Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatni w historii projektu Połów almanach zawiera wiersze pięciorga poetek i poetów oraz pięciorga prozaiczek i prozaików przed debiutem książkowym – są to: Karol Brzozowski, Magdalena Genow, Aleksandra Górecka, Julia Jankowska, Aleksandra Kasprzak, Małgorzata Kośla, Edyta Ołdak, Kamil Plich, Maciej Wnuk i Łukasz Woźniak. Młodzi autorzy i autorki nie boją się wybiegać wyobraźnią w przyszłość, kreślą śmiałe, niekiedy postapokaliptyczne wizje świata nieantropocentrycznego, konfrontują swych bohaterów ze skutkami postępu cyfrowego i naukowego, ale też ze swadą ujawniają śmieszność czy kruchość naszego „tu i teraz”, a niekiedy – przeciwnie – afirmują jego piękno. We wszystkich tych różnorodnych formalnie i gatunkowo tekstach widać ogromną wrażliwość na krzywdy wszystkich istot, skupienie na niuansach relacji międzyludzkich, optykę równościową, krytyczną perspektywę oraz niesamowite wyczulenie językowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KAROL BRZOZOWSKI
GATUNKI ANADROMICZNE
usta
I
szyb kuchennej windy
w zwinne piwnice
po ruchu zostaje nowe
miejsce ogon zwinki
II
język mięśnieje
woda mięśnieje rybą
tu mureny i kolorowy
strzał obłoku ławicy
III
mimika kwitnie na zębach
zębach spokojnych jak mnisi
którzy zasnęli na modlitwie
stonehenge na dnie
IV
wargi się ruszają
ślimak na kamieniu
światło
w twoim oku łuna
śliskie oko z glassticu
świat jak szkiełko w oku
migoce ławica
ryb nagle zmienia kierunek
fosforyzujesz
kochanie
ten szmer wszystkożernych muszek
to tylko wiatraczek laptopa
rój sączy się skądś
lęgnie jak ziarno w obrazie
nie ma jądra szumu
nie ma
what is
your main focus for today?
pyta cię losowo wybrana tapeta z mottem
malutka satelito
na orbicie
nie tak wyobrażałaś sobie kosmos
nie gasną ekrany
w imperium przechodzi słońce
wszystko jest takie stare
stuletni las przecina autostrada
bitumiczną skamieliną
i przemierzamy kraj raz jeszcze
po dawnym szlaku handlowym
a ptak śpiewa w języku
starszym niż ludzka mowa
kiedy patrzę na ciebie tak
jakbym cię znał od zawsze
do słońca wystawiasz ciało
wywiedzione z kopalnych zwierząt
węgiel zakwita w głowie
chcemy powiedzieć coś nowego
język przywiera jak jaszczurka
do głazu materia znów
ożyła w nas ten cud
musi nam wystarczyć
bio
tkwimy w ciałach jak sok w owocu
wewnątrz komórek cisza stawy
cytoplazmy nieporuszone ważką
w sadzawkach coś się trawi garbuje
kiełkujący ciężar obrasta trawa
przyszłość czeka zapisana w spermie
ego wymyka się rybą po niebie
kometa trzepocze płetwą i gaśnie
żona z córeczką
kurza czerwień pęcznieje
pączkuje
mleko w ciemności
tykający ptaszek kroplówki
cieknąca nić przędzie się
z jaskiń
z odrastającego gruczołu
silne policzki spinają się
i rozkurczają
i spinają jakby we mgle
płynęły do brzegu
wszystkie niemowlęta świata
pracują jak jeden
gładki głód
mięsień gładki
pulsujące gęby ukwiałów
kolonia rośnie
i dostaje nóg
oblezie nas ziemia
którą one przejmą
jest błogo
wszyscy przymykamy oczy
[ciało rośnie jak pianka]
ciało rośnie jak pianka
budowlana wzrok rozciąga się
z luźnym przeczuciem że pod spodem
wszystko jest w ciąży nabite prochem
nie wybucha powiększa się i wydziela
kleisty kauczuk
brzuchy kobiet są forever yin
a ty rośniesz jak na drożdżach
co to są drożdże pyta nie wiem
dlaczego usta są czerwone nie wiem
pani dłonią zasłania sutek na reklamie rajstop
kwiat ma jet lag kielich otwiera się
niezbornie w mat światła na pleksi nocy
niewybuch róży gumowacieje
przyjemny zapach
wypaca się
w cieście jest włos źdźbło które zdrewnieje
śmiech w splocie słonecznym przebija
namorzynowy las przewodzi prąd
w przypływie czerwonego soku
korzonki jak wiązka ulic w donicy
w czasie snu drętwieje mi ręka przez chwilę jest
ciałem na ruchomych schodach w przeciwną stronę
rzeka
niczego nie powstrzyma
grupki młodych przełażą mostami
plaża
nocą plaża okazuje się pustym peronem
na którym stoi gwizd
księżyc opala nas na rybi kolor
wierci się wydma
księżyc: piłka wybita
przez dzieci za mocno na zawsze
morze ryczy w zagrodzie
uderza kopytami o próg
królestwa gromady
ten strzęp ludzkich tkanek
nawleczony na kręgosłup
i wciągnięty na maszt jak flaga
wrzeszczącego tłumu to Jezus Chrystus
na dwójce nadają pasję
na czwórce przyrodniczy horda
szympansów poluje na mniejszą małpę
i rozrywa
satelity
dryfujące boje
żadnego przebicia na obrazie
skaczę po kanałach
ślubują paluszki w pilocie
kręgowiec na krzyżu jest dwubocznie symetryczny
rozpięty między ustami a odbytem
na skórze odciska się szkielet
jak skamieniałości zwierząt
perizonium warg okrywa zęby
Noe i noc
pijany Noe pisze wiersz o rakiecie
od zapachu zwierząt można zwymiotować
przez dziurkę oka podgląda bezwonny kosmos
jego potężniejsze od pleśni pejzaże
nic nie wiesz o konstelacji nitek
w tryumfalnej budowli grzybni
miliony owadów idą na sześciu nogach
z jeziora wynurzają się komary z gnoju wyfruwają żuki
organizmy komplikują się w sarnę zjadaną przez wilki
w człowieka który wbił oczy w pusty korytarz
bakterie uruchamiają neurotoksyny alzheimera
wędrują przez nos w górę rzeki
po czarnym zboczu wspina się planeta
ktoś podśpiewuje w trudzie ciepłego poranka
[w galerii sztuki współczesnej]
w galerii sztuki współczesnej
stoi przyczepa do przewozu koni
artysta nie opatrzył tego tytułem
moja córeczka ma wbudowany tempomat
gdy zwalniam poniżej 120 km/h
przebudza się i kwili
kiedy stoimy nocą na stacji
jej oczy i policzki tatuują neony
tatuaże przechodzą w obrót jak turbina
nieważko opina się spadochron powiek
śpi zahibernowany podróżnik na Marsa
cisza jak teleportowany koń
w kapsule główki tętnica
Pod prąd, w nieważkość
Uznać wiersz za zwierzę anadromiczne – żyjące w dwóch środowiskach (język/świat) i nieustępliwie płynące pod prąd (życia/mowy) – może byłoby banałem, gdyby sam autor nie wywołał tego tropu interpretacyjnego w tytule swojego zestawu/tomu poetyckiego (tytule nie pierwszym zresztą, możliwe też, że nie ostatnim). Na pewno anadromiczność przestaje być banalna w momencie, gdy dostrzeżemy, że pracuje ona – jako główna reguła – w materii większości wierszy Karola Brzozowskiego, nie tyle jako obraz migracji gatunków z jednego środowiska do drugiego (na przykład łososi płynących na tarło z mórz do strumieni, choć z przymrużeniem krytycznego oka warto dodać, że zarówno kwestia progenitury, jak i wędrówka od rejestru „słonego” do „słodkiego” są w tej poezji bardzo istotne), ile jako przenikanie się różnych czasoprzestrzeni w pojedynczych utworach.
W sposób niezwykle wyrazisty widać to w jednym z moich ulubionych wierszy autora – z incipitem „[w galerii sztuki współczesnej]”. Anadromiczność jest tu hojna, obejmuje nie dwa, ale co najmniej trzy lub cztery środowiska: galerię sztuki, trasę szybkiego ruchu, stację benzynową i – otóż właśnie – kosmos (plus jeszcze może przestrzeń oniryczną, bo tempo jazdy podporządkowane jest snowi córki; kto z rodziców nie usypiał dziecka szybką jazdą, niech pierwszy stuknie w karoserię). Najciekawsza w tym wierszu jednak nie jest jazda, ale ten moment, w którym oświetlona neonami – a przy okazji mistrzowsko maźnięta pędzlem Hoppera – twarz córeczki znika z realu Orlenu, a pojawia się w kosmicznej próżni: „śpi zahibernowany podróżnik na marsa (...) w kapsule główki tętnica”.
O samym wierszu mogłabym pisać jeszcze długo (bo co tu robi choćby „teleportowany koń”?), pewnie pojawi się jeszcze okazja. W tym momencie chciałabym zwrócić uwagę na milczącą kosmiczną próżnię, która w wielu tekstach Karola Brzozowskiego staje się obcym biotopem odnalezionym nagle w najbliższej lokalności. To, w czym wydajemy się mocno osadzeni (dom, bliska relacja, codzienność, Polska 2024, świat, ludzkość), już w samej swojej istocie zawiera pierwiastek pozornie niedosiężnej czasoprzestrzeni. Wiersz zaś, ta zmyślna dwuśrodowiskowa hybryda, nie tyle katapultuje nas w pustkę nieważkości, ile pokazuje, że kosmos, katastrofa, futurystyczna dystopia dzieją się w tkance naszego tu i teraz.
Warto wspomnieć, że autor funduje opisanym przez siebie istotom ludzkim i nie-ludzkim – a przy okazji czytelnikom – wrażenie niesamowitości nieco podobne do tego, które staje się udziałem niebinarnych „androidów” innego laureata tegorocznego Połowu – Kamila Plicha. Obaj poeci – choć na różne sposoby – podejmują namysł nieantropocentryczny, ekopoetycki i okołokatastroficzny, wykazują hybrydyczność swoich podmiotów, ale też chętnie sprawdzają warunki brzegowe ludzkiej komunikacji (Brzozowski przyznaje: „zajmuje mnie rozmowa” i z wyczuciem rejestruje ledwo dostrzegalne zwichnięcia w kontakcie). Tym, co ich różni, a co wydaje mi się ważne w pisaniu autora gatunków anadromicznych, jest rozpinanie sytuacji lirycznych nie tylko na osi horyzontalnej (jak w przypadku sekularnych, immanentnych państw miast i okolic Plicha), lecz także na osi wertykalnej – zgodnie zresztą z tytułem, który oznacza gatunki płynące pod prąd wody (gr. aná – ‘w górę’, drómos – ‘bieg’), jednak według przewrotnej etymologii oraz w postsekularnym, transcendentnym ujęciu może też dotyczyć tych, którzy patrzą w górę.
Wizyjny, wręcz mistyczny aspekt wierszy Karola Brzozowskiego to kolejny temat do omówienia kiedy indziej. Niniejszy tekst chciałabym zamknąć czymś bardzo charakterystycznym dla tej poezji – a mianowicie milczeniem. W gatunkach anadromicznych, o czym wspomniałam, odzywa się cisza kosmosu, poetycko więcej dzieje się tu w kanale wizualnym niż audytywnym (może mieć znaczenie fakt, że autor pracuje jako konserwator malarstwa), ale fascynujący jest też częsty w tym tomie efekt mute, czyli nagłe odcięcie dźwięku, które – niemal jak w filmach katastroficznych – połączone jest z zastosowaniem slow motion. Następuje wybuch, bohaterowie krzyczą z bólu i uciekają w panice – ale my widzimy ich ruchy jakby zatopione w strużce lepkiego miodu (to kolejny ważny dla autora motyw!), a słyszymy jedynie brak fonii, bezgłos.
Wiersze Brzozowskiego niekiedy przypominają takie właśnie kadry z katastrofy, która (już to wiemy) płynie w żyłach naszej codzienności. Uchwycone w tych wymutowanych sekwencjach postaci coś mówią, coś przeżywają, coś robią, ale my patrzymy na nie jak na kosmonautów uwięzionych w kapsule albo jak na nieme ryby za szkłem akwarium. Tylko czy na pewno to my patrzymy, a nie jesteśmy obserwowani? Czy to nie nas – gatunki anadromiczne, żyjące wszędzie naraz, zawsze pod prąd – unosi w kosmiczną ciszę teleportowany koń?
Joanna Mueller
MAGDALENA GENOW
ZŁODZIEJKA MATEK
Stanik, 2005 rok
W mojej kurtce ktoś zamienił nieprzemakalność na niewidzialność. Konsultantki, zawsze ubrane na czarno, nie zwracają na mnie uwagi. Spryskuję nadgarstki i szyję niebieskim Ralphem. Dla niepoznaki zabieram też papierowy paseczek, aby dodać sobie czegoś z prawdziwej klientki. Przed każdym spotkaniem z Karolem chodzę do Sephory.
Kumpel Karola ma wolną chatę, bo jego rodzice pojechali na narty do Włoch. Równie dobrze mogliby polecieć na Księżyc – myślę i zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę miała paszport. Umawiamy się z Karolem na rondzie Rataje, skąd odjeżdża autobus do Zalasewa. Idziemy jeszcze do sklepu po alkohol. Kupuję najtańsze wino Sophia. Płacę za butelkę, kiedy mój chłopak zajęty jest analizą składu whisky. Nie chcę, aby widział etykietę.
Zerwałam z nim już chyba dziesięć razy. Ciężko być z osobą, która kupuje najdroższe wino w sklepie. Karol jednak za każdym razem walczył. W końcu, przyparta do muru, oświadczyłam, że nie możemy być razem, bo za dużo nas dzieli, co brzmiało jakoś tak starożytnie, ale dokładnie to miałam na myśli. Karol był jednym z tych dzieciaków, które negowały istnienie klas społecznych. Kiedy pożyczał od kogoś pięć złotych, nigdy ich nie oddawał. Nie dlatego, że był skąpy. Traktował tę monetę jak pożyczenie chusteczki do nosa. Przecież chusteczki też nikt nie oddaje, prawda? Pieniądze są z kategorii rzeczy niepoliczalnych i rozdawalnych.
Przyjeżdżamy jako pierwsi. Czuję się jak w muzeum, którego kustoszem jest kumpel Karola. Wszędzie wiszą obrazy. Jego rodzice są kolekcjonerami. Olbrzymie płótna. Ekscentryczne kolory. Kustosz jednak, zamiast opowiedzieć nam historię każdej ryciny, wskazuje, gdzie są lodówka, toaleta i chipsy.
Daję się wsysać obrazom. Tak długo się w nie wpatruję, aż staję się ich częścią. Jeszcze nie widziałam tak intensywnej czerwieni. Przywodzi na myśl keczup w szklaneczkach, który jadłam w dzieciństwie. Z tej czerwoności wyłania się kobieta namalowana czarną farbą. Im dłużej się przyglądam, tym bardziej jej twarz przypomina męską.
Przy okazji zaglądam w ramki zdjęć, aby upewnić się, że marmurowa posadzka współgra ze szczęśliwością gospodarzy. Tacy ludzie na pewno nie mają żadnych problemów. U mnie w domu nie ma zwyczaju wkładania zdjęć do ramek. Kolega Karola ma na biurku fotkę z Egiptu. Jak to jest codziennie patrzeć na swoją uśmiechniętą twarz na tle piramid?
Wataha gości przyjeżdża następnym autobusem. Ktoś odpala MTV, słyszę chrupanie paluszków i brzęk widelców. Każdy chce być słyszany, przez co wszyscy się drą. Chciałabym, żeby sobie poszli, a ja mogłabym do woli napatrzeć się na obrazy albo na Britney w MTV.
Na imprezie jest była Karola, niska szatynka, aktualnie singielka. Wodzę za nią wzrokiem i zastanawiam się, co mamy wspólnego? Dlaczego związałyśmy się z tym samym chłopakiem? Wydaje się, że stanowi moje przeciwieństwo. Jest głośna, ciągle uśmiechnięta i umie w small talki. Na powiekach ma intensywny różowy cień podbity niebieskim eyelinerem. Widzę, kiedy mruga. Jej powieki zasysają kolory i dźwięki. Wszystko zalewa się wodą, pozostają tylko te dwa kolory: niebieski i prześwity różu. Jej oczy są jak egzotyczne ryby w tym mętnym akwarium.
Jest po północy. Zapominam o winie. Piję z Karolem whisky. Obecność jego eks tak mnie zdenerwowała, że zaczynam pić z gwinta, przy okazji wypominając Karolowi, że z nią spał. Pijemy coraz szybciej. Brązowy płyn zalewa ostatnie tamy. Tracę połączenie z ciałem, którym wstrząsa powódź. Ubrania zaczynają być coraz cięższe. Nawet nie wiem, czy mam skrzela, bo płuc na pewno nie. Ktoś tu wylał wodę z akwarium, a ja zostałam z przyklejonym do szyby ciałem. Karol ratuje mnie, ściągając bluzkę, potem stanik, którego plastikowe fiszbiny zdążyły zamienić się w fiszbiny wieloryba. Mój stanik jest żywy, umie pływać, zalewa go fala i odpływa w tym potopie, mija czerwony obraz z kobietą o twarzy mężczyzny, patrzy na ramki do zdjęć, na których, oprócz piramid, widać ocean. To chyba jakaś wyspa. I wtedy mój stanik zamienia się w wieloryba i wskakuje do ramki.
Jestem półnaga w salonie pełnym ludzi. Ale nikt przecież nas nie widzi – powtarzam sobie w myślach. Karol zachowuje się jak zegarmistrz. Nastawia pokrętła moich sutków. Kręci nimi tak długo, aż zaczynam czuć, że i dla mnie wreszcie czas zacznie zaraz płynąć. Nadal jesteśmy w salonie. Chyba wszyscy są podobnie skończeni, bo nie budzimy żadnej sensacji. Oprócz tego, że ktoś ukradł mi stanik.
Karol jakby nagle trzeźwieje. Razi go moja ogólnowidzialna nagość, przykrywa mnie bluzką i zanosi moje ciało do sypialni rodziców kumpla. Ja jeszcze chwilę zostaję w salonie, rozglądając się za stanikiem z fiszbinami. Wpatruję się w ramkę z oceanem. Wieloryby wypływają na powierzchnię, aby nabrać powietrza. Chcę znów być przy sobie, dźwięki wygasającej imprezy drażnią mi uszy – nadal słychać mlaskanie, ale jedzenie zostało wymienione na obiekty ludzkie. Szwendam się po domu, w każdym jego zakamarku ukrywają się pary, czasem ktoś solo wymiotuje. Nareszcie znajduję moje ciało – łóżkuje w cudzej pościeli pachnącej miętowym płynem do płukania. Karol wraca z toalety. Kładzie się obok mnie i już mnie nie dotyka. Razi mnie ten brak. Chcę, żeby jego ręce znów były jak macki.
Zegary w moim ciele tykają. Napieram na Karola, szukam tych jego miejsc, które tak naprawdę są moje. „Emma, nie chcę robić tego po pijaku, za bardzo mi na tobie zależy”. Jakiś człowiek się w nim odzywa. Gdzie jego macki? Siadam na nim i zaczynam miarowo poruszać biodrami. Przypominam sobie o rubryce „Mój pierwszy raz” z „Bravo”. Przeczytałam tyle listów od czytelników, że czuję, że nic mnie nie zaskoczy. Ale w żadnym z listów nie było o tym, że zamieniasz się w wieloryba, zanurzasz w głębiny, stajesz się rybą, wstrzymujesz oddech, wreszcie dopływasz do dna jako bakteria, z której zaczęło się życie. I wtedy oddech wraca, ale ty znikasz w oceanie w swoich początkach. „Ludzie nazywają to orgazmem” – kwituje Karol moją pijacką opowieść.
Seks podziałał na Karola jak kawa. Postanowił dołączyć do kolegów, którzy na dole odpalili GTA. Idę za nim, choć teraz wydaje mi się jakiś inny. Siadamy na kanapie. Otwiera paczkę chipsów, ale mnie nie częstuje, proponuje je tylko innym graczom. Przykrywam się kocem i oglądam rozpędzone auto, którym kieruje mój chłopak. Później na ekranie pojawiają się granaty, bazooki i koktajle Mołotowa. Zasypiając, zastanawiam się, czy tak jak mówiła Marlena wtedy na trzepaku, będę teraz inaczej chodzić.
Bliźniaki syjamskie, 2020 rok
Wyłączam światło, kiedy słyszę chrobot żwirku na drodze dojazdowej. Wiem, że to on. W tej wiosce każdy ma przypisaną godzinę powrotu. Noc wędzi się opiekana dymem z kominów. Coś się kisi, a coś idzie się mglić. Spoglądam w niebo, ale nie widać gwiazd. To dobrze – styczniowa ciemność jest moją sojuszniczką. Lubię wpatrywać się w nią tak długo, aż zaczyna się otwierać. Pod bukiem miga, jakby świetlik wabił samiczkę. To nie ich pora. Gardłowe chrumkanie. W moim ogrodzie oczy dzika mogą być wszystkim, czym za dnia nie są. Zwierzęta czekają na zmrok, tak jak ludzie na wschód słońca.
Nasza wioska, Rakownia, jest szyją, którą opatula szal lasu. Wieczorami na drogi wychodzą sarny, które odkąd do Puszczy Zielonki powróciły wilki, ciągną po zmierzchu w stronę domów. Karol w zeszłym miesiącu potrącił jedną z nich. Wcześniej zająca i jaskółkę. Czy kogoś jeszcze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Zarzucił, że bardziej niż jego zdrowie interesuje mnie zwierzyna.
Czerń nocy rozmywają światła srebrnego SUV-a volvo. Wiem, że nie tylko ja obserwuję Karola. Jest jeszcze ona. Mieszka w bliźniaku syjamskim zszytym z naszym przejściem w piwnicy. Moja teściowa Helena nigdy nie chowa się za firankami, jak ja. Przeciwnie, otwiera okno i ostentacyjnie zagaduje, a zimą przykleja swoją twarz tak blisko szyby, że nie ma możliwości udawania, że się jej nie widzi.
Karol po zaparkowaniu nie wysiada z samochodu. Chwilę jeszcze siedzi za kierownicą, nie wyłączając silnika. Wnętrze kabiny oświetla ledowa listwa, która dodaje jej gamingowego vibe’u. Karol zainstalował w volvo ambientowy światłowód, podłączając go do gniazda zapalniczki samochodowej. Steruje nim za pomocą aplikacji w telefonie. Może wybierać z tysiąca kolorów palety RGB. Dziś tapicerkę ożywia elektryczny fiolet. Ma w sobie coś ze świetlika.
Widzę kontury jego twarzy, kiedy wpatruje się w zapachową choinkę. Nie znam tego spojrzenia, nie jest przeznaczone dla mnie. A może zaciąga się aromatem Wunder-Baum? Fascynuje mnie ten jego rytuał, ale jednocześnie przeraża – czy mój mąż nie potrafi normalnie wejść do domu? Ostatnio wybrałam dla niego nutę zapachową Midnight Chic. Karol ma ustawione przypomnienie w telefonie, kiedy należy zawiesić pachnącą choinkę. Producent gwarantuje odświeżanie przez osiem tygodni, ale Karol zapobiegliwie wymienia choineczki co siedem.
A może właśnie rozmyśla, na czym mógłby jeszcze uruchomić DOOM-a, swoją ulubioną grę? Grał już na aparacie fotograficznym, kalkulatorze, oscyloskopie, czytniku e-booków czy na bankomacie, nie przejmując się kolejką chętnych do wypłacenia pieniędzy. To przez DOOM-a poszedł na informatykę. Jako nastolatek tworzył w oparciu o silnik gry własne mody. Zdaje się, że wyeksportował fragment własnego mózgu do komputera. Albo odwrotnie – kod DOOM-a naniósł na swoją genetyczną drabinkę, tworząc trzecią nić DNA. Lubi opowiadać, że w DNA ludzkiej komórki jest tyle danych, ile można zapisać na czterech płytach CD.
Mnie też kiedyś zaimponował grą. Odpalił ją na teście ciążowym. Kupiliśmy cyfrowy. To był trzeci test ciążowy w tamtym miesiącu. Poprzednie dwa wyszły negatywnie, a jednak czułam się tak śpiąca i otępiała, że jeżeli nie byłaby to ciąża, to podejrzewałabym nowotwór mózgu. Karol do testu podłączył mikrokomputer.
– I jak, kochanie? – zapytałam, bo przejął test i gdzieś z nim poszedł.
– Trafiony, zatopiony!
Na wyświetlaczu zobaczyłam poruszające się ikonki. Przez kilka sekund wierzyłam, że nawiązał w jakiś sposób łączność z brzuchem i że test działa jak USG. Ciążowy lag umysłu. Karol oczywiście zawiadywał ikonkami z poziomu klawiatury.
Wyglądam zza firanki. Pada śnieg, ale topi się jeszcze w powietrzu. Ciekawe, czy kiedyś pójdę z moją córką na sanki? Nie podejmuję takich tematów z mężem. Karol nazywa globalne ocieplenie jedną z najbardziej nachalnych ideologii po upadku faszyzmu.
Metaliczny dźwięk zamykania auta. W końcu się wylogował. Idzie właśnie przez ogród, a wilgoć kładzie się przed nim jak wycieraczka. Koty trącają pyszczkami drzwi wyjściowe. Chcą wyjść na dwór, ale nie pozwalam im na to, aby nie zjadły zimującego w drewutni rudzika.
Kiedy Karol wchodzi do domu, ja krzątam się po kuchni. Zawsze jest coś do roboty: wyciągam naczynia ze zmywarki, spryskuję płynem do mycia szyb drzwiczki piekarnika, przejeżdżam szmatą po blacie. Zdążyłam wyłączyć Netflixa, choć byłam w połowie odcinka Orange Is The New Black. Na szczęście akcja w tym serialu jest na tyle powolna, że mi nie żal. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której mój mąż przychodzi do domu, a ja leżę na kanapie z pilotem w ręku.
– Jak tam? Co tam? – pyta Karol, ściągając kurtkę. Podchodzę do niego i całuję go w czoło. Prosty, a wzbudzający pozytywne emocje gest, który można wykonać nawet wobec wkurwiającej cię osoby.
– Nie ma nic na ciepło? – Karol unosi nos i pociąga nim jak chomik. Potem przelatuje wzrokiem po blacie i pustej, ale za to czystej płycie indukcyjnej. Podążam za jego spojrzeniem, próbując rozczytać wynik audytu.