Milczenie nut - Tomasz Petrus - ebook + audiobook

Milczenie nut audiobook

Tomasz Petrus

4,7

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Są takie melodie, których echa wędrują przez czas i przestrzeń.

Bydgoszcz, lata siedemdziesiąte. Dziewięcioletni Tomek, nazywany przez rówieśników kujonem, pewnego dnia ratuje koleżankę z klasy przed grupą łobuzów. Chociaż Zuzia niczym się nie wyróżnia, to Tomek czuje, że przyciąga go do niej jakaś irracjonalna siła. A kiedy okaże się, że na kartach rodzinnej historii Zuzi aż roi się od skrywanych przez lata tajemnic, oboje zapragną dotrzeć do ich korzeni. Co łączy przedwojenny tom poezji Norwida z częstymi wyjazdami ojca dziewczyny? I dlaczego jej matka sprawia wrażenie tak bardzo nieszczęśliwej? Ślady przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, a przyjaciele czują, że jedynym sposobem na jej zrozumienie jest wysłuchanie melodii, która powstała w tragicznych okolicznościach wiele lat temu…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 24 godz. 41 min

Lektor: Kamil Maria Banasiak
Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CZĘŚĆ IZUZIA

…dlaczego jest pani tutaj sama?

James Oliver Curwood (tłum. Jerzy Marlicz)2

Nieraz zastanawiałem się, czy to, co zapamiętałem z tamtego wrześniowego dnia, jest rzeczywiście moim najwcześniejszym związanym z nią wspomnieniem. Z czasem pogodziłem się z tym, że to prawda i że bezsilne penetrowanie pamięci nie przyniesie mi niczego nowego. I że chyba wcale nie potrzebuję czegoś więcej. Wtedy po raz kolejny wracałem myślą do tamtej chwili i czułem się tak, jakbym odbywał wędrówkę w przeszłość, do dnia własnych narodzin. Bo tak przecież było. Bo to był dzień, w którym przyszedłem na świat, prawdziwie i na dobre. Dzień, w którym nie wierząc własnym oczom, ujrzałem, jak w czasie przerwy między lekcjami na zatłoczonym korytarzu naszej szkoły położonej na spokojnych peryferiach Bydgoszczy trzech dużo starszych osiłków (później dowiedziałem się, że akurat wtedy zaczęli powtarzać czwartą klasę) okłada ją pod ścianą pięściami. Stała tam zgięta niemal wpół, ubrana w nędzną sukienczynę, szarą, z wyciągniętego materiału, sięgającą ledwie za biodra, w za dużych, fałdujących się, grubych rajstopach. Był rok 1970. Mieliśmy po dziewięć lat. Dziewczynka miała na imię Zuzia.

Przeniesiono ją do mojej klasy w złudnej nadziei, że może zmiana towarzystwa poprawi jej wyniki w nauce i zachowanie. Później dowiedziałem się z szeptanych przekazów, że uchodziła za odludka, niedojdę i jedną z najgłupszych uczennic w szkole, i że uważali tak nie tylko uczniowie, choćby ci dzielni zaprzyjaźnieni z nią drugoroczniacy, lecz także pedagodzy. Wywołana do odpowiedzi zacinała się, chociaż podobno nie można jej było odmówić dobrych chęci. Z niemą prośbą na dnie ciemnobrązowych oczu wpatrywała się w pytającą ją o coś nauczycielkę, jakby wierzyła, że ta naprowadzi ją na właściwy trop. Jedno dodatkowe słowo, jakiś gest, choćby westchnienie sugerujące, że trzeba zawrócić albo przeciwnie, uczynić następny, a najczęściej dopiero pierwszy krok, i już z milczących wciąż ust spłoszonej uczennicy popłynie odpowiedź zasługująca na pochwałę… Nic takiego jednak nie następowało. Cisza, przesycona narastającą obustronną niechęcią, przedłużała się, kreda nie skrzypiała na czarnej tafli i tylko echo zadanego dużo wcześniej pytania szarpało się pod poplamionym sufitem jak zbudzona ze snu ćma. Szkoła nie lubiła takich wyzwań jak milczenie Zuzi pod tablicą, więc chwytała się najprostszych sposobów poradzenia sobie z jej obecnością w klasie: ręką jej wychowawczyni stawiała dwóję za dwóją, ustami tejże karciła ją wymyślnymi słowami, apelowała do rozsądku, zapraszała jej matkę na uświadamiające pogadanki, a w końcu, gdy jakimś cudem zdecydowała się wręczyć jej świadectwo z promocją po drugim roku nauki, zbiorową mądrością rady pedagogicznej postanowiła przenieść ją do równoległej klasy. Do klasy, w której od początku w pierwszej ławce siedziałem ja.

Oczywiście nikt nie pomyślał wtedy akurat o mnie, choć zapewne jak mało kto nadawałem się do tego, by posadzić w jednej ławce ze mną taką niedouczoną sierotę… Niechby spłynęła na nią w ramach dobrego przykładu odrobina mojej postawy natrętnego kujona i unikającego kłopotów grzecznego okularnika… Jednak pedagodzy nie brali tego wcale pod uwagę. Po prostu chcieli coś zrobić i pozbyć się kłopotu. Chociaż na jakiś czas.

Pech Zuzi polegał na tym, że wśród niewielu uczuć, jakie budziła w szkolnym otoczeniu – najczęściej nikt się nią nie interesował, nawet nauczyciele poświęcali jej tylko tyle uwagi, ile było im potrzebne, aby zaspokoić własne poczucie obowiązku – pojawił się jakiś rodzaj niewytłumaczalnej agresji, zwłaszcza u kilku starszych chłopaków, tych właśnie, których dostrzegłem, gdy ją tłukli na uboczu szkolnego korytarza. Kiedy poznałem ich bliżej, zaczynając od ich pięści, stopniowo przechodząc do nieco perwersyjnej zażyłości („Chodź, mały, chcesz zobaczyć swoją krew?”), nie mogłem pojąć, co ich opętało, że pastwili się z taką lubością nad młodszą i mniejszą od siebie dziewczynką. Nawet oni, grupa miejscowych rozbójników rzucających kamieniami w ptaki i koty, zupełnie nie pasowali mi do okładania pięściami samotnej dziewczyny, skulonej w czasie przerw, jakby chciała je jak najszybciej mieć za sobą.

A twardość ich pięści dane mi było sprawdzić jeszcze tamtego przedpołudnia, gdy przedarłem się przez chodzące w kółko pary pilnowane przez znudzonego dyżurnego pedagoga, oderwanego od szklanki herbaty w pokoju nauczycielskim i kompletnie niezainteresowanego wydarzeniami w głębi korytarza.

Do tamtej chwili zapewne dość naiwnie wyobrażałem sobie, że żaden chłopak, nawet taki urodzony łobuz, nigdy nie podniesie ręki na jakąkolwiek dziewczynę, choćby i taką, co sama się prosi o lanie… A tu, na moich oczach, odbywała się właśnie jakaś niemożliwa szarpanina… jak scena z filmu, na który nie wpuszcza się nieletnich…

Na dodatek, zbliżywszy się do nich, usłyszałem zdyszany, nienawistny głos jednego z chłopaków. Właśnie uderzył Zuzię mocno w ramię i krzyknął jej prosto do ucha:

– Boli? No mów, czy boli!

Dziewczynka, nic nie mówiąc, odwróciła głowę do ściany. Napastnik znów ją trzepnął.

– Dlaczego nie płaczesz? Masz płakać, Żydówko!

Urodziłem się tchórzem i pozbawiony przesadnej odwagi zapewne umrę, jednak wtedy pogoniłem w stronę tych czworga jak przybyły z daleka obrońca uciśnionych. Poczułem się niczym anioł stróż tej małej, wypełniający swą misję z poczuciem winy tak gorliwie, jakbym wcześniej się zagapił i zagubił w chmurach. Nigdy nie umiałem w pełni pojąć tej swojej straceńczej gotowości do narażania się dla niej. Po latach wytłumaczyłem to sobie zbyt daleko idącym utożsamianiem się z bohaterami książek, które chłonąłem w każdej wolnej chwili. Tylko wtedy, gdy coś jej groziło, stawałem się kimś innym, jakimś nierzeczywistym wydumanym mną, a nie sobą prawdziwym, tym przyzwyczajonym do względnych wygód, nader często spuszczającym wzrok i głowę. Tak miało być już zawsze. Zawsze przy niej… I to z jej powodu miałem kiedyś otrzeć się o śmierć…

Wpadłem jak taran na tego, który wcześniej pokrzykiwał na Zuzię, a teraz zdawało się, że ocenia, czy dziewczyna ma już dosyć. Z pewnością miała. Blada na wykrzywionej z bólu twarzy, przykurczona, jakby chciała wejść w ścianę, o którą się opierała. Chłopak, którego potrąciłem, zaskoczony stracił równowagę i upadł na brudnawe, zdarte klepki parkietu, podcinając drugiego z napastników. Na moje nieszczęście był jeszcze trzeci z nich. Spojrzał na mnie zdziwiony, właśnie tak, jakbym wyskoczył z poniewierającej się na ławce książki, po czym odwinął się i strzelił mnie prosto w zęby. Coś zgrzytnęło, ale tego dnia nie miało mi się stać nic poważnego. Nos mieli mi złamać, po raz pierwszy, dopiero za kilkanaście dni. Potem jeszcze raz. Miałem też stracić ząb i niejeden raz cierpieć z powodu zwichniętych palców, stłuczeń na całym ciele i rozbitych warg. Wszystko z powodu Zuzi, która tego dnia, tego pierwszego dnia, nie obdarzywszy mnie choćby najlichszym spojrzeniem, najzwyczajniej w świecie uciekła.

Ja oczywiście zostałem, bo przecież nie za bardzo miałem inne wyjście, leżąc na podłodze z twarzą obolałą od ciosu osiłka, który wraz z kolegami pochylał się nade mną jak myśliwy nad upolowanym zającem. Przywódca grupy, ten, na którego wpadłem, gdy pastwił się nad Zuzią, oderwał ode mnie na chwilę wzrok i spojrzał niechętnie w stronę chodzących w kółko dzieciaków. Nauczyciel pełniący dyżur musiał coś zauważyć i chyba powoli do nas zmierzał, by zaprowadzić porządek.

Szarpnąłem się, czując pod pośladkami mokry piasek, zwilżany z obezwładniającą regularnością przez oceaniczne fale. Nad sobą ujrzałem wbite we mnie zmrużone chytre oczy. Do tego ziemistą, jakby umazaną popiołem cerę, drewniane kółko w nosie i rogową ozdobę, którą musiał już dawno temu przebić swoją obwisłą dolną wargę, drwiąc sobie z bólu. Może stało się to w ramach inicjacji? Chciał, wstępując w dorosłość, z marszu zasłużyć na córkę wodza? Nie wiem. Nie znam wszystkich sąsiednich plemion i ich obyczajów, bo rzadko wypływam poza swoją wyspę. Jestem tchórzem i wszyscy, jak mi się wydaje, o tym wiedzą. Gdzie ten Robinson? Miał mnie ratować, a wyszło tak dziwnie, że to ja ocaliłem tę dziewczynę. Nawet nie zdążyłem się jej przyjrzeć. Nie miała na sobie niczego oprócz krótkiej, szumiącej i falującej przepaski z trawy. Niczego więcej. Widziałem jej nagie plecy, gdy biegła do brzegu. Mój nowy znajomy też nosił gustowną spódniczkę z sitowia zakrywającą to, co najważniejsze. A w garści trzymał kamienny, zakrzywiony nóż. Obok niego przestępowali z jednej bosej nogi na drugą jego dwaj współplemieńcy.

– I po coś się wtrącał, Piętaszku, ty durna ofiaro losu? Wtykasz nos w sprawy, które cię przerastają.

– Robinsonie! Pomocy!

– Nie waż się drzeć! Ten belfer na korytarzu i tak już się na nas gapi.

– Panie Crusoe! Gdzie pan jest?

– Przypierdol mu jeszcze raz, Roman! Widać za mało dostał.

– Jesteście kanibalami?

– A coś ty, kurwa, myślał, Piętaszku?

– Chłopcy! W tej szkole nie przeklinamy! Bo skończy się to wizytą waszych rodziców!

– Ty, Roman, co to za jedna?

– Nie wiem. Jakaś przemądrzała dupa. Może nauczycielka?

– Taka młoda? Chyba całkiem nowa… Pierwszy raz ją widzę.

– Poszła już?

– Ona tak, ale tamten wciąż filuje.

Schody były puste, a nade mną znów zakołysało się drewniane kółko. Przełknąłem gorzką ślinę zmieszaną z morską wodą.

– Chcecie mnie zjeść?

– Ciebie? Chcemy? Tylko nie wpadaj w niczym nieuzasadnioną dumę. Przyciągnąłeś naszą uwagę nie dlatego, że pociekła nam na twój widok ślinka. Przez ciebie, zafajdany szczylu, straciliśmy nasze ulubione danie dnia! No wiesz: Szef kuchni poleca… Czy mają państwo zarezerwowany stolik? Niestety, bez uprzedniej rezerwacji nie wpuszczamy. Słyniemy z potraw przyrządzanych na podstawie przepisów równie wiekowych jak mity i baśnie opowiadane naszym dzieciom do wtóru szumu oceanu i wrzasku papug. Produktów do rzeczonych dań szukamy od zawsze po całym znanym nam świecie. Żadna z sąsiednich wysp nie ma dla nas pod tym względem tajemnic. A to, co chcieliśmy upichcić dzisiaj… Nie masz pojęcia, gówniarzu, co narobiłeś! Takie słodkie dziewczęce mięsko jest niespotykanie kruchutkie i pachnące. Nie trzeba go profanować solą, przyprawami czy jakimś zielskiem. A ty, nędzny skurwysynie, nas tego nieba właśnie pozbawiłeś!

– No tak… rzeczywiście w tym czysto kulinarnym sensie pozbawiłem was nieba… Jednak wasze zamiary wobec tej niewinnej wyspiarki były zbyt oczywiste, więc nie daliście mi wyboru. Ja zresztą, tak jak i wy, z żalem, choć wynikającym z całkiem odmiennych przyczyn, przyjąłem jej ucieczkę. Przyznaję, dość bezceremonialną, by nie rzec: oschłą i wyzbytą jakiegokolwiek zainteresowania moim losem. Ostatkiem sił dostrzegłem tylko tę jej trawiastą spódniczkę, gdy z impetem spychała do morza pierwszą z brzegu pirogę. Sama, pełna strachu, może płacząca z bólu… Jak wam nie wstyd!

– Oj, Piętaszku! Piętaszku! Ty niepoprawny draniu! Nie próbuj odwrócić od niej naszej wysublimowanej uwagi. Kto raz rozsmakował się w jej ciepłej krwi, ten już nie zmieni swoich przyzwyczajeń. Dzisiaj jednak chyba zadowolimy się tobą.

– To się okaże! Gdzie ten Robinson? Powinien już znaleźć przerażający ślad waszej stopy na piasku szkolnego boiska do piłki nożnej. A o niej zapomnijcie! Nie pozwolę wam tak mlaskać na jej widok. Już niedługo naprawdę wpadnę w cywilizujące mnie silne dłonie Robinsona i razem stawimy wam czoła. Ona nigdy nie będzie wasza!

Chłopak, który przewodził pozostałym, na pewno dlatego, że był wyraźnie wyższy i potężniejszy od nich, trzepnął mnie otwartą dłonią w krwawiące usta.

– Uważaj, gnojku! – wysyczał mi do ucha. – Zachciało ci się bronić tej małej Żydówki? Grasz odważnego? To radzę ci, przygłupie, i powiem to tylko raz, byś obchodził nas z daleka. Nic ci do tego, co z nią robimy. A teraz bierz tornister w zęby i spierdalaj do domu. I lepiej szybko zapomnij o nas, a nią się nie interesuj. Bo jak nie, to następnym razem nie będziemy tacy łagodni…

Rozejrzał się i skinął na kompanów, po czym wszyscy trzej zniknęli na pobliskich schodach. Poderwałem się na nogi i kątem oka zobaczyłem sylwetkę nauczyciela stojącego na początku korytarza. Popatrzył na mnie, pogroził mi palcem i po chwili zastanowienia zawrócił do rozwrzeszczanej dzieciarni łażącej bezmyślnie w kółko jak woły w jarzmie.

Tego samego dnia po lekcjach, idąc do domu tą samą co zawsze drogą w dół piaszczystej ulicy przypominającej zbocze góry, zobaczyłem ją daleko przede mną. Szła zgarbiona, powłócząc nogami, z tornistrem wielkości walizki na plecach. Przypominała kogoś, kto zabłądził, ale zniechęcony, przestał szukać właściwej drogi.

Okazało się, że mieszka obok mnie, kilka domów wcześniej, w odrapanej z tynku kamienicy, której wejściowe drzwi, z obłażącą brudno-wiśniową farbą i popękaną deską progu, wyglądały na nieużywane od lat. Stałem przed nimi przez dłuższą chwilę po tym, jak Zuzia już dawno zniknęła w środku, i gapiłem się na tę nieremontowaną od lat fasadę, jakbym właśnie odkrył, że wokół mnie mieszkają jacyś inni ludzie.

W domu, wieczorem przed zaśnięciem, powtórzyłem sobie w myślach skierowany do mnie wywód łobuza, któremu wszedłem w paradę. Zuzia, ta nowa dziewczyna z mojej klasy, cicha, niezauważalna, ta, na ratunek której rzuciłem się pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu, to Żydówka? I dlatego, jak wynikało z wypowiedzi osiłka, zasługuje na lanie w ciemnym kącie? Potarłem oczy zamykające się ze zmęczenia. Wiedziałem tylko, że nic z tego nie rozumiem. I że nie będę, przynajmniej na razie, z nikim o tym rozmawiał. Zapadając w sen, uświadomiłem sobie jeszcze, że życzliwa porada pochylającego się nade mną chłopaka, mimo że towarzyszył jej smak krwi i poczucie upokorzenia, chyba nie odniosła oczekiwanego skutku. Nie miałem zamiaru zapomnieć o Zuzi.

Następne dni, coraz bardziej nią zainteresowany i zaskoczony tym, że nie dostrzegłem jej wcześniej, poświęciłem na przyglądanie się jej. Rzeczywiście, nie wydawała się szczególnie lotna. Nasza wychowawczyni, ucząca nas wszystkich przedmiotów tęgawa i dobroduszna kobieta, starała się jak mogła, ale nie potrafiła wydobyć z Zuzi nic ponad bezradne wpatrywanie się w nią lub w okno, a najczęściej w podłogę. I tak, zacinając się nieskładnie przy jakiś banalnych słupkach, których rozwiązania były tak oczywiste, siedziała w ciasnej ławce albo, co gorsza, na oczach wszystkich stała pod tablicą, najczęściej ze spuszczoną głową. Do końca września miała już wystawionych tyle dwój i wpisanych tyle uwag, że dziwiłem się, dlaczego szkoła znów czegoś w jej sprawie nie postanawia. Do domu wracała sama, a szkołę opuszczała tak szybko, że ledwo mogłem za nią nadążyć. Widziałem ją dobrze u podnóża góry, na którą każdego ranka musieliśmy się wspinać. Chwilę później z tą swoją niepewnością, przykrywaną ciągłym podbieganiem, zrywami jak podczas ucieczki przez jakieś grzęzawisko, z czymś, co miałem dobrze poznać już niedługo, znikała między niskimi blokami. W końcu, niemal ją dogoniwszy, dostrzegałem Zuzię już na naszej ulicy, brukowanej, z torem tramwajowym biegnącym blisko drzew na skraju starego rozległego parku. Gdy przechodziłem obok jej kamienicy, drzwi wejściowe zdawały się zamknięte na głucho. Klamka niezachęcająco zwisała jak upolowane zające kruszejące przed świętami na mrozie na balkonach niektórych mieszkań w pobliskich blokach.

Po kilku dniach tych przedziwnych powrotów ze szkoły obejrzała się. Przystanęła na krótko. Wiedziałem, że mnie widzi. Jednak nie poczekała, tylko ruszyła w stronę domu, znów tym nieskładnym biegiem. Zaczęła też na mnie popatrywać w klasie podczas swoich nieszczęsnych występów przy tablicy. Tylko wtedy było to możliwe, bo ja siedziałem w pierwszej ławce, podczas gdy ona w ostatniej. Sama.

A po tygodniu tamci znów na nią czekali, tym razem przed szkołą, przy płocie na pustej ulicy, gdzie nikt nie mógł ich tak łatwo zobaczyć. Nikt z wyjątkiem mnie. To wtedy złamali mi nos.

Zuzi udało się wówczas czmychnąć niemal natychmiast dzięki temu, że niespodziewanie dla wszystkich pojawiłem się tuż za jej plecami. Sam nie miałem szans, by pobiec w jej ślady. Tamci postanowili dać mi nauczkę. Odpuścili sobie gonienie za dziewczyną, natomiast mnie złapali i przygwoździli do ziemi.

Po tym, jak już mnie stłukli, ten największy i najbardziej wygadany pochylił się nade mną, płaczącym z bólu, i wycedził:

– Jak widzę, nie posłuchałeś mojej dobrej rady, szczeniaku. Zachciało ci się grać bohatera, twoja sprawa… Masz teraz, czego chciałeś! A tej gówniarze i tak nie darujemy. Nie lubimy takich, co to myślą, że są lepsi od innych. Dziewczyn też. A wiesz w ogóle, kim ona jest, co?

– Mówiłeś – wystękałem, licząc, że zostawią mnie już w spokoju.

– Niby kiedy ci mówiłem? Przed bitwą o Fort William Henry? Bo w jej trakcie nie mieliśmy okazji porozmawiać. Ty psie! Ona miała być moja! Moja! Rozumiesz? Już na zawsze! Kora miała zostać moją squaw, zamieszkać ze mną w jednym wigwamie, dogadzać mi co noc, gdy wygasną wszystkie ogniska. A przez ciebie, ty głupi mohikański pojebie, znarowiło się to bezczelne dziewczynisko i nie pozostanie mi nic innego, jak tylko ją zabić… Ty zresztą też skończysz na tym pastwisku. Rozumiesz, gnoju? To twoje ostatnie chwile…

Z niedowierzaniem patrzyłem na jego pokrytą barwami wojennymi twarz. Niektóre z piór wystających z jego połyskliwie czarnych włosów połamały się w czasie walki. Był złachany jak siedem nieszczęść i zły.

– Magua?– wystękałem, wciąż nie wierząc w to, co widzę.– To ty? Nawet ciebie, hurońskiego zbója, nie podejrzewałem o takie zachowanie w stosunku do kobiet! Zostaw Korę w spokoju!

– Chyba żartujesz! Takie jak ona mają tylko dwie drogi: dać się zaciągnąć do wigwamu albo zginąć. Dość już tej gadaniny! Pochyl się, bym mógł cię zgrabnie oskalpować!

– Nie możesz mnie tak po prostu przebić nożem. Jestem Unkas. Żądam śmierci przy palu męczeństwa!

– Chciałbyś…! To gdzie szanowny pan życzyłby sobie zginąć? Z pewnością nie na tym zadupiu, a w samym sercu miasta, na Starym Rynku lub na placu Wolności. Żeby każdy, kto ma tam sprawy, idzie do któregoś z kin na Alejach albo na pierogi do Kaskady, mógł potem świadczyć, jaki to byłeś dzielny, niszcząc mój związek z Korą… I pewno jeszcze chciałbyś, by twój przedśmiertny śpiew wojownika poniósł się po całej prerii, co?

– Dlaczego tak się uparłeś na tę Korę? Ona jest przecież z innego świata, biała, córka wojskowego… Nie bylibyście szczęśliwi… Co cię napadło, Magua? Kim ona jest dla ciebie?

– No mówiłem. Mała Żydówka. Chyba… – Szkolny rozbójnik zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie zdziwiony, jakby usłyszał te swoje słowa po raz pierwszy w życiu. – Zapamiętaj to sobie! – dodał już pewniejszym tonem. – Takiej właśnie bronisz…

– Bronię, bo słabszych się nie bije! – Po tym, co właśnie powiedział, zaczęło mi być nagle wszystko jedno, czy uszkodzą mi coś jeszcze oprócz nosa.

Rzeczywiście, doczekałem się. Chłopak wykręcił mi w złości rękę, ale jakoś bez przekonania.

– Zamknij dziób! – wrzasnął mi bezsilnie do ucha.

– Poza tym, to co z tego, kim ona jest! – Coraz odważniej brnąłem w nieznane, czując, że niewiele trzeba, bym nie wyszedł z tego o własnych siłach.

– Nie będę ci się tłumaczył, gnojku! – zakończył wyniośle osiłek i nagle mnie puścił.

Po tej bójce sprawa była poważniejsza niż w dniu, w którym poturbowali mnie na szkolnym korytarzu. Złamany nos niemiłosiernie boli, a sącząca się krew i sina skóra zwracają uwagę. Na przykład domowników. Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem niemal na sygnale zostałem zawieziony do zaprzyjaźnionego szpitala. Zimny okład złagodził udrękę, jakiej do tej pory nie przeżywałem. Na szczęście badający mnie małomówny lekarz, nagabywany przez moją mamę, nie stwierdził żadnych niebezpieczeństw. Usłyszałem tylko przyjęte z ulgą słowa, że o wstrząsie mózgu nie ma mowy i że stan oczu także nie budzi podejrzeń. Jako okularnik miałem przykazane, by szczególnie chronić wzrok. Łatwo powiedzieć…

A wieczorem wszystko się wydało. Wtedy, gdy do drzwi naszego domu, tych głównych, na dole obok mieszkania dziadków, zadzwoniła matka Zuzi, trzymając ją samą kurczowo za rękę, spiętą, ze spuszczoną głową i łzami w oczach.

Leżałem już w łóżku ze świeżym kompresem na nosie, po łyknięciu środka przeciwbólowego i z zaleceniem, by jak najszybciej zasnąć. A że za oknem zrobiło się już ciemno, to mimo wczesnej jeszcze pory rzeczywiście zacząłem przysypiać, wyjątkowo niezainteresowany książkami. Chociaż właśnie kilka dni wcześniej sięgnąłem po Wyspę skarbów i utonąłem bez reszty w świecie piratów. Dźwięk dzwonka mnie rozbudził. Usłyszałem przepraszający ton nieznanego mi kobiecego głosu. Po chwili przy moim łóżku stanęły obie w towarzystwie moich rodziców.

– Nie wiem, jak ci dziękować, chłopcze! – Wzruszona matka Zuzi była na granicy płaczu. Ja zresztą też. Ból nosa akurat się nasilił. Zerknąłem na skuloną małą postać obok niej. Dostrzegłem spłoszone spojrzenie. Przynajmniej ktoś jeszcze czuł się równie niezręcznie, jak ja. Ona i tak miała szczęście, bo była szczelnie ubrana, w paltociku z urwanym najniższym guzikiem (do dziś to widzę: skręcona długa nić i rozchylone poły ciemnozielonego płaszczyka sięgającego jej nad kolana, na których tradycyjnie kłębiły się fałdy grubych rajstop). Ja zostałem wystawiony na widok publiczny w piżamie, rozespany i z jakimś nieokreślonym przestrachem na zmaltretowanej twarzy.

Ku mojej uldze wyszły niemal natychmiast, bo pani Rychert (takie nazwisko nosiła Zuzia) nie chciała słyszeć o herbacie ani przycupnięciu na krześle, by choć chwilę porozmawiać.

– Innym razem – zapewniła już spokojniejsza. – Przepraszam, że państwu przeszkodziłam. Chłopak musi przecież wypoczywać. – Wciąż nazywała mnie chłopcem, jakby zapomniała wcześniej zapytać Zuzię, jak mam na imię. A może ona też tego nie wiedziała? Nie zdziwiłbym się. Sprawiała przecież wrażenie kogoś, kto nie wie prawie niczego…

Dlatego, gdy dwa dni później pojawiłem się w szkole, postanowiłem się jej przedstawić. Nos pięknie się goił. Nikt mnie o nic nie pytał, a ja nie miałem zamiaru nikomu nic mówić. Oficjalnie potknąłem się i wyrżnąłem twarzą w płytę chodnikową. Rozważałem co prawda, czy wskazanie prawdziwych winowajców mojej niedoli nie rozwiązałoby raz na zawsze kłopotów Zuzi. Doszedłem jednak do wniosku, że przecież nie wywiozą ich po wszystkim z miasta, więc uznałem, że lepiej aż tak z nimi nie zadzierać. Dopóki wtrącałem się tylko między nich a Zuzię, miałem szansę pozostać, mimo wszystko, kimś nieważnym, jednak gdybym naskarżył na nich i skończyłoby się to nie wiadomo czym, stałbym się wrogiem. A wrogów się niszczy. A przy okazji krzywdzi się też tych, których kojarzy się z wrogami… Roztropnie wybrałem więc wersję z chodnikiem.

Już w czasie pierwszej lekcji uznałem, że nie muszę przypominać Zuzi swego imienia. Zostałem wyrwany do odpowiedzi przez wychowawczynię, która z troską zapytała mnie o zdrowie, po czym poleciła napisać coś na tablicy; jakieś mądre zdania z przerabianej czytanki. Moje imię padło z jej ust chyba z dziesięć razy. Zanim usiadłem w ławce, spojrzałem na koniec klasy. Zuzia nie spuszczała ze mnie oczu.

Znów wybiegła ze szkoły, jakby się paliło. Ledwo ją dogoniłem na rogu Słonecznej, tej ulicy spływającej piaskiem i błotem ze wzgórza, i Chłodnej, pełnej niskich bloków. Musiała usłyszeć moje szybkie kroki, a może i zdyszany oddech, bo gdy byłem blisko, obejrzała się i stanęła. W oczach mignął cień niepewności. Pomyślałem, że pewno kojarzę się jej z tamtymi. I może już zawsze będę. Nie zdążyłem się odezwać.

– Boli cię jeszcze? – spytała, zanim się przy niej zatrzymałem.

Uspokoiłem oddech.

– Trochę. Tylko trochę.

Bolało wciąż całkiem mocno, ale nie miałem zamiaru żalić się dziewczynie.

– Przepraszam.

– Za co?

– Za to, że boli… i za mamę… Powiedziałam jej, co ci się stało. Musiałam. Wiesz, jak się bałam? Tyle krwi…! Myślałam, że umrzesz!

No proszę! Umiała mówić, i to z sensem. Miała cichy głosik, niepewny, uciekający, ale było w nim coś, co już wtedy, gdy nie byliśmy nikim więcej niż zwykłymi dzieciakami, przyciągało uwagę. Wystarczyło słuchać. Patrzyła na mnie trochę prosząco, lecz już bez tego strachu, że za mną przybiegną jej szkolni oprawcy.

– Nic nie szkodzi – uspokoiłem ją. – Twoja mama jest bardzo miła.

Chwilę milczenia, które nastało po moich słowach, wykorzystałem na przyjrzenie się jej. Wciąż staliśmy na skraju ulicy, u stóp niestarannie ułożonych schodów spełniających funkcję chodnika, zimą często zabłoconego i nieodśnieżanego. Wtedy też, gdy sypał nagły śnieg, a samochody miały kłopot z podjechaniem pod górę, zdarzało mi się wspólnie z innymi chłopakami pomagać ich kierowcom w zamian za kilka drobniaków.

Był już październik. Coraz krótsze i chłodniejsze dni nie przynosiły deszczu. W ogóle było bardzo sucho, przez co w powietrzu unosił się nieprzyjemnie drażniący oczy i gardła pył. Szybował między ludźmi jak chmary mikroskopijnych owadów, których skrzydełka i odwłoki odbijały promienie jesiennego słońca. Zuzia miała na sobie ten swój niekompletny, przez brak guzika, płaszczyk, jej jedyny, jak się później przekonałem. Nosiła go nawet w największe styczniowe mrozy, a pod spód zakładała wtedy jakieś rozciągnięte swetry. Jej garderoba nasuwała myśl o starszym rodzeństwie, którego przecież, o tym także dowiedziałem się nieco później, nie miała. Nie miała nikogo poza rodzicami. Była sama nie tylko w szkole, ale i w domu.

Na głowę naciągnęła czapkę z ażurowej zielonej włóczki, spod której wymykały się na czoło, policzki i szyję niezbyt długie ciemne włosy, kręcące się w ledwo widoczne loki. Nawet będąc dzieckiem, umiała o nie zadbać. Zawsze były błyszczące i świeże, chociaż, w co trudno mi było uwierzyć, Zuzia się ich wstydziła, uważając, że mają nijaką barwę, nie są wystarczająco gęste i zbyt mocno przylegają do głowy. Może dlatego aż tyle czasu spędzała, myjąc je i nakręcając na lokówki. Już wtedy, gdy miała mniej niż dziesięć lat! W rzeczywistości jej nietuzinkowe, a do tego wyjątkowo zadbane włosy dodawały jej nieuchwytnego uroku, jak pierwszy nikły jeszcze ślad kobiecości, którego oczywiście w tamtych dniach nijak nie umiałem docenić. Musiała tym jednak, dzisiaj wiem to na pewno, w jakiś nieco niepokojący sposób przyciągać uwagę dorosłych mężczyzn.

– Dlaczego to robisz? – zapytała w końcu, przerywając przeciągające się milczenie.

– Co?

– No, przecież wiesz… – Uciekła wzrokiem w bok i zaszurała wstydliwie stopą po piachu. Nosiła sznurowane podniszczone jasnobrązowe buty z niewysoką cholewką. Kupiono je rok wcześniej, gdy były na nią za duże po to, by przetrzymały co najmniej dwa sezony. Możliwe, że już ją cisnęły. Rośliśmy wtedy wszyscy jak na drożdżach… – Dlaczego się z nimi bijesz? – dokończyła. – Zrobią ci w końcu coś naprawdę złego. Wystarczy, że ja dostaję. Muszą się kiedyś znudzić. Albo znajdą sobie kogoś nowego. Zobaczysz…

– Jak znajdą, to pomyślę. – Wciągnąłem głęboko powietrze i ledwo powstrzymałem się od zapytania jej o to, co usłyszałem od jej oprawców. W końcu zacisnąłem bezwiednie pięści i dodałem tylko: – Nie pozwolę im ciebie bić. – Zabrzmiało to jak uroczyste credo zadeklamowane na szkolnej akademii (…nauczyciel wychowania muzycznego pochylony nad pianinem niczym Chopin w transie tworzenia… sztandar szkoły w asyście dziewcząt ze starszych klas, od których krótkich spódniczek miałem już za kilka lat nie odrywać oczu… rocznica rewolucji albo wojny… strofy podniosłych wierszy: „Nie pozwolimy”… „Nie pozwolę”…). – A właściwie to dlaczego cię biją? Nie widziałem, by robili to jeszcze komuś. Podpadłaś im czymś? – zapytałem, chytrze licząc na to, że sama z siebie coś wyjawi.

Nie odpowiedziała jednak, tylko pokręciła głową i lewą ręką chwyciła prawą dłoń, dziwnie skręcając palce. Jakby chciała je wyrwać ze stawów. Stała tak przez chwilę, samotna i słaba… Oboje tacy byliśmy… Podniecony, poczułem się nagle tak, jakbym przeniósł się w czasie i przestrzeni i stał się sierżantem Mac Veigh z Najdzikszych serc Curwooda, który właśnie spotkał na śnieżnym pustkowiu Izabelę Deane. Tak! To było to! Tak łatwo przecież można było nas sobie wyobrazić w innych rolach, nie jako dzieci znudzone szkołą i codziennością, jak najdalsze od zawracania sobie głowy przyszłością zbyt odległą, by była prawdziwa, a jako pełnokrwistych bohaterów wymyślonych przez ludzi umiejących opowiadać historie. Ledwo się powstrzymałem, by nie podejść do Zuzi, przytulić jej i zacząć pleść coś, co jak mi się zdawało, zapamiętałem z przeczytanych kilka miesięcy wcześniej przygód tamtych dwojga na dalekiej Północy:

– Jestem sierżant Mac Veigh z Królewskiej Konnej Policji– rzekł uprzejmie.– Proszę mi powiedzieć, dokąd pani idzie i dlaczego jest pani tu, w tej pustce, sama jedna?

Kaptur opadł jej całkiem na plecy, gdy zwróciła ku niemu twarz. W jej oczach, dziwnie pięknych i pełnych smutku, lśniły gwiazdy. A Mac Veigh, od roku blisko nie widujący białych kobiet, uznał tę, którą miał przed sobą, za skończenie piękną. Była młodziutka; w poświacie nocnej wyglądała na dziewczynkę prawie, a w oczach jej, ustach i linii brody widniało tyle podobieństwa do tamtej, o której śnił, że mimo woli wyciągnął ręce i utulił jej drżące dłonie, pytając ponownie:

– Dokąd pani idzie? I dlaczego jest pani tutaj sama?3.

– Nie wiem. – Z marzeń wyrwał mnie cichy głos Zuzi. – Nie wiem, czego ode mnie chcą.

– Od dawna cię biją?

– Zaczęli w drugiej klasie, wiosną. Nigdy mi nic nie powiedzieli. Na początku pytałam. Płakałam i pytałam. Potem już nie. Pewno zobaczyli, że jestem sama… Nie wiem… – Zapatrzyła się gdzieś dalej i poprawiła wysuwające się spod czapki włosy. – Chodźmy, bo mi zimno – poprosiła.

Przed jej domem znów stanęliśmy. Nagle coś sobie uświadomiłem.

– Jeśli chcesz, to pomogę ci w lekcjach – powiedziałem od niechcenia, bacznie jednak przyglądając się stojącej obok mnie dziewczynce. Spojrzała na mnie trochę nieufnie.

– Po co? To i tak nic nie da. Teraz na pewno będę powtarzała rok. Chcieli to zrobić już po drugiej klasie, ale mama wybłagała…

– Co ci szkodzi? – spróbowałem ponownie. – Możemy po prostu razem odrabiać lekcje.

– Będziesz się śmiał.

– Z ciebie? Dlaczego? Nie, nie będę! Naprawdę! – Byłem gotów jej to przysiąc, choćby tam na ulicy. Nagle dotarło do mnie, jak bardzo chcę, by się zgodziła. Jak bardzo tego pragnę i potrzebuję! Jestem sierżant Mac Veigh. Dlaczego jest pani tutaj sama?

Zuzia w zamyśleniu przyglądała się swoim i moim butom. Naszą brukowaną ulicą Nakielską przejechał, dzwoniąc przy tym, tramwaj numer trzy. Jakiś człowiek kilka posesji dalej, patrząc w okna kamienic, pokrzykiwał, że drutuje garnki. W naszym odziedziczonym po ewangelikach kościele ze strzelistą wieżą, górującą nad starodrzewem parku, odezwał się dzwon. Zuzia uniosła głowę i lekko się uśmiechnęła.

– No dobrze. Tylko za pierwszym razem pewnie niewiele się pouczymy, bo mama cię zagłaszcze. Nawet nie wiesz, jak dużo o tobie mówi. Wszyscy sąsiedzi już wiedzą… Bo ty przyjdziesz do mnie, tak?

– No, jasne – przytaknąłem skwapliwie. – Możemy chodzić do siebie na zmianę, raz do mnie, raz do ciebie. To przecież tak blisko. Nie wiedziałem… – zająknąłem się. – To znaczy nie widziałem cię wcześniej.

– Mało wychodzę. Tylko do szkoły, do kościoła… Jeśli chcesz, przyjdź już dzisiaj. – Odwróciła się w stronę wejścia do kamienicy, ale jeszcze przez chwilę się wahała. – Powiesz mi, jak już nie będziesz chciał, dobrze? Obiecaj!

Spojrzała za siebie, prosto w moje oczy, więc nie odpowiedziałem, tylko kiwnąłem twierdząco głową. Poczułem, jak we włosach grzęzną mi pojedyncze krople wody. Zaczynał padać pierwszy od kilku dni deszcz.

* * *

Mieszkanie Zuzi znajdowało się na pierwszym piętrze. Klatka schodowa za zapyziałymi drzwiami wejściowymi okazała się zaskakująco czysta, chociaż jej oświetlenie, przypominające żółtawy blask księżyca przebijający się przez mgłę, kojarzyło się z pustą wieczorną uliczką z jakiegoś strasznego filmu i przyprawiało o dreszcze. Zamknąwszy za sobą oporną bramę z desek wołających o świeżą farbę, zerknąłem na listę lokatorów. Nazwisko Rychert widniało przy numerze czwartym. Ciszę, jaką zastałem, wślizgując się do środka, przerwał nagle odgłos gwałtownej wymiany zdań, może kłótni, dochodzący z jednego z mieszkań na parterze. Pobiegłem do góry schodami, które uginały się pod ciężarem nawet takiego chuderlaka jak ja, i zadzwoniłem do drzwi oznaczonych blaszaną czwórką.

Już niedługo miałem przyzwyczaić się do tego, że po zapadnięciu zmierzchu mieszkanie Zuzi, w dzień rozjaśnione światłem wpadającym przez wychodzące zarówno na północ, jak i południe okna, także ciemnieje. Jakby zachodziło w nim słońce, a mrok pokrywał sprzęty i ściany. Lamp było tam niewiele, te wiszące pod sufitem, w tym całkiem spory, pięcioramienny żyrandol w dużym pokoju. Świeciły rzadko, a jeśli już, to okazywało się, że żarówki są jeszcze słabsze niż te na klatce schodowej. Do codziennego życia miały wystarczać pojedyncze lampki stojące na meblach i dwa nieco staromodne, przywodzące na myśl kresowe dwory, kinkiety.

Z przedpokoju, który jako pozbawiony okien był sporo ciemniejszy niż reszta mieszkania, można było, kierując się w lewo, dostać się do kuchni i małej łazienki, a idąc na wprost, do dużego pokoju z oknem wychodzącym na ulicę. Zajmowali go rodzice Zuzi. Od razu dostrzegłem dostojny stół z ciemnego, muzealnego drewna, z trochę barokowo, wręcz kobieco zaokrąglonymi nogami, z takich, jakie królowały w mieszkaniach zajmowanych na ogół przez starszych ludzi, dla których meble, i nie tylko one, były żywym echem międzywojnia, albo i niezapamiętanych nawet przez nich czasów sprzed uderzenia Titanica w górę lodową. (Jaśnie pani! Jaśnie pani! No niechże Marysia tak nie krzyczy! Głowa mnie dzisiaj strasznie boli. Co się stało? Zdyszana Marysia, jakby kto ją gonił. A bo, jaśnie pani, naprawdę szybko biegłam. Z miasta, ze sklepu. A krzyczę, bo statek zatonął! Gazeciarz wniebogłosy o tym wykrzykiwał na ulicy. Jaki statek? No, ten, co o nim pisali, że taki wielki. Największy chyba… I teraz już go nie ma… No widzi Marysia. Ja zawsze mówię, że nie ma co za daleko z domu wychodzić. Tyle co do kościoła, po sprawunki i może na raut jakiś. Bo jeszcze co niedobrego się stanie. Zawsze to mówię… Niech Marysia mi przyniesie wody i moje krople, co je zażywam na ból głowy. No a co to?! Stół jeszcze nie nakryty?! Pan zaraz wróci z biura i będziemy siadać do obiadu. Niech się Marysia tym lepiej zajmie, a nie gadaniem o jakichś statkach). Stół otaczały z wszystkich stron odpowiadające mu kształtem i stylem cztery krzesła. Starannie zasłane, pokryte narzutą pasującą barwą i fakturą do obicia krzeseł, dwuosobowe łóżko zdawało się, że wchodzi w ścianę, na której połyskiwały ramy kilku obrazów jak w opuszczonym kościele. Same płótna pozostawały w tym wszechobecnym cieniu niewidoczne i milcząco nieodgadnione. Przeciwległą ścianę, na lewo od okna, zajmowało skrzyżowanie meblościanki z szafą ubraniową i przeszkloną witryną, jak budowla z kilku epok, ciężka i jeszcze niewykończona. Wszędzie unosił się intensywny zapach pasty do podłogi, politury i świeżych ziół, które, jak się później okazało, mama Zuzi namiętnie uprawiała w niezliczonych doniczkach rozstawionych po całym mieszkaniu, na wszystkich parapetach i pod nimi. Poczułem podmuch powietrza. Ustał nagle, gdy pani Rychert po wprowadzeniu mnie do pokoju zamknęła okno. Dopiero stamtąd wchodziło się do drugiego, znacznie mniejszego pokoju, wręcz klitki, za to przytulnej i cichej, z widokiem, podobnym do tego z kuchni, na podwórko, w słoneczne dni pławiącej się w blasku i cieple tak mocnym, że musieliśmy nieraz zasuwać zasłony. To tam zaprowadziła mnie Zuzia, gdy już zostałem powitany, wyściskany i wychwalony pod niebiosa przez jej mamę, która jednak wbrew zapowiedziom mojej koleżanki, szybko wypuściła mnie z ramion, chyba speszona moją obecnością.

Potem zapadła nagła cisza, która mnie zaniepokoiła, a pani Rychert zniknęła. To znaczy, oczywiście, została w mieszkaniu, nawet przyniosła nam jakąś oranżadę do picia, ale wychodząc z pokoju Zuzi, znów się rozpłynęła w tym wiecznym cieniu, w blasku cielistego księżyca, który rozjarzył się jak jedna z gazowych lamp na naszej ulicy, zapalanych co wieczór przez mężczyznę na rowerze przy pomocy długiego pręta zakończonego niebieskawym ognikiem. Spojrzałem na Zuzię, która musiała dostrzec moją konsternację.

– Mama wie, że będziemy się uczyć – wyjaśniła. – Zresztą u nas zawsze jest tak cicho. Nie mamy telewizora, a radio gra bardzo rzadko, zazwyczaj wcześnie rano, przy śniadaniu, i późnym wieczorem. Siadaj! – Zapraszającym gestem wskazała krzesło, właściwie krzesełko stojące przy podniszczonym małym biurku pod oknem. Sama usiadła na taborecie przyniesionym zapewne z kuchni.

Rozejrzałem się po pokoju. Przy ścianie stało łóżko zajmujące niemal połowę jego powierzchni. Pościel zakrywała narzuta, po dziecięcemu wesoła i kolorowa, której barw ani wzorów nigdy nie umiałem zapamiętać. Później siadywaliśmy właśnie na niej, opierając się o ścianę, ramię w ramię, z książką albo zeszytem między nami. Miejsce pod przeciwległą ścianą okupował niski regał, stanowiący komplet z biurkiem i równie jak ono zużyty. Na jego ostatniej półce, na wysokości moich oczu, trwał na posterunku krótki rząd lalek, lalek-przyjaciółek o nadanych potajemnie imionach, lalek-kalek z wykręconymi rękami i niepewnie trzymającymi się reszty ciała głowami, pochylonych w różne strony, podpierających się wzajemnie jak pielgrzymi po całym dniu męczącego marszu. Obok przysypiał pluszowy brązowy miś, chyba najnowszy z całego popatrującego na mnie nieufnie towarzystwa. Dalej tłoczyło się kilka innych, mniejszych zwierząt. Na półce poniżej zalegał stosik trochę niestarannie ułożonych książek. Z uznaniem, jakie piątkowym uczniom zdarza się okazywać tym gorszym i mniej utalentowanym od siebie, bo myślą, że to takie dorosłe, podczas gdy w rzeczywistości jest nieznośne, dostrzegłem wiersze Brzechwy, Przez różową szybkę Szelburg-Zarębiny i Klechdy domowe. Biurko, z tych najprostszych, z jedną szufladą i otwieraną szafką, przydawało się tylko wtedy, gdy Zuzia coś pisała. Pochylała się wtedy nad kartką i trzymając w dłoni pióro lub ołówek, gryzmoliła na niej w skupieniu z tymi jej lśniącymi włosami opadającymi na blat jak kurtyna.

Wyjąłem zeszyty i spojrzałem na nią niepewnie. Mignęło mi w głowie przeświadczenie, obce, wypowiedziane nie moim, lecz bardzo dorosłym głosem, że to nie ma prawa się udać. Pojawiło się zaledwie na chwilę i równie szybko minęło. Uczyć nikogo nie umiałem i nie miałem zamiaru udawać, że jest inaczej. Postanowiłem więc po prostu powtórzyć lekcje z tamtego dnia, wszystko, co na nich usłyszeliśmy i zapisaliśmy. W zeszycie od matematyki było sporo takich działań, wobec których Zuzia okazywała się bezradna. Zasłoniłem luźną kartką wyniki i podsunąłem jej to wszystko przed oczy.

– Rozwiąż to – poleciłem. Po chwili, dochodząc do wniosku, że może za bardzo wczuwam się w rolę nauczyciela, dodałem: – Nie śpiesz się. Patrz na zadanie i mów, co widzisz. – Nie chciałem, żeby milczała i spoglądała w okno zamiast w zeszyt. Jak w szkole. To mogłoby być zniechęcające i dla niej, i dla mnie.

– Trzydzieści… sześć… podzielić przez… sześć – zaczęła dukać. Zniknęła gdzieś Zuzia z dzisiejszej rozmowy podczas powrotu ze szkoły, a jak za dotknięciem magicznej różdżki pojawiła się zastraszona sierota, którą znałem ze szkoły.

Łatwe to nie było. Przebrnęliśmy co prawda jakoś przez wszystkie zadania, potem jeszcze raz przez niektóre z nich, ale Zuzia wciąż się zacinała. Nawet ja, niekompetentny dziewięciolatek, widziałem, że bierze się to nie tylko z niewiedzy, ale także ze strachu, jednak się uparłem. Może najbardziej dlatego, że już nie chciałem wyjść z tego jej pokoiku, by do niego nigdy nie wrócić. Przestałem móc to sobie wyobrażać. Równie dobrze mógłbym starać się wyrzucić z pamięci fragmenty przeczytanych książek. Tak się po prostu nie da, tego się nie chce, nie ma sposobu, by to w sobie zmienić… Zuzia weszła do mojego dzieciństwa, do mojego życia, by tam zostać. Chociaż w przyszłości, tej dalekiej jak kosmos, mogły zdarzać się chwile, uronione przez nieczuły czas, w których nawet tego żałowałem… Wtedy jednak, gdy naszą ulicę pokrywał jeszcze bruk, sympatyczny starszy Cygan drutował garnki gospodyniom w kwiecistych fartuchach, a po Kanale Bydgoskim pływały barki, nie obawiałem się wcale przyszłości. Może dlatego, że jej w żaden sposób nie wyczuwałem. A może jednak Zuzia zaczynała już wtedy stawać się dla mnie wszystkim. Jak wszystkim staje się dla każdego z nas dobro i zło.

Po niecałych dwóch godzinach wróciłem do domu. Wychodząc od Zuzi, rzuciłem jej tylko zwykłe „cześć”, bo przecież oboje wiedzieliśmy, że już jutro znów się zobaczymy. I to nie dopiero w szkole, jak reszta klasy, lecz przed jej kamienicą, by stamtąd z tornistrami na plecach i workami na kapcie w dłoniach wspiąć się razem na wysoką górę niczym dwoje Szerpów. Niepostrzeżenie nadchodził czas, w którym mieliśmy stać się nierozłączni.

Mama Zuzi nie pożegnała mnie tego pierwszego wieczora, nie stała w progu, machając chusteczką, nie upewniała się, czy na pewno trafię do domu, i nie strofowała córki, że zbyt długo mnie nie przetrzymała u siebie. Choć ciemność spowiła już nie tylko niewielkie mieszkanie numer cztery, mama Zuzi w ogóle się nie pokazała. Nie zauważyłem, by była w dużym pokoju lub w kuchni. Znów zniknęła, jakby i wcześniej jej nie było. Pomyślałem wtedy, że cisza otaczająca mieszkającą tutaj dziewczynkę nie bierze się tylko z braku radia czy telewizora.

Już na schodach zdałem sobie nagle sprawę, że oprócz tej dziwnej ciszy i nieobecności mamy Zuzi w panujących w mieszkaniu ciemnościach jest jeszcze coś, co mnie zaniepokoiło, a teraz wysunęło się na pierwszy plan. Niespodziewanie zadałem sobie pytanie, gdzie się podziewa ojciec Zuzi.

* * *

Nie mogłem się powstrzymać, by w końcu jej o to nie zapytać. Po kilku dniach zebrałem się na odwagę – tak, odwagę, bo takie wymuszone pytania o bliskich nigdy nie są proste – i rzuciłem, nie patrząc na nią, gdy byliśmy w połowie schodów na ulicy Słonecznej:

– A twój tata… to gdzie jest? Wyjechał?

Szliśmy oboje energicznie w dół, aż w tornistrach grzechotały piórniki i zeszyty. Może mi się zdawało, ale Zuzia chyba lekko przyśpieszyła.

– No, wyjechał – odrzekła trochę zdyszana. – Często wyjeżdża. Taką ma pracę.

– A co robi?

– Jest kolejarzem. Czasem nie ma go przez tydzień, czasem krócej…

Nagle przystanęła i nie mówiąc nic więcej, spojrzała na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy jej uwierzyłem.

– Kolejarzem? Maszynistą, tak?

Nie zdołałem ukryć zazdrości i podziwu. Ci, którzy prowadzili pociągi, wydawali mi się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Docierali w tyle miejsc, tak wiele widzieli… Fileas Fogg podróżował pociągiem przez Amerykę, w Winnetou natknąłem się na opisy budowy torów umożliwiających przejazd przez najbardziej niebezpieczne obszary Dzikiego Zachodu. Nagle nabrałem wielkiej ochoty, by poznać pana Rycherta. Jednak Zuzia, nieświadomie, szybko ostudziła mój zapał.

– Nieee… chyba nie… – W jej głosie brzmiało powątpiewanie. – Raczej konduktorem czy kimś takim – dodała. – Ale i tak wciąż go nie ma.

Dobre i to. Konduktor ma tę przewagę nad maszynistą, że chodzi po całym pociągu, zagląda do przedziałów, poznaje pasażerów… Może na przykład rozpoznać jakiegoś złoczyńcę… Zuzia chyba nie podzielała mojej fascynacji pociągami i bezkresnymi podróżami.

– Wciąż go nie ma – powtórzyła z nagłym smutkiem. – Mama często płacze.

Odwróciła się i pognała w dół tak szybko, że ledwo mogłem za nią nadążyć.

* * *

Na szczęście wkrótce się okazało, że umie więcej, niż mi się zdawało. I niż się zdawało wszystkim nauczycielom. I zapewne jej samej także. Pierwsze dni naszej nauki nie wskazywały na to, żeby cokolwiek miało się zmienić. Zuzia długo i z tym znanym mi ze szkoły wyrazem twarzy ostatniej niedojdy wpatrywała się w proste działania. Zazwyczaj litowałem się nad nią i podawałem rozwiązania. A potem nagle coś zaskoczyło. Chyba przyniosło efekty czytanie przez nią zadań na głos i powtarzanie ich po kilka razy, mimo że znała już wynik. Gdy któregoś popołudnia, jakieś dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu, nagle bez mojej pomocy rozwiązała kilka podsuniętych jej przeze mnie zadań, zacząłem podejrzewać, że przygotowała się do nich, zanim przyszedłem. Potem przyszło mi do głowy, że może przez cały ten czas bawiła się tylko w udawanie nieuka. Jednak ona sama wpatrywała się w rozwiązane przez siebie działania matematyczne z niedowierzaniem.

– Sama nie wiem, jak to się stało – stwierdziła, a potem zerknęła na mnie z uśmiechem. – Miałeś rację! A ja nie chciałam się zgodzić, byś mi pomógł…

Nadszedł wreszcie dzień triumfu! Nasza dobra i błogosławiona pani zrobiła klasówkę, sprawdziła nasze wyliczenia, po czym oddała prace z wpisanymi na czerwono ocenami. Kartkę Zuzi zostawiła na koniec.

– Ładnie, Zuzanno! Zaczęłaś się uczyć. Nareszcie! – pochwaliła ją, gdy dziewczynka stanęła przy jej stoliku. – Powinnam ci co prawda wstawić trzy, ale masz trzy plus. Na zachętę.

Wracając do swojej ławki daleko na końcu klasy, Zuzia krótko spojrzała w moją stronę. Nie uśmiechnęła się, nie mrugnęła, nie wydęła warg… Nic… Tylko popatrzyła na mnie przez mgnienie oka, jakbyśmy się mijali na ulicy.

Za to później, gdy po powrocie ze szkoły znaleźliśmy się przed wejściem do jej domu, poprosiła, bym wszedł z nią na korytarz. Tego dnia miałem, oczywiście, do niej przyjść, lecz nie wcześniej niż po obiedzie. Posłusznie jednak wśliznąłem się za nią na pełną szarego światła klatkę schodową i nagle poczułem, że mnie obejmuje. Wtuliła się we mnie, opierając dłonie na moich ramionach, a głowę składając na piersi. Jej włosy połaskotały mnie w podbródek. Poczułem zapach szamponu.

– Tak będzie już zawsze? – usłyszałem ciche pytanie.

– Jak?

– No tak… Ty i ja…

– Pewnie.

Przytuliła się jeszcze mocniej.

– Dziękuję ci – wyszeptała i już jej nie było.

* * *

Pod koniec listopada, w czasie największych szarug i najkrótszych, dni zabrałem się wreszcie za czytanie przygód Tomka Wilmowskiego. Planowałem to od września, kiedy na moim biurku pojawiło się jednocześnie pięć pierwszych tomów serii. Popatrywałem na nie tęsknie, kończąc trochę na chybcika czytanie tego, co zacząłem w czasie wakacji i później, gdy nadszedł czas szkoły. Nieraz zdarzało się, że czytałem jednocześnie dwie albo nawet trzy książki. A potem pochłonęła mnie wspólna nauka z Zuzią, wymagająca czasu i przecież ciekawsza niż jakakolwiek powieść. Uznałem jednak, że piętnaście, dwadzieścia minut dziennie muszę jakoś znaleźć, bo inaczej nie przeczytam nigdy wszystkiego, co zamierzałem. Zacząłem oczywiście od Tomka w krainie kangurów. A gdy dotarłem do mniej więcej dwusetnej strony, moje życie znów się zmieniło.

Siedziałem wtedy przy moim biurku z książką przed nosem i z zapaloną lampką. Za oknem szarzał grudniowy mokry wieczór, siąpiący mżawką i zasnuty kleistą mgłą. Zapatrzyłem się przez chwilę w mrok z niedorzeczną nadzieją, że uda mi się w ten sposób stwierdzić, czy Zuzia jest u siebie. Swoją drogą, gdzie niby miałaby być? Wiedziałem, że czasem rodzice zabierają ją do jakichś nieokreślonych dalekich krewnych mieszkających na drugim końcu miasta, w miejscach, których nie znałem nawet z moich wypraw na lekcje angielskiego. Pytałem ją o to, bo tramwaje ciekawiły mnie niemal tak samo jak pociągi, ale nie była w stanie podać, do której linii i gdzie się przesiadali. Mówiła tylko: „No, tam przy drukarni i przy Klaryskach”, nie siląc się nawet na udawanie, że ją to interesuje. Dzisiaj na pewno była w domu, bo przecież powiedziałaby mi o planowanej wizycie, gdy wychodziłem od niej po dwóch godzinach wspólnej nauki.

Najważniejsze jednak było to, że jej kamienicy i tak nie zobaczyłbym ze swego pokoju ani w ogóle z żadnego miejsca w moim domu. Nawet gdybym przeszedł po stromej i wąskiej drabinie z balkonu na dach. Może z głębi ogrodu, najlepiej z samego jego końca, tam gdzie zaczynała się skarpa sprzedana kilka lat wcześniej przez dziadków, mógłbym dostrzec okno jej pokoiku? Musiałbym chyba wdrapać się na jedno z rosnących tam drzew (najodpowiedniejsza wydawała mi się wysoka grusza, wyglądająca jak rachityczny gigantyczny chwast, gubiąca późnym latem z głośnym plaśnięciem wyjątkowo słodkie owoce). Patrząc wciąż w ciemne okno, pomyślałem, że powinienem to kiedyś, przy lepszej pogodzie, sprawdzić. Dzisiaj jednak czekało mnie coś innego… Podniecony przeniosłem wzrok ponownie na książkę, przeczytałem od niechcenia kilka poznanych już zdań i przyjrzałem się rysunkowi chłopca ze strzelbą zbliżającego się w towarzystwie dużego psa do śpiącej dziewczynki; rysunkowi, na którym Tomek podchodził do zagubionej w buszu Sally. Zrozumiałem nagle, dlaczego chciałem się upewnić, czy Zuzia jest u siebie. Bo musiałem ją właśnie teraz jak najszybciej odwiedzić. I powiedzieć jej coś bardzo ważnego. Ważnego dla nas obojga.

Włożyłem między kartki zakładkę składającą się z kilku czarno białych zdjęć z serialu o czterech pancernych i po chwili z książką schowaną pod kurtką biegłem między kałużami w stronę domu Zuzi.

Co ciekawe, to ona mi właśnie otworzyła, chociaż było jasne, że nie jest sama. Ktoś był w kuchni. Usłyszałem brzęk naczyń i szum wody lecącej z kranu, a w tle tych odgłosów trzeszczało radio. Ta sama stacja, której słuchali dziadkowie i rodzice. Zanikający co pewien czas głos spikera, słowa-dreszcze, napomnienia i brak tchu, ucieczka i słodycz… Zuzia niemal bez słowa wpuściła mnie do środka, chociaż o tej porze, blisko godziny siódmej wieczorem, nie zdarzyło mi się jeszcze u niej przesiadywać. Kiedy znaleźliśmy się w jej pokoju, w którym na biurku paliła się lampka, a na łóżku przykrytym ciągle narzutą poniewierały się jakieś drobiazgi, zapytałem, stojąc jeszcze w progu:

– Może chciałabyś czytać ze mną książki? – I pokazałem jej wyjętą zza pazuchy powieść Szklarskiego.

Zagryzła usta i poprawiła włosy. Jednak nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na mnie z uwagą. Potem przysunęła się do mnie i ujęła w ręce moją książkę. Otworzyła ją na stronie zaznaczonej zakładką i przez chwilę czytała, popatrując na rysunek.

– Sally? – Imię niewiele starszej od siebie Australijki wymówiła miękko, śpiewnie, jakby wspominała postać z baśni.

– Tak – potwierdziłem. – Najpierw moglibyśmy poczytać o niej.

I tak to się zaczęło. To wtedy właśnie, bardziej niż w dniu, w którym obroniłem Zuzię przed okładającymi ją wyrostkami, i bardziej niż w tym, w którym zacząłem pomagać jej w nauce, zaczęła się nasza droga, która zawiodła nas do lasu. Do lasu, w którym błąkała się, zdając się czekać na nas, na mnie, na Zuzię i na wszystkich pozostałych, tajemnica, straszna tajemnica.

* * *

Czytałem wtedy więcej niż dzieciaki w moim wieku. Znacznie więcej. Zbliżając się do swych dziesiątych urodzin, miałem już za sobą lekturę takich przepastnych dzieł jak Winnetou czy pięcioksięgu przygód Sokolego Oka. Nie przerażał mnie drobny druk na kilkuset stronicach opasłych tomów. Uwielbiałem zanurzać się w nowe światy, cofać się w czasie albo wybiegać w przyszłość, poznawać ludzi, o których w rzeczywistym życiu nie miałem prawa i możliwości nawet przypadkiem się otrzeć. Śniłem o nich, rozmyślałem, moja wyobraźnia dopisywała im nowe przygody, różne dalsze ciągi ich historii i alternatywne przeżycia. Czasem umieszczałem tam również i siebie. Za nic nie zrezygnowałbym z tego, a teraz… Teraz miałem robić to samo, tylko już nie sam…

Tej zimy przeczytaliśmy wspólnie z Zuzią dwie pierwsze części Tomka. Tę o Australii, w której na dwusetnej stronie pojawia się Sally, a także tę o Afryce. Czytaliśmy na głos, na zmianę, czasem wcielając się w postacie przewijające się przez karty powieści. Dla mnie najbardziej oczywiste i zarazem najbardziej przejmujące były te czytania, gdy Zuzia stawała się Sally a ja Tomkiem. Zresztą dla niej naprawdę stałem się Tomkiem. Od tamtych dni nikim innym, tylko właśnie Tomkiem. Wreszcie zaczęła mówić do mnie po imieniu. Poznała je i zapamiętała. Zostałem więc Tomkiem. Bo nieważne było, jak naprawdę miałem na imię… Może właśnie tak? A może inaczej? To było wtedy bez znaczenia. Dla niej i dla siebie samego stałem się już na zawsze Tomkiem…

W szkole głośne czytanie nie szło zbyt dobrze nawet mnie, nie mówiąc już o Zuzi. Oboje raczej dukaliśmy, łącząc zgłoski i sylaby w wyrazy, a słowa w zdania, często bez odpowiedniej intonacji, połykając jakąś ważną część, nie panując nad oddechem. Za to to nasze skrywane przed dorosłymi zaczytywanie się w książkach przygodowych i podróżniczych, kiedy odpływaliśmy w nie jak w sen, stawało się powoli bezbłędne, jakby przyrodzone, darowane, jakby zapisanych przez autorów książek słów nie wypowiadały dziewięcioletnie dzieci, lecz właśnie te wymyślone postacie i ich twórca… Niekiedy, gdy nie chciało nam się czytać na głos, ze zmęczenia albo kiedy cisza zwyczajnie wydawała się bardziej odpowiednia, siedząc obok siebie na narzucie pokrywającej łóżko Zuzi i opierając się o ścianę, tylko trzymaliśmy otwartą książkę między nami. Zuzia czytała znacznie wolniej niż ja, więc zawsze musiałem czekać aż skończy i będę mógł przewrócić kartkę. Zabijałem w takich chwilach czas, popatrując na jej pochyloną twarz, częściowo zakrytą opadającymi włosami, na bezgłośnie poruszające się usta, na drobne dłonie, z delikatnie poobgryzanymi paznokciami, poplamione atramentem na opuszkach długich palców.

Kiedy zajęliśmy się czytaniem, coś się stało w Polsce, dwieście kilometrów na północ i na zachód od naszego miasta, nad morzem. Zginęli ludzie, po ulicach jeździły czołgi. Na czarno-białym ekranie telewizora ludzie biegali po ulicach w oparach gazu łzawiącego. Jeden dyktator, łysy i przemawiający skrzeczącym głosem, został obalony. Po nim nastał następny satrapa, o wyglądzie rzadko widywanego wujka, z pozoru łagodniejszy i mający inny pomysł na nasz kraj. W celu wcielenia go w życie zaczął pożyczać pieniądze i fundować wszystkim, także tym jeszcze nienarodzonym, życie na kredyt… Przynajmniej przez kilka lat miało być trochę weselej i bardziej kolorowo. Wtedy, w grudniu roku 1970, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale już wkrótce mieliśmy poznać zapachy i smaki nowych czasów. Wygodne błyskotki, odrzuty z eksportu, dla wybranych nawet aromat bułgarskich plaż, żółte słońce i błękitne niebo na ekranie telewizora marki Rubin, szczypiącą w język pepsi colę zamiast wody z saturatora…

My jednak odwróciliśmy od początków tego wszystkiego wzrok, co przyszło dużo łatwiej Zuzi, bo nie miała w domu telewizora, a radio włączane było u niej rzadko. Wtedy jej rodzice dziwnie się nad nim pochylali, zachowując się jak ktoś, kto niedosłyszy. Przypominali mi w tym mojego dziadka, także zasłuchanego w przerywane trzaskami, czasem zupełnie zanikające gdzieś w eterze audycje pełne zbolałych lub podniośle wypowiadanych słów, pochodzących gdzieś z bardzo daleka.

Wspomniałem, że widywałem wtedy oboje rodziców Zuzi. Tak, bo jej ojca spotkałem jeszcze w listopadzie. Za pierwszym razem przyjrzał mi się czujnie i podał rękę na przywitanie. Nie był wylewny w przeciwieństwie do swojej żony, chociaż i ona, już tego popołudnia, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Zuzię, przycichła, wycofała się, jakby przestraszona, że ktoś obcy zaczął bywać w ich mieszkaniu.

Pan Rychert w żaden sposób nie przypominał mi konduktora czy w ogóle kogokolwiek kojarzącego się z dalekimi podróżami. Witając się z nim, czułem rozczarowanie. Nie wyglądał jak ktoś, kto przeżywa przygody. Nie pachniał przygodą i nie zamierzał opowiadać o żadnych przygodach. Było z nim tak, jakby doktor Dolittle wprowadził nas do swego domu, a tam… pustka. Żadnych zwierząt, z którymi planowało się uciąć pogawędkę, żadnego odmiennego świata. Zwyczajna, banalna codzienność weterynarza… (tak, wiem, że Dolittle naprawdę nie był lekarzem zwierząt, tylko słynnym doktorem medycyny). No więc ojciec Zuzi z początku, gdy już pogodziłem się z rozczarowaniem, jakie we mnie wzbudził, okazał się takim właśnie najzwyczajniejszym w świecie weterynarzem, leczącym zwierzęta, a nie rozmawiającym z nimi.

Dopiero później okazało się, jak bardzo się myliłem. Bo przecież zwierzęta raczej nie są skłonne do rozmów, natomiast bywają, instynktownie i zgodnie z odwiecznym porządkiem, niebezpieczne.

Niewiele wynikło z tego mojego pierwszego spotkania z ojcem Zuzi. Przywitał się i poszedł. Miał nadal znikać, tak jak jej matka. Nawet wtedy, gdy był w domu, gdy byli w nim oboje, miałem wrażenie, że jesteśmy tam sami, tylko Zuzia i ja.

Poznałem ich lepiej, kiedy jakimś dziwnym trafem zjedliśmy wszyscy razem obiad. To było przeżycie! Czułem się tak, jakbym wmaszerował na karty którejś z książek. Gdyby przy stole usiadł ze mną i Zuzią Kapitan Nemo, miałbym chyba podobne poczucie oderwania od rzeczywistości. I nieokreślonego niepokoju. Jak wtedy, gdy trzeba obudzić się wcześnie rano, bo jeśli się zaśpi, to zdarzy się coś złego.

Zostałem zaproszony na ten niespodziewany obiad zaraz po szkole. Zdążyłem wrócić do domu, pustego, bo tego dnia cała moja rodzina wyjechała do Warszawy na pogrzeb któregoś z dalekich krewnych. Nie zabrali mnie ze sobą, wykazując zrozumienie dla dobitnie wyrażonej przeze mnie potrzeby uczestniczenia w ważnych zajęciach szkolnych. Ze dwie klasówki, coś tam jeszcze… Nie uśmiechał mi się taki nagły wyjazd. Chociaż mogło być ciekawie, zakładałem, że jednak nie będzie. Takie spotkania rzadko widujących się krewnych i znajomych wiążą się z koniecznością odpowiadania na wymuszone pytania i zachowywania się zgodnie z dawno określonymi oczekiwaniami. W szczególny sposób dotyczy to tych, którzy ledwie wyrośli z wczesnego dzieciństwa, kiedy to jeszcze mogli bezkarnie milczeć, a teraz, u progu wyzwań dojrzewania, nie potrafią poradzić sobie z przesadnymi rytuałami. Zapewne znów zaczęto by mi wmawiać, że skoro mam dobre stopnie i nieszkodliwe zainteresowania (i nic ponadto, nigdy nie pytano mnie o stan ducha, poczucie szczęścia czy potrzeby, z jakimi wchodzę w życie), a poza tym jestem taki grzeczny i mądry, to dojdę do wielkich rzeczy. Nawet jeszcze dzisiaj zdarza się, że narasta we mnie jakiś niezdefiniowany wstyd na wspomnienie tych chwil, gdy błyskając okularkami i uśmiechając się skromnie, potwierdzałem, że tak, lubię dobre oceny, jestem obowiązkowy, a najbardziej spełniam się, gdy nie sprawiam nikomu kłopotów. Chcąc uniknąć odgrywania takiej roli, zostałem w domu. I bardzo chciałem tego dnia spędzić całe popołudnie z Zuzią. Okazało się, że los postanowił pobawić się tymi marzeniami.

Przybiegła zdyszana zaraz po tym, jak cisnąłem tornister w kąt pokoju i przymierzałem się do odgrzania przygotowanego dzień wcześniej specjalnie z myślą o mnie obiadu.

– Mama zaprasza cię do nas – rzuciła, stojąc na ganku, po tym, jak otworzyłem drzwi.

Nie powiedziała, że chodzi o obiad, tylko wyraziła się właśnie tak. Jakbym miał zjechać na długi pobyt do majątku kolegi ze studiów. Jakby był wiek XIX, pociąg stawał na stacji zaledwie dwa razy dziennie, a potem woźnica powożący dwukółką przysłaną z dworu musiał się śpieszyć, by zdążyć przed zmrokiem na kolację… To mogło przypominać drogę Wiktora Rubena do pełnego kobiet Wilka albo swojskie wakacje Cezarego Baryki w Nawłoci.

Zaskoczony zastygłem w progu. Przecież niedługo i tak miałem do niej pójść. Planowałem powtórkę matematyki z ostatnich lekcji, a potem, i tego nie mogłem się doczekać, mieliśmy oboje pobiec nad kanał, w chaszcze bliżej torów kolejowych poprowadzonych po ceglanym wiadukcie, by czytać na głos Piętnastoletniego kapitana. Był koniec maja, piękne długie i pogodne dni, kiedy świat wydaje się rajem.

– No przecież przyjdę… Dlaczego miałbym nie przyjść? – wyraziłem na głos swoje myśli. – Tylko zjem.

– No właśnie masz zjeść z nami. Gdy wróciłam ze szkoły, wspomniałam, że zostałeś dzisiaj sam. – Może mi się zdawało, ale Zuzia też była trochę zaskoczona. I niepewna. I takim podszytym niepokojem tonem dodała jeszcze: – Tata jest dzisiaj w domu. Wyjeżdża dopiero jutro.

Tego dnia poznałem rodziców Zuzi w taki dziwny sposób, jakbym oglądał ich na filmie, poruszających się, rozmawiających, ale niedosięgłych i zagadkowych. Już później zdałem sobie sprawę, że ktoś mógł ich wymyślić i opisać ich życie, a mnie udało się tego popołudnia przy stole, pod oknem wychodzącym na ulicę Nakielską, przeczytać jakiś krótki fragment książki o nich, dalece niewystarczający, by ich poznać i zrozumieć… Dalece niewystarczający…

Siedząc już za stołem, rozejrzałem się po pokoju, teraz zadziwiająco jasnym i przestronnym. Łóżko państwa Rychert miałem za sobą, nie mogłem więc, przynajmniej na razie, sprawdzić, co przedstawiają wiszące nad nim obrazy. Za to na wprost moich oczu rozciągała się zajmująca całą ścianę szafa. Dostrzegłem w witrynie pojedyncze kryształowe kieliszki i ozdobne szklanki, książki, kilka zdjęć, na których rozpoznałem małą Zuzię, w tym i taką fotografię, jaką miało wiele bydgoskich dzieci, także ja: patrząca w obiektyw poważna buzia kilkulatki siedzącej w przypominającym syrenkę samochodziku przed kościołem na placu Wolności. Jednak moją szczególną uwagę przykuł wysoki wazon z zielonego nieprzejrzystego szkła osadzonego w ciemnoszarym metalu. Miał przypominającą dysk podstawę i wyglądał jak jakiś ogromny szlachetny kamień eksponowany na wystawie starożytnych znalezisk. Tkwiła w nim wiązanka zasuszonych kwiatów. Przez dobrą chwilę nie mogłem oderwać od niego wzroku. Było w nim coś niepokojącego. Jak w nieczynnej latarni morskiej widocznej o zmierzchu na tle nieba.

Zmusiłem się do spuszczenia oczu na stół i mój niepokój, zamiast zniknąć, wzrósł. Ujrzałem śnieżnobiały obrus. Stojące na nim talerze miały złote obramowania, a na brzegach delikatne, różowo-błękitne kwiaty ułożone w fantazyjne wzory. Połyskujące nobliwą patyną sztućce nasuwały myśl o dawnych pokoleniach. To nie mógł być zwykły stołówkowy posiłek dla korepetytora córki, lecz coś znacznie bardziej uroczystego. Uroczystego i trudnego. Przełknąłem ślinę przez zaciśnięte gardło i zerknąłem na panią domu.

Mama Zuzi miała na imię Anna i była zastanawiająco piękną kobietą. W tamtych dniach we mnie, wówczas dziesięciolatku, nie wywołało to żadnego specjalnego namysłu, ale po kilku latach nie mogłem się oprzeć nieustannemu, ukradkowemu przyglądaniu się jej, wówczas już ponad pięćdziesięcioletniej (urodziła się w roku 1925) i wciąż olśniewającej. Wmawiałem sobie, że robię to bez jakichkolwiek wstydliwych kontekstów, a jedynie po to, by szukać jej śladów w Zuzi, która choć wtedy jeszcze nie zapowiadała się na aż taką piękność, była ich, tych śladów wyrafinowanej, podniebnej kobiecości, pełna. To zapewne głównie za ich przyczyną (chociaż nie umiałbym przysiąc, że wyłącznie z tego powodu) zawładnęła mną z tak hipnotyzującą siłą, jakby pochodziła z innego wymiaru. To właśnie po matce Zuzia odziedziczyła połyskliwe diamentowe włosy i nieokreśloną, ponadczasową magię przechowywaną w spojrzeniu i w gestach takich jak odgarnianie opadających włosów czy spoglądanie z wahaniem za siebie, kiedy rozmowa wydaje się skończona. I jeszcze w zgrabnie wykrojonych ustach z lekko wysuniętą dolną wargą. A także w spokoju, który nie opuszczał jej nawet wtedy, gdy się bała. Jednak poza tym Zuzia miała wyjątkowo wiele z ojca: barwę oczu, intensywnie bursztynową i jednolitą, bez plamek, iskrzących się znamion czy jakichś obcych odbić, ich mocną oprawę, tak bardzo wyrazistą głównie dzięki temu, że wydawały się nieco zapadnięte jak u kogoś, kto wydobył się z długotrwałej głodówki, trochę za duży nos, który na zawsze, obok włosów, czego akurat nigdy nie zdołałem pojąć, stał się źródłem jej kompleksów, wystające kości policzkowe, długie palce u dłoni i wychudłe ramiona, co z kolei natura w niedalekiej przyszłości miała jej zrekompensować interesująco rozkwitłym, cudownie ponadprzeciętnym biustem… No, ale wróćmy do tego tak pamiętnego dla mnie obiadu…

Mama Zuzi, piękna i cicha, choć podczas nielicznych chwil świadomej obecności pełna tak serdecznej wdzięczności dla mnie, że czułem się jak jakiś rycerz trudniący się ratowaniem dziewic z paszczy smoka, posadziła mnie obok Zuzi a naprzeciwko swego męża. Sama usiadła na prawo od pana Rycherta, co sprawiło, że byłem przez nich oboje obserwowany z grzeczną czujnością. Widząc ich spojrzenia, pomyślałem, że chyba po to był ten obiad, wykorzystany jako okazja, by sprawdzić nieoczekiwanego kolegę córki; kogoś, kto nagle zjawił się w domu i po zamknięciu drzwi wyrzucił klucz. Z początku nie wiadomo, co z takim zrobić, poprosić, by jednak wyszedł, choćby oknem, czy też przyzwyczaić się…

Ojciec Zuzi, pan Ernest Rychert, wydał mi się dużo starszy od matki. Szpakowaty, łysiejący, patrzący tymi swoimi ciemnobrązowymi oczami zza grubych szkieł rogowych okularów, co przydawało mu cech myśliciela z encyklopedii, gładko ogolony, z uwydatnioną dzięki temu silnie zarysowaną szczęką, o wyjątkowo spokojnych ruchach, z których każdy zdawał się zaplanowany z należytym wyprzedzeniem, równie małomówny jak żona, co nasuwało podejrzenie, że to z tego głównie względu zdecydowali się zostać małżeństwem. Właściwie mógłbym go wziąć za przedstawiciela pokolenia pierwszych roczników XX wieku. W rzeczywistości jego żona była młodsza od niego tylko o siedem lat. Dużo i mało, zależy, jak na to patrzeć. Zuzia była więc późnym i jedynym, zapewne długo wyczekiwanym dzieckiem. Wiele jest takich rodzin, moja mama także trafiła się dziadkom, gdy nie byli już najmłodsi, jednak z Zuzią, co stało się dla mnie jasne jeszcze tamtego popołudnia, było inaczej.

– Co teraz czytacie? – usłyszałem pytanie pana Rycherta. Mama Zuzi milczała. Głos mężczyzny nie był natarczywy, krył raczej życzliwą ciekawość. Rozluźniłem się z wdzięcznością.

– Juliusza Verne’a. Kończymy Piętnastoletniego kapitana – odpowiedziałem. Może mi się zdawało, ale w siedzącej obok mnie dziewczynce wyczułem jakiś rodzaj napięcia. Łyżka zawisła na krótką chwilę nad talerzem, niedosłyszalnie zatrzeszczało krzesło pod prostującym się ciałem. Ona także czekała na to, co powiem. I jak to powiem. Bezwiednie przyszło mi na myśl, że widocznie było mi pisane, by odegrać tego dnia rolę dobrego ucznia i ułożonego chłopca. Stypa czy obiad u sąsiadów, pytania są zawsze takie same. Jednak myliłem się.

– A, chodzi wam o marzenia…! – Zaskoczył chyba nie tylko mnie. Jego żona niespodziewanie przeniosła wzrok ze mnie na jego zamyśloną twarz i przyjrzała się jej z uwagą. Zuzia westchnęła jak gdyby z ulgą i ku mojemu zdziwieniu włączyła się do rozmowy:

– Jakie marzenia, tato?

Uśmiechnął się smutno i zachęcił nas gestem dłoni do jedzenia stygnącej zupy.

– Marzymy o innych miejscach i czasie, w których inni my podejmujemy wielkie, zbyt wielkie wyzwania. Sami przeciwko całemu światu, wszystkim i wszystkiemu, co trwa i nie ma ochoty odejść… – rzekł, patrząc na córkę.

Właśnie wtedy dostrzegłem, jak bardzo ją kocha. Jak bardzo oboje ją kochają, choć widziałem jednocześnie, że czegoś tej miłości brakuje. Jakby nie zasłużyli na nią. Właśnie oni, nie Zuzia.

– Też tak to czujesz, gdy czytasz? – Tym razem zwrócił się do mnie, zdając się szukać we mnie potwierdzenia swych dziwnie nieprzejrzystych myśli, nieprzystających do prostego obiadu w powszedni dzień. Wyglądał teraz jak prorok, którego potrzeby życiowe zmusiły do podjęcia pracy w księgowości. Zanim zebrałem się, by odrzec mu coś mądrego, odpowiedział sam sobie, nie spuszczając ze mnie oczu: – Po to powstają te wszystkie opowieści, niby wymyślone, nieprawdziwe, a przecież tak nam bliskie… Jak każde z naszych marzeń. Z pewnością chciałbyś zostać takim bohaterem, szlachetnym buntownikiem czy obrońcą słabszych… Chłopcem wyrastającym ponad otoczenie… Jak on się nazywał? – zapytał nagle. Niemal od razu zrozumiałem, że chodzi mu o tytułowego kapitana statku.

– Dick Sand.

– Miał piętnaście lat, tak? I musiał wziąć na swoje barki odpowiedzialność ponad siły…

– Nie był sam, tato. – Zuzia spróbowała złagodzić ponury obraz losu młodocianego kapitana Wędrowca.

– To prawda. Zawsze są jacyś sojusznicy. I wrogowie. I obojętna, nieczuła większość. Zazwyczaj ci, za których się odpowiada. No dobrze. – Pan Rychert uśmiechnął się tym razem uspokajająco i pomógł żonie nałożyć na nasze talerze drugie danie. – Nie jest moim zamiarem zniechęcać was do lektury ani tym bardziej do stawiania czoła temu, co niesie los. Zresztą, chyba nie udałoby mi się to, prawda? – Zerknął na mnie z sympatią. – Wybacz mi, chłopcze. Nawet nie wiesz, co czujemy z mamą Zuzi do ciebie. I nie chodzi wyłącznie o tę nieszczęsną matematykę, chociaż doceniam twoją niewyobrażalną cierpliwość. Nasza córeczka bywa niemiłosiernie uparta. Jakby świat zawsze był gotów zapominać. A świat nie zapomina! – powiedział chyba niezamierzenie twardo. – Dobrze, że umiecie poszukiwać… Oboje. Jednak ona sama nie dałaby rady. Za to, że jesteś przy niej, że ją bronisz, nie tylko przed tymi łobuzami, że ją dostrzegłeś, jesteśmy ci szczególnie wdzięczni. My… – Spojrzał nagle na żonę. Dostrzegłem błysk niepokoju w oczach ich obojga. – My nie podołalibyśmy. Stałeś się bardzo ważny. Pamiętaj o tym.

Nigdy nie zapomnę wzroku ojca Zuzi z tamtych chwil. Połyskujących jakąś miodową głębią, oczu patrzących na mnie z oddali, z mroku, z przeszłości. I tych niesamowitych słów, jakich nie zdarza się słyszeć dziesięcioletnim dzieciom, choćby i takim, które wiedzą trochę więcej. Ani Zuzia, ani ja nie wiedzieliśmy wtedy na tyle dużo, by mówić do nas w taki sposób. A jednak te słowa padły. I ja je zapamiętałem. To było jak chrzest, jak wybór, namaszczenie. Tamtego majowego popołudnia wyczułem to bardziej, niż zrozumiałem, a po kilku latach, gdy rzeczywiście dojrzałem, dotarło do mnie z całą wyrazistością, że właśnie wtedy tajemniczy ojciec mojej przyjaciółki wybrał mnie, oddał mi ją, obarczył tą odpowiedzialnością, której doszukiwał się w literackiej fikcji. Tak… Wiedział naprawdę sporo o tym, jak się rodzą marzenia. I zapewne o wiele więcej, może przerażająco dużo, o tym, że otacza nas siła, która je unicestwia. Zawsze i niestrudzenie.

Dalej rozmowa potoczyła się tak, jakby nie było tego przedziwnego wstępu. Pojawiły się zwykłe pytania o szkołę, moich rodziców, plany wakacyjne. Ojciec Zuzi, a wraz z nim i jej mama zeszli z ekranu. Film się skończył. Książka się zamknęła.

Nie zapytałem pana Rycherta o pociągi. Nie zdążyłem, może zabrakło mi odwagi, a być może zwyczajnie nie chciałem. Nie padło wtedy ani jedno słowo o jego pracy czy zajęciach. Po obiedzie zapalił papierosa i już się prawie nie odzywał, popatrując w okno, i tylko czasem, od niechcenia przyglądał się córce i mnie. A nazajutrz, zgodnie z zapowiedzią Zuzi, wyjechał. Zaczął mnie fascynować. Postanowiłem dowiedzieć się więcej o pracy na kolei.

Jednak zanim się za to zabrałem, jeszcze w dniu jego wyjazdu, kiedy po południu zapukałem do drzwi z numerem czwartym, pani Anna poleciła Zuzi kupić jakiś drobiazg. Słyszałem, jak każe jej, ucinając krótko nieśmiały protest, iść aż do sklepu mieszczącego się w samotnie stojącym pawilonie za kościołem. Trochę mnie to zdziwiło, bo dużo bliżej, może w trzeciej kamienicy sąsiadującej z domem Zuzi, znajdował się inny spożywczak. Moje zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy po wyjściu dziewczynki zamiast zniknąć w najdalszych zakamarkach mieszkania, jak to miała w zwyczaju, jej mama weszła do pokoiku Zuzi, gdzie właśnie rozkładałem zeszyty, i usiadła na skraju łóżka zasłanego kolorową narzutą.

– Przestraszyłeś się wczoraj? Tego, co mówił mój mąż?

– Nie, proszę pani, skądże! – odpowiedziałem grzecznie i przekonująco. Nie musiałem udawać, bo naprawdę na wspomnienie rozmowy z ojcem Zuzi nie odczuwałem niepokoju. Już nie.