Miejsca odległe - Maciej Wnuk - ebook
NOWOŚĆ

Miejsca odległe ebook

Wnuk Maciej

4,6

Opis

Opowieści o „tu i teraz”, ale też o świecie „za chwilę”. O ciemnych stronach technologii, jej coraz większym wpływie na psychikę, ludzkie zachowania i chaos informacyjny. O językach, które wymierają, rozmywających się definicjach życia, migracji stającej się nieodłącznym elementem codzienności. W debiutanckim zbiorze opowiadań Macieja Wnuka poznajemy między innymi żyjącego w Norwegii mechanika, którego historia staje się viralem, gdy ten znajduje na plaży osobliwy przedmiot. Przyglądamy się, jak pracowniczka dublińskiej korporacji moderującej media społecznościowe traci kontakt z rzeczywistością. Towarzyszymy mieszkającemu w sąsiedztwie rezerwatu przyrody chłopcu, który stara się o lepszą przyszłość dla siebie. Widzimy, jak w Australii natura wystawia ludzkości rachunek i kładzie kres rozwojowi technologii cyfrowej nieśmiertelności. Historie bohaterów Miejsc odległych uświadamiają nam ogrom problemów zglobalizowanej współczesności i zadają główne pytanie: czy jest jeszcze coś, co łączy nas w sieć bliskich sobie jednostek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
swiatlocien1

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca
10
Cyborg9

Dobrze spędzony czas

Przejmująca i ważna książka.
10

Popularność




MONAR­CHA

I

Gorąc przy­daje za­wro­tów i wkłada świat w cu­dzy­słów, dla­tego nie wia­domo do końca, co jest prawdą, co fik­cją. Po­wie­trze fa­luje nad łąką, wy­gina pnie drzew w zyg­zaki. W szu­tro­wych dro­gach roz­kłada sztuczne ka­łuże. W tym wszyst­kim sa­motna stud­nia, która jest na­prawdę, a przed nią Ho­mero Ló­pez. Pa­trzy do środka i pła­cze. Znad głowy przy­świeca mu słońce, przy­pala kark, łusz­czy spa­rzoną skórę. Wtedy chło­piec od­rywa mar­twy na­skó­rek i rzuca nim w ciem­ność.

Las to wie­lo­bok zie­leni w pa­ję­czy­nie dróg. Kil­ka­na­ście mi­lio­nów pik­seli po­prze­ci­na­nych rze­kami. Ich nie­bie­skie ko­ryta wiją się na ma­pie jak węże. Nic nie świad­czy o tym, by był tu ja­kiś czło­wiek. Ani jed­nego zdję­cia, żad­nej ety­kiety biz­nesu, ście­żyny wio­dą­cej przez dzicz. Biała plama. Wła­śnie dla­tego Ho­mero Ló­pez daje się zwa­bić do środka. Od li­nii dróg woli li­nie drzew; od to­wa­rzy­stwa lu­dzi – niemą obec­ność zwie­rząt. Wcho­dzi w mech, ła­sko­czą go cien­kie ga­łązki. Wśród drzew świa­tło zmie­nia się cał­ko­wi­cie: zu­peł­nie inny świat. Z ko­na­rów zwi­sają gir­landy po­ro­stów; w gó­rze ja­śnieją frag­menty nieba. Tu zie­mia kipi wiel­kim mro­wi­skiem, tu pniaki po ścię­tych drze­wach, a tu sa­motna skała z pła­ską jak blat stołu po­wierzch­nią. Gdy las się nie­spo­dzie­wa­nie prze­rze­dza i otwiera na łąkę ze stud­nią, Ho­mero Ló­pez nie po­trafi po­wie­dzieć so­bie: „może in­nym ra­zem”.

Pa­trzy w dno studni i mówi coś za­afe­ro­wany, ma­cha rę­kami, kiwa głową, i da­lej mówi, a z da­leka wy­gląda, jakby roz­ma­wiał z kimś nie­wi­dzial­nym, co po czę­ści ma miej­sce, bo w głę­bo­kim tu­nelu, w któ­rym gi­nie słońce, znaj­duje po­je­dyn­czego mo­tyla. Z ga­tunku tych, w któ­rych wę­drują du­sze.

„Każdy taki mo­tyl to czło­wiek” – przy­po­mina so­bie słowa babki i w nie­wiel­kim owa­dzim ciałku od­naj­duje jej da­le­kie wspo­mnie­nie.

Kiedy wi­dział ją po raz ostatni, le­żała otu­lona ko­cami i ja­śniała cie­płym bla­skiem. Na twa­rzy miała wdzięczny spo­kój i sto­ic­kość ko­goś, kto o świe­cie wie wszystko, a w dło­niach trzy­mała ob­ra­zek Naj­święt­szej Ma­ryi Panny z Gu­ada­lupe, Mo­re­nity z Na­za­retu, Dzie­wicy ze wzgó­rza Te­peyac. Je­śli cze­goś więc babce bra­ko­wało, to ży­cia – lekki uśmiech na twa­rzy sta­no­wił tylko jego po­zór, bo poza nim na­le­żała już do in­nego po­rządku. Prze­su­wał kciu­kiem po dłoni zmar­łej, za­sta­na­wia­jąc się, co te­raz mieszka pod tą wy­su­szoną po­włoką – skoro nie babi, to kto?

– Jak ci tam jest?

Wy­daje mu się, że wzdy­cha, tak głę­boko, jak pew­nego dnia trzy lata temu, kiedy wy­pa­dła z au­to­busu bez drzwi i rzu­ciła kie­rowcy gło­śne prze­kleń­stwa na do wi­dze­nia, a po­tem usia­dła przy stole i po­pro­siła o nek­tar do pi­cia. On za­py­tał ją wtedy: „Jaki nek­tar ma babi na my­śli?”, a ona, swoim świsz­czą­cym gło­sem ast­ma­tyczki, znie­kształ­co­nym do­dat­kowo zmę­cze­niem po po­dróży: „Zwy­czajny. Taki, jaki mo­tyle spi­jają z kwia­tów”.

„Za­pewne jest głodna” – my­śli. Za­wsze nic, tylko sie­dzia­łaby przy stole. Sa­pała przy tym ciężko, po bab­ci­nemu ciam­kała z za­do­wo­le­nia. W wy­dę­tych ustach mie­liła po­mi­dory. Lu­biła je po­sy­py­wać ko­len­drą. „Ho-ho” – pod­śpie­wy­wała. I wsu­wała do buzi wa­rzywo. Przy każ­dej ko­la­cji, sie­dząc nad za­sta­wio­nym sto­łem, ce­lo­wała sztuć­cami w mi­ski i mó­wiła, że w ży­ciu są do wy­boru za­wsze tylko dwie zupy. Tak to wła­śnie okre­ślała, zu­pami. „To jak za­pi­sana w ka­mie­niu al­ter­na­tywa – mó­wiła. – Albo je­dziesz do D.F. i pró­bu­jesz zna­leźć pracę, albo zo­sta­jesz tu, żeby ści­nać drzewa”. Pro­ro­kini ob­sta­wiona je­dze­niem. Nie zno­sił jej prze­po­wiedni.

Czuje się co­raz go­rzej. Zsuwa się po studni na wy­sta­jący z ziemi zmur­szały pień ob­ro­sły mchem i trawą. Zna­la­zł­szy pod nim wy­godny kąt, kuli się i otwar­tymi dłońmi ściera z czoła pot. Za­raz wsta­nie i pój­dzie do domu. Za­śnie do­piero nad ra­nem. Póź­niej bę­dzie długi dzień w szkole, opo­wie­ści o zmar­łych, du­szach i babce w ciele mo­tyla. Sły­sząc to, ma­estra wy­nie­sie przed sie­bie znak krzyża. Ale te­raz chło­piec wciąż sie­dzi przy studni i ob­ser­wuje zwie­rzę drżące skrzy­dłami w ko­lo­rze mango i wa­żące tyle co piórko. Przez otwór nie więk­szy niż główka szpilki owad nie na­bie­rze dużo po­karmu. W no­wym ciele babka musi być głodna.

Zmarli, mi­gra­cje, za­światy, wszystko to była prawda. Ona miała ra­cję – umiera się wiele razy.

Wy­daje mu się, że sły­szy ją wo­ła­jącą z in­nego je­ste­stwa:

– Ho-ho, Ho­mero, ho-ho.

– Cześć, babi – od­po­wiada. – Wró­ci­łaś.

A póź­niej, po­nie­waż wie, jak kiep­ską ma pa­mięć i jesz­cze gor­szą orien­ta­cję w te­re­nie, oraz z lęku, że ni­gdy tu z po­wro­tem nie trafi, wy­ciąga te­le­fon z kie­szeni i sta­wia pi­nezkę na ma­pie. Po­dob­nych ma już bez liku. Gdyby nie ko­mórka, nie ru­szyłby nogi z domu.

Od­tąd wraca co­dzien­nie.

II

Oj­ciec ni­gdy nie mówi, do­kąd je­dzie, gdy o dwu­dzie­stej dru­giej za­kłada ro­bo­cze ubra­nia, pod­nosi skrzy­nię z na­rzę­dziami i za­myka drzwi. Char­kot sil­nika robi za po­że­gna­nie. Pick-up szo­ruje po żwi­ro­wym pod­jeź­dzie – ka­myki strze­lają spod kół, wznosi się chmura pyłu, bry­zgają roz­jeż­dżane ka­łuże. Auto znika za za­krę­tem i wtedy za­pada ci­sza. Go­dziny spo­koj­nego snu koń­czą się wraz z brza­skiem – oj­ciec wśli­zguje się do domu cały śmier­dzący po­tem i idzie osty­gnąć w sa­lo­nie. Gdy głod­nieje, szar­pie ser oaxaca na włókna i roz­grzewa pa­tel­nię. Stu­ka­niem garn­ków o blat bu­dzi Ho­mera Ló­peza.

W kuchni pach­nie ga­zem i pa­stą z awo­kado. Każdy za­pach z osobna nic szcze­gól­nego nie zna­czy, ale oba ra­zem to co in­nego – oba ra­zem ozna­czają porę śnia­da­nia, a w jej de­fi­ni­cji za­wiera się wszystko: sze­roki stół, pla­sti­kowe sztućce, placki tor­tilli uło­żone je­den na dru­gim, gorzka kawa z sa­szetki, oj­ciec z kub­kiem tej kawy i Ho­mero Ló­pez za­sta­na­wia­jący się, czy to nie je­den z tych dni, w któ­rych le­piej nie za­da­wać żad­nych py­tań.

Oj­ciec ma twarz bladą z nie­wy­spa­nia i prze­pra­co­wa­nia. Sior­biąc kawę, wzdy­cha po każ­dym łyku.

– Po­zmy­waj, kiedy skoń­czysz – na­ka­zuje, roz­cią­ga­jąc usta do po­tęż­nego ziew­nię­cia.

– Do­brze.

– I że­byś się nie spóź­nił do szkoły.

Wy­cią­gnię­tym pal­cem ce­luje w Ho­mera Ló­peza, a ten za­uważa drobną drza­zgę wbitą pod pa­znok­ciem.

– Któ­rędy bę­dziesz szedł?

– Pro­sto aż do lasu – tłu­ma­czy, nie za­uwa­ża­jąc na­wet, jak bar­dzo drży mu głos. – Póź­niej wzdłuż cmen­ta­rza. Szkoła bę­dzie po lewo.

To ich po­ranna tra­dy­cja. Po­wtórki trasy są ważne ze względu na Ho­mera Ló­peza – pa­mięć ma dziu­rawą jak sito, już od uro­dze­nia. Tylko cu­dem nie za­po­mniał jesz­cze wła­snego na­zwi­ska – dla utrwa­le­nia do­daje je, kiedy się przed­sta­wia: za­wsze Ho­mero Ló­pez, ni­gdy po pro­stu Ho­mero.

Oj­ciec wtła­cza mu do głowy ko­mendy, wie­rząc, że pro­ste ko­mu­ni­katy naj­trud­niej jest z niej wy­rzu­cić. Ale to czło­wiek krewki, bez cier­pli­wo­ści i cie­pła. Gdy chło­piec o czymś za­po­mni, na­tych­miast się cały go­tuje. „Tu­man – po­wta­rza, za­ci­na­jąc się na tym sło­wie, du­ka­jąc je jak prze­kleń­stwo. – Głupi jak zwy­kły tu­man!”

Oj­ciec le­czy go ozię­bło­ścią, ohyd­nym sy­ro­pem na pa­mięć oraz wa­le­rianą, po któ­rej chce się si­kać. Łyżka le­kar­stwa koń­czy porę śnia­da­nia. Wtedy Ho­mero Ló­pez za­kłada mun­du­rek, bie­rze z pa­ra­petu ze­szyty, a z ku­chen­nego stołu pół tor­tilli za­mo­czo­nej w fa­solce. Stoi nad ga­rami, za­sta­na­wia­jąc się, czy spo­tka dziś ja­kie­goś mo­nar­chę. Tak o nich mówi – wy­obraża so­bie wtedy sie­bie w ki­tlu na­ukowca i z tą wi­zją idzie do szkoły. Opo­wie dziś na prze­rwie o mo­ty­lach, w któ­rych żyją du­sze. Użyje mą­drego słowa. „En­to­mo­lo­gia” – wy­ce­dzi, a wszy­scy za­sty­gną w po­dzi­wie.

Z szyldu, co go wi­dać przez okno, zer­kają złusz­czone li­tery:

„SPRZE­DAM AWO­KADO”.

Biz­ne­sów jak oj­cow­ski jest w tym mie­ście bez liku. Męż­czyźni z bli­znami i w ro­bo­czych ubra­niach snują się po ulicz­kach, ćmiąc pa­pie­rosy i klnąc na nie­do­sta­tek te­renu. Ży­czą so­bie na­wza­jem, by zie­mia za­częła się roz­mna­żać. Aby z dwóch akrów te­renu po roku zro­biło się cztery. Tak żeby mo­gli po­sa­dzić w rów­nych rząd­kach ty­siące no­wych drze­wek. „Bez tego to wieczny znój – tłu­ma­czą – gdzie ło­paty nie wbi­jesz, tam za­raz ktoś z pre­ten­sją przy­leci, że to święty te­ren. Zwy­kłego oszo­łoma pie­prze­nie” – kwi­tują, zby­wa­jąc przy­rod­ni­ków za­ci­śnię­tymi pię­ściami.

Obok na­pisu owoc prze­kro­jony na pół, wisi nad drzwiami od za­wsze. Ho­mero Ló­pez czyta sfa­ty­go­wany na­pis – jak co­dzien­nie rano – choć i tak go nie za­pa­mięta, nie za­pa­mięta też zresztą ca­łego tego dnia. Me­tody le­cze­nia ojca nie przy­no­szą efek­tów.

Wy­bija szó­sta i jak na ko­mendę wszyst­kie ra­dia grają na­gle hymn.

Ho­mero Ló­pez przy­kłada rękę do piersi i słu­cha, jak z otwar­tych okien idą dźwięki bęb­nów, a póź­niej sam chce za­cząć śpie­wać, ale nie pa­mięta ani jed­nej zwrotki, mimo że hymn prze­cież ten sam co za­wsze, i co­dzien­nie o tej sa­mej po­rze. Stoi tak więc bez słowa, a za ogro­dze­niem, z prze­chy­lo­nego nad­wo­zia cię­ża­rówki, wy­sy­pują się w zie­lo­nej la­wi­nie owoce awo­kado.

Me­xi­ca­nos al grito de gu­erra

el acero apre­stad y el bri­dón.

Gdy oj­ciec go znaj­duje i szarp­nię­ciem sta­wia na nogi, Ho­mero Ló­pez ma na rę­kach bą­ble po mrów­kach oraz smarki na mun­durku, i nie jest w sta­nie po­wie­dzieć, czy mi­nęła mi­nuta, de­kada, czy może cały eon. Wie tylko, że znowu jest na łące pod stud­nią. Roz­gląda się do­koła, szu­ka­jąc tego ol­brzy­miego stada mo­tyli, które, prze­cież mógłby przy­siąc, jesz­cze przed chwilą sza­lało wszę­dzie, gdzie tylko się­gał wzro­kiem.

Na wi­dok ciek­ną­cego mu z nosa gluta oj­ciec wy­wraca oczami.

– Czy ty wiesz, ile lu­dzi cię szuka? – pyta z pre­ten­sją w gło­sie. – I gdzie ty w ogóle się szla­jasz? – Cią­gnie go mię­dzy drze­wami i za­trzy­muje się do­piero, gdy Ho­mero Ló­pez do­staje czkawki od pła­czu. – Mu­sia­łeś się tak osmar­kać? Bra­kło ci ro­zumu, żeby wy­jąć chu­s­teczkę? Czy ty my­ślisz, że ja nie mam nic lep­szego do ro­boty, tylko pa­trzeć, czy ry­czysz? – mówi, ce­lu­jąc wzro­kiem w smarki. Na­zywa je Ho­me­rem Ló­pe­zem, nie pa­trzy sy­nowi w oczy na­wet przez se­kundę.

W domu dzwoni te­le­fon ze szkoły, oj­ciec pod­nosi słu­chawkę. Po kilku przy­tak­nię­ciach za­czyna się drzeć i cho­dzić w tę i z po­wro­tem. Rzuca coś o „za­smar­ka­nym gów­nia­rzu” i obie­cuje, że mocno złoi mu skórę. Póź­niej po­wta­rza tylko „nie, prze­pra­szam”.

– Za­do­wo­lony je­steś? – mówi po za­koń­cze­niu roz­mowy. – To te­raz do ro­boty, bo trzeba iść po opał.

W ta­kich chwi­lach Ho­mero Ló­pez ma zmy­sły wy­ostrzone do tego stop­nia, że mógłby czy­tać ojcu w my­ślach, ale w gło­wie męż­czy­zny nie ma my­śli, jest tylko ży­wica, którą ten wchła­nia przez skórę. To stary, zmur­szały pień drzewa, pe­łen zgni­li­zny i próchna. Je­śli za­brak­nie mu cier­pli­wo­ści, wy­rzuci to wszystko na ze­wnątrz. Po­stara się ze­psuć też Ho­mera Ló­peza. Ale on ze­psuć się nie da. Za­mieni się szybko w zwie­rzę. Czmych­nie w po­wie­trze jak mo­tyl. Oj­ciec się przy­mie­rzy, weź­mie za­mach, a po­tem wal­nie w pustkę. Bo Ho­mero Ló­pez bę­dzie już le­cą­cym wy­soko, drżą­cym wśród jo­deł owa­dem.

Nie od­zy­wają się do sie­bie aż do dwu­dzie­stej dru­giej. Wtedy oj­ciec znowu za­kłada ro­bo­cze ubra­nia, pod­nosi skrzynkę na na­rzę­dzia i ła­pie za drzwi wej­ściowe. Cza­sami Ho­mero Ló­pez ma­rzy, żeby ni­gdy nie wró­cił. Żeby pod­czas wy­cinki rąb­nął go w głowę ko­nar i żeby nikt go nie zna­lazł. Żeby sca­lił się z la­sem i dał po­chło­nąć mchom. Żeby zja­dły go gli­sty. Od­pro­wa­dza ojca wzro­kiem przez okno. W pick-upie do­strzega zwi­niętą na pace plan­dekę, tak wielką, że mo­głaby przy­kryć czło­wieka. Prócz niej piły od­bi­ja­jące świa­tła la­tarni.

Kie­dyś, jesz­cze za­nim usły­szał od babki hi­sto­rię o dwóch zu­pach, za­py­tał go, po co wy­cina się jedne drzewa, żeby w ich miej­sce po­sa­dzić za­raz dru­gie, a on od­po­wie­dział, że nie wszyst­kie drzewa są równe, bo te, które po­sa­dzą póź­niej, wy­da­dzą owoce warte ol­brzy­mie pie­nią­dze w wielu in­nych kra­jach. „Inne kraje” były czymś, co Ho­mero Ló­pez mu­siał spraw­dzić w ko­mórce. Otwo­rzył mapę pełną po­przy­pi­na­nych pi­ne­zek, prze­su­nął kciu­kiem raz w prawo, raz w lewo, a póź­niej po raz pierw­szy w ży­ciu użył su­waka zmniej­sza­ją­cego skalę, wsku­tek czego całe są­siedz­two stało się tylko nie­wielką kropką, jedną miej­sco­wo­ścią z ty­siąca, w okręgu tak wiel­kim, że trudno so­bie wy­obra­zić, by poza nim mo­gło ist­nieć coś jesz­cze. Gdy su­wak osią­gnął mi­ni­mum, świat uka­zał się na­gle w peł­nej kra­sie. Wy­brzeża, kon­ty­nenty i łań­cu­chy gór tak wy­so­kich, że na ma­pie przy­bie­rały fio­le­tową barwę. Bez­lik miejsc. Nie­skoń­czona liczba pi­ne­zek w ko­mórce po­trzeb­nych do tego, żeby je wszyst­kie ozna­czyć.

Cią­głe po­czu­cie stra­chu, że kie­dyś zgubi drogę i nie star­czy mu ży­cia na po­wrót, było czymś, co to­wa­rzy­szyło mu aż do nocy, i ko­lej­nej, i jesz­cze na­stęp­nej – w isto­cie było to coś, co to­wa­rzy­szyło mu już za­wsze i wszę­dzie.

III

Dwa ty­go­dnie póź­niej oka­zuje się, że babka po śmierci zo­stała da­na­idem wę­drow­nym, mo­ty­lem mo­nar­chą, Da­naus ple­xip­pus, oraz że przy­le­ciała z Okla­homy, ewen­tu­al­nie z Tek­sasu – ja­koś tak. Wszystko, co wy­kra­cza poza gra­nicę Ocampo, jest rów­nie abs­trak­cyjne jak inne kraje z mapy w ko­mórce. To nie­zba­dane ob­szary. Miesz­kają tam tylko mo­tyle.

Ho­mero do­wia­duje się tego wszyst­kiego, a świat staje przed nim jak otwarta księga. Czuje się jak od­krywca cze­goś waż­nego, sie­dzi tak jesz­cze go­dzinę i chło­nie ki­ne­sko­pową wie­dzę. „Po­sie­dzę tak do dwu­dzie­stej – prze­ko­nuje sam sie­bie – jesz­cze tylko troszkę”. Sie­dzi jesz­cze troszkę, a im dłu­żej sie­dzi, tym dłuż­sze są cie­nie na su­fi­cie, aż wresz­cie za­cho­dzące słońce pada na ścianę nad te­le­wi­zo­rem i po­złaca ob­raz Mo­re­nity z Na­za­retu, która pa­trzy w dół na Ho­mera Ló­peza od­kry­wa­ją­cego za­gadki wszech­świata i cie­płym spoj­rze­niem prawi mu po­chwały.

Wszystko to wy­łącz­nie dzięki te­le­wi­zo­rowi. Ten nie ga­śnie na­wet w nocy – bez prze­rwy są­czy z gło­śni­ków ka­za­nia, po­wta­rza pro­gramy na jedną mo­dłę. Ho­mero Ló­pez ogląda film przy­rod­ni­czy i pa­trzy zdu­miony na te stada mo­tyli. Kiedy pusz­czają re­klamy, przez chwilę sie­dzi tak nie­ru­chomo, jakby nie wie­rzył w to, co usły­szał. Ma kiep­ską wie­dzę o świe­cie i jesz­cze gor­szą pa­mięć, więc od­twa­rza w my­ślach wszyst­kie obej­rzane ob­razy z na­dzieją, że po­wtó­rzone wy­star­cza­jąco wiele razy zo­staną w nim na za­wsze.

Mo­tyle, setki, ty­siące, a może na­wet i mi­liony mo­tyli. Skrzy­dła drga­jące jak pusz­czona struna i para czuł­ków, któ­rymi ba­dają po­wie­trze. Przy­ssaw­kami za­nu­rzo­nymi w li­ściach tro­je­ści wy­sy­sają tru­ci­znę. Je­śli przy­cho­dzą na świat wio­sną, żyją za­le­d­wie dwa ty­go­dnie, a je­żeli je­sie­nią – to aż osiem mie­sięcy. Tym dru­gim musi wy­star­czyć ży­cia na długą mi­gra­cję. „Co so­bie my­ślą te krót­ko­wieczne – za­sta­na­wia się Ho­mero Ló­pez – gdy wi­dzą, że uro­dziły się w naj­mniej od­po­wied­nim cza­sie? Czy wszyst­kie nie mo­głyby mi­gro­wać bez prze­rwy, tak żeby żadne nie umie­rały przed­wcze­śnie?”

Tak Ho­mero Ló­pez od­krywa, że mo­tyle wcale nie przy­la­tują ze studni sto­ją­cej na łące, ale z pół­nocy – znad pu­styń cią­gną sta­dami do cie­płych pa­gór­ków, do tego miej­sca, które w ja­kiś spo­sób przy­ciąga je co roku. Za­sta­na­wia się, jak to moż­liwe, że co­kol­wiek po­zwala się tu zwa­bić, do tego cen­trum cha­osu, do wą­skiego pa­ska lądu po­mię­dzy Zi­tácu­aro a Los Reyes, do okręgu Ocampo, do stanu Mi­cho­acán, do Mek­syku.

Chi­ty­nowy pan­ce­rzyk. Ssawka wy­gięta jak ha­czyk. Pa­ją­ko­wate od­nóża. Oczy w ko­lo­rze rów­nie ciem­nym co tu­łów. Zło­żone. Duże zbli­że­nie ka­mery: ty­siące ma­łych oczek. Plan­sza, przez którą świat roz­pęka się na bez­lik wie­lo­ką­tów. Ho­mero Ló­pez za­daje sam so­bie py­ta­nie: „jak wy­gląda ob­raz wi­dziany przez taką mo­zaikę?”.

Gdy wresz­cie za­sy­pia, chce spać tak długo, żeby we śnie był czas na po­dróż stąd do Tek­sasu. Na pie­chotę. Pój­dzie tam i za­pyta: „czy to oj­czy­zna mo­nar­chów?”. Ktoś mu od­po­wie, że chyba tak, bo drzewa sze­lesz­czą tu bez prze­rwy od ru­chu skrzy­deł, i w nocy, gdy nie sły­chać ni­czego in­nego, psy szcze­kają na las.

Wtedy, gdy babka po­wie­działa mu, że może wy­brać tylko jedną zupę, sie­działa w swoim fo­telu, już ochryp­nięta i słaba, brzmiąc jak na­pom­po­wany ba­lon, z któ­rego ucieka po­wie­trze.

Nie był pe­wien, czy na­prawdę chciał to wie­dzieć, czy nie le­piej by­łoby po pro­stu nie za­da­wać żad­nych py­tań i żyć z przy­jemną ilu­zją wy­ma­rzo­nej do­ro­sło­ści, w któ­rej upra­wiałby ogród pe­łen palm, a każda palma mia­łaby wła­sne imię, więc Arenga pin­nata w od­mia­nie ku­bań­skiej na­zy­wa­łaby się Izo­dora, a Areca ca­te­chu – Ana Ca­ro­lina Ro­dríguez de la Rosa. Taką przy­szłość mógłby na­wet po­lu­bić, ale na ra­zie może o niej za­po­mnieć, co zresztą nie sprawi mu więk­szego pro­blemu, bo ju­tro nie bę­dzie już pa­mię­tał o me­ta­fo­rze dwóch zup, a kilka dni póź­niej wy­pad­nie mu z pa­mięci ob­raz babki roz­la­nej w fo­telu, i na sam ko­niec Ho­mero Ló­pez nie bę­dzie już wie­dział, o co cho­dziło z tą roz­chwianą przy­szło­ścią ani czy w ogóle jest się czym przej­mo­wać.

Babka po­wie­działa, że w tym mie­ście ist­nieją tylko dwie zupy, i miała zu­pełną ra­cję. Jej wróż­biar­ski in­te­res mógłby wła­ści­wie nie ist­nieć – dla mło­dych męż­czyzn z Ocampo nie ma in­nej przy­szło­ści.

Prze­po­wiedni w swoim ży­ciu wy­gło­siła kil­ka­dzie­siąt, z któ­rych jedną ob­da­ro­wała też ojca. Po­wie­działa, sie­dząc na tym sa­mym fo­telu co wtedy, że bę­dzie ści­nać drzewa, a one mu będą dzię­ko­wać za przy­wró­ce­nie wol­no­ści. Użyła ta­kich słów: „co żyje w bez­ru­chu tak długo, nie może być prze­cież szczę­śliwe”. Na­ma­ściła go zna­kiem krzyża.

– Chciał­bym zo­stać kimś in­nym – Ho­mero Ló­pez spoj­rzał z na­dzieją na babkę. – Z wy­cinką same pro­blemy. Oj­ciec jest cały w bli­znach.

– Męż­czyźni mają bli­zny – od­parła. – I ty też bę­dziesz mieć ich wiele. I z każ­dej bę­dziesz dumny.

– Ale ja nie chcę być drwa­lem.

Ze­brała usta w cmok­nię­cie i ude­rzyła ręką w opar­cie, cała taka jakby: „po­pa­trz­cie na tego smar­ka­cza”. Nie zno­siła nie­po­słu­szeń­stwa. Za prze­po­wie­dze­nie przy­szło­ści spo­dzie­wała się po­kor­nego ukłonu i dłu­gich po­dzię­ko­wań. Zła­pała wnuka za rękę i po­pro­wa­dziła na ze­wnątrz. Na wi­dok wi­szą­cych za szopą pił wy­wró­cił de­mon­stra­cyj­nie oczami.

– Le­piej opo­wiedz mi o tym mo­tylu – za­pro­po­no­wał, od­wra­ca­jąc uwagę babki w kie­runku wi­bru­ją­cego w tra­wie owada.

Po­pra­wiła oku­lary i przyj­rzała się bacz­nie zwie­rzę­ciu.

– Każdy mo­nar­cha to czło­wiek. Tym zo­sta­jemy po śmierci.

– Wszy­scy?

– Tak.

– My też?

Babka po­twier­dziła kiw­nię­ciem.

– Co zro­bisz, kiedy zo­sta­niesz mo­ty­lem?

– Po­lecę na pół­noc.

– A póź­niej?

– Pew­nie szybko za­błą­dzę. Za­po­mnę, gdzie le­cieć. Wiesz, jak to u nas z pa­mię­cią. Za­miast się za­trzy­mać, do­trę do wiel­kiej bieli. Tam umrę.

– Można umrzeć dwa razy?

– Umiera się wiele razy, Ho­mero.

Ho­mero Ló­pez wy­sta­wił dłoń przed sie­bie i za­cze­kał w tej po­zy­cji, aż mo­tyl przy­sią­dzie na wy­cią­gnię­tej ręce. Wtedy wy­ja­śnił zdez­o­rien­to­wa­nemu owa­dowi, że na­zywa się Ho­mero Ló­pez i ma sie­dem lat z ha­czy­kiem, a poza tym ol­brzy­mie pro­blemy z pa­mię­cią, więc cza­sami na­wet nie wie, któ­rędy do domu, a tym bar­dziej nie zna drogi do Tek­sasu, ale gdyby miał strze­lać, to za skle­pem Oxxo w prawo, a po­tem wzdłuż tej drogi sta­no­wej, co ją re­mon­tują już rok.

– Jed­nak w spra­wie tych drzew... – za­częła znowu babka, ale za­mil­kła w pół zda­nia.

Osu­nęła się na igli­wie po ci­chu, więc Ho­mero Ló­pez pod­biegł z po­mocą do­piero po kilku mi­nu­tach, o któ­rych ktoś póź­niej po­wie­dział, że były klu­czowe. Dźwi­gnął babkę za ra­mię i uszedł tak le­d­wie pół me­tra, bo na wię­cej za­bra­kło mu sił, i wtedy pod­biegł do mo­tyli sie­dzą­cych na so­śnie, i po­pro­sił je o po­moc, i za­py­tał, czy nie mo­głyby wszyst­kie unieść babki do szpi­tala?

Wie­czo­rem babka wy­je­chała do Zi­tácu­aro. Wró­ciła na­stęp­nego dnia: od­mie­niona, bez no­szy ani kul, wy­pa­dła z au­to­busu bez drzwi i rzu­ciła kie­rowcy gło­śne prze­kleń­stwa na do wi­dze­nia, a po­tem usia­dła przy stole i po­pro­siła o nek­tar do pi­cia. Ho­mero Ló­pez za­py­tał ją wtedy: „Jaki nek­tar ma babi na my­śli?”, a ona, swoim świsz­czą­cym gło­sem ast­ma­tyczki, znie­kształ­co­nym do­dat­kowo zmę­cze­niem po po­dróży: „Zwy­czajny, wnu­siu. Taki, jaki mo­tyle spi­jają z kwia­tów”. Wtedy zro­zu­miał, że ja­kaś część babki była już mo­ty­lem mo­nar­chą, że być może z ple­ców za­częły wy­ra­stać jej skrzy­dła, a z ust – trąbka cienka jak igła.

– W spra­wie tych drzew... – babka kon­ty­nu­owała wczo­raj­szą wy­po­wiedź, jakby tej my­śli nie zdo­łał wy­pę­dzić ani upływ czasu, ani za­wał serca. – Obyś miał piękne bli­zny.

Ko­lej­nego dnia umarła. I aku­rat o tym dniu Ho­mero Ló­pez nie po­trafi za­po­mnieć.

IV

Wy­cho­dzi z po­ścieli jak mo­tyl wy­peł­za­jący z ko­konu. Na­ciąga ko­lo­rowe ubra­nia i mi­gruje do kuchni. Pierw­sze, co wi­dzi, to oj­ciec sie­dzący w fo­telu. Gapi się w po­miętą kartkę trzy­maną na ko­la­nach i roz­trzę­sio­nymi dłońmi pró­buje utrzy­mać opa­da­jący pod­bró­dek.

– Tato?

Pierw­szy raz wi­dzi go w ta­kim sta­nie. Wcze­śniej, na po­grze­bie babki, oj­ciec był o krok od wyj­ścia ze sko­rupy, ale osta­tecz­nie tylko za­gryzł wargi i scho­wał za­łza­wione oczy za ciem­nymi oku­la­rami.

– Wra­caj do łóżka. Obu­dzę cię, kiedy bę­dzie trzeba – mówi na wi­dok syna sto­ją­cego w drzwiach. Ten mie­rzy go po­dejrz­li­wym wzro­kiem i ani my­śli się cof­nąć. Ude­rza go za­pach potu zmie­sza­nego z la­sem, któ­rym oj­ciec pach­nie za­wsze po pracy, kiedy to od­kłada skrzy­nię z na­rzę­dziami pod schody i zwala się na fo­tel w sa­lo­nie, żeby osty­gnąć, i kiedy Ho­mero Ló­pez wy­py­tuje go jak zwy­kle o wszyst­kie szcze­góły, a on urywa wą­tek, mó­wiąc: „Nie wści­biaj nosa, mały”. Nie po­trafi wy­obra­zić so­bie syna wy­ko­nu­ją­cego tę samą ro­botę. Nie z jego cher­la­wymi rę­kami. Od babki za­wsze sły­szał, że palce drwali są piękne. Że oso­bom o drob­nych dło­niach nie wolno ufać, bo to nie lu­dzie pracy. A tacy nie są nic warci. Wszystko, co czyni Ho­mera Ló­peza nie­przy­sto­so­wa­nym do ży­cia w tym mie­ście, odzie­dzi­czył po matce. Ona też miała palce cien­kie jak pa­tyczki i psy­chikę rów­nie kru­chą co one. To po pro­stu nie jest miej­sce dla ko­goś tak wraż­li­wego. Ko­goś, kto na­daje imiona ro­śli­nom ro­sną­cym w ogro­dzie, kto za­sy­pia pod drze­wem z po­li­kiem opar­tym na mchu i kto zna wię­cej zwie­rząt niż lu­dzi.

Dzi­siaj wszystko działo się jak za­wsze: były dzwo­nek o szó­stej trzy­dzie­ści i rwa­nie sera na wióry, były też kawa z eks­presu i ga­zeta sprzed ty­go­dnia, a póź­niej spa­cer za dom. Do­piero tam nie­spo­dzianka. Pick-up ojca wy­glą­dał jak zrzu­cony z wy­soka. W opo­nach bra­ko­wało po­wie­trza, a z szyb ostały się tylko trój­kąty szkła ster­czące z ram okien­nych. Na drzwiach od strony kie­rowcy zna­leźli wy­ryte groźby, pod wy­cie­raczką – wy­mię­dloną kartkę.

Oj­ciec pod­niósł się z czar­nych od ziemi ko­lan i ru­szył z po­wro­tem do domu, po dro­dze czy­ta­jąc wia­do­mość od spraw­ców. Na gra­nicy świa­do­mo­ści za­re­je­stro­wał, że jest tam coś o za­bi­ja­niu, o tym, że zna­lazł się na ja­kiejś li­ście i że jak się jest na tej li­ście, to póź­niej prze­waż­nie już się nie jest w ogóle – w naj­szer­szym moż­li­wym tego zda­nia zna­cze­niu. Że z nie­któ­rymi ludźmi nie po­winno się ni­gdy za­dzie­rać. Nie wła­zić na cu­dzy te­ren. Nie ty­kać cu­dzych drzew. I było tam coś o Ho­me­rze Ló­pe­zie, i coś jesz­cze, ale nie czy­tał da­lej, bo gar­dło pa­liło od łez.

– Ho­mero – wy­szep­tał i padł na fo­tel w sa­lo­nie. Po­my­ślał, że nie znie­sie już wię­cej cier­pie­nia.

– Wszystko w po­rządku?

Oj­ciec za­ci­ska wargi, by za­trzy­mać drżący pod­bró­dek, czy­ści nos chu­s­teczką i robi taką minę, jakby miał się roz­pła­kać. Ale jed­nak nie pła­cze. Mi­jają ci­che mi­nuty.

„Co ro­bić? – pyta sam sie­bie w my­ślach. – Co ro­bić?”

Bie­rze ta­bletki na­senne. Mija wiecz­ność i nie czuć żad­nego dzia­ła­nia. Pot. Pot, a po­tem łzy. I znowu pot. Pot i łzy ra­zem.

– Pójdę spać – mówi wresz­cie, uprzed­nio po­szu­kaw­szy naj­wła­ściw­szych słów.

Opada na opar­cie fo­tela, w sen tak mocny, że w pew­nej chwili Ho­mera Ló­peza ogar­nia nie­po­kój, że za­żyte przez ojca proszki nie były ta­blet­kami na­sen­nymi, ale śmier­telną tru­ci­zną. Praw­dziwą tru­ci­znę Ho­mero Ló­pez ma jed­nak przed sobą, bo pod­nosi wła­śnie po­miętą kar­teczkę i czyta ko­ślawe pi­smo, i za­sta­na­wia się, dla­czego kie­dyś oj­ciec – z dwóch do­stęp­nych zup – mu­siał wy­brać wy­cinkę, i przy­rzeka so­bie, że dla sie­bie od­naj­dzie ja­kąś trze­cią opcję, a po­tem bie­gnie do po­koju i też chce za­snąć.

We śnie wi­dzi sie­bie za kil­ka­na­ście lat. Prze­cha­dza się po le­sie i bez prze­rwy po­wta­rza, że w ży­ciu do wy­boru są do­kład­nie trzy zupy. Do­tyka każ­dego drzewa, a każde drzewo ma tu wła­sne imię, więc Ho­mero Ló­pez wita się naj­pierw z Izo­dorą – Arenga pin­nata w od­mia­nie ku­bań­skiej, a póź­niej z Octa­viem Ló­pe­zem, który na pniu nosi święty ob­ra­zek. Po chwili do­ciera do studni i pa­trzy w ciem­ność – praw­dziwą ciem­ność, czarną jak ta z sa­mego po­czątku, za­nim ktoś po­wie­dział, by stała się świa­tłość. Szep­cze coś w ob­cym ję­zyku, a chwilę po­tem – jak na za­wo­ła­nie – zja­wia się rój mo­tyli. Nad­la­tują nad stud­nię, za­krę­cają trzy kółka i ob­sia­dają go w szczel­nym płasz­czu ze skrzy­deł, a póź­niej z ca­łych sił cią­gną do góry. Od­ry­wają go od ziemi i wy­no­szą ku ja­kiejś wy­jąt­ko­wej po­dróży, i wra­że­nie jest ta­kie, jakby Ho­mero Ló­pez, nie­siony przez ty­siące mo­tyli, wnie­bo­wstę­po­wał.

– Patrz, babi. Tak wy­gląda przy­szłość. Jed­nak nie mia­łaś ra­cji.

Resztę nocy oj­ciec bę­dzie roz­ma­wiać z Mo­re­nitą z Na­za­retu, bła­ga­jąc, by ta wzięła ich pod swoją obronę, a Ho­mero Ló­pez z babką, i każdy bę­dzie my­ślał o tym dru­gim, że jest dziw­niej­szy, a w rze­czy­wi­sto­ści obaj od­kryją coś, co zna­czy ich dziw­no­ścią po równo. Od­kryją bo­wiem, że naj­le­piej roz­ma­wiają z kimś, kto nie może im dać żad­nej od­po­wie­dzi.

V

Wy­mie­nia tylko opony, resz­cie po­zwala być. Jeź­dzi póź­niej po mie­ście z na­pi­sem wy­ry­tym w la­kie­rze, ścią­ga­jąc spoj­rze­nia prze­chod­niów. Po­li­cjan­tom wrę­cza ła­pówki, gdy py­tają o stan po­jazdu. Prze­staje mu na czym­kol­wiek za­le­żeć. Prze­staje sły­szeć, jak dzwoni te­le­fon z ko­lej­nym zle­ce­niem wy­cinki. Prze­staje się też od­zy­wać.

– Nie mogę? – pyta Ho­mero Ló­pez, gdy w lek­kich szor­tach, pod­ko­szulku i czapce szy­kuje się do wy­cieczki na łąkę.

Oj­ciec ma szorst­kie dło­nie: skóra jak z drewna, na knyk­ciach gruba kora. Gdy za­gra­dza nią wyj­ście, Ho­mero Ló­pez ro­zu­mie. Zbyt czę­sto wi­dział ją w gó­rze, za­ci­śniętą tak mocno, że na­cią­gała bielą.

Oj­ciec bije le­ni­wie. Cza­sem wy­star­czy mu je­den cios, żeby za­czął mó­wić coś sam do sie­bie i prze­cho­dził do in­nego po­koju, jakby przy­po­mi­nał so­bie, że ma pil­niej­sze sprawy. Być może przez nocną pracę traci tak szybko za­pał. Nie ma siły wy­jąć pa­ska ze spodni albo się­gnąć po ki­jek od mio­tły, nie chce mu się na­wet pod­nieść nogi do so­lid­nego kop­nię­cia. Uważa, że jedno ude­rze­nie wy­star­czy. Że to taki przy­dział bólu, który ła­two wy­trzy­mać i który za­har­tuje Ho­mera Ló­peza na przy­szłość. Męż­czy­zna musi być silny. Męż­czy­zna musi znać ból. Męż­czy­zna musi mieć bli­zny.

– Nie­na­wi­dzę cię – szep­cze Ho­mero Ló­pez, na tyle wy­raź­nie, żeby oj­ciec usły­szał, ale też tak ci­cho, żeby przez brzmie­nie słów nie było sły­chać, że pła­cze.

Nie­na­wi­dzi nie tylko jego, ale też wszyst­kiego, co go ota­cza: ubrań peł­nych drzazg z wy­cinki, za­pa­chu potu i pracy przy kar­czo­wa­niu; in­nych kra­jów, któ­rym musi słu­żyć, przy­czep wy­ła­do­wa­nych awo­kado roz­jeż­dża­ją­cych za­jące przy le­sie, ob­cych męż­czyzn nisz­czą­cych sa­mo­chody. Nade wszystko – cią­głego stra­chu o to, że za­raz wszystko się skoń­czy, że przyj­dzie ktoś, kto po­wie, że do­póki oj­ciec ści­nał drzewa gdzie in­dziej, wszy­scy mieli go gdzieś, ale gdy po­ło­żył łapy na drze­wach przy re­zer­wa­cie, to miarka się prze­brała. I jesz­cze tego pa­skud­nego uczu­cia, które pod­po­wiada, że wcale nie miałby im tego za złe, że oj­ciec prze­cież za­słu­guje na karę, i że do­póki jej nie do­sta­nie, syn nie ode­zwie się do niego ani sło­wem.

Oj­ciec zrywa go szarp­nię­ciem z fo­tela. Pro­wa­dzi pro­sto na ze­wnątrz, do szopy z na­rzę­dziami. Stam­tąd wy­ciąga piłę z sze­ro­kimi uchwy­tami na koń­cach i parę gru­bych rę­ka­wic. Stają przed drze­wem w po­dwó­rzu. To młoda jo­dła, le­d­wie kil­ku­let­nia. Ho­mero Ló­pez lubi mó­wić o niej, że jest jego, choć na­wet jej nie za­sa­dził. Cho­dzi o to, że kie­dyś nadał jej imię, a prze­cież nadać cze­muś imię to roz­to­czyć nad tym opiekę.

Glo­ria Va­len­tina Car­rillo. To była Glo­ria Va­len­tina Car­rillo.