Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Petrus
Ślady gwiazd
Tom ISagittarius
It is the stars,
The stars above us, govern our conditions;
(To gwiazdy!
Gwiazdy nad nami rządzą ludzkim sercem).
William Shakespeare,
Król Lear (tłum. Maciej Słomczyński)
Żonie i córkom – kolorowym ptakom mojego życia
Strzelec (łac. Sagittarius) – konstelacja zodiakalna położona między Skorpionem a Koziorożcem. Należy do najważniejszych gwiazdozbiorów sfery niebieskiej. Znany od czasów sumeryjskich. Starożytni Grecy widzieli w nim postać centaura Krotosa, nagrodzonego przez bogów olimpijskich poczesnym miejscem na niebie, między innymi za przyjaźń z muzami i za wynalezienie łuku. Jego najbardziej charakterystyczną częścią, łatwą do zidentyfikowania nawet dla niedoświadczonych obserwatorów nieba, jest formacja, która z powodu podobieństwa do dzbanka do herbaty zwana jest Imbrykiem. Imbryk składa się z ośmiu najjaśniejszych gwiazd konstelacji tworzących asteryzm, czyli dobrze widoczny wzór niebędący odrębnym gwiazdozbiorem. Gwiazdy, z których zbudowane jest naczynie, to: Tau i Sigma (rączka), Epsilon i Zeta (denko), Delta, Lambda i Fi (pokrywka) oraz Gamma (dzióbek).
W Polsce Sagittarius, jako konstelacja półkuli południowej, jest stosunkowo trudny do obserwacji. Można go dostrzec nisko nad horyzontem, i to nie w całości, jedynie w miesiącach letnich. Za to sam Imbryk jest wtedy dość dobrze widoczny gołym okiem*.
Na ziemi leżało kilka ciał ludzi w różnym wieku, prawie samych mężczyzn, wśród nich jednej kobiety. Jakby przypadkowo tędy przechodzili i ich spacer nieoczekiwanie dobiegł końca. Parę innych osób stało obok, zdając się pilnować zajętej kolejki. Odwracali głowę od miejsca kaźni. Patrzyli gdziekolwiek, tylko nie w tę stronę. Kołysali się przy tym skuleni i zgięci, jakby bolało ich całe ciało.
Oskar przytrzymał spoconą dłonią stary, francuski karabin, opierając go o lekko uniesione udo prawej nogi. Nie mógł się przyzwyczaić, że broń jest taka ciężka. Nie zastanawiał się, czy byłaby jeszcze cięższa, gdyby nie oddał wcześniej kilku strzałów. Załadował nowe naboje i spojrzał na dowódcę, niestarego jeszcze mężczyznę przypominającego mu listonosza, który kiedyś, gdy był mały – to był na pewno początek lat trzydziestych – pukał przynajmniej raz w tygodniu do drzwi ich domu. Potem zniknął, zastąpiony przez kogoś młodszego, a teraz… Nie, to nie mógł być on. Tamten miałby dzisiaj z pięćdziesiąt lat. Przyjrzał mu się jeszcze raz, szukając w pamięci wspomnień innych niż to, gdy odbiera w progu sieni jakąś przesyłkę z rąk doręczyciela. Pozostali, wszyscy bez wyjątku o kilka lat starsi od Oskara, też stali, gapiąc się bezmyślnie przed siebie. Dowódca zareagował niecierpliwym rozkazem skierowanym do całego oddziału:
– Co tak stoicie?! Kończyć i zbieramy się stąd!
Pięciu podwładnych uniosło broń. Ludzie stojący pod niewysokim murem zwieńczonym drewnianą konstrukcją udającą budynki nieistniejącego miasta z żołnierskich podręczników niedostrzegalnie zamarli w skupionym oczekiwaniu. Coś miało się zdarzyć. Ich ciała nie wiedziały jeszcze, co to takiego. Jaką niespodziankę na sam koniec wyszykował im los. Jaki rodzaj bólu, jaką kolejność doznań. Czy najpierw poczują szarpnięcie rozrywanego ciała, a później ich mózg pozwoli im delektować się jazgotem końcówek nerwowych dotkniętych ogniem? Czy może nie stanie się nic ważnego? Zapadnie zwyczajna ciemność, przyjście nocy nie boli przecież nikogo, zgaśnie światło, słońce, wszystko się zatrzyma. Nagle. Spokojnie.
Oskar przebiegł wzrokiem po najważniejszych w tamtej chwili ludziach w jego życiu i wtedy ją dostrzegł. Stała trochę obok, na skraju obrazu, który miał przed oczami, jakby nie należała do tego świata. A przecież znał ją tak dobrze. Ocierał się o nią spojrzeniami przynajmniej raz w tygodniu od wielu miesięcy, od lat. Mieszkali po sąsiedzku i nie sposób było jej nie zauważyć, gdy przechodziła którąś z ulic na skraju śródmieścia albo parkową ścieżką nad Kanałem. Miała nie więcej niż szesnaście lat, wmawiał sobie, że nie jest szczególnie ładna, co może i było prawdą, ale taką bez większego znaczenia, bo przecież w tym jej poruszaniu się w jego świecie, w tych jej nieśpiesznych, trochę leniwych ruchach zakodowany był jakiś prastary wzór kuszenia. Diabeł do mnie przyszedł, myślał nieraz, gdy ją widział, diabeł, którego głos chciałoby się usłyszeć, a dotknięcie choćby czubków palców poczuć. Nie lubił jej i pożądał, nienawidził jej i śnił o niej. O Adzie, Żydówce, którą miał teraz zabić. Coś w jego wnętrzu, w tej czarnej, bezdennej norze, jaką każdy nosi w sobie, diabelsko się ucieszyło.
Chyba trochę za długo się jej przyglądał, bo dowódca uznał, że może coś z tego ma wyniknąć. Dla niego i dla Ady. Coś oprócz jej śmierci z jego rąk.
– Co, Oskar? – Usłyszał zły śmiech człowieka o twarzy listonosza z przeszłości. – Chciałbyś?
Oderwał wzrok od dziewczyny i przesunął go na dowódcę. Ten uznał to za potwierdzenie jego domysłów.
– Na co czekasz? Widziałeś, gdzie chodzą inni. – Głowa starszego mężczyzny poruszyła się znacząco w stronę ścieżki prowadzącej za budynki wzniesione z solidnych, drewnianych bali i imitujące schrony na wojskowym poligonie na Jachcicach; poligonie, który świetnie się sprawdzał jako jedno z miejsc oczyszczania Bydgoszczy przez Selbstschutz z ludzi niepasujących do nowej rzeczywistości. – Po wszystkim skończ z nią.
– Nie mamy czasu. – Ze zdumieniem dosłyszał w swym głosie nadzieję. Chciał tego i nie chciał. Bał się i był gotów.
Poczuł nagły ból gdzieś w sobie, na dnie tej dziury pełnej najgorszych plugastw. Co on tu robi? Potoczył krótko wzrokiem po tych swoich, pożal się Boże, towarzyszach, przywleczonych w to miejsce rozkazem, wyposażonych w broń, przy pomocy której nauczyli się zadawać śmierć. I znajdować w tym przyjemność. Zwykli ludzie, do niedawna jeszcze bezimienni faceci mijani na ulicach; tylko jeden z nich wydawał mu się znajomy, może był urzędnikiem albo nauczycielem w którejś z niemieckich szkół, cała reszta to gromada przypadkowych przechodniów, sąsiadów z innych ulic i dzielnic, ojcowie, bracia, synowie, ślusarze, szewcy, dekarze, kibice sportowi, członkowie chórów kościelnych, miłośnicy róż i jabłoni, a od teraz, od tej jesieni, także mordercy. Ten nauczyciel okazał się wcale zdolnym strzelcem, trafiał w pierś każdego przeciwnika, wyprostowanego jak struna pod murem czy chwiejącego się na tle pogodnego nieba. Byli dumni ze swojej postawy, wyczynów, nawet bohaterstwa. To, że ich wrogowie się nie bronili, nie wymierzali w nich swoich karabinów, których nie mieli, nie kryli się, by strzelić znienacka, nie miało przecież znaczenia. Byli wrogami, częścią wojny, tak jak oni, bohaterowie z zielonymi opaskami na ramionach i bronią twardo ściskaną w dłoniach. A oni stali się wspólnotą, jednością, jak każda grupa mężczyzn zjednoczona w przygodzie, w tych wszystkich mrukliwych i krzykliwych przechwałkach, poczuciu siły płynącej z jednego celu. W takich chwilach krew zawsze krąży szybciej, zbyt szybko, by usiąść i pomyśleć. Tylko czasem, kiedy lufa karabinu rozgrzewa się od wyplutych kul i parzy w rękę, coś bardzo boli, nie ta ręka, nie, nie ręka! Ją, jak zresztą każdą z pozostałych części ciała, można by włożyć w ogień, patrzeć i czuć, jak skwierczy, płonie, zwęgla się. To i tak nie przyniosłoby takiego bólu jak te ostatnie, szkliste, przenikające człowieka na wskroś starotestamentowym, podniebnym skowytem spojrzenia tamtych ludzi. Też przechodniów, sąsiadów, ogrodników, szewców, kobiet robiących na drutach, dziewcząt idących posuwiście, bezszelestnie przez park.
– Poczekamy, Oskar. Zasłużyłeś. Jesteś najmłodszy z nas i szkoda, by cię coś ominęło. Ta wojna niedługo się skończy. I co wtedy zrobisz, biedaku? No, idź już.
Prowadząc dziewczynę, już za wysoką ścianą z grubych, ledwie ociosanych pni, wzdrygnął się, gdy dobiegł go suchy trzask wystrzałów. Odruchowo spojrzał za siebie. Mężczyźni z jego oddziału opuszczali właśnie broń; jeden z nich, może ten nauczyciel z Dürer-Schule, wciąż trzymał ją na wysokości twarzy, celując w niewidocznych z tego miejsca ludzi. Tylko jedna z ofiar krzyknęła. Ale za to jak: pod niebo, wzruszając jego strukturę i spokój. Chwiejny błękit jeszcze długo dochodził do siebie. Jak po upadku w przepaść.
Oskar na ułamek sekundy skurczył się w sobie, zmienił w garść atomów zawieszonych na krzyżujących się promieniach czasu. Tak objawia się samotność, najgorsza, tamująca wszelki ruch i każdą myśl. Chciał zniknąć, chciał, by ta jego samotność pomogła mu zmienić się w jakiś niewidoczny byt, kilka nieważnych i niepotrzebnych znaków w archiwach ludzkiej biurokracji.
Oprócz tej gniotącej go jak skała potrzeby zniknięcia nie czuł już nic. Może tylko żal, że nie przeciwstawił się oczekiwaniom ojca tyrana i zrzędliwej matki, by służyć Rzeszy i Führerowi, dać im powód do dumy z syna strzelającego do przechodniów i sąsiadów. I do dziewczyn odbywających niekończące się wędrówki nad Kanałem. Te dziewczyny też nie były bez winy, o nie! Z narastającym rozdrażnieniem zrobił kilka kolejnych kroków, aż znalazł się po drugiej stronie. Zacisnął usta i przyjrzał się młodej kobiecie.
Po chwili zdał sobie sprawę, że się pomylił. Ta tutaj, kuląca się przed nim i bezwolnie dająca się prowadzić do piekła, to nie była Ada, jego sąsiadka, brzydula, jak ją czasem w myślach złośliwie nazywał. Tamta Żydówka, która dojrzewała na jego oczach, z dziewczynki o chuderlawym ciele stając się młodą kobietą, denerwowała go, zwyczajnie i niegroźnie; czasem miał ochotę trzepnąć ją w ucho, przegonić z ulicy, częściej jednak chciał podejść do niej bliżej, by sprawdzić, jak pachnie. Nigdy nawet nie spróbował. Raz poszedł za nią, zachowując bezpieczną odległość, nad Kanałem, w stronę miasta. Doszli razem aż do mostu łączącego Grunwaldzką i Świętej Trójcy, a potem do Focha. Ada zniknęła w jednej z bram, za którą mieściła się jakaś żydowska fabryczka, produkująca chyba sieci rybackie; później się dowiedział, że zatrudniająca kogoś z jej rodziny. A może nawet będąca własnością któregoś z jej krewnych. Jak większość bydgoskich Żydów jej bliscy nie zaliczali się do biedoty i nie różnili się szczególnie od ich polskich czy niemieckich sąsiadów. Mieszkała kilka domów od niego, gdzieś na Grunwaldzkiej. Jej dokładnego adresu nigdy nie starał się ustalić, wystarczało mu, że najwyraźniej lubiła zaglądać nad Kanał. Nawet idąc do miasta, nadrabiała drogi i Wrocławską albo ścieżką przez mostek obok śluzy przy Czarnej Drodze dochodziła do Nakielskiej, by dopiero tam skierować się w stronę śródmieścia. Oddychali więc oboje tym samym powietrzem przesyconym zapachem nieruchomej wody, przyglądali się tym samym szkutom pokonującym śluzy, zimą przechodzili tym samym wydeptanym na lodzie szlakiem na drugi brzeg, na tyłach ewangelickiego kościoła na Nakielskiej. Nie zdążył nic z tym zrobić, bo wybuchła wojna. A Ada zniknęła. Nawet teraz, gdy trzymał ją za rękę, okazała się kimś innym.
To, że ta dziewczyna nie była Adą, wyprowadziło Oskara na chwilę z równowagi. Oszukała go, a on dał się tak łatwo nabrać! Bezczelna Żydówka! Popchnął ją, aż upadła na tłusty od brudu bruk stanowiący zaplecze schronów. Więc za to, za ten swój głupi błąd i tę durną, zachłanną nadzieję, zrobi teraz to, po co tu z nią, z tą inną, nieprawdziwą Adą przyszedł. Oparł karabin o ścianę budynku i szarpnął ją ze złością za włosy, odchylając głowę tak, by widzieć jej twarz. Ta dziewczyna też nie była zbyt ładna. Nie mogła być, nie będąc tamtą. Opanował się i niespodziewanie zadał sobie pytanie, po co ją tu ciągał, zamiast zostawić ją tam razem z pozostałymi. Przez niego niepotrzebnie została sama. Na tych kilka minut, ostatnich minut jej życia nagle i bezsensownie wspólnych z jego równie samotnym życiem.
Nie miała typowo żydowskiej urody, jaką znał z różnych propagandowych podpowiedzi, żadnego haczykowatego nosa, ostrego podbródka, ciemnej cery, zapadniętych, chytrych oczu. Tylko włosy błyszczały czymś, co w świetle tego krwistego, ponurego dnia wydało mu się prawdziwą czernią, jak u nich wszystkich; twarz była nijaka, teraz zalana łzami i trzęsąca się jak chustka na wietrze. Usiadła na sczerniałych kamieniach pokrytych wysychającym błotem, splatając mocujące się ze sobą dłonie.
Rozerwał je gwałtownie, zdziwiony, że skóra nie podarła się jak papier i nie polała się krew. Dziewczyna się podniosła. Przyparł ją do ceglanej brudnej podmurówki i przesunął po niej rękę od nóg po szyję. Miękko, lecz dokładnie. Jeszcze raz. Wyczuł udo, biodro i jedną z piersi. Zaschło mu w gardle. Jeszcze raz. Ręka drżała. To dlatego Ada zapadła mu w pamięć. Przez swoje ciało. Uderzył ją w policzek, chyba niezbyt lekko, bo na skórze pojawiło się zaczerwienienie. Dziewczyna jęknęła i odwróciła głowę do muru, do jakiegoś nieistniejącego wejścia w inny świat, dokąd od zawsze, od pierwszych siedmiu dni, uciekają tacy milczący słabeusze.
Dopiero wtedy dostrzegł, że nie są sami. Na ziemi leżały trzy ciała. Domyślił się ze słów dowódcy, że wcześniej zaglądali tu za równie niejasną potrzebą jego koledzy (tak ich właśnie nazwał, odnajdując jakąś niechcianą bliskość w tym, czym przyszło się im zajmować od kilkunastu dni). Jednak wśród zabitych, oprócz dwóch kobiet, był też jeden mężczyzna, starszy od nich, przypadkowy. Chyba ojciec, który próbował uratować córki od hańby, bo przecież nie od śmierci. Wszystko wydarzyło się niedawno, z rany po kuli na szyi jednej z martwych dziewczyn, która umierając, osunęła się przy ścianie, krew wciąż kapała jak woda z zepsutego kranu, nasączając bawełnianą bluzkę. Jakby po tej transfuzji ciało miało pozostać nieruchome, a ubranie ożyć jak w złowrogiej baśni.
Ostre słońce, brudny bruk, skarlałe życie… Samotność. I jakiś bezgłośny żywioł, wir wciągający cząstkę po cząstce jego ciało i to, co bezcielesne, przenikające wszystkie zmysły, żałujące przepadłych na zawsze chwil, dni i lat, nieprzygotowane, żadną ludzką miarą nieprzygotowane na taki świat. Czy zaprosiłbyś mnie do cukierni, Oskarze? Lubię te nieduże ciastka z bitą śmietaną w środku, pokryte z wierzchu czekoladową polewą. A ty? Potem poszlibyśmy na spacer wśród drzew. Pokazywałbyś mi ptaki kryjące się w ich bujnych koronach, czasem machalibyśmy do załóg przepływających barek, przepraszalibyśmy wędkarzy za nasz zbyt głośny śmiech. Tam dalej, już za wiaduktem kolejowym, chwyciłbyś mnie za rękę. Może pozwoliłabym ci się pocałować.
Usłyszał śmiechy swoich kompanów i nieco donioślejszy głos dowódcy. Nie odróżniał słów, ale domyślił się, że powoli się zbierają. Zaraz któryś z nich zechce sprawdzić, jak mu poszło. Chwycił dziewczynę za gardło. Kiedy zaczęła spazmatycznie oddychać, puścił ją. Rozejrzał się, czując, jak w jego głowie odzywa się do niego ktoś obcy. Jakiś napastliwy wielogłos. Wrogi chór. Nowotwór rozmnożony przez śmierć. Jakby skupili się wokół niego ci wszyscy, którzy leżeli teraz niedaleko stąd na mokrej ziemi. I jeszcze tamci, których ostatnie spojrzenia widział za każdym razem, gdy unosił swój przestarzały, ciężki karabin i naciskał spust. Więc teraz, panosząc się w jego mózgu, zaczęli wszyscy naraz mówić. Coraz bardziej natarczywie, coraz głośniej, tak że w końcu ich głos przeszedł we wrzask, wycie i przenikliwy, wibrujący skowyt. Oskar poczuł mdłości. Zrobiło mu się duszno. Z wysiłkiem przeniósł wzrok na dziewczynę.
– Krzycz! – warknął i odsunął się od niej, podnosząc karabin.
Jęknęła przeciągle i stanowczo za cicho. Spodziewał się po niej czegoś bardziej oczywistego, teatralnego, więc zdenerwowany rzucił bezradnie:
– Głośniej, ty głupia suko!
Zawyła, nadal zbyt cicho, jakby nieśmiało, zamykając na chwilę oczy, z których pociekły łzy. Dopiero gdy nacisnął spust, krzyknęła naprawdę głośno, z głębi czegoś, co narodziło się w niej dopiero przed chwilą.
Zdążyła upaść na kolana, wciąż wsparta o podmurówkę. Pocisk strzaskał w pył jedną z cegieł tuż przy jej głowie. Widział jej rozszerzone przerażeniem oczy i smugi rudawego kurzu na twarzy. Strzelił jeszcze raz, pochylił się i szybkim ruchem zakrył jej usta gotowe krzyczeć już bez końca.
– Dosyć już! Ani słowa więcej! – stęknął przez zaciśnięte zęby.
Rozejrzał się, mając poczucie, że ten prawdziwy on stoi gdzieś dalej i tylko się przygląda temu przedziwnemu spektaklowi. Potem nagle, nie wiedząc, co tak naprawdę robi, pochylił się i zagarnął dłonią krew cieknącą wciąż po szyi ofiary wcześniejszej egzekucji. Trącił tamtą niechcący, zachwiała się, jakby zamierzała się podnieść. Nie czekał, tylko wtarł krew w twarz i pierś Ady, która nie była Adą. Powtórzył tę czynność jeszcze dwukrotnie, jak kapłan zapomnianego boga domagającego się przerwania na swoją cześć czyjegoś życia. Szarpnął dziewczynę za ramię, zmuszając ją, by wstała. Był półprzytomny ze strachu. Bał się chyba bardziej niż ona, teraz spokojnie zobojętniała i ogłuszona hukiem wystrzałów. Zerknął za siebie, w miejsce, skąd przyszli. Tamci słyszeli strzały i patrzyli z pewnością w tę stronę. Jeśli nie pojawi się tam za chwilę, przyjdą po niego.
– Jesteś martwa, rozumiesz? – pouczył ją mechanicznie, jakby ćwiczyli role w teatrze.
Nie patrzył przy tym na nią, nie czekał na jej żaden gest, tylko, nic nie rozumiejąc, nagle sięgnął pod jej spódnicę i zerwał z niej majtki. Zsunęły się po jej lewej nodze i zawisły na klamrze buta. Potem, wciąż poddany jakiejś zewnętrznej sile, chwycił ją wpół, podniósł i przewiesił sobie przez ramię. Jej głowa i ramiona opadły na jego plecy. Poczuł rozsypujące się włosy i zwisające bezwładnie ręce dotykające jego pośladków.
Dokąd teraz? Czekam. Co mam niby teraz zrobić? Jak zejść ze sceny? Jak zniknąć z tej farsy? Nie zasłużyłem na to, na taką próbę. Czy mogę jeszcze raz? Postaram się już nie zbłaźnić i nie bredzić o Adzie, o mojej Adzie, która obudziła we mnie mężczyznę. To nic takiego, tylko kilka chwil. Skasujmy je, wymażmy, zawróćmy czas. Wtedy zrobię z nią, z tą bezczelną dziwką, która udaje Adę, co trzeba. I potem spokojnie wrócę do swoich. Sam. Znów sam.
Pokręcił się jeszcze przez chwilę po ciasnym zapleczu schronów z bezwolnym ciałem dziewczyny na ramieniu. Jakby liczył na jakąś odpowiedź, nagłą wskazówkę. Cisza jednak trwała. Musiał doprowadzić do końca tę swoją grę, jakąś prastarą wyliczankę: ty do piekła, ty do nieba, ty do piekła… A ty, Oskarze, oddaj, co nie twoje, a na szali połóż to, co najcenniejsze; wtedy postanowię, wtedy powiem, co ci przypadło, piekło czy niebo.
– Nie waż się drgnąć, bo zginiesz! – szepnął bardziej do siebie niż do niej, po czym podniósł karabin oparty o ścianę schronu i po chwili, zgięty pod ciężarem dziewczyny, znalazł się tam, gdzie nudziła się reszta jego oddziału.
Wiele dni później pomyślał, że zachował się tak zaskakująco bezmyślnie i ryzykownie, bo chciał ją wciąż widzieć, chciał zachować wszystko pod kontrolą, a gdyby pozostawił ją po drugiej stronie, ktoś mógłby zechcieć sprawdzić, upewnić się, czy nie zawiódł jako morderca.
Przywitał go rechot jednego z mężczyzn i pytające spojrzenia pozostałych.
– Ty, Oskar, co jest? Tak ci się spodobała, że bierzesz ją sobie na pamiątkę?
– Zgłupiałeś?! Po co ją wleczesz? – naskoczył na niego dowódca.
– Myślałem, że trzeba ich pochować – udał zaskoczenie.
– To nie należy do nas. Później ktoś się nimi zajmie. Dobra, na dzisiaj koniec. Wracamy do samochodu.
Położył ją ostrożnie na ziemi, modląc się w duchu, by się nie poruszyła. Popatrzył na nią jeszcze raz i dołączył do oddziału kierującego się w stronę zaparkowanej na skraju poligonu ciężarówki. Dzień powoli przechodził w szarawą, bezkształtną zapowiedź wczesnego wieczoru.
Wrócił po nią najszybciej, jak mógł, zaraz po rozstaniu z pozostałymi niedaleko dworca. Upewnił się, że nikt go nie obserwuje na pozbawionej przechodniów ulicy Saperów. Poligon, na którym skrócili życie kilkorgu nieznanym sobie bliżej współmieszkańcom, także był pusty. Zastanowił się nawet, czy rzeczywiście w planie działań administracji niemieckiej był ich pochówek, chociaż jednocześnie przypomniał sobie, że na Starym Rynku było podobnie. Ciała rozstrzelanych leżały długo po egzekucji na śródmiejskim bruku, zanim odpowiednie służby je usunęły. Widocznie nie było to sprawą priorytetową, w przeciwieństwie do wykonania wyroków śmierci, tak jak tutaj, na Jachcicach, gdzie oddział Oskara miał zgładzić najbliższych krewnych kilku urzędników zarządu miasta zlikwidowanych wcześniej w Lesie Gdańskim. Zażądał tego sam Kreisleiter Kampe, który chciał podobno zapobiec w ten sposób powstaniu jakichś niepotrzebnych legend o męczeństwie Polaków.
Leżała niemal w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Pomyślał nawet, że może ktoś był tu przed nim i zrobił to, czego on, to obce ciało i ta przepełniona cudzymi myślami dusza, ten nie-on nie był w stanie uczynić jej, tej nie-Adzie. Właściwie to chybaby się ucieszył z takiego obrotu rzeczy. A na pewno poczułby ulgę. Bo jeśli nikogo tu przed nim nie było, to co ona tu jeszcze robi?! Dlaczego nie uciekła? Na co czeka, leżąc wśród tych zakrwawionych ciał?
Dotknął lekko dłonią jej ramienia. Poruszyła się niepewnie, jak wyrwana z głębokiego snu.
– Wstawaj, Ado! – powiedział półgłosem. – Muszę cię gdzieś ukryć. Myślałem, że uciekniesz.
Uniosła się jak duch i przez chwilę patrzyła na ciała zabitych. Potem spojrzała na niego.
– Dokąd niby miałabym uciec? Wszędzie jest pełno takich jak ty, morderców z karabinami. Cała Bydgoszcz wygląda teraz jak to miejsce. I nie mam na imię Ada – powiedziała zmęczonym głosem, na granicy płaczu. – Pomyliłeś mnie z kimś.
Zmieszał się pod jej płaczliwym, przestraszonym wzrokiem. Jakby przez jej wilgotne oczy patrzył na niego ktoś inny. Jakiś surowy sędzia. Tak właśnie się poczuł. Jak na sądzie. Uznał, że musi się bronić.
– Znałem taką… Wydałaś mi się podobna.
– Podobna do Ady?
– Nie, właściwie to nie. Tylko włosy macie prawie takie same. Reszta jest zupełnie różna. To nie jest teraz ważne. Ona też jest Żydówką.
– Nie jestem Żydówką, tylko Polką. Ale masz rację: to nie jest teraz ważne.
Tkwiła tam, w nieuprzątniętym wciąż miejscu kaźni, coraz bardziej stając się sędzią. Jakby na przekór temu przygniatającemu wrażeniu jakiegoś ostatecznego, zamykającego jego życie rozrachunku, zauważył jej nieszczęsne podarte majtki skłębione na lewym bucie. I twarz pokrytą zakrzepłą krwią, smugami łez i warstwą brudu, ceglanego pyłu, piachu wydeptanego milionem stóp przez minione sto lat, i czymś, co wylazło z ziemi właśnie teraz, w pierwszych dniach wojny, jak gryzący, duszący dym z palonych ciał.
– To moja ciocia i wujek – dobiegł go jej głos. Patrzyła na martwych ludzi, o których prawie zapomniał. – Po tym, jak moja mama umarła, bardzo nam pomagali, mnie i mojemu tacie. Jest urzędnikiem w ogrodach miejskich. Jego też zabiliście?
– Skąd mam wiedzieć? – skłamał.
– Nie wiesz, czy mój tato żyje, pomyliłeś mnie z jakąś Adą, uznałeś, że jestem Żydówką. To nie ma dla ciebie żadnego znaczenia, prawda?
Milczał niechętnie. Pomyślał, że mógłby to wszystko zakończyć. W tej chwili i w tym miejscu. Naprawić swój błąd. Nikt by się nie dowiedział. Dziewczyna to wyczuła.
– To bardzo łatwe, tak – szepnęła. Jej twarz powoli zamazywała się w mroku. – Mogę tu zostać. Jeśli tato nie żyje… Powiedz mi! – Zaczęła płakać.
– Mówiłem ci, że nie wiem. – To zabrzmiało jak krzywoprzysięstwo. – Wykonujemy wyroki na wrogach Trzeciej Rzeszy. I na zdrajcach. I na tych, którzy strzelali do nas na początku września w Blutsonntag.
– Tak, tak… Oczywiście. Panowie życia i śmierci – przerwała mu. – A ja? Kim jestem na tych waszych listach? Zwykłym wrogiem, zdrajcą, przestępcą? A tobie czym się naraziłam? Tym, że nie jestem Adą? I dlaczego byłeś gotów narazić dla niej życie, dla Żydówki, co?
– Nie będę ci się tłumaczył – burknął i popchnął ją w stronę wyjścia z poligonu. – Idziemy!
– Wy nie zdrajców czy jakichś tam strzelców chcecie zabijać, ale po prostu Polaków. – Nie dawała za wygraną. – Słyszałam, co się działo na Starym Rynku. I jeszcze inne opowieści. Ludzie znikali… Jak mój tato. Bardzo dużo ludzi, nauczyciele, urzędnicy, księża… Co się z nimi stało? I co zrobisz ze mną?
– Jeszcze nie wiem, Ado.
– Nie mam na imię Ada.
– Nie obchodzi mnie to.
Zastanawiał się przez chwilę, jaką trasę wybrać. Nie czuł jakiegoś szczególnego zagrożenia. Było jeszcze dość wcześnie i miał, jako członek Selbstschutzu, mocne podstawy, by chodzić po mieście z bronią. Gdyby ktoś go zatrzymał, mógł tłumaczyć, że dziewczyna po prostu mu towarzyszy albo że prowadzi ją na przesłuchanie do któregoś z budynków zajętych przez wojsko.
Chciał dostać się w okolice swojego domu na Okolu. Z Jachcic, gdzie to wszystko się wydarzyło. Gdzie nie spotkał Ady. Do miejsca, w którym spotykał ją od lat.
– Już! Idziemy! – Chwycił dziewczynę pod rękę i pociągnął mocno za sobą.
Wyrwała mu się i skacząc na jednej nodze, pozbyła się podartych majtek. Potem bez słowa poszła za nim.
Nie napotykając żadnych przeszkód, przeszli Żeglarską aż do mostu kolejowego na Brdzie. Tam przedostali się na drugi brzeg i Czarną Drogą dotarli do Grunwaldzkiej. Po przejściu przez ulicę Oskar się zatrzymał. Dziewczyna stanęła obok niego. Aż do teraz nie wypowiedzieli ani jednego słowa. Miasto także było ciche, znieruchomiałe jak ktoś, kto wie, że nie powinien zasnąć, tylko czuwać w ostrożnym skupieniu, wypatrując niebezpieczeństw niesionych przez noc. Nie spotkali ludzi, pojazdów, żadnych oznak zwykłego życia. Byli tylko oni, wędrowcy pod niewidocznym pochmurnym niebem.
– Czujesz? – zapytał Oskar.
– Co? – Dziewczyna rozejrzała się niespokojnie.
– Woda – wyjaśnił. – Kanał jest blisko. Brda pachnie inaczej, bo szybko płynie przed siebie, jak to rzeka. A Kanał jest nieruchomy, woda prawie w nim stoi. Dzisiaj jest ta sama, co wczoraj i wcześniej.
– Dokąd idziemy? – Chyba znów zaczęła się bać.
– Spokojnie. Mieszkam tu niedaleko. Podejdziemy kawałek ścieżką nad Kanałem w stronę Wrocławskiej. Mamy ogród, a w nim szopę. Tam spędzisz noc. Tylko masz być cicho, Ado.
– Głupi jesteś!
– Nie będziesz cicho?
– Przestań już! Daj mi tylko pić. I najlepiej o mnie zapomnij.
– Myślisz, że jak ja zapomnę, to inni także?
– Wszystko mi jedno.
Szopa zdawała się czekać na dziewczynę. Była sucha i nieprzesadnie chłodna. Tego lata ojciec Oskara wymienił część desek i pomalował ją całą na zielono. Jedną z jej ścian zdążył już porosnąć bujny powojnik. Do szturmu szykował się bluszcz wijący się między domem a starym bzem. Bywały lata, że szopa niemal stękała pod ciężarem poskręcanych pędów i liści. Oskar umiał poruszać się w ciasnym wnętrzu po omacku. Znał każdy kąt i przechowywany w szopie przedmiot. Wyciągnął rękę i dotknął trzonków grabi, szpadli i wideł. Na lewo od nich, za pustym wiadrem i dużą konewką, pod ścianą, na której na zardzewiałych gwoździach powieszono kosze do zbioru owoców, sekatory i piłę do cięcia gałęzi, stała podłużna skrzynia przypominająca ławę. Chowano w niej różne ogrodowe chemikalia, niezbędne do utrzymania roślin i drzew w zdrowiu. Niczego na niej nie stawiano, bo służyła jako siedzisko do przeczekania przelotnego deszczu albo do zwykłego odpoczynku.
Kazał dziewczynie wejść do środka, a po kwadransie przyniósł jej butelkę z wodą, kawałek chleba i dwa koce. Na koniec upewnił się:
– Nie uciekniesz?
Nie odpowiedziała. Odczekał chwilę i odwrócił się do wyjścia.
– Dobranoc, Ado.
Odpowiedziało mu skrzypnięcie skrzyni, na której przysiadł niewyraźny cień dziewczyny. Czuł jej wzrok i słyszał, jak bezskutecznie próbuje wstrzymać oddech. Pachniała potem i strachem. Wiedział, że będzie się starała nie zmrużyć oka nawet na chwilę. Ta noc miała być długa dla nich obojga.
Rano zerwał się z łóżka jeszcze przed świtem. Odruchowo założył zieloną opaskę Selbstschutzu na ramię. Potem usiadł przy oknie i zapatrzył się w niknącą ciemność. To, co wydarzyło się wczoraj, wydało mu się nagle jakimś podstępem losu, niezasłużonym przekleństwem. Jakby Ada zadrwiła z niego, z tych jego niezdefiniowanych uczuć do jej ciała, z tego, co kiedyś, być może, zamierzał z nią zrobić. Zaskoczony jej bezczelnym zniknięciem, zatrzymał się w pół kroku. Kim się okazał? W kogo się zmienił na tamtym poligonie? Przez jakiś czas analizował swoją gotowość do zmierzenia się z tą prowokacją, do cofnięcia czegoś, czego nie chciał, co starał się w sobie zdusić i odrzucić. Wystarczyłoby przecież załadować karabin i pójść do ogrodu. Otworzył okno i odetchnąwszy głęboko powietrzem wypełnionym kroplami jesiennej wody z Kanału, poczuł smolistą woń barek i chłód ledwie rozpoczętego dnia.
Następne dwie godziny poświęcił na przygotowania. Nie zajrzał do ogrodu, w cień rzucany przez stare drzewa owocowe na oczyszczone przed zimą grządki, w którym ginęła szopa przeznaczona do przechowywania narzędzi, skrzynek, sfatygowanych ogrodowych mebli. I kobiet, które ośmieliły się być kimś innym, niż się po nich spodziewano.
Potem, już wewnętrznie przygotowany, pogodzony – różnie to mógł określić, ten stan swoich uczuć – po wejściu na ścieżkę dzielącą ogród na pół i dochodzącą do szopy zatrzymał się i rozejrzał. Teraz był czujny jak ktoś, kto zaczął grać w życiu nową, niebezpieczną rolę. Uważnie, jakby spodziewał się zasadzki, zlustrował wszystkie drzewa, jesiennie zmęczone, z symbolicznie zapomnianą resztką owoców, część z nich ze smętnymi pustostanami budek dla ptaków, które zmajstrował pod okiem ojca zeszłej zimy. Te z ptaków, które nie szukały dla siebie żadnych nowych miejsc, mimo oznak chłodu i wojny, pochowały się gdzieś nad Kanałem, w szarej, rajskiej wilgoci. Tylko kilka gołębi nieprzerwanie zaznaczało swoją denerwującą obecność namolnym podfruwaniem na gzymsy domu i przerdzewiały płot otaczający ogród. Oskar najchętniej obrzuciłby je kamieniami. Zamiast tego ukucnął obok dwóch starych, rosochatych krzaków porzeczek, które dawno już powinny być wykarczowane i zastąpione kimś zdolniejszym i bardziej przekonującym. Wzdłuż ścieżki wędrowała kawalkada mrówek. Tłukły się w tę i z powrotem wiedzione instynktem, a może zwykłą, niepotrzebną zapobiegliwością. Pstryknął palcem dwie spośród nich, burząc porządek marszu, po czym podniósł się i spojrzał w stronę szopy.
Nie musiał jej budzić. Nie spała, gdy zatrzeszczały drzwi do szopy. Zapewne zgodnie z jego przewidywaniami w ogóle nie zasnęła. Miała pobladłą twarz, nie tak brudną jak jeszcze wczoraj. Wykorzystała część wody z butelki na zmycie śladów wczorajszej męczarni. Wcześniej zapewne płakała, oczy miała wilgotne i zmęczone. W milczeniu podał jej trochę jedzenia. Na wszelki wypadek nie wyszli z komórki, niemal namacalnie suchej, a przez to przyjemnie ciepłej mimo rześkiego poranka. Jasne światło wpadało do środka przez małe okienko o zamglonych od brudu szybach i szpary między niektórymi deskami. Dziewczyna, siedząca na skrzyni i wciąż zawinięta w koc, wyglądała w nim jak pastelowa postać z niedokończonego obrazu. Nie odezwała się do niego ani słowem, zjadła kromkę chleba z masłem, wypiła ostygłą kawę zbożową, którą przyniósł w kance. Kiedy skończyła, Oskar wyjrzał ostrożnie z szopy. Miasto także szykowało się do nowego dnia. Usłyszał szum silnika samochodu, zgrzyt tramwaju dochodzący z końcowej mijanki na Grunwaldzkiej, jakąś rozmowę w języku niemieckim na podwórku sąsiedniej kamienicy. Żadnych odgłosów wojny, wystrzałów czy okrzyków przerażenia. Gdy odezwał się holownik na Kanale, wyprowadził dziewczynę do ogrodu.
Rowery już na nich czekały. Postawił je pod murem domu, kiedy jeszcze było ciemno. Jego własny i drugi, który był w rodzinie od bardzo dawna, nieużywany, ale sprawny. Sprawdził go i przygotował. Opuścił siodełko, by dziewczyna mogła bez większych przeszkód się na nim utrzymać.
– Wsiadaj! – zarządził.
Bez słowa wykonała jego polecenie. Nagle pochyliła się nad kierownicą i zaczęła pedałować, zanim sam wsiadł na swój rower. Dogonił ją na szerokiej ścieżce biegnącej między Kanałem a płotem ogrodu. Zatrzymali się nad brzegiem, płosząc niewielkie stadko kaczek. Rozejrzał się czujnie, zerknął też w głąb ogrodu, na okna swojego domu, po czym gestem dłoni pokazał dziewczynie, że ma jechać w prawo.
Z początku był skupiony na drodze. Ciążył mu karabin przewieszony przez ramię i plecak. Sprawdzał, jak dziewczyna radzi sobie na rowerze. Kiedy znaleźli się już przy śluzie na Bronikowskiego, skręcili na północ, przecinając nowy Kanał, potem szybko przemknęli przez zapomniane uliczki Czyżkówka i wjechali w las ciągnący się w stronę Tryszczyna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
* Por. Gwiazdozbiór Strzelca, Wikipedia; https://pl.wikipedia.org/wiki/Gwiazdozbi%C3%B3r_Strzelca [dostęp: 5.10.2023].
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
Są takie melodie, których echa wędrują przez czas i przestrzeń.
Bydgoszcz, lata siedemdziesiąte. Dziewięcioletni Tomek, nazywany przez rówieśników kujonem, pewnego dnia ratuje koleżankę z klasy przed grupą łobuzów. Chociaż Zuzia niczym się nie wyróżnia, to Tomek czuje, że przyciąga go do niej jakaś irracjonalna siła. A kiedy okaże się, że na kartach rodzinnej historii Zuzi aż roi się od skrywanych przez lata tajemnic, oboje zapragną dotrzeć do ich korzeni. Co łączy przedwojenny tom poezji Norwida z częstymi wyjazdami ojca dziewczyny? I dlaczego jej matka sprawia wrażenie tak bardzo nieszczęśliwej? Ślady przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, a przyjaciele czują, że jedynym sposobem na jej zrozumienie jest wysłuchanie melodii, która powstała w tragicznych okolicznościach wiele lat temu…
Ślady gwiazd. Tom I Sagittarius
ISBN: 978-83-8373-055-4
© Tomasz Petrus i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek