Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023 - Wnuk Maciej - ebook

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023 ebook

Wnuk Maciej

3,0

Opis

Ostatni w historii projektu Połów almanach zawiera wiersze pięciorga poetek i poetów oraz pięciorga prozaiczek i prozaików przed debiutem książkowym – są to: Karol Brzozowski, Magdalena Genow, Aleksandra Górecka, Julia Jankowska, Aleksandra Kasprzak, Małgorzata Kośla, Edyta Ołdak, Kamil Plich, Maciej Wnuk i Łukasz Woźniak. Młodzi autorzy i autorki nie boją się wybiegać wyobraźnią w przyszłość, kreślą śmiałe, niekiedy postapokaliptyczne wizje świata nieantropocentrycznego, konfrontują swych bohaterów ze skutkami postępu cyfrowego i naukowego, ale też ze swadą ujawniają śmieszność czy kruchość naszego „tu i teraz”, a niekiedy – przeciwnie – afirmują jego piękno. We wszystkich tych różnorodnych formalnie i gatunkowo tekstach widać ogromną wrażliwość na krzywdy wszystkich istot, skupienie na niuansach relacji międzyludzkich, optykę równościową, krytyczną perspektywę oraz niesamowite wyczulenie językowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




.

KAROL BRZO­ZOW­SKI

GA­TUNKI ANA­DRO­MICZNE

.
.

usta

I

szyb ku­chen­nej windy

w zwinne piw­nice

po ru­chu zo­staje nowe

miej­sce ogon zwinki

II

ję­zyk mię­śnieje

woda mię­śnieje rybą

tu mu­reny i ko­lo­rowy

strzał ob­łoku ła­wicy

III

mi­mika kwit­nie na zę­bach

zę­bach spo­koj­nych jak mnisi

któ­rzy za­snęli na mo­dli­twie

sto­ne­henge na dnie

IV

wargi się ru­szają

śli­mak na ka­mie­niu

.

świa­tło

w twoim oku łuna

śli­skie oko z glas­sticu

świat jak szkiełko w oku

mi­goce ła­wica

ryb na­gle zmie­nia kie­ru­nek

fos­fo­ry­zu­jesz

ko­cha­nie

ten szmer wszyst­ko­żer­nych mu­szek

to tylko wia­tra­czek lap­topa

rój są­czy się skądś

lę­gnie jak ziarno w ob­ra­zie

nie ma ją­dra szumu

nie ma

what is

your main fo­cus for to­day?

pyta cię lo­sowo wy­brana ta­peta z mot­tem

ma­lutka sa­te­lito

na or­bi­cie

nie tak wy­obra­ża­łaś so­bie ko­smos

nie ga­sną ekrany

w im­pe­rium prze­cho­dzi słońce

.

wszystko jest ta­kie stare

stu­letni las prze­cina au­to­strada

bi­tu­miczną ska­mie­liną

i prze­mie­rzamy kraj raz jesz­cze

po daw­nym szlaku han­dlo­wym

a ptak śpiewa w ję­zyku

star­szym niż ludzka mowa

kiedy pa­trzę na cie­bie tak

jak­bym cię znał od za­wsze

do słońca wy­sta­wiasz ciało

wy­wie­dzione z ko­pal­nych zwie­rząt

wę­giel za­kwita w gło­wie

chcemy po­wie­dzieć coś no­wego

ję­zyk przy­wiera jak jasz­czurka

do głazu ma­te­ria znów

ożyła w nas ten cud

musi nam wy­star­czyć

.

bio

tkwimy w cia­łach jak sok w owocu

we­wnątrz ko­mó­rek ci­sza stawy

cy­to­pla­zmy nie­po­ru­szone ważką

w sa­dzaw­kach coś się trawi gar­buje

kieł­ku­jący cię­żar ob­ra­sta trawa

przy­szłość czeka za­pi­sana w sper­mie

ego wy­myka się rybą po nie­bie

ko­meta trze­po­cze płe­twą i ga­śnie

.

żona z có­reczką

ku­rza czer­wień pęcz­nieje

pącz­kuje

mleko w ciem­no­ści

ty­ka­jący pta­szek kro­plówki

ciek­nąca nić przę­dzie się

z ja­skiń

z od­ra­sta­ją­cego gru­czołu

silne po­liczki spi­nają się

i roz­kur­czają

i spi­nają jakby we mgle

pły­nęły do brzegu

wszyst­kie nie­mow­lęta świata

pra­cują jak je­den

gładki głód

mię­sień gładki

pul­su­jące gęby ukwia­łów

ko­lo­nia ro­śnie

i do­staje nóg

ob­le­zie nas zie­mia

którą one przejmą

jest błogo

wszy­scy przy­my­kamy oczy

.

[ciało ro­śnie jak pianka]

ciało ro­śnie jak pianka

bu­dow­lana wzrok roz­ciąga się

z luź­nym prze­czu­ciem że pod spodem

wszystko jest w ciąży na­bite pro­chem

nie wy­bu­cha po­więk­sza się i wy­dziela 

kle­isty kau­czuk

brzu­chy ko­biet są fo­re­ver yin

a ty ro­śniesz jak na droż­dżach 

co to są droż­dże pyta nie wiem 

dla­czego usta są czer­wone nie wiem

pani dło­nią za­sła­nia su­tek na re­kla­mie raj­stop 

kwiat ma jet lag kie­lich otwiera się 

nie­zbor­nie w mat świa­tła na pleksi nocy

nie­wy­buch róży gu­mo­wa­cieje

przy­jemny za­pach

wy­paca się 

w cie­ście jest włos źdźbło które zdrew­nieje

śmiech w splo­cie sło­necz­nym prze­bija

na­mo­rzy­nowy las prze­wo­dzi prąd

w przy­pły­wie czer­wo­nego soku

ko­rzonki jak wiązka ulic w do­nicy

w cza­sie snu drę­twieje mi ręka przez chwilę jest

cia­łem na ru­cho­mych scho­dach w prze­ciwną stronę

rzeka

ni­czego nie po­wstrzyma

grupki mło­dych prze­łażą mo­stami

.

plaża

nocą plaża oka­zuje się pu­stym pe­ro­nem

na któ­rym stoi gwizd

księ­życ opala nas na rybi ko­lor

wierci się wy­dma

księ­życ: piłka wy­bita

przez dzieci za mocno na za­wsze

mo­rze ry­czy w za­gro­dzie

ude­rza ko­py­tami o próg

.

kró­le­stwa gro­mady

ten strzęp ludz­kich tka­nek

na­wle­czony na krę­go­słup

i wcią­gnięty na maszt jak flaga

wrzesz­czą­cego tłumu to Je­zus Chry­stus

na dwójce na­dają pa­sję

na czwórce przy­rod­ni­czy horda

szym­pan­sów po­luje na mniej­szą małpę

i roz­rywa

sa­te­lity

dry­fu­jące boje

żad­nego prze­bi­cia na ob­ra­zie

ska­czę po ka­na­łach

ślu­bują pa­luszki w pi­lo­cie

krę­go­wiec na krzyżu jest dwu­bocz­nie sy­me­tryczny

roz­pięty mię­dzy ustami a od­by­tem

na skó­rze od­ci­ska się szkie­let

jak ska­mie­nia­ło­ści zwie­rząt

pe­ri­zo­nium warg okrywa zęby

.

Noe i noc

pi­jany Noe pi­sze wiersz o ra­kie­cie

od za­pa­chu zwie­rząt można zwy­mio­to­wać

przez dziurkę oka pod­gląda bez­wonny ko­smos

jego po­tęż­niej­sze od ple­śni pej­zaże

nic nie wiesz o kon­ste­la­cji ni­tek

w try­um­fal­nej bu­dowli grzybni

mi­liony owa­dów idą na sze­ściu no­gach

z je­ziora wy­nu­rzają się ko­mary z gnoju wy­fru­wają żuki

or­ga­ni­zmy kom­pli­kują się w sarnę zja­daną przez wilki

w czło­wieka który wbił oczy w pu­sty ko­ry­tarz

bak­te­rie uru­cha­miają neu­ro­tok­syny al­zhe­imera

wę­drują przez nos w górę rzeki

po czar­nym zbo­czu wspina się pla­neta

ktoś pod­śpie­wuje w tru­dzie cie­płego po­ranka

.

[w ga­le­rii sztuki współ­cze­snej]

w ga­le­rii sztuki współ­cze­snej

stoi przy­czepa do prze­wozu koni

ar­ty­sta nie opa­trzył tego ty­tu­łem

moja có­reczka ma wbu­do­wany tem­po­mat

gdy zwal­niam po­ni­żej 120 km/h

prze­bu­dza się i kwili

kiedy sto­imy nocą na sta­cji

jej oczy i po­liczki ta­tu­ują neony

ta­tu­aże prze­cho­dzą w ob­rót jak tur­bina

nie­ważko opina się spa­do­chron po­wiek

śpi za­hi­ber­no­wany po­dróż­nik na Marsa

ci­sza jak te­le­por­to­wany koń

w kap­sule główki tęt­nica

.

Pod prąd, w nie­waż­kość

Uznać wiersz za zwie­rzę ana­dro­miczne – ży­jące w dwóch śro­do­wi­skach (ję­zyk/świat) i nie­ustę­pli­wie pły­nące pod prąd (ży­cia/mowy) – może by­łoby ba­na­łem, gdyby sam au­tor nie wy­wo­łał tego tropu in­ter­pre­ta­cyj­nego w ty­tule swo­jego ze­stawu/tomu po­etyc­kiego (ty­tule nie pierw­szym zresztą, moż­liwe też, że nie ostat­nim). Na pewno ana­dro­micz­ność prze­staje być ba­nalna w mo­men­cie, gdy do­strze­żemy, że pra­cuje ona – jako główna re­guła – w ma­te­rii więk­szo­ści wier­szy Ka­rola Brzo­zow­skiego, nie tyle jako ob­raz mi­gra­cji ga­tun­ków z jed­nego śro­do­wi­ska do dru­giego (na przy­kład ło­sosi pły­ną­cych na tarło z mórz do stru­mieni, choć z przy­mru­że­niem kry­tycz­nego oka warto do­dać, że za­równo kwe­stia pro­ge­ni­tury, jak i wę­drówka od re­je­stru „sło­nego” do „słod­kiego” są w tej po­ezji bar­dzo istotne), ile jako prze­ni­ka­nie się róż­nych cza­so­prze­strzeni w po­je­dyn­czych utwo­rach.

W spo­sób nie­zwy­kle wy­ra­zi­sty wi­dać to w jed­nym z mo­ich ulu­bio­nych wier­szy au­tora – z in­ci­pi­tem „[w ga­le­rii sztuki współ­cze­snej]”. Ana­dro­micz­ność jest tu hojna, obej­muje nie dwa, ale co naj­mniej trzy lub cztery śro­do­wi­ska: ga­le­rię sztuki, trasę szyb­kiego ru­chu, sta­cję ben­zy­nową i – otóż wła­śnie – ko­smos (plus jesz­cze może prze­strzeń oni­ryczną, bo tempo jazdy pod­po­rząd­ko­wane jest snowi córki; kto z ro­dzi­ców nie usy­piał dziecka szybką jazdą, niech pierw­szy stuk­nie w ka­ro­se­rię). Naj­cie­kaw­sza w tym wier­szu jed­nak nie jest jazda, ale ten mo­ment, w któ­rym oświe­tlona neo­nami – a przy oka­zji mi­strzow­sko maź­nięta pędz­lem Hop­pera – twarz có­reczki znika z re­alu Or­lenu, a po­ja­wia się w ko­smicz­nej próżni: „śpi za­hi­ber­no­wany po­dróż­nik na marsa (...) w kap­sule główki tęt­nica”.

O sa­mym wier­szu mo­gła­bym pi­sać jesz­cze długo (bo co tu robi choćby „te­le­por­to­wany koń”?), pew­nie po­jawi się jesz­cze oka­zja. W tym mo­men­cie chcia­ła­bym zwró­cić uwagę na mil­czącą ko­smiczną próż­nię, która w wielu tek­stach Ka­rola Brzo­zow­skiego staje się ob­cym bio­to­pem od­na­le­zio­nym na­gle w naj­bliż­szej lo­kal­no­ści. To, w czym wy­da­jemy się mocno osa­dzeni (dom, bli­ska re­la­cja, co­dzien­ność, Pol­ska 2024, świat, ludz­kość), już w sa­mej swo­jej isto­cie za­wiera pier­wia­stek po­zor­nie nie­do­sięż­nej cza­so­prze­strzeni. Wiersz zaś, ta zmyślna dwu­śro­do­wi­skowa hy­bryda, nie tyle ka­ta­pul­tuje nas w pustkę nie­waż­ko­ści, ile po­ka­zuje, że ko­smos, ka­ta­strofa, fu­tu­ry­styczna dys­to­pia dzieją się w tkance na­szego tu i te­raz.

Warto wspo­mnieć, że au­tor fun­duje opi­sa­nym przez sie­bie isto­tom ludz­kim i nie-ludz­kim – a przy oka­zji czy­tel­ni­kom – wra­że­nie nie­sa­mo­wi­to­ści nieco po­dobne do tego, które staje się udzia­łem nie­bi­nar­nych „an­dro­idów” in­nego lau­re­ata te­go­rocz­nego Po­łowu – Ka­mila Pli­cha. Obaj po­eci – choć na różne spo­soby – po­dej­mują na­mysł nie­an­tro­po­cen­tryczny, eko­po­etycki i oko­ło­ka­ta­stro­ficzny, wy­ka­zują hy­bry­dycz­ność swo­ich pod­mio­tów, ale też chęt­nie spraw­dzają wa­runki brze­gowe ludz­kiej ko­mu­ni­ka­cji (Brzo­zow­ski przy­znaje: „zaj­muje mnie roz­mowa” i z wy­czu­ciem re­je­struje le­dwo do­strze­galne zwich­nię­cia w kon­tak­cie). Tym, co ich różni, a co wy­daje mi się ważne w pi­sa­niu au­tora ga­tun­ków ana­dro­micz­nych, jest roz­pi­na­nie sy­tu­acji li­rycz­nych nie tylko na osi ho­ry­zon­tal­nej (jak w przy­padku se­ku­lar­nych, im­ma­nent­nych państw miast i oko­lic Pli­cha), lecz także na osi wer­ty­kal­nej – zgod­nie zresztą z ty­tu­łem, który ozna­cza ga­tunki pły­nące pod prąd wody (gr. aná – ‘w górę’, dró­mos – ‘bieg’), jed­nak we­dług prze­wrot­nej ety­mo­lo­gii oraz w post­se­ku­lar­nym, trans­cen­dent­nym uję­ciu może też do­ty­czyć tych, któ­rzy pa­trzą w górę.

Wi­zyjny, wręcz mi­styczny aspekt wier­szy Ka­rola Brzo­zow­skiego to ko­lejny te­mat do omó­wie­nia kiedy in­dziej. Ni­niej­szy tekst chcia­ła­bym za­mknąć czymś bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tej po­ezji – a mia­no­wi­cie mil­cze­niem. W ga­tun­kach ana­dro­micz­nych, o czym wspo­mnia­łam, od­zywa się ci­sza ko­smosu, po­etycko wię­cej dzieje się tu w ka­nale wi­zu­al­nym niż au­dy­tyw­nym (może mieć zna­cze­nie fakt, że au­tor pra­cuje jako kon­ser­wa­tor ma­lar­stwa), ale fa­scy­nu­jący jest też czę­sty w tym to­mie efekt mute, czyli na­głe od­cię­cie dźwięku, które – nie­mal jak w fil­mach ka­ta­stro­ficz­nych – po­łą­czone jest z za­sto­so­wa­niem slow mo­tion. Na­stę­puje wy­buch, bo­ha­te­ro­wie krzy­czą z bólu i ucie­kają w pa­nice – ale my wi­dzimy ich ru­chy jakby za­to­pione w strużce lep­kiego miodu (to ko­lejny ważny dla au­tora mo­tyw!), a sły­szymy je­dy­nie brak fo­nii, bez­głos.

Wier­sze Brzo­zow­skiego nie­kiedy przy­po­mi­nają ta­kie wła­śnie ka­dry z ka­ta­strofy, która (już to wiemy) pły­nie w ży­łach na­szej co­dzien­no­ści. Uchwy­cone w tych wy­mu­to­wa­nych se­kwen­cjach po­staci coś mó­wią, coś prze­ży­wają, coś ro­bią, ale my pa­trzymy na nie jak na ko­smo­nau­tów uwię­zio­nych w kap­sule albo jak na nieme ryby za szkłem akwa­rium. Tylko czy na pewno to my pa­trzymy, a nie je­ste­śmy ob­ser­wo­wani? Czy to nie nas – ga­tunki ana­dro­miczne, ży­jące wszę­dzie na­raz, za­wsze pod prąd – unosi w ko­smiczną ci­szę te­le­por­to­wany koń?

Jo­anna Mu­el­ler

.

MAG­DA­LENA GENOW

ZŁO­DZIEJKA MA­TEK

.

Sta­nik, 2005 rok

W mo­jej kurtce ktoś za­mie­nił nie­prze­ma­kal­ność na nie­wi­dzial­ność. Kon­sul­tantki, za­wsze ubrane na czarno, nie zwra­cają na mnie uwagi. Spry­skuję nad­garstki i szyję nie­bie­skim Ral­phem. Dla nie­po­znaki za­bie­ram też pa­pie­rowy pa­se­czek, aby do­dać so­bie cze­goś z praw­dzi­wej klientki. Przed każ­dym spo­tka­niem z Ka­ro­lem cho­dzę do Se­phory.

Kum­pel Ka­rola ma wolną chatę, bo jego ro­dzice po­je­chali na narty do Włoch. Rów­nie do­brze mo­gliby po­le­cieć na Księ­życ – my­ślę i za­sta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek będę miała pasz­port. Uma­wiamy się z Ka­ro­lem na ron­dzie Ra­taje, skąd od­jeż­dża au­to­bus do Za­la­sewa. Idziemy jesz­cze do sklepu po al­ko­hol. Ku­puję naj­tań­sze wino So­phia. Płacę za bu­telkę, kiedy mój chło­pak za­jęty jest ana­lizą składu whi­sky. Nie chcę, aby wi­dział ety­kietę.

Ze­rwa­łam z nim już chyba dzie­sięć razy. Ciężko być z osobą, która ku­puje naj­droż­sze wino w skle­pie. Ka­rol jed­nak za każ­dym ra­zem wal­czył. W końcu, przy­parta do muru, oświad­czy­łam, że nie mo­żemy być ra­zem, bo za dużo nas dzieli, co brzmiało ja­koś tak sta­ro­żyt­nie, ale do­kład­nie to mia­łam na my­śli. Ka­rol był jed­nym z tych dzie­cia­ków, które ne­go­wały ist­nie­nie klas spo­łecz­nych. Kiedy po­ży­czał od ko­goś pięć zło­tych, ni­gdy ich nie od­da­wał. Nie dla­tego, że był skąpy. Trak­to­wał tę mo­netę jak po­ży­cze­nie chu­s­teczki do nosa. Prze­cież chu­s­teczki też nikt nie od­daje, prawda? Pie­nią­dze są z ka­te­go­rii rze­czy nie­po­li­czal­nych i roz­da­wal­nych.

Przy­jeż­dżamy jako pierwsi. Czuję się jak w mu­zeum, któ­rego ku­sto­szem jest kum­pel Ka­rola. Wszę­dzie wi­szą ob­razy. Jego ro­dzice są ko­lek­cjo­ne­rami. Ol­brzy­mie płótna. Eks­cen­tryczne ko­lory. Ku­stosz jed­nak, za­miast opo­wie­dzieć nam hi­sto­rię każ­dej ry­ciny, wska­zuje, gdzie są lo­dówka, to­a­leta i chipsy.

Daję się wsy­sać ob­ra­zom. Tak długo się w nie wpa­truję, aż staję się ich czę­ścią. Jesz­cze nie wi­dzia­łam tak in­ten­syw­nej czer­wieni. Przy­wo­dzi na myśl ke­czup w szkla­necz­kach, który ja­dłam w dzie­ciń­stwie. Z tej czer­wo­no­ści wy­ła­nia się ko­bieta na­ma­lo­wana czarną farbą. Im dłu­żej się przy­glą­dam, tym bar­dziej jej twarz przy­po­mina mę­ską.

Przy oka­zji za­glą­dam w ramki zdjęć, aby upew­nić się, że mar­mu­rowa po­sadzka współ­gra ze szczę­śli­wo­ścią go­spo­da­rzy. Tacy lu­dzie na pewno nie mają żad­nych pro­ble­mów. U mnie w domu nie ma zwy­czaju wkła­da­nia zdjęć do ra­mek. Ko­lega Ka­rola ma na biurku fotkę z Egiptu. Jak to jest co­dzien­nie pa­trzeć na swoją uśmiech­niętą twarz na tle pi­ra­mid?

Wa­taha go­ści przy­jeż­dża na­stęp­nym au­to­bu­sem. Ktoś od­pala MTV, sły­szę chru­pa­nie pa­lusz­ków i brzęk wi­del­ców. Każdy chce być sły­szany, przez co wszy­scy się drą. Chcia­ła­bym, żeby so­bie po­szli, a ja mo­gła­bym do woli na­pa­trzeć się na ob­razy albo na Brit­ney w MTV.

Na im­pre­zie jest była Ka­rola, ni­ska sza­tynka, ak­tu­al­nie sin­gielka. Wo­dzę za nią wzro­kiem i za­sta­na­wiam się, co mamy wspól­nego? Dla­czego zwią­za­ły­śmy się z tym sa­mym chło­pa­kiem? Wy­daje się, że sta­nowi moje prze­ci­wień­stwo. Jest gło­śna, cią­gle uśmiech­nięta i umie w small talki. Na po­wie­kach ma in­ten­sywny ró­żowy cień pod­bity nie­bie­skim ey­eli­ne­rem. Wi­dzę, kiedy mruga. Jej po­wieki za­sy­sają ko­lory i dźwięki. Wszystko za­lewa się wodą, po­zo­stają tylko te dwa ko­lory: nie­bie­ski i prze­świty różu. Jej oczy są jak eg­zo­tyczne ryby w tym męt­nym akwa­rium.

Jest po pół­nocy. Za­po­mi­nam o wi­nie. Piję z Ka­ro­lem whi­sky. Obec­ność jego eks tak mnie zde­ner­wo­wała, że za­czy­nam pić z gwinta, przy oka­zji wy­po­mi­na­jąc Ka­ro­lowi, że z nią spał. Pi­jemy co­raz szyb­ciej. Brą­zowy płyn za­lewa ostat­nie tamy. Tracę po­łą­cze­nie z cia­łem, któ­rym wstrząsa po­wódź. Ubra­nia za­czy­nają być co­raz cięż­sze. Na­wet nie wiem, czy mam skrzela, bo płuc na pewno nie. Ktoś tu wy­lał wodę z akwa­rium, a ja zo­sta­łam z przy­kle­jo­nym do szyby cia­łem. Ka­rol ra­tuje mnie, ścią­ga­jąc bluzkę, po­tem sta­nik, któ­rego pla­sti­kowe fisz­biny zdą­żyły za­mie­nić się w fisz­biny wie­lo­ryba. Mój sta­nik jest żywy, umie pły­wać, za­lewa go fala i od­pływa w tym po­to­pie, mija czer­wony ob­raz z ko­bietą o twa­rzy męż­czy­zny, pa­trzy na ramki do zdjęć, na któ­rych, oprócz pi­ra­mid, wi­dać ocean. To chyba ja­kaś wy­spa. I wtedy mój sta­nik za­mie­nia się w wie­lo­ryba i wska­kuje do ramki.

Je­stem pół­naga w sa­lo­nie peł­nym lu­dzi. Ale nikt prze­cież nas nie wi­dzi – po­wta­rzam so­bie w my­ślach. Ka­rol za­cho­wuje się jak ze­gar­mistrz. Na­sta­wia po­krę­tła mo­ich sut­ków. Kręci nimi tak długo, aż za­czy­nam czuć, że i dla mnie wresz­cie czas za­cznie za­raz pły­nąć. Na­dal je­ste­śmy w sa­lo­nie. Chyba wszy­scy są po­dob­nie skoń­czeni, bo nie bu­dzimy żad­nej sen­sa­cji. Oprócz tego, że ktoś ukradł mi sta­nik.

Ka­rol jakby na­gle trzeź­wieje. Razi go moja ogól­no­wi­dzialna na­gość, przy­krywa mnie bluzką i za­nosi moje ciało do sy­pialni ro­dzi­ców kum­pla. Ja jesz­cze chwilę zo­staję w sa­lo­nie, roz­glą­da­jąc się za sta­ni­kiem z fisz­bi­nami. Wpa­truję się w ramkę z oce­anem. Wie­lo­ryby wy­pły­wają na po­wierzch­nię, aby na­brać po­wie­trza. Chcę znów być przy so­bie, dźwięki wy­ga­sa­ją­cej im­prezy draż­nią mi uszy – na­dal sły­chać mla­ska­nie, ale je­dze­nie zo­stało wy­mie­nione na obiekty ludz­kie. Szwen­dam się po domu, w każ­dym jego za­ka­marku ukry­wają się pary, cza­sem ktoś solo wy­mio­tuje. Na­resz­cie znaj­duję moje ciało – łóż­kuje w cu­dzej po­ścieli pach­ną­cej mię­to­wym pły­nem do płu­ka­nia. Ka­rol wraca z to­a­lety. Kła­dzie się obok mnie i już mnie nie do­tyka. Razi mnie ten brak. Chcę, żeby jego ręce znów były jak macki.

Ze­gary w moim ciele ty­kają. Na­pie­ram na Ka­rola, szu­kam tych jego miejsc, które tak na­prawdę są moje. „Emma, nie chcę ro­bić tego po pi­jaku, za bar­dzo mi na to­bie za­leży”. Ja­kiś czło­wiek się w nim od­zywa. Gdzie jego macki? Sia­dam na nim i za­czy­nam mia­rowo po­ru­szać bio­drami. Przy­po­mi­nam so­bie o ru­bryce „Mój pierw­szy raz” z „Bravo”. Prze­czy­ta­łam tyle li­stów od czy­tel­ni­ków, że czuję, że nic mnie nie za­sko­czy. Ale w żad­nym z li­stów nie było o tym, że za­mie­niasz się w wie­lo­ryba, za­nu­rzasz w głę­biny, sta­jesz się rybą, wstrzy­mu­jesz od­dech, wresz­cie do­pły­wasz do dna jako bak­te­ria, z któ­rej za­częło się ży­cie. I wtedy od­dech wraca, ale ty zni­kasz w oce­anie w swo­ich po­cząt­kach. „Lu­dzie na­zy­wają to or­ga­zmem” – kwi­tuje Ka­rol moją pi­jacką opo­wieść.

Seks po­dzia­łał na Ka­rola jak kawa. Po­sta­no­wił do­łą­czyć do ko­le­gów, któ­rzy na dole od­pa­lili GTA. Idę za nim, choć te­raz wy­daje mi się ja­kiś inny. Sia­damy na ka­na­pie. Otwiera paczkę chip­sów, ale mnie nie czę­stuje, pro­po­nuje je tylko in­nym gra­czom. Przy­kry­wam się ko­cem i oglą­dam roz­pę­dzone auto, któ­rym kie­ruje mój chło­pak. Póź­niej na ekra­nie po­ja­wiają się gra­naty, ba­zo­oki i kok­tajle Mo­ło­towa. Za­sy­pia­jąc, za­sta­na­wiam się, czy tak jak mó­wiła Mar­lena wtedy na trze­paku, będę te­raz ina­czej cho­dzić.

.

Bliź­niaki sy­jam­skie, 2020 rok

Wy­łą­czam świa­tło, kiedy sły­szę chro­bot żwirku na dro­dze do­jaz­do­wej. Wiem, że to on. W tej wio­sce każdy ma przy­pi­saną go­dzinę po­wrotu. Noc wę­dzi się opie­kana dy­mem z ko­mi­nów. Coś się kisi, a coś idzie się mglić. Spo­glą­dam w niebo, ale nie wi­dać gwiazd. To do­brze – stycz­niowa ciem­ność jest moją so­jusz­niczką. Lu­bię wpa­try­wać się w nią tak długo, aż za­czyna się otwie­rać. Pod bu­kiem miga, jakby świe­tlik wa­bił sa­miczkę. To nie ich pora. Gar­dłowe chrum­ka­nie. W moim ogro­dzie oczy dzika mogą być wszyst­kim, czym za dnia nie są. Zwie­rzęta cze­kają na zmrok, tak jak lu­dzie na wschód słońca.

Na­sza wio­ska, Ra­kow­nia, jest szyją, którą opa­tula szal lasu. Wie­czo­rami na drogi wy­cho­dzą sarny, które od­kąd do Pusz­czy Zie­lonki po­wró­ciły wilki, cią­gną po zmierz­chu w stronę do­mów. Ka­rol w ze­szłym mie­siącu po­trą­cił jedną z nich. Wcze­śniej za­jąca i ja­skółkę. Czy ko­goś jesz­cze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Za­rzu­cił, że bar­dziej niż jego zdro­wie in­te­re­suje mnie zwie­rzyna.

Czerń nocy roz­my­wają świa­tła srebr­nego SUV-a vo­lvo. Wiem, że nie tylko ja ob­ser­wuję Ka­rola. Jest jesz­cze ona. Mieszka w bliź­niaku sy­jam­skim zszy­tym z na­szym przej­ściem w piw­nicy. Moja te­ściowa He­lena ni­gdy nie chowa się za fi­ran­kami, jak ja. Prze­ciw­nie, otwiera okno i osten­ta­cyj­nie za­ga­duje, a zimą przy­kleja swoją twarz tak bli­sko szyby, że nie ma moż­li­wo­ści uda­wa­nia, że się jej nie wi­dzi.

Ka­rol po za­par­ko­wa­niu nie wy­siada z sa­mo­chodu. Chwilę jesz­cze sie­dzi za kie­row­nicą, nie wy­łą­cza­jąc sil­nika. Wnę­trze ka­biny oświe­tla le­dowa li­stwa, która do­daje jej ga­min­go­wego vibe’u. Ka­rol za­in­sta­lo­wał w vo­lvo am­bien­towy świa­tło­wód, pod­łą­cza­jąc go do gniazda za­pal­niczki sa­mo­cho­do­wej. Ste­ruje nim za po­mocą apli­ka­cji w te­le­fo­nie. Może wy­bie­rać z ty­siąca ko­lo­rów pa­lety RGB. Dziś ta­pi­cerkę oży­wia elek­tryczny fio­let. Ma w so­bie coś ze świe­tlika.

Wi­dzę kon­tury jego twa­rzy, kiedy wpa­truje się w za­pa­chową cho­inkę. Nie znam tego spoj­rze­nia, nie jest prze­zna­czone dla mnie. A może za­ciąga się aro­ma­tem Wun­der-Baum? Fa­scy­nuje mnie ten jego ry­tuał, ale jed­no­cze­śnie prze­raża – czy mój mąż nie po­trafi nor­mal­nie wejść do domu? Ostat­nio wy­bra­łam dla niego nutę za­pa­chową Mid­ni­ght Chic. Ka­rol ma usta­wione przy­po­mnie­nie w te­le­fo­nie, kiedy na­leży za­wie­sić pach­nącą cho­inkę. Pro­du­cent gwa­ran­tuje od­świe­ża­nie przez osiem ty­go­dni, ale Ka­rol za­po­bie­gli­wie wy­mie­nia cho­ineczki co sie­dem.

A może wła­śnie roz­my­śla, na czym mógłby jesz­cze uru­cho­mić DOOM-a, swoją ulu­bioną grę? Grał już na apa­ra­cie fo­to­gra­ficz­nym, kal­ku­la­to­rze, oscy­lo­sko­pie, czyt­niku e-bo­oków czy na ban­ko­ma­cie, nie przej­mu­jąc się ko­lejką chęt­nych do wy­pła­ce­nia pie­nię­dzy. To przez DOOM-a po­szedł na in­for­ma­tykę. Jako na­sto­la­tek two­rzył w opar­ciu o sil­nik gry wła­sne mody. Zdaje się, że wy­eks­por­to­wał frag­ment wła­snego mó­zgu do kom­pu­tera. Albo od­wrot­nie – kod DOOM-a na­niósł na swoją ge­ne­tyczną dra­binkę, two­rząc trze­cią nić DNA. Lubi opo­wia­dać, że w DNA ludz­kiej ko­mórki jest tyle da­nych, ile można za­pi­sać na czte­rech pły­tach CD.

Mnie też kie­dyś za­im­po­no­wał grą. Od­pa­lił ją na te­ście cią­żo­wym. Ku­pi­li­śmy cy­frowy. To był trzeci test cią­żowy w tam­tym mie­siącu. Po­przed­nie dwa wy­szły ne­ga­tyw­nie, a jed­nak czu­łam się tak śpiąca i otę­piała, że je­żeli nie by­łaby to ciąża, to po­dej­rze­wa­ła­bym no­wo­twór mó­zgu. Ka­rol do te­stu pod­łą­czył mi­kro­kom­pu­ter.

– I jak, ko­cha­nie? – za­py­ta­łam, bo prze­jął test i gdzieś z nim po­szedł.

– Tra­fiony, za­to­piony!

Na wy­świe­tla­czu zo­ba­czy­łam po­ru­sza­jące się ikonki. Przez kilka se­kund wie­rzy­łam, że na­wią­zał w ja­kiś spo­sób łącz­ność z brzu­chem i że test działa jak USG. Cią­żowy lag umy­słu. Ka­rol oczy­wi­ście za­wia­dy­wał ikon­kami z po­ziomu kla­wia­tury.

Wy­glą­dam zza fi­ranki. Pada śnieg, ale topi się jesz­cze w po­wie­trzu. Cie­kawe, czy kie­dyś pójdę z moją córką na sanki? Nie po­dej­muję ta­kich te­ma­tów z mę­żem. Ka­rol na­zywa glo­balne ocie­ple­nie jedną z naj­bar­dziej na­chal­nych ide­olo­gii po upadku fa­szy­zmu.

Me­ta­liczny dźwięk za­my­ka­nia auta. W końcu się wy­lo­go­wał. Idzie wła­śnie przez ogród, a wil­goć kła­dzie się przed nim jak wy­cie­raczka. Koty trą­cają pyszcz­kami drzwi wyj­ściowe. Chcą wyjść na dwór, ale nie po­zwa­lam im na to, aby nie zja­dły zi­mu­ją­cego w dre­wutni ru­dzika.

Kiedy Ka­rol wcho­dzi do domu, ja krzą­tam się po kuchni. Za­wsze jest coś do ro­boty: wy­cią­gam na­czy­nia ze zmy­warki, spry­skuję pły­nem do my­cia szyb drzwiczki pie­kar­nika, prze­jeż­dżam szmatą po bla­cie. Zdą­ży­łam wy­łą­czyć Net­flixa, choć by­łam w po­ło­wie od­cinka Orange Is The New Black. Na szczę­ście ak­cja w tym se­rialu jest na tyle po­wolna, że mi nie żal. Nie wy­obra­żam so­bie sy­tu­acji, w któ­rej mój mąż przy­cho­dzi do domu, a ja leżę na ka­na­pie z pi­lo­tem w ręku.

– Jak tam? Co tam? – pyta Ka­rol, ścią­ga­jąc kurtkę. Pod­cho­dzę do niego i ca­łuję go w czoło. Pro­sty, a wzbu­dza­jący po­zy­tywne emo­cje gest, który można wy­ko­nać na­wet wo­bec wkur­wia­ją­cej cię osoby.

– Nie ma nic na cie­pło? – Ka­rol unosi nos i po­ciąga nim jak cho­mik. Po­tem prze­la­tuje wzro­kiem po bla­cie i pu­stej, ale za to czy­stej pły­cie in­duk­cyj­nej. Po­dą­żam za jego spoj­rze­niem, pró­bu­jąc roz­czy­tać wy­nik au­dytu.