Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Petrus
Ślady gwiazd
Tom IIArtemis
Na początku jesieni sześćdziesiątego pierwszego roku babcia ni z tego, ni z owego powiedziała Weronice, że zbliżają się jej osiemdziesiąte piąte urodziny. To było coś absolutnie niespodziewanego, bo nawet pytana, wprost i natarczywie, nigdy nie lubiła chwalić się swoim wiekiem. Po prostu z jej ust w żadnych okolicznościach nie padła liczba przeżytych przez nią lat. A teraz osiemdziesiąt pięć! Równie dobrze mogłaby chyba powiedzieć: dwieście! Weronika wiedziała, oczywiście, ile babcia ma lat. No, przynajmniej tak jej się wydawało do dnia tego zaskakującego oświadczenia, jakie zostało wygłoszone podczas kolacji, gdy jak zwykle we dwie smarowały chleb masłem i piły herbatę w należącym do nich kącie kuchni dzielonej z innymi lokatorami ich mieszkania. Weronika nie raz miała w ręku dowód osobisty babci, w którym jak byk było napisane, że urodziła się szóstego kwietnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku. A tu okazało się, że ma o wiele więcej, tak niewiarygodnie dużo lat życia za sobą. A przecież naprawdę wyglądała na kogoś znacznie młodszego. Weronika jako dziecko zawsze myślała, że babcia urodziła się około roku tysiąc dziewięćsetnego, no, może kilka lat wcześniej. Później, kiedy już bez większych ceregieli zajrzała do dowodu, czego zresztą babcia wcale jej nie broniła, te jej przypuszczenia tylko się potwierdziły. A tu taka niespodzianka! Początkowo Weronika nawet myślała, że babci zebrało się na żarty tego wrześniowego wieczoru, ale nie! Była strasznie poważna, w sobie tylko właściwy sposób, z jakimś nieznoszącym sprzeciwu uporem, gdy każdy bez wyjątku miał jej karnie słuchać. Tak bywało, gdy wybierała trasę spaceru, zawsze taką, by w jego trakcie choć na chwilę stanąć przed rzeźbą Łuczniczki. Tak bywało też, gdy Weronika wpadała w jakieś tarapaty i zdaniem babci, zazwyczaj słusznie, potrzebowała pomocy. Ot choćby wtedy, gdy dziewięcioletniej Weronice przydarzyło się być świadkiem i mimowolnym uczestnikiem zdarzenia, które stało się początkiem jej bolesnej zależności od nie byle kogo, bo samego diabła.
Jednak w tym wyznaniu babci, złożonym niby od niechcenia, a przecież zarazem w aurze dosadnej, kojarzącej się ze spowiedzią odwagi, było coś niezwykle przejmującego. Jakby babcia odwróciła się do Weroniki na peronie dworca kolejowego, tuż przed wejściem z walizką do pociągu i pożegnała się z nią przed bardzo długą podróżą. Ta podróż, ten pociąg odjeżdżający za chwilę w nieznanym kierunku, to wszystko nosiło znamię ostateczności. Weronika przestraszyła się słów babci jak niczego wcześniej. A potem, już po kolacji, zaczęła odejmować i dodawać różne liczby.
Ona sama latem obchodziła osiemnaste urodziny. Świętowała je (powiedzmy, że można użyć takiego właśnie słowa, by oddać jakoś atmosferę chwili przekroczenia przez nią progu pełnoletności) niedługo po maturze i tuż przed podjęciem pierwszej w życiu pracy oraz studiów wieczorowych. Ile więc lat miałaby teraz jej matka, o której nic nie wiedziała i o której babcia nigdy nie wspominała, mówiąc tylko, że Weronika dowie się wszystkiego, gdy przyjdzie na to czas? Dziwna wydawała się jej ta międzypokoleniowa matematyka. Jakby w najważniejszym równaniu zabrakło najważniejszej niewiadomej. Wynik jest wtedy zawsze niepewny. Bo jeżeli ją i babcię dzieliło aż sześćdziesiąt siedem lat, to gdzie w tej niewyobrażalnie długiej masie czasu znalazłoby się miejsce dla tej, która przecież musiała być, musiała istnieć. I która w jednym z wielu trudno policzalnych, ale zarazem bardzo konkretnym lipcu wydała ją, Weronikę, na świat. W jakim była wtedy wieku? Dziwne, a zarazem głęboko oczywiste było dla dziewczyny, że odpowiedź na to właśnie pytanie wydaje się decydująca, ważniejsza niż imię matki, jej wygląd, podobieństwo do córki, a nawet to, co się z nią stało. Świadomość, że urodziła się w czasie wojny, powstrzymywała ją od zbyt natarczywego przepytywania babci o los matki. Coś w jej sercu mówiło, że chyba nie chce tego wiedzieć. Natomiast taka niewinna w gruncie rzeczy kwestia, jak to, czy mama była młodą dziewczyną, czy dojrzałą kobietą, dając jej życie, spędzała jej niemal sen z powiek. Jednak ani na to, ani na żadne z innych pytań nie udało się jej wydębić od babci choćby zdawkowej, niepełnej odpowiedzi. Zresztą tych tajemnic było więcej. No choćby ten niespodziewanie ujawniony wiek babci. Następnego dnia po tym wyznaniu, kiedy wróciły na chwilę obie do trudnej i krótkiej rozmowy przy kolacji, głos babci przepełniła granicząca z nienawiścią niechęć do okrutnej zabawy ludzkiego losu zegarami, kalendarzami, wschodami słońca, porami roku i w ogóle wszystkim, co sprawia, że w miarę upływu lat większość myśli musi zdominować poczucie przemijania. Tego dnia babcia, uwolniona od ciężaru tajemnicy swego wieku, na powrót szorstka i wyzbyta niepotrzebnej melancholii, była chyba szczególnie niechętna wszelkim wspominkom, których zresztą na co dzień unikała jak mało kto. Na pytanie Weroniki, jaki prezent chciałaby od niej dostać, nazwała ją sziksą, jak zawsze wtedy, gdy była na nią zła lub gdy w ogóle coś się jej nie podobało w jej zachowaniu. Czyli bardzo często.
A potem, po powrocie Weroniki z pracy, zarządziła nieśmiertelny spacer przez Stare Miasto, Mostową, Aleje 1 Maja, Aleje Mickiewicza do Łuczniczki, gdzie mimo nie najlepszej pogody kazała wnuczce usiąść obok siebie na ławce naprzeciwko rzeźby naguski z łukiem i przypatrywała się jej w ciszy, której nie mogły zakłócić przejeżdżające autobusy. Bo przecież te autobusy, podobnie jak wszystko, co składało się na miejskie zabieganie, odeszły, pogubiły się podczas tego nieskończonego spaceru po labiryncie czasu.
Mieszkały blisko Kanału, niemal na wprost kamiennego mostu Władysława IV, w niebrzydkiej, choć zaniedbanej, jak cała Polska, kamienicy na rogu Świerczewskiego i Olszewskiego. Babcia używała innych nazw tych ulic, na dodatek nie jednej, a dwóch. Dla mnie to Świętej Trójcy i Kordeckiego, a dla innej mnie to Berlinerstrasse i Hippelstrasse, mawiała, sarkając na zmiany, kłopoty, pamięć. Jedno całkiem duże mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowało kilka osób, ułamki trzech poharatanych przez Niemców i komunistów rodzin. Widok z balkonu, na który wychodziło się z pokoju Weroniki i jej babci, był niepowtarzalny. Wystarczyło spojrzeć w prawo, nawet nie wychylając się zbyt mocno. Tafla wody zmieniającej barwę i przezroczystość w zależności od pogody i czasu, aleje drzew zaczynających się właśnie w tym miejscu plant na śluzach, sylwetki przechodzących ludzi, tramwaj numer pięć ciągnący wagony przez most na Okole i numer trzy wędrujący wąwozami ulic w stronę Wilczaka, i wreszcie barki wpływające do miasta lub żegnające się z nim w niekończącej się paradzie wzdłuż nabrzeży.
Czasem nocą Weronikę budziły zawodzenia jakichś odłączonych od stada członków tych flotylli. Te nocne wieloryby zwykły nabierać wigoru dopiero na otwartej przestrzeni. W wodnym korytarzu wytyczonym w mieście, a tym bardziej w basenach śluz natomiast opanowywał je klaustrofobiczny niepokój, rzucały się na boki, bijąc swymi cielskami w ceglane ściany.
Bywało, że wyrwana ze snu ubierała się i potykając się w ciemności o nierówne płyty chodnika, biegła nad Kanał albo na most i stała tam, aż świt wygonił na ulicę pierwsze tramwaje. Potem wracała i jadła z babcią śniadanie. Pierwszy raz wyszła nocą nad Kanał chyba na początku drugiej klasy podstawówki, we wrześniu pięćdziesiątego pierwszego. Nie zaniechała tego obyczaju nawet w liceum, aż do matury w sześćdziesiątym pierwszym i przez chwilę, naprawdę krótko, także później, kiedy poszła do pracy i studiowała wieczorowo. Krótko, bo poznała Łukasza, gamonia i młokosa, jak podsumowywała zawsze babcia. Starsza pani patrzyła podejrzliwie, komentując jego wizyty, a oni wykorzystywali jej krótkie wyjścia na miasto, by tulić się do siebie na tapczanie pod balkonowym oknem. Szybko to się zaczęło, chyba nawet nie zdążyli się dobrze poznać, ale po co, skoro było im ze sobą tak niezwyczajnie. Jakby od dawna na siebie czekali. Łukasz był chudy i wysoki jak tyczka, śmiał się cicho i rzadko, wpatrywał się w Werkę (tak ją nazywał od pierwszego dnia ich zażyłości) jak w obraz. Głupio się zadurzył, narzekała babcia, widząc te jego maślane oczy i poważną twarz, a także jakiś wysiłek widoczny w jego powolnych ruchach i słowach, jakby miłość do Weroniki kosztowała go kilka lat życia.
Babcia wyganiała go z mieszkania, ilekroć przyłapała go na tych nieczystych spojrzeniach. Babciu, musisz go polubić!, strofowała ją Weronika, kiedy już poszedł do siebie, dwóch pokoi z kuchnią, które dzielił z rodzicami i siostrą, w samym środku Szwederowa, na ulicy Leszczyńskiego obok sióstr elżbietanek. Kocha mnie, a ja jego. A co on umie?, sarkała babcia. Już dużo, a będzie umiał jeszcze więcej, gdy skończy naukę. Studiuje tam, gdzie ja, w szkole inżynierskiej. Weronika po maturze poszła do pracy, ale jednocześnie zdała egzamin wstępny na tę uczelnię. Wybrała ją, bo była na miejscu, nie dość że w Bydgoszczy, to jeszcze całkiem blisko, w budynkach na Olszewskiego, Świerczewskiego i Kruszwickiej, i prowadziła wieczorowe zajęcia zgodne ze ścisłymi zainteresowaniami Weroniki, która była jedną z nielicznych dziewczyn na uczelni.
Oczywiście musiało się to skończyć tym, czym się skończyło. Po kilkunastu takich randkach Weronika zaszła w ciążę. A może ze dwie randki wcześniej zaplanowała z Łukaszem zamach bombowy.
A wszystko to przez tego diabła, który znalazł Weronikę w jej podstawówce przy ulicy Nakielskiej, nad Kanałem zmierzającym w tym miejscu w stronę ujścia do Brdy. Aha, i stało się to, kiedy była w trzeciej klasie i miała zaledwie dziewięć lat.
No tak, z tym diabłem to była niesamowita historia. Zazwyczaj tak się dzieje, gdy taka paskuda z piekła rodem postanowi pogrzebać swym brudnym łapskiem w jakiejś niewinnej duszyczce. Poskrobać pazurem po krystalicznie czystej powierzchni serca. Wpełznąć w myśli. Wczołgać się do różnych dziurek, szparek, zakamarków czyjegoś życia. A nuż coś się znajdzie, jakiś pyłek, odrobina kurzu, z którą każdy bez wyjątku przychodzi na świat i nawet o tym nie wie.
Weronika też nie wiedziała, ale diabeł nie omieszkał jej to uświadomić. Gdy pochylił się nad nią i szepnął do jej małego, ledwie dziewięcioletniego uszka takie słowa, których uczennica trzeciej klasy z włosami związanymi w kitkę starą gumką, ubrana w mundurek, rajstopki i wyciągnięty sweterek nie ma prawa znać. I zrobił to zaraz po tym, jak na jej oczach pobił do nieprzytomności pana od historii. Stało się to wcale nie w jakimś publicznym miejscu, na przykład na szkolnym korytarzu czy na chodniku przed szkołą, a w pokoju nauczycielskim, gdzie ten biedny pan od historii usłyszał, że jest wrogiem ludu, że uczy dzieci samych złych rzeczy i jeszcze, że daje zły przykład. Usłyszał to, zanim spadły na niego ciosy diabelskiej pięści i zanim został zawleczony do samochodu czekającego na zaśnieżonym podjeździe, ale już po tym, jak nieświadoma niczego Weronika weszła do pokoju nauczycielskiego, by oddać tam klasowy dziennik, co poleciła jej pani od polskiego, która zresztą niedługo później także się tam zjawiła i stanęła jak wryta na widok zakrwawionej twarzy pana od historii, który tak dziwnie półleżał i półsiedział bezwładnie na krześle przy wspólnym stole, gdzie zawsze nauczyciele pili herbatę ze szklanek w czasie przerwy i czytali gazety, i jeszcze na dodatek ta pani od polskiego, która była bardzo miła i do dzieci mówiła tak pieszczotliwie, jakby bardzo je lubiła, zbladła i prawie zemdlała, ale diabeł tylko spojrzał na nią obojętnie, coś po diabelsku warknął i pani uciekła, i chyba w ogóle nie zauważyła, że Weronika jest w pokoju, a Weronika stała tam wciąż jak zamurowana, jakby jej nogi, jeszcze nie dziesięcioletnie, malutkie i drżące, wrosły w niedawno odnowiony parkiet, i wtedy diabeł ją zobaczył, spojrzał uważnie i nagle się uśmiechnął po przyjacielsku, ojcowsku, wujowsku, kumplowsku, jakby to na nią właśnie czekał, a pan od historii tylko mu się napatoczył pod rękę, ojcowsko diabelską rękę, więc diabeł usiadł na krześle blisko wmurowanej w błyszczący parkiet Weroniki i otoczył ją po przyjacielsku swą diabelską ręką, i wcale jej nie bił ani nie ściskał boleśnie, ani nie szczypał, tylko objął, jakby ją chronił przed tym złem, w które wpadł po uszy i wdepnął nieszczęśliwie pan od historii, a kiedy koledzy diabła, też pewnie diabły, choć mniej ważne, wyprowadzali słaniającego się pana od historii i nawet nie pomyśleli o jego płaszczu, czapce czy szaliku, chociaż za oknem panoszył się dręczący wszystkich mrozem styczeń, który niewiele sobie robił z dziurawego sweterka Weroniki i jej podszytego wiatrem paltocika, a pani od polskiego i innych pań i panów już dawno w pokoju nauczycielskim nie było, diabeł pochylił się i prawie dotykając tego dziewięcioletniego, niewinnego uszka Weroniki, prawie je oblizując, smakując jak pierożek czy ciasteczko, zaczął nauczać ją o piekle. A Weronika słuchała, bojąc się oddychać, przełykać ślinę i starając się, by jej serce nie biło. Potem diabeł posadził sobie Weronikę na kolanach, pogładził po głowie i zapytał:
– Teraz rozumiesz?
Weronika zmusiła swoją małą główkę do skinięcia.
– Wasz pan od historii zasłużył na to, co go spotkało. Był niedobry. Przysłano mnie tu do was, do tej szkoły, bym was przed nim ochronił. Czy sądzisz, że to dobrze?
Główka Weroniki znów wykonała gest potwierdzenia.
– Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Jak masz na imię?
– Weronika – odpowiedziała cichutko dziewczynka. I zaraz już trochę głośniej dodała: – Nazywam się Weronika Kaletówna.
Co ciekawe, gdy Weronika przedstawiła się diabłu, ten najgorszy strach uleciał z niej jak spłoszony gołąb z balkonu jej kamienicy. Diabeł miło pachniał jakąś wodą po goleniu, jego dłoń kojąco gładziła włosy dziewczynki, a głos brzmiał jak kołysanka. W dodatku trudno się było z nim nie zgodzić. Jeśli pan od historii zagrażał dzieciom, to naprawdę dobrze, że ktoś się tym zainteresował i uratował je przed czymś gorszym niż lekcje, których zresztą Weronika, jako trzecioklasistka, nie zdążyła jeszcze mieć z tym niedobrym panem.
Diabeł zauważył, że Weronika się rozluźniła, i uśmiechnął się delikatnie.
– Jesteś mądrą dziewczynką – pochwalił ją. – Cieszę się, że cię poznałem. I wiesz co? Chciałbym, i myślę, że ty też chciałabyś, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Co ty na to?
– Ja… – Naprawdę to nic strasznego taka rozmowa z diabłem. Weronika także się uśmiechnęła. – Ja też bym chciała się z panem jeszcze spotkać.
– No to jesteśmy umówieni! – Diabeł pozwolił Weronice zsunąć się z jego kolan, po czym podniósł się z krzesła. Następnie pochylił się jeszcze do jej małego, teraz już zaciekawionego uszka, owionął je ciepłym oddechem i konfidencjonalnie wyszeptał: – A może przygotujesz mi jakąś małą niespodziankę, gdy znów się spotkamy? Na przykład mogłabyś mi powiedzieć, które dzieci w klasie mają rodziców takich jak ten niedobry pan od historii.
– Ja chyba nie umiem… – wyjąkała onieśmielona i nagle znów przestraszona Weronika.
– Wystarczy, że mi poopowiadasz o twoich koleżankach i kolegach. Musisz się tylko troszkę przygotować, słuchać, co mówią w czasie zabawy na przerwach, i zapamiętać to, zapytać o mamę i tatę, czy lubią słuchać radia, czytać książki, rozmawiać przez telefon. To są bardzo ciekawe rzeczy, a dzieci czasem robią z tego tajemnicę. Na pewno bardzo lubisz odkrywać takie tajemnice, prawda?
Weronika z ulgą skinęła główką. Jej ciemne włosy związane do tej pory w kitkę rozsypały się nagle na plecach i ramionach, bo pękła gumka, która była stara i babcia tego dnia nie mogła żadnej innej znaleźć. Diabeł uśmiechnął się po raz kolejny podczas ich spotkania i pogładził lśniące włosy dziewczynki.
– Jesteś bardzo mądra i na dodatek bardzo ładna. Już nie mogę się doczekać, jak będziemy wspólnie odkrywać różne tajemnice. Teraz muszę już iść i na koniec mam do ciebie jeszcze tylko jedną prośbę. Ale najpierw powiedz mi, kim są twoi rodzice.
– Nie mam rodziców. Mieszkam z babcią.
Diabeł trochę zaskoczony zmrużył oczy.
– Biedactwo. Jak to dobrze, że mnie spotkałaś. Nie mów o naszej rozmowie nikomu, nawet babci. Niech to będzie nasza tajemnica. Nie bój się. Niedługo wpadnę znów do szkoły i cię znajdę.
Zanim Weronika i diabeł ponownie się spotkali, cały kraj, w tym miasto, ulice, również te blisko Kanału, a także szkoła pogrążyły się w głębokiej żałobie, bo na początku marca zmarł pewien ważny pan, którego zdjęcie dziewczynka widywała w gazetach. Miał spojrzenie dobrotliwego staruszka, sumiasty wąs, który aż chciało się pogładzić, i często palił fajkę. Weronika, patrząc na fotografię starszego pana, niemal czuła aromat fajkowego dymu i zamykała oczy, by w myślach przytulić się do tego miłego dziadunia, który zresztą podobno bardzo kochał dzieci. To ostatnie potwierdził diabeł, kiedy wreszcie się spotkali w szkole po lekcjach. Weronika widziała, jak wysiadł z tego samego samochodu, którym kilka tygodni wcześniej zabrał już na zawsze pana od historii z życia Weroniki i innych dzieci. Diabeł pachniał tą samą wodą po goleniu i był może trochę mniej spokojny niż wtedy, gdy opowiadał siedzącej mu na kolanach Weronice o piekle, a wyglądał wręcz na smutnego. Weronika nawet sprawdziła, czy z oczu nie płyną mu łzy. Pamiętała, jak niedawno jej koleżanka Ela płakała, bo umarła jej mama. Więc ten zły nastrój diabła to był chyba przez to, że tamten staruszek umarł. Weronika pomyślała, że był on na pewno kimś bardzo bliskim dla diabła, jak mama dla Eli, i zaczęła mu wtedy, w szkolnej świetlicy, bardzo współczuć. Przecież gdyby coś się stało babci, ona też byłaby smutna, to jasne.
Diabeł jednak szybko się opanował i powiedział tylko, że stała się rzecz straszna, bo zmarł największy światowy przywódca – tak właśnie się wyraził, używając tych trzech trudnych słów wypowiedzianych naraz, jedno po drugim, tak że Weronika z trudem je zapamiętała – i wszyscy ludzie, dzieci także, powinni bardzo, ale to bardzo tego żałować. A potem, popijając herbatę ze szklanki poszczerbionej przez dziecięce ząbki przyniesioną przez samą panią dyrektor szkoły, która od razu zostawiła ich w świetlicy bez jednego słowa, nawet zwykłego dzień dobry, tylko wycofała się za próg tak dziwnie schylona, jakby ktoś ją uderzył, więc dmuchając na gorącą herbatę i pijąc ją małymi łykami, diabeł zapytał, czy Weronika ma dla niego jakąś niespodziankę, bo przecież ostatnio uzgodnili, gdy byli sami w pokoju nauczycielskim, że będzie słuchała, o czym mówią inne dzieci i jakie mają tajemnice, a później mu to powtórzy i to będzie ta niespodzianka. I tu mrugnął do niej okiem, jakby bawili się w zagadki albo umawiali się, by spędzić razem czas wolny po szkole na podwórku lub w ogromnym parku na śluzach. Widząc to mrugnięcie zimnych oczu diabła, Weronika nagle prawie zwymiotowała ze strachu. Zniknęło gdzieś współczucie i ciekawość, nie mówiąc o zadowoleniu czy dumie, że się odrobiło zadanie domowe. Wcześniej Weronika owszem, przysłuchiwała się rozmowom dzieci, bo przecież dobrze zapamiętała prośbę diabła i dzisiaj miała nawet dla niego przygotowane bardzo ciekawe opowieści zasłyszane w czasie przerw, w szatni i na boisku. Teraz jednak górę wziął tamten niemiły, opukujący jej ciało z wszystkich stron, przede wszystkim od wewnątrz, niewiarygodnie wielki lęk. Diabeł dostrzegł to od razu z zawodową diabelską przenikliwością, uśmiechnął się i zapraszająco klepnął się po udach, odsuwając jednocześnie krzesło od stolika, przy którym dzieci jadały obiady i odrabiały lekcje. Wiercił się przez chwilę, jakby przeszkadzał mu ogon pod garniturem, po czym powiedział:
– No chodź, nie daj się prosić!
Weronika zawahała się i w końcu niechętnie podeszła do diabła. Ten chwycił ją delikatnie za ramię i zmusił do umoszczenia się na jego kolanach. Potem objął ją i wyszeptał do muszelki jej uszka:
– Co się stało, moja milutka? Przecież polubiłaś mnie, prawda?
– Tak – odpowiedziała mu nieprzekonanym głosem dziewczynka.
– No widzisz! Skoro tak, to już przestań spuszczać głowę i zaciskać swoje małe usteczka, tylko podziel się ze mną tajemnicami, które udało ci się poznać od naszego ostatniego spotkania. – Diabeł przeszedł od poufałego szeptu do rzeczowego tonu, jaki Weronice zdarzało się słyszeć u pań w sekretariacie szkoły. – Jestem ich bardzo ciekaw – dodał dobrotliwie, łaskocząc ją nosem w uszko.
Wtedy Weronika, patrząc jak diabeł popija stygnącą herbatę i uważnie się jej przygląda, zaczęła, z początku wolniutko i cichutko, a w miarę upływu czasu coraz odważniej zdradzać mu tajemnice swoich koleżanek i kolegów.
Nie były to chyba jakieś szczególnie interesujące opowieści, no może dla Weroniki i innych dzieci takimi były, zwłaszcza gdy opowiadano je sobie po szkole, z wypiekami na twarzy i w tajemnicy przed koleżankami, ale dla tych wszystkich instytucji zatrudniających diabły różnej ważności w wielkich domach w środku miasta, do których wjeżdżały i z których wyjeżdżały samochody przeznaczone do wożenia pechowych panów od historii, zapewne nie miały większego znaczenia, jednak diabeł kiwał głową zachęcająco, a dwa razy nawet zapisał coś w notesie, dopytując Weronikę o nazwisko dziecka. To było wtedy, gdy opowiedziała o pocztówce, o jakiej z zachwytem wspomniała Kasia, i nawet obiecała, że kiedyś zaprosi do swojego mieszkania kilka najlepszych koleżanek, w tym oczywiście Weronikę, i pokaże im tę pocztówkę, która nadeszła pewnego dnia wraz z emeryturą babci i listem od cioci z Łodzi, a która była bardzo kolorowa, i był na niej taki śmieszny, ale przecudowny autobus, cały czerwony i, co niewiarygodne, piętrowy. Mama szybko schowała tę pocztówkę, ale Kasia widziała, gdzie, i naprawdę chętnie ją koleżankom pokaże, bo widzi, że jej nie wierzą, że mogą gdzieś jeździć takie przedziwne autobusy, zupełnie inne niż te w Bydgoszczy. A druga sprawa, którą odnotował sobie diabeł, zapewne dlatego, że była taka ciekawa, dotyczyła chłopca, którego najpierw Weronika nie rozpoznała, bo było to w szatni, gdzie nie wszystkie lampy się palą i jeszcze te palta są stłoczone na wieszakach jak ciężkie zasłony, a ten chłopiec opowiadał to cicho swemu koledze i nie wiedział, że ktoś, to znaczy Weronika, stoi za ścianą płaszczy i kurtek i słucha, wstrzymując oddech, a chodziło o wujka tego chłopca, który odwiedził ich w domu i wszyscy byli poruszeni, bo myśleli, że wujek nie żyje i już go nie zobaczą, a tu taka niespodzianka, stanął w progu mieszkania, bardzo chudy, głodny, dostał obiad, nie mówił prawie nic, tylko płakał, i miał takie dziwne ubranie, jakby stary mundur, a potem już sobie poszedł, i mama tego chłopca płakała, i tylko wyznała mu, że to jej brat, a jego wujek, aha, i Weronika potem poczekała chwilkę, jak ci chłopcy wybiegli z szatni po tych krótkich i zupełnie ciemnych schodach na korytarz przy wejściu i pokoju pana woźnego, i wyszła ostrożnie za nimi, i to był taki Bolek z piątej klasy, wie, bo jego siostra chodzi do klasy c, a Weronika do b, i mają razem wspólną gimnastykę we wtorki.
Diabeł na pożegnanie pogłaskał Weronikę po głowie i znów połaskotał ją w uszko, tym razem palcem, po czym obiecał, że niedługo znów się zobaczą, ale wtedy to on będzie miał dla niej niespodziankę, a właściwie to niech będzie, przecież może jej już teraz powiedzieć, co to za niespodzianka, więc chodzi o to, że zaplanował, że następnym razem pojadą we dwoje tym jego wielkim samochodem.
I tak się rzeczywiście stało. To znaczy po kilku kolejnych tygodniach diabeł czekał na Weronikę niedaleko szkoły. Stał nad samym Kanałem pod wysokim drzewem, jednym z wielu rosnących na śluzach, które tak lubiła babcia, a gdy Weronika szła z koleżankami w stronę szkolnego ogrodzenia i wiedziona jakimś przeczuciem uniosła głowę i go zauważyła, pomachał do niej tak, jakby się stęsknił i chciał, by ona też poczuła, że do niego tęskniła. Dziwne, ale naprawdę jak na zawołanie to poczuła, tę tęsknotę, pożegnała się więc z koleżankami, mówiąc im, że ma coś kupić w sklepie pasmanteryjnym pod arkadami, daleko od szkoły, aż tam, gdzie tramwaje skręcają i skrzypią przeraźliwie obok klarysek, i poszła w tamtą stronę, oczywiście udając, że nie widzi diabła, tylko naprawdę chodzi jej o jakieś guziki, i gdy już była tam, gdzie się schodzą ulica Nakielska i Czerwonej Armii, na którą babcia zawsze mówiła tak śmiesznie i krótko „fosza”, stanęła i czekała, aż podjechał ten wielki samochód z diabłem w środku.
Potem zapadła się w miękkie siedzenie z tyłu samochodu, czując zapach wody po goleniu i dymu papierosowego oraz męską rękę gładzącą ją po policzku. Przejechali się bezszelestnie po mieście, którego prawie nie mogła dostrzec, bo jej głowa ledwie wystawała ponad dolną krawędź okna. Coś dławiło jej krtań, jakiś nieznośny ciężar, ale diabeł po mistrzowsku znów to zauważył i przytulił ją do marynarki, rozkołysał w rytm sunącego przez wiosenne ulice samochodu i na koniec szepnął, że dzisiaj nie musi mu niczego opowiadać, chyba że usłyszała ostatnio od dzieci coś wyjątkowo ciekawego. Weronika pokręciła tylko głową z zamkniętymi oczami, a diabeł skubnął ją delikatnie w nosek, niewątpliwie by się nie niepokoiła, po czym wsunął jej w rączkę coś, co ją zachwyciło, kilka najprawdziwszych czekoladowych cukierków, z których jeden od razu zjadła, nie wierząc, że są na świecie takie pyszne rzeczy.
Babcia miała nie wiedzieć o rozmowach Weroniki z diabłem, ale jak to babcia jakoś się wszystkiego dowiedziała, czy może tylko domyśliła, a może jej się to tak zwyczajnie przyśniło. Tak, to mógł być sen, bo babcia zapytała Weronikę o tamten duży samochód pewnego dnia rano, przy śniadaniu, więc Weronice z początku przyszło na myśl, że babcia umie zapamiętywać sny, co jej, Weronice, prawie nigdy się nie udawało, bo zawsze tuż po obudzeniu, mimo wytężania umysłu i zakrywania głowy kołdrą, jej sny gdzieś ulatywały. Jednak po chwili, gdy Weronika piła długimi łykami kawę zbożową z mlekiem, wszystko się wydało. Babcia niczego nie wyśniła, tylko po prostu wiedziała. I wcale nie zapytała tak całkiem dokładnie o tamten samochód, bo tego to rzeczywiście nie wiedziała, lecz pokazała Weronice papierek od cukierka znaleziony w jej paltociku, zgnieciony w kulkę, chociaż najpierw miał być ładnie wyprostowany i włożony do specjalnego albumu, ale diabeł sprzeciwił się temu pomysłowi i zabrał Weronice papierki po wszystkich cukierkach z wyjątkiem tego jednego, bo zapodział się w kieszonce i tkwił tam, aż wyciągnęła go z niej babcia i od razu uznała, że trzeba Weronikę o to zapytać i nie dać się zwieść jakimś tam tłumaczeniom, że któraś z koleżanek miała urodziny i przyniosła całą torbę tych cukierków, bo przecież takich właśnie, słodkich jak niebo, rozkosznych cukierków nie można było kupić w sklepie, nawet w tych delikatesach przy placu Wolności, i w ogóle babcia jakby wyczytała z tego papierka całą historię z diabłem. Najpierw zasypała ją gradem pytań, takich bardzo trudnych, naprawdę przypominających spadające na głowę gradowe kulki lodu, jednak kiedy Weronika ani myślała odpowiedzieć choćby na jedno z nich i tylko wpatrywała się załzawionymi oczami w ścianę przy drzwiach, babcia zamilkła i milczała już tego dnia aż do wieczora, i blada patrzyła na Weronikę, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.
W końcu nazajutrz rano, a była to akurat niedziela, zabrała ją na spacer, usiadła z nią na ławce niedaleko Łuczniczki i spoglądając przed siebie, jakby byli tam jacyś inni ludzie, a najczęściej zatrzymując wzrok na tej pięknej dziewczynie z łukiem, która chłodno mierzyła w coś lub kogoś, opowiadała jej, bardzo spokojnie i ostrożnie, o wojnie, o głodzie, o bólu. I o czymś, co babcia nazwała samotnością, dodając, że człowiek samotny nie musi wcale mieszkać sam i nie mieć nikogo bliskiego. Wystarczy, że czuje się tak, jakby był sam, bo na przykład kogoś mu bardzo brakuje. I mówiła babcia jeszcze o tym, że czasem taki ktoś, kto czuje się samotny, płacze, boi się, a nawet ucieka tak daleko, że trudno stamtąd wrócić. I wtedy bywa tak, że pojawia się przy nim ktoś niedobry, kto tylko udaje dobrego, i trzeba bardzo uważać, by nie zrobił czegoś, czego nie da się już odwrócić, i w ogóle najlepiej takiego kogoś nie spotkać, ale jeśli już się go spotkało, to nie wolno mu wierzyć. I na koniec babcia powiedziała, że niektórzy mężczyźni lubią patrzeć na takie dziewczynki jak Weronika, a są i tacy, którzy lubią coś więcej, i tu babcia ciężko westchnęła, jakby nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, i przytuliła ją do siebie na tej ławce obok rzeźby Łuczniczki niedaleko muzeum, jakby chciała ją gdzieś w sobie schować już na zawsze. Weronika tylko słuchała, nic nie mówiąc, ale czuła, jak jej gardło ściska ten nieznośny ciężar i jak ogromnieje w niej strach, bo przecież diabeł dlatego jest diabłem, że wszyscy się go boją. Nawet jeśli przynosi cukierki i pachnie wodą po goleniu, zabiera na przejażdżki, łaskocze w uszko i delikatnie gładzi po policzku. Wracając do domu z babcią, Weronika pomyślała, że może diabeł o niej zapomniał, bo jest przecież taka mała, nieważna, a dzieci w szkole jest mnóstwo, większość z nich chyba mądrzejsza od niej, a w każdym razie bardziej chętna do rozmów z dorosłymi, nie taka małomówna jak ona, więc może zapomniał, chyba naprawdę zapomniał, bo już mu się znudziła i chciał poznać kogoś nowego, jakąś nową dziewczynkę, na którą mógłby patrzeć i robić te inne rzeczy, o których babcia nawet nie powiedziała, jakby się wstydziła, a miała na myśli na pewno to, że mógłby gładzić ją po głowie i policzku, łaskotać w uszko i szeptać do tego uszka przeróżne słowa, takie bardzo miłe, ale i takie, które budziły przerażenie. No więc gdyby diabeł poznał jakąś inną dziewczynkę, to jej by to nie zdziwiło, wcale nie, bo przecież niczego ciekawego nie powiedziała podczas spotkań z diabłem, nie odkryła żadnych tajemnic, tylko o tej pocztówce Kasi i wizycie wujka w domu Bolka, ale to żadne wielkie tajemnice, zresztą po tym, co usłyszała od babci na ławce przed rzeźbą Łuczniczki, chyba trochę żałowała, że nawet o tych mało ciekawych rzeczach powiedziała, jakby chciała, by diabeł dalej się z nią spotykał, i nie chce już tych cukierków ani przejażdżek samochodem, ani tej miłej ręki gładzącej ją po policzku tak, jak nigdy nie gładziła babcia, jak nikt jej nie gładził, bo przecież nikogo oprócz babci przy niej nie było, a czasem tak tego żałowała, jak niczego na świecie, że nie gładzi jej mama albo tata, i wyobrażała sobie, siedząc w tym wielkim samochodzie, że to nie diabeł wodzi dłonią po jej włosach i tuli ją do siebie, a jej tata, o którym, podobnie jak o mamie, nic nie wiedziała.
Jednak diabeł miał dobrą pamięć i wcale nie chciał zapomnieć o Weronice. Czekał na nią już następnego dnia, jakby coś wyczuł albo doliczył się tego brakującego papierka. Znów pojechali przed siebie samochodem, diabeł tym razem mniej mówił, czasem tylko szepnął coś miłego, ale za to przez całą drogę ją obejmował, jakby nie chciał, naprawdę nie chciał, by mu uciekła albo by pomyślała, że mu się znudziła. W pewnej chwili, przejeżdżali wtedy przez most na Brdzie, taki wąski, którym jechało się tramwajem ze Starego Rynku na plac Wolności, diabeł sięgnął na półkę pod tylnym oknem samochodu i podał Weronice jakąś starannie obłożoną papierem paczkę. Zachęcił ją, by rozwiązała sznurek i rozerwała papier. W środku była śliczna lalka, bardzo duża i mrugająca oczami. Diabeł zapytał Weronikę, czy podoba się jej prezent, dodając, że nie będzie mogła zabrać lalki do domu, no bo przecież babcia zaraz wszystkiego by się domyśliła, więc ta cudowna zabawka będzie zawsze na nią czekać w samochodzie. Weronika bez słowa skinęła główką, ale diabeł nadal chciał wiedzieć, czy lalka jest taka, jak ze snów Weroniki, więc zmusiła się, by mu odpowiedzieć. I zgodnie z prawdą powiedziała mu, że od lalek woli zabawki, jakimi bawią się zazwyczaj chłopcy, a później, już niepytana, dodała jeszcze, że najbardziej lubi, jak coś się w mieszkaniu popsuje, nie tylko babci, ale i innym mieszkańcom, a ona może obserwować, jak ktoś, jakiś pan z torbą pełną narzędzi, to naprawia, i że to jest najlepsza zabawa, jaką można sobie wyobrazić, dużo lepsza od zabawy szmacianymi lalkami i pluszowymi misiami. Diabeł pokiwał głową chyba trochę zaskoczony jej wyznaniem i zapytał ją, gdzie mieszka, i kazał kierowcy podjechać blisko jej kamienicy, nie pod samą bramę, tylko dwa domy wcześniej przy ulicy Świerczewskiego, popatrzył przez okno auta na balkon na pierwszym piętrze, skąd Weronika lubiła spoglądać w stronę Kanału, i nie odwracając się do dziewczynki, polecił jej szybko biec do babci.
Życie Weroniki rozpięło się między babcią a diabłem jak naprężony welon. Gdzieś w środku była szkoła, koleżanki, nauczyciele, podwórko i śluzy, ale ponad tym wszystkim wisiały nieznośnie ciężkie chmury sprzeczności, wątpliwości i pytań. Babcia domyślała się tylko, że nie jest sama, że ktoś jest po drugiej stronie. Kręciła czasem głową z niedowierzaniem, jak to ona z niemal dziewczęcą dociekliwością, jakby rozumiała aż za dużo i wiedziała, że nic innego jej nie pozostało, jak tylko czekać. Od czasu do czasu, jak gdyby zniecierpliwiona, podejmowała próby rozwiązania tej całej sytuacji, w której równie podstępne wydawały się pułapki niewiedzy, jak obezwładniające oczywistości. Chwytała Weronikę za rękę z tą swoją nieskrywaną nigdy pretensją adresowaną nie do dziewczynki, a do ich wspólnej przeszłości, o której tak niewiele mówiła, chwytała ją więc z początku stanowczo, z jasnym zamiarem uzyskania odpowiedzi, starała się coś tłumaczyć, ostrzegać, ale potem już tylko trzymała ją lekko, prosząco i nie puszczała przez dobrych kilka minut. Wszystko w niemym zapętleniu, w niedokończonym żalu, ale i we wciąż obecnej determinacji. To pomagało Weronice przetrwać najgorsze.
Bo tuż obok, poza czujnym okiem babci, życie Weroniki zagarniał diabeł, świadom łatwości, z jaką ludzie w każdym wieku naiwność mylą ze zdolnością wyboru, odnajdujący coś najbardziej mrocznego nawet jak na diabelskie standardy w pisaniu scenariusza losów Weroniki za rok, za dwa, za dziesięć lat, a jednocześnie obezwładniony jej nieprzeciętnością w każdym sensie tego słowa – fizyczną, duchową, umysłową. Któregoś dnia, Weronika miała wtedy czternaście lat i poszła właśnie do liceum, zrozumiał, że nie utrzyma jej przy sobie, że odpokutuje za to, że ośmielił się porwać ją z jej bezpiecznego świata. Zadrżał, bo nagle zdał sobie sprawę, że być może pożałuje kiedyś gorzko tego, że nie wyrzucił wtedy, tuż przed śmiercią Stalina, tamtej przestraszonej dziewczynki z pokoju nauczycielskiego.
Mimo to kontynuował wszystko, co łączyło go z Weroniką, a było tego coraz więcej i więcej. Jakby pod murami szkoły blisko ujścia Kanału do Brdy pękł jakiś złowrogi róg obfitości. W pierwszych latach ich znajomości jeszcze się ograniczał. Spotkań było kilka w ciągu roku, zawsze krótko, w samochodzie lub świetlicy po południu, gdy uczniowie opuścili już szkołę. Nie oczekiwał od niej właściwie niczego, bardziej był ciekaw, co takie dziecko jest w stanie zrobić, by okiełznać strach lub poznać jakąś swoją nową twarz, szczególnie tę ukrytą w mroku, może nawet wykrzywioną w złym uśmiechu. Weronika jednak nie otwierała się łatwo, zaciskała powieki, usta, piąstki i tylko tulić się lubiła, co zauważył już przy pierwszym spotkaniu. Wykorzystał to później, grał tę swoją rolę niewidzianego od lat tatusia i czekał na coś nieoczekiwanego, co zazwyczaj przynosi czas dojrzewania. Te tajemnice, które mu z dziecięcą gorliwością zdradzała na początku, z zawodowej skrupulatności weryfikował. Pocztówka z Londynu nie była pierwszą, którą sprawdzono dokładnie w odpowiedniej komórce poczty. Wujek małego Bolka okazał się byłym żołnierzem LWP skazanym na kilka lat więzienia za pospolite przestępstwa już po wojnie. Kolejne niespodzianki wyszeptywane w samochodzie czy na kolanach w świetlicy z wyraźnie coraz mniejszą chęcią miały podobną wartość. Uznał więc, że trzeba dać sobie i dziecku jeszcze chwilę, kilka lat, oswoić córeczkę z przybranym ojcem i ciągnąć ten eksperyment, o którym nikt nie wiedział, a który z czasem, w miarę jak dziewczynka stawała się dziewczyną, zaczynał podświadomie budzić w nim niepokój. Jakby deszcz siąpił za oknem zbyt długo, a noc dziwnie się nie kończyła.
Kiedy Weronika zaczęła siódmą klasę i była niedługo po swych trzynastych urodzinach, uznał, że czas na zmianę. Kazał kierowcy podjechać pod siedzibę urzędu na Poniatowskiego, a po namyśle polecił mu zaparkować na placu wewnątrz kompleksu budynków. Wrześniowe późne popołudnie dobrze nadaje się do takich tajnych misji jak wprowadzenie nieletniej do jednej z ważniejszych instytucji piekła. Jakby Dante po latach jałowego pisania rymów znalazł wreszcie jakąś nieświadomą niczego duszę chętną do wędrówek po nieskończonych kręgach ludzkiej małości. Nieliczni obecni jeszcze w pracy współpracownicy niczego nie zauważyli. Zaprowadził ją najpierw do swojego biura, ale tam było nijako i duszno. Wskazał jej więc następne drzwi, kolejny krąg, i po chwili usadowił ją na krześle w pokoju przesłuchań.
– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytał, gdy już napatrzył się na jej napiętą sylwetkę rzucającą cień na ciemnoszarą ścianę stanowiącą od zawsze tło wymuszanych w różny sposób zeznań.
Wzruszyła ramionami, spuszczając wzrok na zimny i pusty blat stołu. Zaciskała usta z właściwą sobie siłą, jakby obawiała się, że powie coś niepotrzebnego.
– Nie bój się – rzekł spokojnie. – Przecież mnie znasz.
– Nie, wcale nie! – odpowiedziała twardo, rzucając mu niechętne spojrzenie. – Po co tu przyszliśmy?
– Tak mi wpadło do głowy… – ciężko usiadł po przeciwnej stronie stołu, jak zawsze, gdy kogoś tu wprowadzano – że czas na coś nowego. Cukierki i zwiedzanie miasta to już za mało. Życie jest pełniejsze, ma więcej smaków, a ty wyrosłaś, Weroniko.
Znów wzruszyła ramionami i po chwili szepnęła:
– Niech pan mnie stąd wypuści! Nie chcę tu być. I nie chcę się już z panem spotykać.
– O, nie! – zareagował na pewno zbyt ostro, więc dodał znacznie łagodniej: – To nie takie proste. Są przecież nasze tajemnice… Mnie inne dzieciaki niczego nie zdradzą, a wiesz, że w ten sposób można zapobiegać czemuś niedobremu. To ważne, że opowiadasz mi o tym, co mówią twoi koledzy.
– Nie słucham, co mówią, i nie chcę nic wiedzieć. – Szarpnęła się gwałtownie. – Niech pan sobie znajdzie inne dziecko.
– Za późno, Weroniko. Zbyt wiele nas łączy. Nie chciałabyś chyba, moja miła, by ktoś się o tym dowiedział. Na przykład ta Kasia, która dostała pocztówkę z zagranicy, czy Bolek, którego wujek płakał, gdy ich odwiedził, albo twoja babcia.
– Babci nie wolno panu nic mówić! – krzyknęła bezsilnie, łykając łzy. – Nie wolno!
– Nie powiem, nie bój się.
Wstał i podszedł do niej. Ujął jej głowę w obie dłonie jak jakieś cenne naczynie i spojrzał jej w oczy, ciemne oczy ukrytej w niej kobiety.
– Nie powiem – powtórzył – jeśli nic się nie zmieni między nami. Nic. Dlatego tu jesteśmy. Byś to zrozumiała.
Miesiąc później Polska zakwitła na chwilę tysiącem kwiatów. Diabeł nie był z tego zadowolony, ale zarazem jakoś szczególnie się tym nie przejął. Wiedział, że nowa władza, bo wszystko wskazywało na to, że nastąpią jakieś zasadnicze zmiany, o czym dokładnie informował Weronikę, nie będzie na tyle odmienna od dotychczasowej, by rezygnować z usług doświadczonych funkcjonariuszy różnych służb, nie wyłączając piekła. Bo piekło potrzebne jest każdej władzy, każdej bez wyjątku. Takie prawdy również przekazywał dziewczynie w pokoju przesłuchań, gdzie po kilku tygodniach przerwy zaczęli się już od listopada spotykać z niepokojącą regularnością, jakby nie tylko polityka, lecz także ich życie gwałtownie przyspieszyło. W kącie pokoju zawsze grało ściszone radio, nad którym diabeł często pochylał się i nasłuchiwał z wyraźnym napięciem.
Weronika, bojąc się, by babcia nie dowiedziała się o jej spotkaniach z diabłem, poddała się bez sprzeciwu jego niezbornym, niejasnym zabiegom wobec niej. Chciał widzieć ją w tym swoim ohydnym, przesyconym zapachem strachu biurze, to ją tam widział. Chciał wozić ją bez celu po szarym od deszczu i mgły mieście, to ją woził. Mimo że nie była już małą dziewczynką ubraną w szkolny mundurek, sadzał ją wciąż sobie na kolanach, łaskotał w ucho i pytał szeptem, jaki ma humor i czy na pewno lubi go tak mocno jak kiedyś. Wsuwał jej w rękę łakocie, czasem kupował jakiś samochodzik czy klocki i patrzył na nią z czujnością naukowca, który z monotonną starannością powtarza bez końca ten sam eksperyment. Nie posuwał się do niczego ponad te tatusiowe, milusińskie gesty i słowa, choć przecież Weronika doskonale zdawała sobie sprawę, że to wszystko staje się jakoś dodatkowo niedobre. Że ona staje się niedobra. Że nie może być inna, skoro siada mu na tych jego kolanach, tuli się do niego, jakby miała wciąż dziewięć, a nie trzynaście i więcej lat. Z czasem zaczęła wierzyć, że to ona, przez to swoje doroślenie, wychodzenie z dzieciństwa, zamianę niewinnego dziecięcego ciałka w ciało kobiety, której się bała i której nie rozumiała, więc że to ona właśnie zainicjowała tę duszną zależność od diabła. Ona, a nie on. Poczucie winy z małego nasionka zamieniło się w niej w potężne kłącze, które gniotło ją i dusiło, w miarę jak czas budował wokół niej kolejne cieniutkie jak włos warstwy istnienia. Czasami zastanawiała się, co bardziej potępiłaby babcia: to, że powtarza diabłu domowe tajemnice swoich koleżanek, czy to, że siedzi mu na kolanach wtulona w jego marynarkę i daje się gładzić po włosach, udając dziecko, którym już dawno przestała być. Diabeł chyba miał podobny dylemat, bo w końcu zaczął robić coś jeszcze. Zaraz po Październiku, z początku jakby na próbę, a później, gdy Weronika poszła do liceum, tego na placu Wolności, już na poważnie, zaczął jej zlecać najpierw drobne, a potem całkiem wymagające zadania. Z jednego tylko nie umiał zrezygnować. Nawet gdy miała już szesnaście, siedemnaście lat, wciąż delikatnie zmuszał ją do usadowienia się na jego kolanach. Swoje polecenia, pełne szczegółów i urzędniczych zawiłości, przekazywał jej szeptem, dotykając czasem ustami jej ucha ukrytego w falach jej coraz bardziej połyskliwych jak zwodnicza noc włosów. Dość wcześnie, gdy jeszcze była trzynastolatką, nadał jej też pseudonim. I wreszcie, już sam za swoim biurkiem, późną nocą, wypełnił stosowne dokumenty, dokonując oficjalnej rejestracji nowej duszy zabłąkanej w jednym z ostatnich kręgów piekła. Musiał się przy tym trochę pogimnastykować i znaleźć kilka prostych argumentów dla przełożonych, by przymknęli oko na fakt, że właśnie zwerbował jako agenta dziecko. Zdawał też sobie sprawę, że podpis Weroniki na zobowiązaniu do współpracy może być zakwestionowany. Jednak przecież nie to było ważne. To chyba się w ogóle nie liczyło. Liczyła się tylko jej obecność, świadomość, że jest, że przyjdzie, że znów usiądzie na jego kolanach i wtuli się w jego marynarkę.
– Nadal jesteś Weroniką – powiedział podczas następnego spotkania, bawiąc się jej dłonią o długich palcach – ale od dziś staniesz się kimś jeszcze. Musimy oboje nauczyć się żyć w dwóch odrębnych światach. Nie wolno nam ich mylić, więc Weroniką będziesz tylko w jednym z nich. Tylko w nim będziesz też chodzić do szkoły, mieszkać ze swoją babcią, spotykać mnie, kogoś, kogo lubisz…
– Niech pan przestanie! Nie lubię pana ani w tym świecie, ani w tym drugim, o którym nic nie wiem, ani w żadnym innym.
– Powinnaś coś z tym zrobić, Weroniko. I nauczyć się myśleć o mnie na dwa sposoby. To pomoże ci przetrwać to wszystko.
– Niemożliwe! Zawsze będzie pan w moich myślach miał zakrwawione pięści. Jak za pierwszym razem.
– Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. A na początek czas na twoją drugą osobowość.
Niepewna, czekała wtedy na to, co jeszcze jej powie.
– Julia – usłyszała w końcu. – W tym świecie, w którym wykonujesz moje polecenia, staniesz się Julią.
Zadrżała i zapytała:
– Dlaczego właśnie Julią?
– Byłem niedawno w teatrze – odrzekł po chwili. – Pewnie nie podejrzewałaś, że jestem miłośnikiem Szekspira?
– Mógł pan wybrać inną sztukę – stwierdziła ostrożnie. – To imię źle mi wróży.
– Nie bój się. – Rozluźnił się i objął ją lekko w pasie. – Nie odgrywamy tu żadnych scen z wymyślonej dawno tragedii miłosnej. Ja nie jestem Romeo. Ten twój czeka gdzieś na ciebie. Nie mam zamiaru wchodzić w jego rolę. My zajmujemy się czymś dużo poważniejszym niż nieszczęśliwa miłość, Weroniko.
– Tak, ma pan rację. Nasza tragedia jest o wiele poważniejsza.
– Bywasz zgorzkniała, jakbyś była starsza o dwa pokolenia. Zapewne twoja babcia jest taka.
– Jestem taka przez pana i przez to, co pan ze mną robi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
Są takie melodie, których echa wędrują przez czas i przestrzeń.
Bydgoszcz, lata siedemdziesiąte. Dziewięcioletni Tomek, nazywany przez rówieśników kujonem, pewnego dnia ratuje koleżankę z klasy przed grupą łobuzów. Chociaż Zuzia niczym się nie wyróżnia, to Tomek czuje, że przyciąga go do niej jakaś irracjonalna siła. A kiedy okaże się, że na kartach rodzinnej historii Zuzi aż roi się od skrywanych przez lata tajemnic, oboje zapragną dotrzeć do ich korzeni. Co łączy przedwojenny tom poezji Norwida z częstymi wyjazdami ojca dziewczyny? I dlaczego jej matka sprawia wrażenie tak bardzo nieszczęśliwej? Ślady przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, a przyjaciele czują, że jedynym sposobem na jej zrozumienie jest wysłuchanie melodii, która powstała w tragicznych okolicznościach wiele lat temu…
Ślady gwiazd. Tom II Artemis
ISBN: 978-83-8373-057-8
© Tomasz Petrus i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek