H., nie­uf­ność by zni­kła!

Cio­cia Dora, jak zając po wielu klu­czach, wró­ciła do punktu, skąd wyszła.

– Nie boję się pol­skich cza­rów! – odparł hra­bia, marsz­cząc brwi. – Nie pójdę śla­dem ojca! Co zaś do posad, jeśli mi przyj­dzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie pro­sił. O to może cio­cia być spo­kojna.

– Więc poje­dy­nek nie­odwo­łalny? – szep­nęła.

– Oby­dwaj nie nale­żymy do tchó­rzów.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi salonu; zaj­rzała posępna twarz Urbana.

– Konie podane!

– Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakże mi straszno! Weź szka­ple­rzyk na piersi, chło­paku. Będę się dzień cały modliła za cie­bie.

– Dzię­kuję! Nic mi nie będzie. Dziś wie­czo­rem przyjdę do cioci na her­batę. Do widze­nia!

Za drzwiami roze­śmiał się jak sza­lony.

– Co prawda, wolę poże­gna­nie z Aurorą; ta mi dopiero da szka­ple­rzyk!

Zamru­czał, potem zbiegł szybko na dół, zatrzy­mał się, zwró­cił się do lokaja i spy­tał lako­nicz­nie:

– Nun?14

Urban się wypro­sto­wał jak we fron­cie.

– Kamie­nica prze­chod­nia na dwie ulice, stróż spał noc całą, nikogo nie widział. Oto spis loka­to­rów.

– Zum Teu­fel!15 Co dalej?

– Baron Schöneich czeka na pana hra­biego.

– Weź szpadę i ruszaj na kolej; bierz bilety na sta­cję Kirschmühl i cze­kaj na mnie.

– Słu­cham!

Baron Schöneich, kolega i przy­ja­ciel Wen­t­zla, przy­był dość zdzi­wiony nagłym wezwa­niem.

– Pew­nie się bijesz? – zawo­łał na wstę­pie.

– Jak­byś zgadł.

– O co?

– O moją piętę achil­le­sową vel pol­ską.

– Z kim?

– Z Wil­hel­mem.

– Głup­stwo! Will pew­nie był pijany, a ty, wia­domo, szu­kasz wra­żeń. Cze­muś mnie omi­nął na sekun­danta? Wiesz, to obraza!

– Ty, poważny dyplo­mata! Dostał­byś jesz­cze nosa od kanc­le­rza. Zresztą, taki poje­dy­nek… Jak­bym z tą szafą wojo­wał! Ech!

Schöneich pokrę­cił głową.

– Co prawda, tych poje­dyn­ków tro­chę za gęsto. Jesteś strasz­nie draż­liwy, Wen­t­zel. Na twoim miej­scu ja bym, dla zatka­nia gęby natrę­tom, wszedł do izby i urzą­dził co dzień ruladę z Pola­ków. Masz pory­wa­jącą wymowę.

– Ba, przy śpie­wie, winie i kobie­tach, ale nie w waszym sej­mie. Brr! Co tam za nudy!

– Ha, to urządź kru­cjatę na Poznań.

– Do dia­bła z kon­cep­tami! Powiedz choć raz co roz­sąd­nego.

– Wstąp do służby.

– Na przy­kład do jakiej?

– Do dyplo­ma­cji. Jesteś na to stwo­rzony.

– Skąd ten pew­nik? – Croy-Dülmen się zaśmiał.

– Wyznaję, że to nie moje spo­strze­że­nie, ale Her­berta. Wczo­raj była mowa o amba­sa­do­rach u mini­stra W. Stary, jak go znasz, face­ci­sta. „Poseł – powiada – powi­nien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na galan­te­rii i miło­ści, ten będzie dosko­na­łym amba­sa­do­rem”. A na to Her­bert: „Poślij­cie do Fran­cji Wen­t­zla Croy-Dülmena: nie będzie stra­chu o Alza­cję i miliardy! On wam Galię w róże uwień­czoną przy­pro­wa­dzi do stóp! Dacie mu za to, zamiast pen­sji i orderu, koty­lion z pary­ża­nek”. Śmiano się z tego cały wie­czór.

– Her­bert rad by mnie się pozbyć z Ber­lina.

– No, sądzę, iż przede wszyst­kim z jed­nego pałacu Ber­lina. Bie­da­czy­sko schnie z zawi­ści.

Croy-Dülmen ruszył ramio­nami.

– On zawsze ma gust na cudze. Póki wolne i nie­ogła­skane, mil­czy; gdy kto wyróżni i zdo­bę­dzie, wydziera włosy i sza­leje. Z taką tak­tyką nie­da­leko zaje­dzie. On mnie amba­sa­do­rem, a ja jego zro­bił­bym wiel­ko­rządcą austra­lij­skich kolo­nii. Niech obdziera ludo­żer­ców!

Spoj­rzał na zega­rek i poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Otóż, Michel, chcia­łem cię pro­sić, abyś na wypa­dek jakiej kata­strofy ze mną popa­lił papiery w tym biurku co do jed­nego, bo widzisz…

– Widzę, że ci bar­dzo pilno mnie się pozbyć! Zum Hen­ker!16 Te pamiątki nie zginą, i ty także, bądź spo­kojny! Cha! Cha! Krę­cisz się jak fryga.

– Cóż chcesz, boję się spóź­nić na poje­dy­nek.

– Uhm, poje­dy­nek, ale bez sekun­dan­tów. No, no, amba­sa­do­rze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wie­czo­rem powi­tać cię jako zwy­cięzcę. Bywaj zdrów!

Po chwili sławne na cały Ber­lin taranty hra­biego stały u bramy hra­biny Aurory.

Cio­cia Dorota odpra­wiała koronkę, a piękna pani mówiła cała wzbu­rzona.

– Wiesz, jeżeli ten bła­zen cię zadra­śnie, to ja mu zro­bię coś okrop­nego… ja, ja…

– Wypo­wiesz mu swój dom! – pod­chwy­cił hra­bia.

– Wypo­wiem! – potwier­dziła ener­gicz­nie, jakby mówiła: poćwiar­tuję go żyw­cem.

Szy­der­czy gry­mas prze­szedł twarz Wen­t­zla.

– Za taką ofiarę, mój skar­bie, zacho­wam dla cie­bie dozgonną wdzięcz­ność – rzekł z całym prze­ję­ciem.

Dopiero w dro­dze do Kirschmühl pozwo­lił sobie w myśli na kry­tyczną uwagę:

– Cie­ka­wym, co by Lidia zro­biła okrop­nego Wil­hel­mowi w razie mego zadra­śnię­cia. Pew­nie poka­za­łaby mu język. No, no, już to te damy nie bywają roz­rzutne w pamięci o poko­na­nych! Trzeba impo­no­wać albo nie ist­nieć! Impo­nujmy!

Nie udało mu się tak, jak sobie tego życzył.

Obu prze­ciw­ni­ków ran­nych odwie­ziono do domu. Baron miał prze­bite ramię i roz­cięty szpet­nie prawy bok, Wen­t­zel dostał cię­cie przez głowę: bił się jesz­cze, ale krew mu zalała oczy, a prze­ciw­nik omdlał. Obwo­łano hra­biego zwy­cięzcą.

Nędzny to był triumf. Szpada roz­pła­tała mu głowę i czoło do czaszki. Schöneich zastał go w szpo­nach trzech chi­rur­gów. Kłó­cili się po łaci­nie.

– Musi być znak – wołał jeden.

– Nie będzie przy zim­nych okła­dach – prze­czyli dwaj dru­dzy.

Tu pacjent wmie­szał się do roz­mowy.

– Albo będzie, albo nie będzie. To się zoba­czy przy końcu. Tym­cza­sem rób­cie począ­tek, pano­wie.

– Roz­sądne zda­nie – potwier­dził naj­star­szy medyk, przy­ja­ciel domu hra­biego, zabie­ra­jąc się do roboty.

Schöneich powi­tał boha­tera uśmie­chem.

– Przy­sze­dłem palić owe doku­menty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się opięt­no­wać?

– Odbiję się na Assen­bergu. Nie nauczył mnie jed­nego pchnię­cia, osioł.

– Przy twym ama­tor­stwie ufam, że się z cza­sem wykształ­cisz! Hu! Co to za szczerba! Będziesz miał szramę na całe życie.

– Nie będzie przy uży­ciu zim­nej wody! – poczęli wołać medycy.

Sta­remu dok­to­rowi Vos­sowi drgnęła ręka z iry­ta­cji. Wen­t­zel skrzy­wił się z bólu.

– Czego się gapisz! – krzyk­nął na Urbana. – Idź i uspo­kój panią we fron­to­wym domu.

– Jaką panią? – zagad­nął, uda­jąc naiw­nego, Schöneich.

Cio­cia Dora spę­dziła dzień we łzach i modli­twie. Gdy kareta wró­ciła z dworca i zatrzy­mała się u lewego skrzy­dła, a do niej nikt nie przy­cho­dził, prze­mo­gła wstręt, jaki czuła do tej czę­ści domu, i zbie­gła sama po nowiny. Wszyst­kie drzwi zastała otwo­rem. Służba była w ruchu. Dotarła nie­po­strze­żona aż do sypialni. Ujrzała swego chło­paka w pokrwa­wio­nej koszuli, wokoło krwawe szmaty, nad nim trzech rzeź­ni­ków i Urbana bla­dego jak ściana. Tylko Schöneich roz­party w fotelu kiwał się tu i tam, gwiż­dżąc – a sam ranny dow­cip­ko­wał po swo­jemu.

Sta­ruszka już miała wejść, już pod­nio­sła nogę, gdy ją przy­kuł do pod­łogi żar­to­bliwy głos barona.

– Dok­to­rze, zace­ruj­cie gładko, żeby piękne usta nie obra­ziły się na szra­mach.

Cio­cia Dora zatu­liła uszy dłońmi i ucie­kła z tego pie­kła. W takiej chwili – taka mowa! O czasy! O mło­dzieży!

W chwilę potem Urban ją uspo­koił ze strony hra­biego, ale ona nie zde­cy­do­wała się na powtórne odwie­dziny. Miała dosyć próby.

Stary dok­tor posta­wił na swoim. Szrama została pomimo zim­nej wody i innych spo­so­bów; roz­ci­nała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.

Honor swój nie­miecki opła­cił Wen­t­zel, a może piękne oczy nie­zna­jo­mej dziew­czyny odjęły mu zręcz­ność i siłę.

Miał pamiątkę po owej burz­li­wej nocy. Klął ją w duchu, gdy wresz­cie wygo­jony stroił się pew­nego wie­czora do teatru.

Dok­tor Voss zja­wił się wła­śnie na zły humor, a nie wie­dząc o tym, począł bur­czeć na wybryki. W rezul­ta­cie pokłó­cili się okrop­nie: medyk z całą flegmą, Wen­t­zel z ogniem wcale nie ger­mań­skim.

Voss potarł górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygło­sić ważne zda­nie, i rzekł:

– Pan hra­bia jest nie­cier­pliwy, nie­roz­sądny i nie­lo­giczny… Typowy Sło­wia­nin.

Tego było za wiele. Croy-Dülmen sko­czył, jakby skor­piona nadep­tał.

– Kreuz­don­ner­wet­ter!17 – zaklął jak dra­gon. – Jak mi pan jesz­cze piśniesz słowo…

– To co? – pra­wił spo­koj­nie medyk. – Ja się bić nie umiem, a spo­strze­że­nie fizjo­lo­giczne nie jest prze­cież obrazą. Pan hra­bia rodzi się z Polki, to pew­nik; że ród matki wpływa bar­dzo sil­nie na dzieci, to drugi pew­nik; a że pan bar­dzo do matki podobny, to trzeci! Dixi18.

– A ja dixi, że wasze fizjo­lo­gie to bred­nie, a wy sami stado waria­tów! Jestem Nie­miec i basta!

– Po ojcu praw­do­po­dob­nie!

– Jak to praw­do­po­dob­nie? – krzyk­nął młody czło­wiek, czer­wie­nie­jąc z pasji. – Śmiesz o mojej matce mówić podobny fra­zes!

– Mówię: praw­do­po­dob­nie, bo pani hra­bina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy – to co innego. Żeby na przy­kład hra­bina Caro­lath miała syna, powie­dział­bym…

– Daj mi spo­kój z hra­biną Caro­lath! Nie cie­ka­wym tego, co powiesz! – prze­rwał nie­cier­pli­wie hra­bia. – Idę do teatru. Zeszpe­ci­łeś mnie na wieki, a teraz pra­wisz bred­nie, które ci tylko dla­tego daro­wuję, żeś stary! Niech pie­kło pochło­nie chi­rur­gię! Z wami razem, natu­ral­nie! Urban, konie!

W teatrze piękny panicz w krze­słach i piękna pani w loży zamie­nili krót­kie, ale wymowne spoj­rze­nia. Nie było na nic wię­cej czasu; ale kole­dzy wzięli w swój śro­dek Wen­t­zla; ukła­dano kola­cję z aktor­kami.

Dopiero w antrak­cie hra­bina Aurora zwró­ciła swój śliczny pro­fil do drzwi loży i powi­tała wcho­dzą­cego uśmie­chem syreny.

Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukło­nił głę­boko i usiadł naprze­ciw niej.

– Wyglą­damy tak nie­win­nie jak stary radca z sędziwą och­mi­strzy­nią dworu – zro­bił pół­gło­sem uwagę Wen­t­zel.

– Mau­vais sujet!19 – upo­mniała go za kon­cept. – Czy wiesz, że ci ład­nie z tą bli­zną, heros balafré20? Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bar­dzo lubię Pola­ków.

– Jak­byś znała choć jed­nego.

– No, cho­ciażby ty, przez pół.

Rzu­cił się nie­cier­pli­wie.

– Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Pola­kiem! Co się ludziom dzieje! Sprzy­się­gli się mnie tor­tu­ro­wać!

– A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand mal­heur!21 Poga­dają i ucichną. A jak będziesz się afi­szo­wał niem­czy­zną, to ci na złość będą dowo­dzili, żeś Polak z krwi i kości.

Pierw­szy raz i zapewne jedyny zro­biła hra­bina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie roz­marsz­czyło czoła mło­dego czło­wieka.

Nie zna­lazł dla niej uśmie­chu, gryzł nie­cier­pli­wie wąsy i krę­cił brodę.

Trą­ciła go nie­znacz­nie pan­to­fel­kiem.

– Powiem ci coś nie­mi­łego, jeśli mnie nie będziesz bawił. Patrz, ty spe­cja­li­sto od ład­nych twa­rzy­czek, kto to nowy w loży naprze­ciw? Co za pyszne opale! Mówią, że to kamie­nie, qui por­tent mal­heur22! Znasz tę damę?

Hra­bia machi­nal­nie pod­niósł oczy, spoj­rzał we wska­za­nym kie­runku i aż się cof­nął z podziwu. Dama w opa­lach nie był to nikt inny, tylko jego nie­zna­joma.

Ruch nie uszedł oka hra­biny.

– Ach, comme tu prends feu23! – rze­kła z dąsem.

– Nie wie­dzia­łaś o tym? – spy­tał z lekką iro­nią.

– Mon­stre!24 – Znowu trą­ciła go pan­to­fel­kiem. – Znasz tę damę?… Skąd ona?

– Z San Marino.

– Gdzie to jest? Na pro­win­cji? We Wło­szech?

– A gdzieś tam bli­sko! Nie pamię­tam.

Opę­dzał się od pytań, a oczu nie spusz­czał z loży naprze­ciw.

Nie­zna­joma nie była sama. Towa­rzy­szyło jej dwóch męż­czyzn; jeden stary, siwy – drugi młody, blon­dy­nek, z jeżo­watą czu­pryną i swa­wolą w oczach. Roz­ma­wiali z sobą poufale i, o dziwo, oby­wa­telka spar­tań­skiej repu­bliki uśmie­chała się lekko nie­kiedy, a chłopcu iskrzyły się do niej źre­nice i co chwila bły­skały białe zęby w ser­decz­nej, ocho­czej weso­ło­ści.

Wen­t­zel Croy-Dülmen wciąż patrzył, zno­sząc obo­jęt­nie imper­ty­nen­cje obra­żo­nej hra­biny. Tupała nóż­kami z wście­kło­ści.

– Tu es d’une grossièreté hor­ri­ble!25 Idź, przy­nieś mi cukier­ków! Nie poły­kaj jej oczami. Nie pusz­czę cię! Nie masz prawa tam iść, rozu­miesz? Nie pozwa­lam! Tam nie ma miej­sca dla cie­bie. Ten blon­dy­nek…

– Auroro! – szep­nął z wyrzu­tem.

– Gdzieś ją poznał? Mów! Że też tobie żadna nie ujdzie! Ach, wpa­ko­wa­ła­bym cię z przy­jem­no­ścią na sta­tek admi­ral­ski z zaka­zem odwie­dza­nia por­tów! Co to za jedna?

– Oby­wa­telka rze­czy­po­spo­li­tej San Marino.

– Tu es stu­pide26… z tą twoją rze­czą­po­spo­litą!

– Cóż robić! Nie mogę cię lepiej obja­śnić, bo sam wię­cej nie wiem!

– A ja ci mówię, że to nie żadne San Marino. To jest nie­za­wod­nie ktoś z Pol­ski. Ces Sla­ves ont leur type à part27. Wiesz, że ona nawet do cie­bie podobna.

Naresz­cie zna­la­zła hra­bina spo­sób na swego kochanka.

Spoj­rzał na nią pio­ru­nu­ją­cym wzro­kiem, wziął kape­lusz, ukło­nił się i wyszedł. Była pewna, że już nie spoj­rzy na lożę.

Po chwili ujrzała go w krze­słach. Istot­nie, nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, ale na scenę. Zda­wał się zajęty jedy­nie sztuką. W dru­gim antrak­cie przy­słał jej stosy cukrów, sam poszedł na cygaro z kole­gami. Nie wspo­mniał o damie w opa­lach, ale inni już ją spo­strze­gli.

– Alzatka! – zde­cy­do­wał Her­bert.

– Mniej­sza skąd, ale piękna. Co za szyk kró­lew­ski!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tytuł pie­śni Ferenca Liszta. [wróć]

2. Lam­pu­cer (niem. Lam­pen­put­zer) – latar­nik miej­ski. [wróć]

3. Anti­nous – grecki mło­dzie­niec, fawo­ryt cesa­rza Hadriana; tu: ideał męskiej urody. [wróć]

4. Pierre du Ter­rail de Bay­ard – dowódca wojsk fran­cu­skich, ostatni rycerz bez trwogi i skazy; ideał ryce­rza. [wróć]

5. bez trwogi i skazy (fr.) [wróć]

6. Panna (niem.) [wróć]

7. Pani (fr.) [wróć]

8. Misywa – pismo, ode­zwa, orę­dzie; tu: list. [wróć]

9. Ultra­mon­tań­ska dusza – tu: dusza dewotki. [wróć]

10. Zro­zu­miano? (niem.) [wróć]

11. Roz­kaz, panie hra­bio! (niem.) [wróć]

12. Pero­nela (fr. péronnelle) – głu­pia gąska. [wróć]

13. to nie przy­stoi (fr.) [wróć]

14. Więc? (niem.) [wróć]

15. Do dia­bła! (niem.) [wróć]

16. Do kata! (niem.) [wróć]

17. Do stu pio­ru­nów! (niem.) [wróć]

18. Rze­kłem (łac.) [wróć]

19. Łobuz! (fr.) [wróć]

20. Pokie­re­szo­wany boha­ter (fr.) [wróć]

21. Wiel­kie nie­szczę­ście! (fr.) [wróć]

22. które przy­no­szą nie­szczę­ście (fr.) [wróć]

23. jak ty się zapa­lasz (fr.) [wróć]

24. Potwór! (fr.) [wróć]

25. Okropny z cie­bie gru­bia­nin! (fr.) [wróć]

26. Głupi jesteś (fr.) [wróć]

27. Sło­wia­nie sta­no­wią odrębny typ (fr.) [wróć]