Ślady gwiazd. Tom III Ascaucalis - Tomasz Petrus - ebook

Ślady gwiazd. Tom III Ascaucalis ebook

Tomasz Petrus

0,0

Opis

Gwiazdy poprowadzą cię tam, gdzie czeka twoje przeznaczenie

W trzecim tomie sagi o kilku pokoleniach wyjątkowych kobiet splatają się losy córek, wnuczek i prawnuczek jednej pradawnej matki – pięknej łuczniczki Ivy.

Lata 70. XX wieku. Nieśmiała oraz zamknięta w sobie Alina, córka Weroniki, dorasta w domu dziecka. Nie zna zagmatwanej historii swojej rodziny i nie wie, że po opuszczeniu więzienia matka nigdy nie przestała jej szukać. Przypadkowe spotkanie ze starszym fotografem, Władysławem, który proponuje młodej dziewczynie pozowanie do aktów, całkowicie odmienia jej życie. Wykonane przez niego zdjęcia staną się początkiem długiej drogi prowadzącej do wyczekiwanego przez lata spotkania wszystkich potomkiń Ivy. Wybaczenie dawnych błędów może okazać się jednak trudniejsze, niż ktokolwiek myślał…

Zatrzymałem się obok niej. Wyglądaliśmy przez chwilę tak, jakbyśmy przypadkiem stanęli na tym samym przystanku tramwajowym. Dziewczyna drgnęła, wyrwana z zamyślenia, i zerknęła na mnie. Zastanowiłem się, czy mnie poznała. Jej zachowanie w czasie prób mogło prowadzić do wniosku, że nie zależy jej na poznawaniu innych członków orkiestry. Nie rozglądała się, nie wymieniała uśmiechów, z jej twarzy niewiele można było wyczytać. Tak jak teraz. Spojrzała na mnie przelotnie i pogrążyła się znowu w myślach. Zauważyłem, choć może mi się tylko zdawało, że jej wzrok błądzi między drzewami w miejscu, gdzie na drugim krańcu parku Kochanowskiego znajduje się niewidoczna stąd rzeźba Łuczniczki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Petrus

Ślady gwiazd

Tom IIIAscaucalis

1.

Wąskim korytem Kanału Bydgoskiego płynęła duża, motorowa barka. Wyłoniła się z płaskiej zieloności za miastem i niedostrzegalnie parła przed siebie, jakby podlegała jakiejś niewytłumaczalnej, poprzecznej sile grawitacji. W miarę jak się zbliżała, coraz wyraźniejszy stawał się szum jej silników. Sprzed jej dziobu uciekały w stronę brzegów niewysokie fale, żłobiąc przy tym wodę srebrzystymi wgłębieniami.

Na pokładzie kręciło się kilku marynarzy. Macierzysty port na Brdzie był blisko, więc należało zacząć niezbędne przygotowania. Każdy z tych silnych mężczyzn odczuwał coś w rodzaju wzruszenia, chociaż zapytani o swój stan ducha odpowiedzieliby, że to tylko zmęczenie, nic z tych głupich rzeczy, które przeszkadzają w pracy, nie dając się skupić.

Może jeden z nich zachowałby się inaczej, uczciwiej. Podobnie jak pozostali niczego by nie potwierdził, ale i nie próbowałby kłamać. Bo przecież nie było krzty prawdy w tym, że żaden z nich nie przeżywał powrotu do Bydgoszczy z kilkumiesięcznego rejsu po rzekach i kanałach zachodniej Europy. Ren, Mozelę czy Mozę znali już wszyscy niemal lepiej od Brdy czy Wisły. Wyprawa, z której właśnie wracali, nie była ich pierwszą, a ten z nich, w którym było najmniej skłonności do chowania głęboko przed światem uczuć, może dlatego, że nie za bardzo umiał to robić, więc ten właśnie, najstarszy z nich, ponadpięćdziesięcioletni, spędził tam, na tych wodnych szlakach po drugiej stronie żelaznej kurtyny zdecydowanie najwięcej czasu. Zapewne dlatego, że był sam. Nie miał do kogo wracać, więc nie bronił się przed kolejnymi, często następującymi jeden po drugim, wyjazdami. Był wciąż silny, pracowity i pełen niezbędnego w takiej pracy zmysłu radzenia sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami, naprawą jakichś nagle popsutych, nieposłusznych urządzeń, łatania dziur w poszyciu szkuty, zamalowywania grzesznej rdzy pod pokładem, a także przekonywania nieprzekonanych i nieufnych urzędników różnych władz portowych, celnych i granicznych dzięki temu, że biegle, najbieglej ze wszystkich pracowników Żeglugi Bydgoskiej posługiwał się językiem niemieckim. Nigdy nie miał ambicji, by dowodzić barką, jakby wystarczało mu to, że każdy z szyprów usilnie zabiegał o jego obecność w czasie rejsu. Tak usilnie, że naprawdę nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie przerwy.

Teraz, gdy barka pokonała śluzę na Prądach i powoli zmierzała do kolejnej, tej przy Bronikowskiego, już za rozwidleniem Kanału, by potem dostać się do Brdy w śródmieściu wyjątkowo starym korytem, a nie nowym (szyper powiedział mu, że chce korzystać z tej drogi, póki jeszcze można, póki nie zasypano części Kanału w okolicach mostu Władysława IV), zostawił resztę obowiązków młodszym kolegom, a sam usiadł przy prawej burcie i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w mijaną z wolna przedmiejską, nieuporządkowaną przestrzeń: pierwsze, nieco zaniedbane domy, ogródki działkowe, piaszczyste uliczki, resztkowe pola porośnięte dojrzewającym zbożem, kępy drzew ocalałych z wcześniejszych pogromów, pozostałości zdziczałych sadów. Zawsze w tym miejscu odrywał się od pracy i wpadał w dziwny stan nieobecności. Tak niektórzy ludzie zwykli doznawać bezdennego, nieogarniętego pojmowaniem smutku. Smutku, który nie zabija, ale i nie pozwala prawdziwie żyć.

Mężczyzna w pewnej chwili sięgnął do głębokiej kieszeni swojej cienkiej kurtki i wyciągnął z niej lornetkę. Lubił, nawet w takich chwilach zapadania się w doskakujący doń znienacka smutek, obserwować ptaki zżyte z wodą i niebem, lisy wałęsające się na brzegach rzek i kanałów, stada potulnych owiec i krów, bezdomne nieufne psy, koty chytrze wypatrujące naiwnej zdobyczy; czasem patrzył też przez swoje szkła na ludzi, na wędkarzy szarpiących się z walczącą o życie rybą, dziewczyny śpiące w objęciach chłopaków w przybrzeżnych szuwarach, sportowców bijących rekordy w ilości uderzeń wiosłem o bezlitosną wodę.

Przyłożył lornetkę do oczu, poprawił ostrość i zaczął uważnie obserwować mały, ukryty wśród niezadbanych krzaków i drzew, murowany dom ze spadzistym dachem, przypominający trochę którąś z powstałych sposobem gospodarczym, rozbudowanych altan czy szop na licznych w tej okolicy ogródkach działkowych. Chałupa, na którą patrzył mężczyzna, była na pewno większa od tych ogrodniczych enklaw, choć nie na tyle, by uchodzić za dom podniośle zwany jednorodzinnym, miała własne zarośnięte, osaczone żywopłotem podwórko, skromny, lecz bujny i przepastny ogród przylegający do Kanału, a na tyłach, a więc również od strony brzegu, coś wyglądającego na zbitą ze świeżych, solidnych desek, wielkością dorównującą niemal połowie domu i opartą o niego jedną ze ścian komórkę wyposażoną w dwa okna i zwykłe, zamknięte na dobrze naoliwioną kłódkę drzwi. Takich szczegółów oczywiście stary marynarz nie mógł zobaczyć nawet przez lornetkę, ale wiedział o nich lepiej niż ktokolwiek. Przecież starannie zamknął tę kłódkę przed wyjazdem. Podobnie postąpił z drzwiami do domu. Domu, w którym mieszkał. Sam.

Zlustrował jeszcze stan obejścia, obiecując sobie, że zaraz po znalezieniu się za progiem i rozpakowaniu lichej walizki zabierze się za pomalowanie niskiego ogrodzenia skleconego przed laty z prostokątnych segmentów żelaznej, gęstej siatki i przytrzymujących je wkopanych w ziemię betonowych słupków. Niewidoczna od strony Kanału furtka otwierała się zgrzytliwie, ale płynnie jak brama do lepszego świata. Ją chciał zostawić niezmienioną i nietkniętą żadną farbą. Ponury, zawodzący dźwięk, jaki wydawały jej zawiasy, był najlepszym stróżem, szczególnie w długie noce na przełomie roku, kiedy barki zimowały w dokach portu. Mężczyzna opuścił lornetkę, czując, że jego kamienny smutek powoli znika w kroplistej, śliskiej przestrzeni pod dnem szkuty, i wtedy to usłyszał. Jakiś nierozpoznany jeszcze gwar, plątaninę dziwnie wesołych krzyków, jak w czasie szkolnej przerwy między lekcjami. Po chwili zrozumiał, że naprawdę słyszy rozbawione dzieci. A po następnej chwili zobaczył je.

Z początku nie wiedział, jak na to zareagować. Dzieci były dlań kimś w rodzaju zielonych ludzików z Marsa. Obce istoty, nawet nie specjalnie omijane, a po prostu niemające żadnego, najmniejszego udziału w jego życiu. Spotykał je, oczywiście, na ulicy, w jakichś sklepach, często w pobliżu domu, spacerujące z rodzicami nad wodą, szczebiotliwe, zachłanne, łakome, szczęśliwe. Zawsze odwracał wzrok, a jego serce przystawało i gniotło go tak samo jak ten wszechobecny smutek. Nie mógł powiedzieć, że nie lubi dzieci albo że ich celowo unika. Nie mógł jednak także stwierdzić, że jest mu dobrze w ich obecności. Tyle lat, tyle strasznych lat, a nic się nie zmieniło. Serce zatrzymywało się zawsze tak samo, smutek przygniatał jak skała, odbijające się od wody słońce oślepiało tak mocno, że łzy ciekły nieprzerwanym strumieniem.

Dzień nie był upalny, ale całkiem ciepły i, jak to latem, mniej ważna była temperatura, a bardziej poczucie wakacyjnej beztroski. Dzieci weszły do wody w miejscu, gdzie Kanał nieco się rozszerzał przed nieodległymi śluzami już na obu korytach, a brzeg był bardziej dostępny, dość niski i trawiasty. Zapewne łatwiej można było je pilnować właśnie tu niż na pobliskim basenie Gwiazdy. Barka zbliżała się do nich, dzięki czemu coraz wyraźniej było widać, że jest ich chyba siedmioro, na oko siedmio-, ośmiolatków, w większości chłopców, wśród których bawiły się tylko dwie dziewczynki. Wszystkie dzieci brodziły po pas w wodzie tuż przy brzegu, ochlapując się wzajemnie i krzycząc wniebogłosy. Dwie kobiety w średnim wieku, wyglądające na opiekunki, czujnie obserwowały swoich podopiecznych, stojąc na granicy zgniecionych traw.

Mężczyzna podniósł się z zamiarem przejścia na drugą burtę barki. W końcu to dzieci, trzeba więc zrobić to, co zawsze, odwrócić się, nie myśleć, zapomnieć. I liczyć na to, że serce niczego nie zauważy. Zawahał się jednak, może nie cały, nie wszystko, co było nim, ale jakaś jego ważna część, coś, co umiało zapanować chociaż przez krótki czas nad sercem i zlekceważyć smutek w sposób, w jaki na co dzień nie myśli się o śmierci. I ta część jego całości kazała mu zostać i patrzeć na dzieci, inaczej niż zazwyczaj. Został więc, jakby wbrew sobie, wbrew człowiekowi, którego znał tak dobrze, i stał tam z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi burty, a barka płynęła niewzruszenie naprzód. Czuł drgania silnika mrowiące jego stopy, lekkie kołysanie, słońce dotykające szyi i głowy, ale wszystko to nagle było nieważne, głupie, niepotrzebne. Jakieś sto metrów przed tym naprędce zorganizowanym kąpieliskiem dla hałaśliwej dzieciarni szyper zwolnił, nie chcąc zakłócać zabawy falami, a także z uwagi na coraz bliższą śluzę. A mężczyzna uniósł do oczu lornetkę i skierował ją w stronę dzieci.

Kiedy barka, płynąca już naprawdę bardzo wolno, niemal siłą rozpędu, którego nabrała wcześniej, znalazła się blisko dzieci, te, zaciekawione, przestały skakać i pluskać się w wodzie. Siódemka chudych i drobnych istotek przypominających jakieś lilipucie plemię wędrujące przez niezmierzone mokradła wpatrywała się w ogromniejącą szkutę rozszerzonymi oczami. Wszystkie tkwiły w tym nadbrzeżnym błocie tylko w majteczkach, z mokrymi włosami przylegającymi do główek i z każdą kosteczką ich wątłych szkielecików napinającą cienką skórę – żebrami, obojczykami, rzepkami kolanowymi, łokciami – jakby żywiły się tylko tym, co uda się znaleźć w wodzie przed zachodem słońca, gdy głód doskwiera najbardziej, a polowanie jest łatwiejsze, bo te różne tutejsze zielone żabki, pisklaki czy złote rybki leniwieją w ostatnich podmuchach ciepła, bezmyślnieją zapominalsko przed nieuchronną nocą, narkotyzują się dawką pierwszego, przylepnego, ostatecznego zamknięcia oczu. Złap zieloną żabkę, chłopczyku! Złap złotą rybkę, dziewczynko! Może trafi ci się zaklęta królewna jak ze snu, a tobie spełnienie trzech skrytych marzeń? A może nie? Złap żabkę, złap rybkę i spróbuj! Smacznego, kochane dzieci! Jak to dobrze, że umiecie sobie radzić same! W przeciwnym razie mogłybyście nie dożyć kolejnych urodzin, a nawet pierwszej tego lata porcji lodów. Nie wiecie, jak smakują lody? Może i dobrze, bo takich jak wy są tysiące, po co chcieć zbyt dużo? Po co zbyt wiele oczekiwać? To nie jest czas na łatwe życie. Jest was za dużo, a tego świata, który powinien was przyjąć, dać wam wszystko, co najlepsze, tego świata jest za mało. I jest zbyt szary, biedny, nieudolny, leczący rany po ledwie skończonych wojnach, nieumiejący, jeszcze nieumiejący zrozumieć, co tak naprawdę się z nim stało. Śpijcie spokojnie, dzieci. Sen jest dobrym lekarstwem na głód lepszego życia i brak nadziei. Śpijcie już, śpijcie…

Mężczyzna stojący na barce przyciskał lornetkę do oczu zbielałymi dłońmi. Chyba przestał oddychać, a to jego serce, zawsze tak tchórzliwe w obecności dzieci, tym razem waliło mocno, wytrwale, jakby go popędzało do czegoś, co kiedyś już mu się przydarzyło, ale o czym już dawno zapomniał. Wciąż patrzył, patrzył i patrzył na jedno z dzieci, na jedną z dwóch dziewczynek, tak samo chudą, zbiedniałą i jakby zacienioną jak reszta. Wystawała z wody jak niewyrosły, nierozkwitły, rozpaczliwie broniący się przed unicestwieniem kwiat. Chwilę wcześniej, gdy barka dopiero powoli milkła, bawiła się z innymi dziećmi odwrócona do niego plecami. Miał całkiem porządną lornetkę. Nieraz podziwiał przez nią kolorowe pióra ptaków czy błyski światła na łuskach złowionych właśnie ryb. Dostrzegał szczegóły, których nie zobaczyłby w inny sposób. Tak jak teraz, gdy jego wzrok prześliznął się po dosłownie każdym centymetrze kwadratowym mokrych, szczuplutkich, niemal przezroczystych, przedzielonych wyraźną linią kręgosłupa pleców dziewczynki i gdy potem spojrzał jej w oczy, w jej ciemne, ciekawe i mądre oczy, tak jakby stał nie więcej niż metr od niej.

To szyper ze swojego stanowiska pierwszy zobaczył, co się stało. Krzyknął przez okno bezradnie, niby do pozostałych członków załogi, ale w rzeczywistości chyba bardziej do siebie z niechcianym przeświadczeniem, że nic nie można zrobić, bo czas biegnie przed siebie jak nurt rzeki. Zanim echo jego głosu przebrzmiało, wszyscy już wiedzieli, o co chodzi. Ich stary kolega, milczek i samotnik, skupiony na sobie, a jednak będący częścią życia ich wszystkich, przez ostatnie kilka kwadransów odwrócony od nich i wpatrzony w mijane widoki, wypadł nagle za burtę. W rzeczywistości, o czym wiedział tylko on, to nie był nieszczęśliwy wypadek. Mężczyzna przeszedł po prostu na drugą stronę burty, przytrzymał się przez chwilę krawędzi, po czym skoczył prosto do wody naprzeciwko osłupiałych dzieci, nie zadbawszy nawet o lornetkę. Trzymał ją wciąż w garści, gdy poszedł gwałtownie pod wodę, gdy jego ubranie i buty namokły ciężko, ciągnąc go w stronę mulistego dna. Nie wiedział, czy dotknął go stopami, w każdym razie zdołał wybić się w górę, kilka ruchów rękami i nogami i był już na powierzchni, parskając z dziwną złością kogoś, kogo wiedzie na postronku zły, parszywy los. Obok niego wylądowało koło ratunkowe. Jeden z ludzi na szkucie trzymał linę, do której było przywiązane.

– Łap, jest za tobą, szybko łap! No szybko, kurwa, bo nie zdążysz! Jak ty się w ogóle spierdoliłeś do tej wody? Zasnąłeś tam z tą lornetką czy co? Żyjesz?! – dobiegły go krzyki z pokładu. Krzyki kogoś przestraszonego. Znał ten ton. Od lat. Poznał najlepiej, jak można, strach w głosach ludzi w czasie wojny. Strach, którego on sam bywał powodem. Uniósł wolną dłoń i otarł jej wierzchem twarz ze strużek wody. Barka przepływała obok niego z groźną, posępną zawziętością. Jak przeznaczenie, które zagarnia każdego człowieka, nie pytając o zgodę. Mężczyzna odepchnął od siebie korkowe koło z wypisaną na nim nazwą jednostki.

– Żyję, psiakrew! Przecież widać! No spadłem i tyle! Nic mi nie jest. Zostawcie mnie! – krzyknął ochryple i zachłysnął się wodą. Potem widząc niemal wszystkich kolegów, z wyjątkiem szypra, wpatrujących się w niego z góry z jakimś zatroskanym napięciem, dodał uspokajająco, jakby tłumaczył się z jakiegoś pijackiego wyskoku: – Tu zaraz jest mój dom. Jutro przyjdę po rzeczy. Naprawdę nic mi nie jest. To niechcący… Niechcący…

Kiedy barka odpłynęła w stronę śluzy, kilkoma zamaszystymi ruchami rąk zbliżył się do brzegu i wyczuwając dno, stanął wyprostowany niczym żołnierz w czasie musztry. Spojrzał na ciche i przejęte wydarzeniem dzieci. Wpatrywały się w niego, jakby był jakimś morskim stworem, który nagle wyłonił się z głębin i o którym trudno coś powiedzieć. Choćby to, czy nie pojawił się tu po to, by polować.

Od razu ją wypatrzył wśród pozostałych. Była drobna i zabiedzona, ale nie różniła się od reszty. Cała ta gromadka tak wyglądała. Jakby właśnie skończyła się wojna i dopiero teraz można było pomyśleć o zdobyciu czegoś do jedzenia, wyjściu z piwnic i zabawie w słońcu. Jednak wygląd to przecież nie wszystko. Dzieci, które miał przed sobą, nie wyłączając dziewczynki, miały chwilowe, nieco wymuszone szczęście w oczach i niewygasłe, trochę przestraszone uśmiechy na buziach. To łatwo osiągnąć, pozwalając na krótki czas wspólnej beztroski, która sprzyja zapomnieniu. A jeszcze łatwiej to przychodzi, gdy ma się osiem lat.

Jednak dziewczynka przestraszyła się już całkiem poważnie tego dziwnego wodnego stwora, ociekającego wodą i wpatrującego się w nią jak w ofiarę, gdy ten, równie gwałtownie, jak niezgrabnie poruszając się po płytkim błotnistym brzegu Kanału, zbliżył się do niej. Nie zdążył jej chwycić za rączkę przypominającą patyczek ani odezwać się do niej, gdy usłyszał ostry kobiecy głos, w którym brzmiał skrajny niepokój.

– Proszę natychmiast odejść od dzieci!

Oprzytomniał i popatrzył na suchy ląd, inny kontynent, gdzie obie opiekunki jak spanikowane kwoki biegały w tę i z powrotem, nie spuszczając go z oczu. Ta, która się do niego odezwała, była nieco starsza od drugiej. Obie po chwili zatrzymały się, jakby czekały na to, co zrobi intruz. Dotarło do nich, że mają przewagę zarówno pod względem liczby, jak i pozycji. Za nimi pojawił się jakiś młody mężczyzna na rowerze wiozący wędkę i siatkę z kilkoma rybami. Uważnie przyglądał się tej scenie, jeszcze niepewny, czy trzeba się wtrącać, ale już wyraźnie gotowy do spełnienia obywatelskiego obowiązku, jeśli te miłe panie, zapewne nauczycielki opiekujące się bezbronnymi dziećmi, o to go poproszą. Obie kobiety zerknęły za siebie i rozluźniły się. Młodsza zaczęła cicho przywoływać dzieci na brzeg, a starsza patrzyła wciąż krytycznie na mężczyznę stojącego w wodzie.

– Niech pan idzie wytrzeźwieć do tego pańskiego domu albo gdziekolwiek, choćby w te krzaki, a nie straszy dzieci. Bo wezwiemy milicję, zobaczy pan! – ostrzegła go.

– Nie, nie! – krzyknął zrozpaczony, bo nagle zrozumiał, co się dzieje. Dzieci wycierały się szybko ręcznikami i zaczęły się przebierać w suche rzeczy. Za chwilę pobiegną przed siebie, może na autobus na Nakielskiej, może dalej przez park na śluzach do miasta. Straci je z oczu. Straci ją z oczu! – Proszę! Nie jestem pijany. Nie jestem…

Przestał mówić, jakby uznał, że szkoda czasu na zbędne tłumaczenia, i odszukał ją wzrokiem wśród innych dzieci. Ubrana w jakąś znoszoną, wyblakłą sukieneczkę nie wyglądała już tak mizernie jak w wodzie. Wszyscy mali podopieczni dwóch surowych kobiet prezentowali się nieźle, tylko patrzeć, jak pojawią się ich rodzice, by zaprowadzić swe pociechy do domów, na jakieś poobiednie ciasto albo wczesną kolację, potem tylko dobranocka i spać.

Nikt jednak nie przyszedł na brzeg Kanału. Dzieci, popatrując na stojącego wciąż po kolana w wodzie pomyleńca, szykowały się do drogi powrotnej. Dokąd? Musiał to wiedzieć! Musiał!

– Proszę, powiedzcie mi, skąd jesteście! – Wyszedł z wody i tak jak wcześniej, chwiejąc się i drżąc, zbliżył się do dziewczynki.

– Mówiłam panu, żeby pan przestał! Idź do domu, człowieku, bo pożałujesz.

Kątem oka zobaczył, że wędkarz zsiada z roweru. Młodsza z opiekunek zagarnęła do siebie prawie wszystkie dzieci. Prawie, bo dziewczynka nie zmieniła miejsca, wpatrując się w niego z niespokojną ciekawością.

– Kim jesteś?! Jak masz na imię?! – krzyczał bezładnie zdławionym głosem. – Gdzie mieszkasz?!

– Boże drogi! Idziemy stąd szybko, dzieci! Nie patrzcie na tego pana i nie słuchajcie go! On jest chory. No już, zbieramy się! Alinko, maleńka, nie stój tak! Ciebie to też dotyczy – zarządziła starsza z kobiet.

– Alina?! Ma na imię Alina?! – Stał w błocie, ociekając wodą, gotów klęknąć albo rzucić się przed siebie, porwać to dziecko, zapytać, zapytać…

– To nie pańska sprawa! Jak tylko znajdziemy jakąś budkę telefoniczną, zadzwonimy po milicję. Przyjadą i odszukają pana, obiecuję. Żeby tak straszyć te biedactwa! Sumienia pan nie ma. Raz chciałyśmy zapewnić im trochę rozrywki, w taką ładną pogodę, niedaleko od domu dziecka, to musiał się akurat pan napatoczyć, pijus jeden!

Dziewczynka odwróciła się i podeszła do opiekunki. To go wyrwało z szaleństwa. Zastanowił się. Na pewno niepotrzebne było mu zainteresowanie milicji ani przygodnych świadków, ani kogokolwiek. Niech te kobiety naprawdę wierzą, że miały pecha spotkać marynarza alkoholika, który wypadł za burtę na ich oczach i który doznał jakichś delirycznych wizji pod wpływem kąpiących się dzieci. Może to pozostałość z czasów wojny? Może, kto to wie? Mało takich wokół nas, w tym mieście, w tych czasach? Tak, to na pewno wojenne niedobre wspomnienia.

– Przepraszam – wymamrotał potulnie, pochylając głowę. – Ma pani rację. Za dużo wypiłem i spadłem z barki. Nie chciałem. Nie chciałem – zwrócił się do dzieci, jakby ich zdanie było najważniejsze. Stały w karnym rządku, bardziej zaciekawione niż przestraszone, nierozumiejące tego jego gorliwego kajania się i gotowe do powrotu do siebie, do domu, do domu dziecka. To mu wystarczyło. To musiało wystarczyć. Spojrzał ostatni raz na dziewczynkę i człapiąc w rozmokłych butach, powlókł się w stronę swojej chatynki na brzegu Kanału.

Nie zasnął tej nocy. Niewiele robił, tylko trwał, drętwiał i nieruchomiał pod oknem i w gęstych ogrodowych zaroślach nad Kanałem. Zaraz na początku pomyślał, że będzie musiał wytłumaczyć się w pracy i oby nie dostał nagany, ale przecież jest długoletnim sumiennym pracownikiem, dotąd nic takiego się nie zdarzyło, więc może machną ręką. Westchnął i wpatrzył się w płytki mrok lipcowej nocy. Dobrze, że nigdy nie brał ze sobą klucza od domu, tylko zostawiał go, trywialnie i niemal na pokaz, pod największym kamieniem na lewo od furtki. Wystarczyło sięgnąć przez zakrytą wysoką trawą dziurę w płocie. Na barce zostały za to jego dokumenty. Te musiał szybko odzyskać, żeby uniknąć kłopotów, choćby takich, jakie wtedy, gdy wynurzył się z wody, groziły mu ze strony tych gorliwych opiekunek z domu dziecka. Dom dziecka. Odkąd wtoczył się pod swój dach, przebrał się w suche ubranie i zastygł na całe godziny, nie jedząc, nie śpiąc, skupiał swe myśli tylko na niej. Na dziewczynce z domu dziecka, którą spotkał w słoneczny dzień na brzegu Kanału.

Rano, gdy uskrzydlone słońce wzbiło się już wysoko ponad świat, mężczyzna wyciągnął z szopy przyległej do tylnej ściany domu swój stary rower. Sprawdził beznamiętnie i fachowo jego podstawowe elementy, stwierdzając, że nawet dętki wydają się być w całkiem dobrym stanie i wymagają jedynie napompowania. Potem ostrożnie, na skrzypiącym i chwiejącym się rowerze, ruszył w drogę. Najważniejsze było odzyskanie portfela z pieniędzmi i dokumentami. Został na barce, z której on tak nagle wczoraj się wydostał i która miała przepłynąć jeszcze cały Stary Kanał do ujścia za mostem Władysława IV, a później spory fragment dolnej Brdy aż do portu w pobliżu siedziby Żeglugi Bydgoskiej. Kawał drogi nawet dla wprawnego rowerzysty, a przecież po załatwieniu spraw w pracy, których ostateczny rezultat stanowił dla niego wciąż dużą niewiadomą, czekało go coś znacznie ważniejszego. Najważniejszego od lat.

Niedaleko swego domu, w gęstych chaszczach tuż za wiaduktem kolejowym, natknął się na chłopca, którego spotykał w tej okolicy od trzech lat. Dostrzegł go wtedy, latem sześćdziesiątego ósmego, z barki. Dzieciak siedział samotnie w trawie z otwartą książką w ręku, jakby zapomniał o bożym świecie. Obok niego leżał rower, ale mężczyzna domyślił się, że chłopak mieszka gdzieś blisko i te miejsca nad Kanałem, do których w miarę upływu lat dokładał kolejne, bardziej odludne, są jego małą planetą, niewidoczną przez najsilniejsze teleskopy, niedostępną dla niczyich oczu. Tak jak dla niego, dla mężczyzny pływającego na barkach po kanałach i rzekach całej Europy, były kiedyś, gdy świat popełniał samobójstwo.

Potem spotkał chłopca kilka razy, idąc ścieżkami wzdłuż Kanału. Za pierwszym razem zagadnął go, jednym krótkim pytaniem, o to, co czyta. Przyjął do wiadomości grzeczną i nieco bojaźliwą odpowiedź, po czym szybko odszedł. Po dwóch czy trzech takich spotkaniach, które zawsze wieńczyło jego pytanie o lekturę i ostrożna odpowiedź dzieciaka, doszedł do wniosku, że podświadomie chciał chłopcu dać znać o sobie, swojej obecności, a nawet gotowości do czegoś w rodzaju protekcji w tym pustym świecie nad wodą, który mógł okazać się groźny. Bo przecież obaj, to nie ulegało już żadnej wątpliwości, mieszkali na tej samej planecie.

Dzisiaj chłopak uniósł wzrok znad książki, jeszcze zanim mężczyzna się przy nim zatrzymał. Nigdy nie witali się, jak to zwykli czynić mijający się na drodze znajomi. Nie machali do siebie, nie uśmiechali się. Coś się między nimi na te kilka chwil tworzyło, jakaś nić drgająca na wietrze, blask bijący z oczu, wspólnota myśli rozpiętych na krótko w czasie. Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył na chłopca. Nagle przypomniał sobie dziewczynkę, o której zresztą wciąż myślał, tylko teraz bezwiednie i w naturalny sposób skoncentrował się na chłopaku, więc zobaczył ją w wyobraźni obok tego tutaj miłośnika książek, starszego od niej, równie poważnego i w podobny sposób patrzącego mu w oczy jak ona. Pomyślał, że musi do niej dotrzeć nie tylko ze względu na to, co sprawiło, że skoczył z pokładu barki do wody, ale i ze względu na tego chłopaka, którego właściwie nie znał, lecz który z dnia na dzień, z roku na rok, stawał się coraz bardziej obecny w jego życiu.

Do portu na Siernieczku dojechał po ponad godzinie koślawej jazdy przez miasto. Nie zmęczył się jakoś szczególnie mimo parzącego w kark słońca, wciąż był wytrzymały, a tym razem na dodatek zacięty, jednak rower nie okazał się tak sprawny, jak sądził po początkowych oględzinach. Zacinał się, zrzucał łańcuch, charkotał jak zła na cały świat stara chabeta. Uparł się w tym swoim zrzędliwym mechanicznym proteście, ale w końcu dowiózł go na miejsce. Tam mężczyzna dowiedział się, że jego rzeczy czekają na niego w biurze mieszczącym się w pałacyku Lloyda na Grodzkiej podrzucone przez przejętych jego losem kolegów. Znów wsiadł więc na stawiający opór rower i powlókł się na nim do śródmieścia. W kadrach nikt się go o nic nie czepiał. Szyper chyba usprawiedliwił go w jakiś sobie tylko wiadomy sposób, bo jedyne, co go spotkało ze strony okupujących masywne biurka pań, to jakieś zgryźliwe komentarze o zgubnych skutkach świętowania powrotu do domu. Potem złożył wniosek o kilkudniowy urlop i dostał go bez dyskusji, po czym mógł już iść. Zanim to zrobił, poprosił jedną z pracownic kadr, dość miłą i uczynną, by pozwoliła mu zajrzeć do książki telefonicznej.

– A dokąd chce pan telefonować? – zapytała, sięgając po opasły tom.

– Chodzi o adres. Tam są adresy, prawda?

– Zgadza się. To czego pan szuka?

– Domu dziecka.

Kobieta spojrzała na niego uważnie, po chwili jednak wzruszyła lekko ramionami i zaczęła wertować książkę.

– O, jest! – ucieszyła się. – Zapamięta pan czy zapisać?

– Zapamiętam. Jaki to adres?

– Traugutta pięć.

Podziękował i szybko wyszedł, mając nadzieję, że pracownice działu kadr nie słyszą bicia jego serca.

– Dlaczego nie chce pan zrozumieć, że nie wolno mi spełnić pańskiej prośby?

Dyrektorka domu dziecka wpatrywała się w niego z ledwo skrywaną złością. Jednak to nie był zwyczajny gniew. W jej oczach był jeszcze żal, głęboki żal, że musi, akurat teraz, wobec tego człowieka, być nieprzyjemna. Tak zachowują się ludzie zaplątani w jakieś zależności, zmuszeni do wykonywania poleceń wyższych instancji, spętani przepisami, zdający sobie sprawę, że to ogranicza ich człowieczeństwo, i nieodnajdujący w sobie na te ograniczenia zgody. Nie stanowią większości, bo większość to konformiści i oportuniści, ale jeśli już się na kogoś takiego trafi, to może się zdarzyć tak, że wyciągnie rękę przez tę ścianę złości i gniewu.

Wpadł do niej, niemal wtargnął, pokonując po drodze jakiegoś starszawego woźnego i nierozgarniętą sekretarkę, jakby nosił się z zamiarem wzięcia jej jako zakładnika i zażądania okupu. Budynek domu dziecka, wzniesiony jeszcze w czasach pruskich za pieniądze jednego z bogatszych bydgoskich przemysłowców, od początku służył podniosłemu celowi opieki nad sierotami. Był wielki, wręcz przytłaczający i dość ponury. Przynajmniej on odniósł takie wrażenie, gdy wędrował przez korytarze do gabinetu dyrektorki i gdy zdał sobie sprawę, że prawie w ogóle nie słyszy dzieci. Jakby bały się echa swoich głosów. Tu, w pomieszczeniu, w którym szukał czegoś, o czym już od dawna nie myślał, w którym szukał pomocy, to poczucie zimnej bezdusznej izolacji od świata trochę osłabło. Zapewne stało się tak, co paradoksalne, za sprawą swoistej eksplozji uczuć, jaką zobaczył na twarzy i w oczach dyrektorki. Jej złość była bardzo ludzka i na swój sposób potrzebna w takich miejscach jak ten milczący budynek. Poprawił się na krześle i zacisnął spocone dłonie.

– Proszę o tak niewiele – postanowił uczepić się nadziei, jaką znajdował w jej złości. – Tylko o kilka informacji o tej małej Alinie.

– Nie mogę – ucięła krótko kobieta. – Nie powinnam w ogóle z panem rozmawiać. Źle się stało, że usłyszał pan jej imię. Niech pan postara się zapomnieć o tym zdarzeniu. Nie mogę panu pomóc!

Miała około czterdziestu pięciu lat i zmęczoną twarz prawie pozbawioną makijażu. Do tego zadbane uczesanie, a na wypielęgnowanych palcach obrączkę i jeden bardzo skromny pierścionek. Ubrana była w szarą, niezbyt wyszukaną garsonkę, strój w sam raz do pracy. Po tym, jak nie przestał patrzeć na nią z błaganiem w oczach, jej głos nieco złagodniał. Przynajmniej nie wyrzuciła go od razu za drzwi, a próbowała rozmawiać.

– Naprawdę nie mogę – dodała spokojniejszym tonem. – A w przypadku tej małej, to nawet gdybym zdecydowała się pójść panu na rękę, i tak nie pomogłabym panu, bo prawie nic o niej nie wiem.

– Dlaczego?

– Takie czasy, przecież pan wie – westchnęła dwuznacznie. – Mamy tutaj podopiecznych, którzy stracili rodziców w wypadkach albo zostali porzuceni w szpitalu tuż po urodzeniu. Znamy ich imiona i nazwiska lub przynajmniej historię ich życia. Ale są też tu dzieci, które trafiły do domu dziecka z innych powodów. O nich nie wiemy prawie nic i o nic nie pytamy, bo wiemy, że nam nie wolno. Ta dziewczynka jest właśnie takim dzieckiem. Jeżeli nie chce pan mieć kłopotów i nie chce pan, bym ja miała kłopoty, to proszę nie pytać, tylko już iść. To wszystko.

Dyrektorka wstała zza biurka i spojrzała na mężczyznę. Widząc, że nie rusza się z zajmowanego przez siebie krzesła, pokręciła głową i podeszła do okna. Przez chwilę patrzyła przez szybę, stojąc tyłem do niego, jakby liczyła, że poderwie się na równe nogi i pójdzie sobie z takim samym brakiem opanowania, z jakim wpadł do jej gabinetu. Potem nagle sięgnęła po leżącą na parapecie paczkę papierosów.

– Zapali pan? – spytała.

Skinął głową i poczęstował się. Przesunęła w jego stronę leżące na biurku pudełko zapałek. Zapalił jedną z nich i podał jej ogień. Oboje jednocześnie zaciągnęli się nikotynowym dymem, milcząc i nie patrząc na siebie.

– Kiedy panie, które pojechały wczoraj z dziećmi nad Kanał – przerwała w końcu ciszę kobieta – opowiedziały mi o tym incydencie z pańskim udziałem, pomyślałam, że musimy bardziej uważać, bo narażamy naszych podopiecznych na jakieś niestosowne awantury, a może i coś gorszego. Te dzieci są jak… jak dmuchawce… Słaby powiew wiatru i znikają. – Zobaczył, że ma łzy w oczach. – Dzisiaj, gdy wpadł pan do mnie jak zbój, byłam pewna, że spotka mnie coś złego. Świat jest pełen takiego zła, które chodzi ulicami, jeździ tramwajami, zaczepia przechodniów, przygląda się dzieciom… Nie potrzeba nam wojen, wystarczy to, co sobie sami szykujemy w takich pozornie spokojnych czasach. Ale już po chwili wiedziałam, że pan nie jest taki. Nawet nie zdążyłam się porządnie wystraszyć – zażartowała z przymusem. – Dlaczego pan o nią pyta? Czy… zna ją pan? – spytała nagle, siadając za biurkiem z papierosem między dwoma palcami i uważnym wzrokiem wpatrzonym w mężczyznę.

Skulił się na krześle, zapomniawszy o papierosie, który żarzył się w jego dłoni.

– Nie wiem – powiedział bezradnie po chwili, gdy poczuł gorący popiół na palcach. – Albo inaczej: boję się domyślić, kim ona jest, strasznie się boję, a jednocześnie… równie mocno tego chcę. To coś nieodwracalnego. Dlatego muszę poznać nie tylko jej imię. Ja… Tak, ja muszę, teraz już muszę być jak jej cień. Nie umiałbym inaczej. Proszę mi pomóc! Ja nie chcę, by to zabrzmiało jak jakiś szantaż czy groźba, ale… mówiłem już, to nieodwracalne.

– Nie byłby pan w stanie zapomnieć o niej?

– Nie, teraz już nie. Pani musi to rozumieć, widzę to w pani oczach, w tym, że… nie jest pani szczególnie zaskoczona… że gdzieś w głębi serca chce pani takiego jak moje zainteresowana dziećmi, choćby jednym z nich… Proszę… Proszę to wykorzystać i dać mi szansę. Wystarczy, że powie mi pani o niej, o Alinie…

Kobieta wciąż lustrowała go przenikliwie, z zawodowym namysłem. A jednocześnie z rosnącą i nieprzystającą do jej stanowiska gotowością do przekazania jakiegoś intymnego znaku. W końcu przez jej dłonie, ramiona i twarz przebiegło ledwie widoczne drżenie, a ona westchnęła głęboko i powiedziała:

– Cóż, ja wiem o niej niewiele więcej, bo ona jest właśnie jednym z tych dzieci przybyłych znikąd. To jej imię… – Zamilkła na chwilę, jakby coś rozważała, a potem powiedziała: – Ta dziewczynka oficjalnie ma na imię Alina. Tak wynika z dokumentów, z którymi do nas trafiła jako niemowlę. Nie wiem, czy imię jest prawdziwe. Pozostałe informacje prawie na pewno zmieniono. I, jak mówiłam, niemal na pewno są tacy, którzy zainteresowaliby się bardzo dokładnie kimś, kto by chciał grzebać w jej przeszłości czy szukać jej rodziny. Nie pomogę więc panu w sposób, jakiego pan oczekuje. Nie udzielę panu informacji, nie będę się nigdzie rozpytywać, by zadowolić pańską ciekawość, nie pozwolę panu z nią rozmawiać. Przede wszystkim dla jej dobra.

– Nie chcę jej skrzywdzić.

– To dobrze. A gdyby miał pan taki diabelski wybór: uniknąć jej krzywdy, ale za cenę zapomnienia o niej?

– Nie, nie… Proszę mnie nie dręczyć! Mówiłem, że już nie zapomnę. Znam jej imię, ten dom…

– Dom dziecka można łatwo zmienić. Na najdalszy z możliwych. I żeby pan nie miał złudzeń: ja dowiedziałabym się jako ostatnia.

– Niech pani tak nie mówi! To by mnie zabiło.

– Nic na to nie poradzę. Jeśli nie będzie pan rozsądny, na nic zdadzą się skoki do wody i napaści na urzędniczki państwowych instytucji sprawujących opiekę nad nieletnimi. Myślę, że w głębi serca zdaje pan sobie z tego sprawę. W innych okolicznościach moglibyśmy spokojnie zająć się pana odkryciem czy przeczuciem, cokolwiek sprawiło, że tak zareagował pan na jej widok. Ale przecież okoliczności nie są zwyczajne, prawda? Żyjemy w miejscu i czasie, w którym zbyt natarczywe dopytywanie o jakąś nieważną dziewczynkę z domu dziecka może przynieść złe skutki. No więc rozumie pan to czy nie? – spytała trochę niecierpliwie.

Zamknął na chwilę oczy.

– Nie chciałbym doprowadzić do czegoś nieodwołalnego – rzekł cicho – ale naprawdę nie umiem sobie wyobrazić, żebym ją teraz stracił.

– To bardzo wielkie i niestety niewiele znaczące słowa. – Kobieta wzruszyła ramionami, patrząc na mężczyznę z tak niezbędnym w jej pracy urzędniczym chłodem. – Niech pan spróbuje nadać im wymiar odpowiedni do pańskich możliwości. Ułatwię to panu. – Zastanowiła się przez chwilę i zapytała: – Co byłoby dla pana najważniejsze?

– By nie zniknęła.

– Co jeszcze?

– By zapewnić jej lepsze życie. Teraz i w przyszłości.

– Mój Boże! Ale się pan rozpędził! Lepsze życie… To bardzo dużo, niewyobrażalnie dużo. Wydaje mi się, że wciąż buja pan w obłokach. – Poczuła powracającą falę codziennej złości. Jednak mężczyzna tego nie zauważył i nie miał zamiaru ustąpić.

– Wiem, że mogę jej to zapewnić. Postępując tak, by jej nie narazić – stwierdził twardo i popatrzył na dyrektorkę. – Jednak nie poradzę sobie sam.

Otaczała ich cisza. Dzieci i ich opiekunowie stracili głos. Budynek milczał. Świat wstrzymał oddech. A oni palili papierosy, zniżali swoją rozmowę do intymnego szeptu i czuli, jak pękają ściany. Nagle, co tak niewiarygodnie rzadkie, dwoje obcych, odległych od siebie ludzi poczuło więź.

– Więc… – Kobieta się zawahała i spojrzała mu w oczy. – Jak miałabym panu pomóc? – Zadając to pytanie, poczuła, że właśnie zapanowała nad tą swoją niewyczerpaną złością, która nie pozwalała jej normalnie żyć. Na krótki czas, czas rozmowy z tym mężczyzną, zasłona stała się przezroczysta, cienka i nieważna. Poczuła jeszcze coś: wdzięczność do tego na pierwszy rzut oka niemiłego człowieka, którego o mało co nie wydała w ręce milicji, gdy wtargnął do jej gabinetu. W pierwszej chwili podejrzewała go o najgorsze. Że przystawi jej do szyi jakiś ostry przedmiot i zacznie domagać się tej małej Aliny jak jakiegoś cennego łupu. Że porwie dziecko, skrzywdzi je, a ona, ta, która miała go strzec, zostanie z poczuciem winy do końca życia. Jednak ten niechlujny, zarośnięty i wyraźnie wzburzony obcy facet okazał się kimś zupełnie innym. Kimś noszącym w sobie podobną złość. I kimś, kto dojrzał z pokładu swojej barki małą dziewczynkę, którą odepchnął od siebie świat. To było fascynujące. Kobieta wiedziała, że musi być w tym jakaś tajemnicza przyczyna, ale nie chciała jej poznać. Nie potrzebowała tego. Tak jak on nie powinien chcieć niczego oprócz jej zgody.

Po wygłoszeniu swej mocnej deklaracji mężczyzna rozejrzał się po gabinecie. Nie czuł się dobrze w takich urzędowych miejscach, w których zazwyczaj musiał się z czegoś tłumaczyć. Najlepiej mu było na barkach, gdy woda skrzypiąco odgradzała go od różnych niepokojów, a także w jego małym domu daleko od ludzi. Teraz jednak poczuł, że coś się waży ostatecznie i na długo. Więc gdy ta dzielna, zdeterminowana czymś mu nieznanym kobieta, której bezduszne państwo powierzyło nadzór nad wychowaniem niechcianych dzieci, proponowała mu niedwuznacznie jakiś intrygujący sojusz, wbrew tym wszystkim przepisom, wbrew władzy, która karze dzieci za grzechy rodziców, ze zdumieniem odkrył w sobie siłę, by chwycić tę jej życzliwą dłoń wychylającą się zza zasłony złości. Wczoraj, gdy widział kąpiącą się dziewczynkę, dopadł go strach ocierający się o szaleństwo. Złapał go za gardło i nie chciał puścić. Jak kiedyś, dawno temu, gdy los domagał się od niego trudnych wyborów. A dzisiaj, przy duszącej w sobie złość na własną niemoc dyrektorce, znalazł nagle spokój.

– Czy… Alina chodzi do szkoły? – zapytał po długiej chwili.

– We wrześniu idzie do drugiej klasy – padła ostrożna odpowiedź kobiety.

– Chciałbym… Chciałbym dawać pieniądze na jej naukę.

– Przecież nauka jest bezpłatna.

– Tak, wiem, ale można zapłacić za jakieś dodatkowe lekcje, lepsze książki albo żeby jakiś nauczyciel poświęcił jej więcej czasu… Pani na pewno zna to wszystko dużo lepiej ode mnie. Zresztą nie chodzi tylko o szkołę. Taki mały człowiek ma w sobie różne skarby… Jaka ona jest?

– Powiedziałabym, że niezbadana. Jest w niej jakaś trudna mądrość.

– Dostrzegła może w niej pani coś jeszcze? Jakiś talent?

– Ma bardzo dobry słuch. Moim zdaniem powinna się kształcić muzycznie.

– Czy w jej przypadku, dziecka stąd, to możliwe?

– Mogłabym coś w jej sprawie przedsięwziąć. Jednak raczej nie zdołałabym skierować jej do szkoły muzycznej, tej obok Filharmonii, lecz na jakieś dodatkowe zajęcia. Mam znajomych nauczycieli. Musiałabym być bardzo dyskretna. Ostatnie, czego jej trzeba, to zwrócić na siebie niepotrzebną uwagę. To przyniosłoby skutek odwrotny od oczekiwanego… przez nas. Mogę więc postarać się znaleźć dla niej jakąś mniej eksponowaną ścieżkę edukacji, szkoła podstawowa, do której chodzą wszystkie nasze dzieci, zwykła klasa, a po lekcjach, gdy inni się nudzą, coś więcej, na osobności. Z czasem zapewne można by sobie darować te środki ostrożności, być może w ogóle przesadzam, ale wolałabym dmuchać na zimne. A więc jak? Mam popytać wśród swoich znajomych?

– Proszę to zrobić! Proszę…!

– Wie pan, zaczynam się trochę obawiać tego pańskiego bezkrytycznego nastawienia. Czuję się tak, jakbyśmy zawierali jakiś tajny pakt, a oboje chyba wiemy, że w konspiracji trzeba twardo stąpać po ziemi, od czego jest pan w tej chwili bardzo odległy. Proszę mi więc powiedzieć, czego właściwie pan by oczekiwał po tym naszym przedsięwzięciu dotyczącym małej Alinki? Jak daleko miałoby to… to wszystko, o czym tu, w co wciąż nie wierzę, dyskutujemy, zajść?

– O Boże! Nie wiem! Jak najdalej! Chcę dać jej jak najwięcej.

– Czyli co? Szczęście? Miłość? Powodzenie? Czy może raczej ciepłą kurtkę i korepetycje z gry na pianinie?

Ochłonął i przytaknął:

– Ma pani rację. Skupmy się na tym, co osiągalne.

– O, to mi się podoba! Musiałabym jednak poznać pańskie zdanie o, nazwijmy to, zakresie inicjatywy, którą zamierza pan przedsięwziąć. Chce pan wziąć na swoje barki utrzymanie dziecka. Sama mam dwoje, już prawie dorosłych, i wiem, ile to wszystko kosztuje. Wie pan, dzieci po wyjściu rano z domu zawsze wracają. Pytają o to, co na obiad, mówią, że buty za ciasne, że potrzebują nowej książki i że chciałyby już mieć kieszonkowe, jak wszyscy. Nie dają o sobie zapomnieć. I nikt nie chce o nich zapomnieć.

– Mówiłem, że nie zapomnę.

– Bardziej chodzi mi o konsekwencję. Jak pan widzi, staję się wymagająca. Bo dotyczy to jednego z moich dzieci. Jeszcze może się pan wycofać. Każdy następny krok sprawi, że odwrót będzie coraz trudniejszy. Jeśli chce pan w to brnąć, proszę wyłożyć karty na stół. Widzę przed sobą nieskoordynowanego, niezbyt sympatycznego starszego faceta, który zapomniał się umyć i ogolić i który snuje w mojej obecności plany wyprostowania życia biednej, naprawdę biednej pod każdym względem dziewczynki po tym, jak ją przypadkiem zobaczył. Nie zdradza przy tym żadnych motywów. Zachowuje się jak przedwojenny fabrykant, zobowiązuje się do dawania jakichś niesprecyzowanych, ale z założenia znaczących kwot i zamyka wszelką dyskusję, jakby słowa miały wystarczyć. A ja mam panu zaufać. Jak pan widzi, jestem na to gotowa. Proszę mi jednak pomóc uwierzyć, że Alina się na panu nie zawiedzie. Przypuśćmy, że załatwię kogoś, kto podejmie się indywidualnych lekcji muzyki. Co pan wtedy zrobi?

– Zapłacę za to wszystko! Jeśli trzeba, to nawet dużo! Naprawdę! Pani patrzy na mnie z niedowierzaniem, rozumiem to i wiem, jak wyglądam, tak, wiem, ale ja… Proszę posłuchać! Ja mam oszczędności, spore oszczędności! Pracuję na barkach Żeglugi Bydgoskiej, wiele miesięcy spędzam na zachodzie Europy, to dobre zarobki, a ja nie mam rodziny, mieszkam skromnie i mało, bardzo mało wydaję na siebie. Proszę, niech pani spojrzy! – Wyjął z kieszeni kurtki podniszczoną książeczkę oszczędnościową PKO. – Tu, o! Widzi pani? To wszystko może być dla niej, na jej wykształcenie. A tu jeszcze proszę, mój dowód osobisty. O, tu jest napisane, gdzie jestem zatrudniony.

Kobieta pobieżnie przejrzała dowód mężczyzny, prześlizgnęła się wzrokiem po zapisanych w książeczce PKO starannym atramentowym pismem kwotach i zamyślona spojrzała na swego gościa. Potem westchnęła i szybko odrzekła:

– W porządku. Potrafi pan zrobić wrażenie, nie powiem. Chociaż… To może nie wystarczyć.

– Zarobię więcej.

– Nie mówię o pieniądzach. Tych ma pan, jak widzę, rzeczywiście aż nadto. Mógłby pan z powodzeniem sfinansować te jej wymyślone przez nas lekcje muzyki i zadbać, by to nabrało kiedyś wymiaru profesjonalnej ścieżki edukacji, a nie tylko spełnienia dziecięcych zachcianek. Jeżeli potwierdziłoby się, że Alina ma autentyczny talent, w przyszłości pojawiłaby się zapewne potrzeba zakupu jakiegoś instrumentu. Przyszłość… No tak… Wspomniałam, że mam dzieci, syna i córkę. Kiedyś też byli oboje w wieku Aliny… Ona teraz jest małym dzieckiem, wystarczają jej zabawy w murach tego domu, ale za kilka lat zacznie być ciekawa świata, innych ludzi, tych spoza jej obecnego życia. W tym kryje się ta konsekwencja, którą trochę bezwzględnie usiłuję na panu wymusić. To przykre, lecz nasze dzieci… Nie lubię o tym mówić tak otwarcie, ale trudno udawać, że nie borykamy się z problemami materialnymi. Nie stać nas na odpowiednio częstą wymianę mebli czy remonty, na zaopatrywanie naszego domu w nowe książki, zabawki. Większość naszych podopiecznych nosi stare ubrania, za duże, za małe, wielokrotnie łatane, nikt nie zawraca sobie głowy modą, co szczególnie dotyka dorastające dziewczęta. One rzadko wychodzą, bo czują się gorsze, między innymi dlatego, że wyglądają gorzej od swoich rówieśniczek mających własne domy.

– Ja naprawdę jestem gotów kupić jej wszystko, co będzie potrzebne.

– Och, przepraszam! Nie mówiłam tego po to, by pana naciągać na jakieś dodatkowe wydatki. Po prostu codziennie i bardzo jednoznacznie odczuwam bolesną prawdę, że tak niewiele mogę dla nich zrobić. A pan zjawia się tu jak jakiś przybysz z przeszłości, jakbyśmy mieli rok tysiąc dziewięćset szósty, gdy realizowano zapis testamentu Heinricha Dietza i wznoszono budynek, w którym teraz siedzimy, albo rok trzydziesty siódmy, kiedy dziećmi opiekowały się w nim siostry szarytki, korzystając z darowizn fundowanych przez zamożnych przedsiębiorców. Czy nam się to podoba, czy nie, tkwimy po uszy w roku siedemdziesiątym pierwszym, pod każdym względem innym od tamtych lat.

– Mimo to spróbuję. Dam pieniądze na wszystko, co pani zdaniem będzie jej potrzebne.

– Dobrze, ale musimy uważać, by efekt nie był przeciwny do zamierzonego. Ona nie powinna się wyróżniać, bo inne dzieci zaczęłyby ją źle traktować.

– Jeśli uzna to pani za właściwe, pomogę też tym innym.

– Błagam, niech pan nie odbywa tych nieznośnie nieskutecznych podróży w czasie! Za chwilę usłyszę, że jest pan nowym wcieleniem naszego fundatora. No dobrze, zobaczymy, jak to się ułoży. Jednak powiedziałam, że to może nie wystarczyć. Pieniądze, pańskie pieniądze, przydadzą się, by miała ciepłą kurtkę w zimie albo własne skrzypce czy flet. Jednak to nie wszystko. Chodzi mi o to, że jej może być trudno w życiu i że na to mamy bardzo ograniczony wpływ. Ze względu na przyczyny, z powodu których się tu znalazła i których ja się tylko domyślam. Ona… Ona jest nieprzeciętna, zdolna i pełna ciekawości świata, ale jednocześnie… inna. Prawie się nie odzywa, unika zabaw wymagających głośnego zachowania, często tylko patrzy, a nie uczestniczy… Nie ona jedna, oczywiście. To przecież dom pełen sierot, małych ludzi skrzywdzonych przez los. Więc uczciwie muszę panu oświadczyć, że nie wiem, czy ten nasz spisek naprawdę zmieni jej życie.

– Nie wierzę w takie fatum. Jeżeli ona jest… Jeżeli to prawda… – Przerwał na chwilę i zadrżał gdzieś w środku. – A nawet jeśli nie, to właśnie ta nasza pomoc, pani i moja, może wystarczyć, by dać jej lepsze życie.

Dyrektorka namyślała się przez chwilę, po czym zgniotła niedopałek papierosa w popielniczce i stwierdziła:

– Dobrze więc, przyjmuję pańską propozycję. Na koniec proszę mi jednak coś obiecać.

Czekał cierpliwie na jej ostatnie słowa. I w końcu, po dziwnie zamkniętej warstewce ciszy, doczekał się.

– Niech pan już na zawsze zrezygnuje z takich pomysłów jak ten wczorajszy skok z barki. Jedyną osobą, która stanie się dla pana źródłem informacji o Alinie, jej postępach, planach i potrzebach, będę ja. Nikt inny, a już na pewno nie ona sama. Nie wolno panu ujawniać się jej, nagabywać ją, zadawać jej choćby najbardziej niewinnych pytań. Niech pan nie próbuje z nią rozmawiać, nawet przypadkowo, pokazywać się jej, chodzić jej śladami. Bo wszystko pójdzie na marne. Cel, jaki sobie oboje tutaj dzisiaj postawiliśmy, i nasz… nasz spokój.

Skinął głową z widocznym bólem. A potem spojrzał kobiecie w oczy.

– Nie zawiodę pani. I nie zawiodę Aliny. Mam jednak prośbę, ogromną prośbę.

Nagle wstał z krzesła jak uczeń wezwany do odpowiedzi. Dyrektorka, spokojna, bez tego swojego gniewu, wdzięczna, popatrzyła na niego, jakby był jednym z jej podopiecznych. Rozejrzał się po jej prostym, trochę zaniedbanym gabinecie. Z korytarza dobiegł ich śmiech dzieci, pierwszy od chwili, gdy zaczęli swoją rozmowę.

– Chodzi mi o to – zaczął niezdarnie – że i tak musimy się przecież jakoś spotykać. Pani musi mieć możliwość sprawdzenia, czy jestem odpowiednio konsekwentny, a ja… No wie pani, trzeba znaleźć sposób na przekazywanie pieniędzy dla małej i… chciałbym choć raz na jakiś czas, z daleka, przez chwilę na nią spojrzeć. Przysięgam, że nie mam na myśli niczego więcej, żadnych rozmów czy wchodzenia w drogę… Więc… proszę mnie zatrudnić. Dorywczo, jako człowieka od różnych prac technicznych, remontów, o których pani wspomniała, napraw i wszelkich niewdzięcznych, ciężkich zajęć, niezbędnych w takim obiekcie. W przerwach między rejsami mogę przychodzić codziennie.

– Mam już takich pracowników. – Zdobyła się na słaby uśmiech.

– To będzie pani miała jeszcze jednego, najbardziej oddanego, gotowego do pracy w dzień i w nocy. W czasie, gdy nie będę pływał, przyjdę tutaj. Umiem bardzo wiele, przekona się pani. Znam się dobrze na stolarstwie, nieźle na elektryce, trochę na sprawach budowlanych i ogrodnictwie. Nie będzie mi pani płacić, na pewno wymyśli pani jakiś powód mojej obecności. Powtarzam, że nie zrobię żadnego głupstwa wobec Aliny. Może być pani tego pewna właśnie dlatego, że tu będę. Wystarczy mi, że ją czasem zobaczę.

2.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:

Są takie melodie, których echa wędrują przez czas i przestrzeń.

Bydgoszcz, lata siedemdziesiąte. Dziewięcioletni Tomek, nazywany przez rówieśników kujonem, pewnego dnia ratuje koleżankę z klasy przed grupą łobuzów. Chociaż Zuzia niczym się nie wyróżnia, to Tomek czuje, że przyciąga go do niej jakaś irracjonalna siła. A kiedy okaże się, że na kartach rodzinnej historii Zuzi aż roi się od skrywanych przez lata tajemnic, oboje zapragną dotrzeć do ich korzeni. Co łączy przedwojenny tom poezji Norwida z częstymi wyjazdami ojca dziewczyny? I dlaczego jej matka sprawia wrażenie tak bardzo nieszczęśliwej? Ślady przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, a przyjaciele czują, że jedynym sposobem na jej zrozumienie jest wysłuchanie melodii, która powstała w tragicznych okolicznościach wiele lat temu…

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8

Ślady gwiazd. Tom III Ascaucalis

ISBN: 978-83-8373-059-2

© Tomasz Petrus i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek