Milczenie Szeherezady - Suman Defne - ebook + książka

Milczenie Szeherezady ebook

Suman Defne

3,0
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Izmir zwany był wciąż Smyrną… Piękno zaginionego miasta i jego kultury ukazane poprzez losy kilku rodzin: lewantyńskiej, greckiej, tureckiej i ormiańskiej. Pewnego wrześniowego wieczoru 1905 roku w starożytnym mieście Smyrna oszołomiona opium kobieta rodzi córkę Szeherezadę. W tym czasie do portu przybywa zuchwały indyjski szpieg z tajną misją Imperium Brytyjskiego. Daje się oczarować miastu, jego złocistym iglicom minaretów, unoszącemu się zapachowi fig i jaworów oraz rozlegającym się krzykom ulicznych straganiarzy. Po siedemnastu latach opuści Smyrnę, trawioną przez płomienie, w oparach dymu i nafty. We wrześniu 1922 roku Szeherezada zostaje uratowana z wielkiego pożaru przez pułkownika Hilmiego Rahmiego, ale tragedia sprawia, że długo milczy. Pamięta swoją przeszłość, ma do opowiedzenia wielką historię, jednak nie jest jeszcze gotowa, by przemówić… Defne Suman w swojej powieści Milczenie Szeherezady spaceruje ulicami dawnego Izmiru, bacznie mu się przyglądając i otwiera przed czytelnikami drzwi do starego świata wraz z wszystkimi jego możliwościami i cierpieniami. Kiedy we wrześniu 1922 roku Izmir obrócił się w proch, świat stracił jedno z najpiękniejszych kosmopolitycznych miast. Defne Suman przywróciła je do życia w całej jego okazałości. Ta bogata historia o miłości i stracie oddaje głos milczącym i nadaje melodię opowiadanym przez nich historiom. Profesor Maureen Freely, Chair, PEN UK

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 535

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emanet Zaman

Copyright © Defne Suman © Kalem Agency, 2023

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Agnieszka Erdoğan

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Holly OvendenAdaptacja okładki: Dorota Żołna

Zdjęcie autorki © Kalem Agency

Grafika na s. 7: George Poulimenos

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Marta Chmarzyńska

This book has been published with the support of the Ministry of Culture and Tourism of Republic of Turkey in the framework of TEDA Project.

ISBN: 978-83-8230-539-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

IBramy raju

Gdy wynurzyłam się z popiołów zniszczonego miasta,

nadali mi imię Szeherezada.

Choć od moich narodzin minął wiek,

nie dobiegło końca me życie skazane na ciszę.

Choć mój język milczy,

Opowiem o wszystkim.

Aby śmierć odnalazła mnie

w wieży tego zrujnowanego pałacyku…

Pierwszy wrzesień

Narodziłam się pewnego słodkiego, pomarańczowego wieczoru, tego samego dnia, w którym do Izmiru przybył Avinash Pillai.

Zgodnie z kalendarzem gregoriańskim był rok 1905.

To był wrzesień.

Gdy statek Afrodyta z indyjskim szpiegiem na pokładzie zbliżał się do portu, jeszcze się nie urodziłam, ale przez szyjkę macicy mojej matki do ciemnej jamy, w której siedziałam od miesięcy, zaczęła się przesączać wąska smużka światła. Matka nie była w stanie się podnieść ani iść. Nie za sprawą mojego ciężaru, ale przez opium, którego opary wciągała z lufki tkwiącej pomiędzy jej środkowym a serdecznym palcem. Odwróciła głowę do okna i przyglądała się zasłonom, które niczym pijane wznosiły się w objęciach wiatru.

W zeszłym roku – a może było to dwa lata temu? – na letnim balu zorganizowanym w klubie w Bornovie tańczyła walca z jednym z inżynierów budujących linię kolejową Izmir–Aydın1. Mężczyzna ten sprawił, że frunęła po parkiecie jak te zasłony. Jakże on miał na imię? Pamiętała jego wystające angielskie kości policzkowe i to, że mieszkał w domu na północnym krańcu nabrzeża, a także jego kroki, stawiane z surową perfekcją, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Mister… Mister Jakiś Tam. Ale jaki? To było dziwne imię. Niezwyczajne. Uniosła głowę i po raz kolejny zaciągnęła się z lufki czekającej pomiędzy jej palcami. Sine kręgi wokół jej czarnych oczu falowały, mister Jakiś Tam oddalił się, sunąc po parkiecie.

Avinash Pillai, stojąc na pokładzie drugiej klasy smukłej Afrodyty czekającej u wejścia do portu, nie miał pojęcia ani o mojej matce, ani o mnie. Zamknął oczy, a nos uniósł ku mieniącemu się niebu. Był zajęty wąchaniem powietrza niczym dzikie zwierzę. Wraz z zachodem słońca ziemia uwolniła wstrzymywany przez cały dzień oddech. Zapach węgla i zimnej stali, którym młody Hindus był już znudzony po trwającej wiele dni morskiej podróży, ustąpił teraz miejsca aromatowi kwiatów i ziół. Róż, cytryn, magnolii, jaśminu i przebijającej się gdzieś z głębin woni ambry…

Zgrabny i niezwykle wrażliwy nos, nadający śniadej twarzy Avinasha szlachetność godną osmańskich sułtanów, delektował się słodyczą zapachów, rozróżniając tony i warstwy każdego z nich, zupełnie jakby smakowitym kęsem kończył właśnie długi post. Szczególnie napawał się zapachem róż. Nawet z zamkniętymi oczami był w stanie rozróżnić białe i czerwone róże. Na wybrzeżu, w mieście rozciągającym się na wprost niego, oślepiającym czerwonoróżowymi światłami, mieszkał pan Yakumi. Młodego mężczyzny nie interesowało ani miasto o złotych piaskach, ani tutejsze legendarnie piękne kobiety. Wszystkie jego myśli były skupione na owym ciemnym pokoju, o którym pan Yakumi wspominał w listach… W swojej pracowni na tyłach apteki leciwy chemik pozyskiwał olejki z płatków najrzadszych róż sprowadzanych ze wszystkich stron imperium.

– Na co czeka kapitan?

– Pewnie tamten frachtowiec musi wypłynąć i zrobić mu miejsce.

Na górnym pokładzie, przeznaczonym dla pierwszej klasy i oświetlonym elektrycznymi lampami, dżentelmeni w długich frakach i melonikach, z drogimi cygarami w ustach pomrukiwali, jak gdyby to nie oni cierpliwie podróżowali z Aleksandrii na Rodos, stamtąd na Leros, potem na Chios, aż w końcu do Izmiru.

– Nie, szanowny panie. Ten statek nie wypłynie. Nie widzi pan? Przycumowali do niego barkę. To węgiel. Musi jeszcze zabrać ładunek.

– Ależ nie o nim mówię. Chodzi mi o ten, na który ładują bale tytoniu. Stoi tak od dwudziestu minut.

– Panowie, ten statek nie wpłynie do portu. Basen portowy jest płytki. Statki nieświadomych tego kapitanów zawsze osiadają na mieliznach. Nie ma wyjścia, poczekamy na łodzie.

Odgłosy dochodzące z nabrzeża: gwizd tramwajów, stukot kół i tętent końskich kopyt na bruku przypominały im przyjemności, o których zapomnieli w trakcie morskiej podróży. Niektórzy byli nawet gotowi przysiąc, że słyszą dochodzące z portowych lokali śmiechy kobiet.

Pośród łodzi pilotowych, kolorowych żaglówek oraz statków pasażerskich i towarowych mijających się wśród gwizdów i ginących na błękitnych wodach panowie co minutę zerkali na swoje zegarki kieszonkowe.

– Trudno pogodzić się z tym, że będąc tak blisko brzegu, nie można wyjść na ląd. Gdzie się podziewają te łodzie?

Avinash przeszedł na tylny pokład i upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, splótł ręce na piersi. Fakt: skoro pracował teraz dla wielkiego imperium brytyjskiego, ważne było, żeby wyglądał jak prawdziwy Europejczyk. Z drugiej jednak strony był przecież wnukiem starego pustelnika, który oczekiwał na spotkanie z Bogiem w klasztorze u podnóży Himalajów. I oto właśnie nadszedł czas, by podziękować wielkiemu Stwórcy, który chronił go w pełne trudów dnie i burzliwe noce podczas jego podróży najpierw z Kolombo do Port Saidu, później ciemnym pociągiem do Aleksandrii, a stamtąd na pokładzie Afrodyty do Izmiru.

Zwrócił twarz ku słońcu – topiło się w morzu niczym czerwona kulka lodów. Przymknął powieki.

– Om Namah Śivāya2. Potężny Śiwo, dzięki Ci za to, że chroniłeś nas od nieszczęść, chorób i niebezpieczeństw oraz że pozwoliłeś nam całym i zdrowym dotrzeć do brzegów tego pięknego miasta…

Modlił się od dzieciństwa. Nie tylko do faworyzowanego w jego rodzinie Śiwy, ale także do opiekuńczego Wisznu i oczywiście do stwórcy wszechświata – Brahmy. Wierzył, że bogowie, nawet niszczący i unicestwiający Śiwa, są przyjaźni, a co więcej, że go kochają. Stawał przed nimi bez maski, szczery i prawdziwy, błagał o łaskę, jeśli nieświadomie im czymś uchybił, i całym sercem wierzył, że boskie istoty mu wybaczą i będą go chronić.

– O, wielki Śiwo, boska potęgo, która niszczy i odnawia! Wspomóż mnie, aby w tym nowym rozdziale mojego życia wszystkie sprawy układały się pomyślnie. Bądź przy mnie, abym wypełnił swój obowiązek. Daj mi siłę, niezłomność i jasny umysł. Chroń moją matkę, ojca i rodzeństwo od zmartwień, bólu i choroby. Żebym mógł posłusznie przyjąć mój los…

Nagle przez pokład przemknął silny podmuch wiatru. Wicher zwykł zrywać się przed świtem i słynął z tego, że w jednej chwili był w stanie schłodzić nawet najgorętszy dzień. Czasem, niczym dobrotliwy olbrzym nieświadom własnej siły, szarpnął zbyt mocno i wywracał łodzie, przez co do jego podmuchów dołączał chór przekleństw. Tego wieczoru był jednak życzliwy. Musnąwszy zielony reling, gdzieniegdzie obłażący z farby, porwał melonik z głowy młodego mężczyzny i poniósł go w stronę pustych szezlongów u podnóża schodów. Avinash nie zareagował od razu. Pamiętał przestrogę dziadka, zgodnie z którą nawet w chwili największego niepokoju – albo wręcz szczególnie w takiej chwili – najpierw należało dokończyć modlitwę. Ruszenie w pogoń za sprawami ziemskimi, gdy człowiek nie pożegnał się z bogami, przynosiło nieszczęście. Pospiesznie dotknął dłońmi czoła pomiędzy brwiami, potem warg, a na końcu piersi.

– O Wszechmogący, jesteś potężny i umiesz działać cuda. Powierzamy się Tobie. Om Namah Śivāya.

To rzekłszy, pobiegł w stronę szezlongu, pod który potoczył się jego kapelusz. Czuł się winny, że przerwał modlitwę, i to w części błagalnej.

Wiatr, jakby chciał przypomnieć mu, że życie jest zbyt słodkie i krótkie, by marnować je na tak przytłaczające doznania jak poczucie winy, zaniósł kapelusz kilka kroków dalej i zanurkował w kruczoczarnych lokach mężczyzny. Były równie bujne i gęste jak pukle młodych Ormianek nucących swe pieśni przy wieszaniu prania. Możesz sobie przewracać łodzie, ale takich włosów nie zmierzwisz! Potem wiatr wdarł się z gwizdem pod jego jedwabną koszulę. Skóra Avinasha była jedwabiście brązowa, niczym u niewolników ze Wschodu, jednak strojem przewyższał Europejczyków, którym wiatr zrywał kapelusze, gdy spacerowali po nadbrzeżnej promenadzie zwanej Kordonem. Nie był maharadżą, podróżował drugą klasą, ale w swoich zakończonych spiczastym czubem eskarpinach stąpał pewniej niż dżentelmeni z górnego pokładu. Miał szmaragdowy kolczyk w prawym uchu, zielony jedwabny krawat i poszetkę w tym samym odcieniu.

Wiatr jeszcze raz okrążył Avinasha, wyjąc mu w uszach, po czym wyruszył w drogę, żeby zanieść jego ziołowy zapach na drugą stronę zatoki, na taras domu, w którym ja i moja matka przeżywałyśmy ostatnie godziny naszego zjednoczenia. Mama uchyliła powieki i podejrzliwie zerknęła na tańczącą tiulową zasłonę. Czy ktoś tam był? Tamtego wieczoru ten szklany świat na najwyższym piętrze rezydencji w Bornovie był bardzo daleko od statku pasażerskiego Afrodyta, poza zasięgiem wzroku młodego Hindusa.

Bóg puszcza do nas oko, zsyłając nam zbiegi okoliczności takie jak ten. Jak na ironię, osobą, która po latach miała przekazać mi historię moich narodzin, był właśnie Avinash Pillai, indyjski szpieg, który tego wieczoru przybył do miasta. Przypadkiem było również to, że odkrywając moje sekrety dzięki starej fotografii, Avinash będzie patrzył na miasto z pokładu statku, zupełnie jak w noc moich narodzin.

Znowu wrzesień.

Ale zupełnie inny…

Inny, ponieważ miasto, które gdy ja się rodziłam, lśniło jak złoto, ze swoimi kopułami, minaretami i maleńkimi domkami o dachach pokrytych ceramiczną dachówką; to samo miasto tamtej nocy, siedemnaście lat później, miało pluć ogniem niczym rozwścieczony potwór. A wiatr, ten sam psotny wiatr, który rozzłościł młodego szpiega, porywając jego kapelusz, tamtego wieczoru przyniesie na pokład statku ciężkie zapachy. Wszędzie będzie się czuło naftę, powietrze przesiąknie smrodem topiących się opon, zwęglonych kilkusetletnich platanów i figowców zrzucających na ulice swoje wypełnione mlecznym sokiem owoce, dookoła będzie się unosił swąd zniszczonych kościołów, fortepianów i pozłacanych ksiąg. A najgorszy będzie gryzący dym z palonych ciał, sięgający aż do pokładu statku Iron Duke, który zabierze Avinasha, razem z moją mamą w ramionach, daleko od płomieni i niekończących się wewnętrznych porachunków mieszkańców… Wszyscy będą zasłaniali usta chustkami, niektórzy będą wymiotowali, przewieszeni przez reling. Smród tlących się ciał, kości, włosów i paznokci ludzi uciekających z piwnic oraz strychów, gdzie kryli się jak karaluchy, przerażonych wielbłądów i koni, mew z płonącymi skrzydłami, kotów uwięzionych w wąskich przejściach…

Ten wiatr, który dziś próbuje nauczyć Avinasha, że życie jest zbyt słodkie i zbyt krótkie na tak przytłaczające uczucie jak wstyd, stanie się tak ciężki od powinności, którą tamtej nocy los mu powierzy, że zebrani na nabrzeżu nieszczęśnicy przekonają się, iż człowiek może się udusić nie tylko w wodzie, lecz także w powietrzu.

Ale do tego czasu jeszcze daleko…

Zostańmy teraz przy tym słodkim, pomarańczowym wieczorze, kiedy się urodziłam. Ja będę parła na wąską szyjkę macicy mojej matki, a Avinash, niczym uczeń wywołany do odpowiedzi, niech wymienia nazwy wiosek i dzielnic, które do tej pory studiował tylko na papierze. Po kolei: Kokaryalı, później Göztepe, Karantina, Salhane, Karataş, Bahri Baba. Nie widać go z miejsca, gdzie cumuje Afrodyta, ale za odprawą celną znajduje się nowoczesny budynek w kształcie podkowy. To Kışla-i Hümayun, sułtańskie koszary. Wśród ludu nazywane bywają też Sarı Kışla, Żółte Koszary. Avinash wie, że znalazło tam schronienie sześć tysięcy żołnierzy armii Nizam-ı Cedid3.

To ważne.

W ramach swojej misji powinien nawiązać z nimi kontakt. Tajne służby trzymały pod lupą żołnierzy wszystkich miast imperium od Salonik po Izmir. Avinash miał mieszkać w tureckiej dzielnicy i wnikać pomiędzy nich w kawiarniach i na bazarach; uczestniczyć w spotkaniach Europejczyków i zbierać informacje o matactwach Francuzów i Włochów.

A co, jeśli nie uda mu się odpowiednio wypełnić swoich obowiązków?

A co, jeśli nie zrozumie tych wszystkich obcych języków, których uczył się w szkole?

– Jesteś zdolny, wytrwały i młody. Nie miną dwa miesiące, a zaczniesz mówić lepiej niż miejscowi – przekonywał jego profesor z Oksfordu.

– Nie bez powodu cię wybraliśmy, synu. Zaufaj nam. Idealnie się nadajesz do tego zadania – zapewniano go.

Na razie jego misja stała mu kością w gardle.

Pod jedwabną koszulą po jego skórze dwiema strużkami spływał pot. Avinash rozejrzał się po wyludnionym pokładzie, po czym pospiesznie wetknął nos w kołnierz i się powąchał. Podczas podróży bardzo uważał, żeby unikać pikantnych potraw, mimo to jego skóra wydzielała delikatny zapach czosnku.

To go zmartwiło.

Pierwsze, co musiał zrobić, to znaleźć miejsce, gdzie mógłby się zatrzymać i umyć. Wychylił się przez reling i spojrzał na dolny pokład. Skrzynie zaczęto ładować na łodzie otaczające statek z czterech stron niczym pirackie krypy. Jak tylko zejdzie z pokładu, musi natychmiast znaleźć łaźnię.

– Na nabrzeże wyjdzie po ciebie jeden z naszych ludzi, żebyś uniknął problemów przy kontroli celnej. Ale to wszystko. Później będziesz zdany na siebie. Tak będzie lepiej. Po wyjściu z portu udaj się w stronę stacji Basmane. Gdy dojdziesz do ulicy Kuyumcular, zapytaj o rezydencję Yemişçizade. Później czekaj na wiadomość od nas.

Podczas gdy on odczuwał coraz silniejszy ścisk żołądka wywołany świadomością, że oto zaczyna nowe życie w nieznanym mieście, moja mama, urodzona i wychowana w Izmirze, bezradnie jęczała, wijąc się w coraz intensywniejszych skurczach porodowych. Opium przestało już działać. Niemowlę w jej brzuchu zamieniło się w bestię uzbrojoną w ostre szpony i rozrywało jej ciało od środka. Podniosła się z trudem i potoczyła ku drzwiom oszklonego pokoju, w którym tkwiła uwięziona dokładnie trzy miesiące, tydzień i pięć dni. Jej krzyk niósł się falami na sam dół, aż do pokoju gościnnego, gdzie siedziała ormiańska położna Meline z sakwą pełną złota w ręku i ciężarem odpowiedzialności na barkach.

Naprzeciwko akuszerki w aksamitnym fotelu siedziała moja babcia, która nie wypuszczając z rąk filiżanki z kawą, wskazała ostro zakończonym podbródkiem na sufit.

Nadszedł czas.

Tak właśnie zaczęło się moje trwające ponad sto lat życie.

Bóg ulotnych chwil

Ludzie, którzy nadali mi imię Szeherezada, znaleźli mnie o świcie w ogrodzie pachnącym jaśminem. Byłam nieprzytomna, włosy miałam oplątane wokół korzeni morwy, pod którą leżałam. Moje nogi, wystające spod nadpalonej spódnicy, były niczym wielka ropiejąca rana, jednak nie sposób było nie zauważyć słodkiego uśmiechu na mojej twarzy. Sądzili, że pod zamkniętymi powiekami widzę piękny sen. Nie mogli pojąć, jak przedostałam się przez bramę ogrodu.

Pamiętam wszystko. To był inny wrzesień. Kwitły akacje i lada dzień mieli otworzyć szkoły. Miałam siedemnaście lat. Właśnie minął tydzień od moich urodzin. Latawiec, który zaczepił się na gałęzi morwy – czerwony jak wszystko tamtej nocy – miotał się na wietrze wiejącym od gór ku morzu. Ziemia pode mną była miękka, wilgotna i kusząca. Anielskie palce błądziły po moim policzku. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi. Później usłyszałam szczęk ładowanej broni. Było pewne, że dubeltówka rozwali mi mózg. Niech tak będzie. Tamtej nocy wszyscy strzelali do wszystkich. Morze wypełniały zwłoki, wszystkie rozdęte jak balony.

W tamtym czasie ja i śmierć byłyśmy w zbyt dużej zażyłości, bym miała się ich bać.

Życie samo w sobie napawało zdumieniem.

Przyszły mi na myśl miotające się wśród dryfujących zwłok dzieci w czerwonych i zielonych ubraniach, które ściągały ich drobne ciałka na dno. Dziewczynki o włosach jak wodorosty, chłopcy uczepieni chudziutkimi ramionami łańcuchów europejskich statków, wykorzystujący ostatni oddech, żeby błagać kapitana, by zabrał ich na pokład… Tak mocno trzymali się życia! We mnie nie zostało już tyle siły. Byłam zmęczona, wycieńczona, skonana.

Moje żebra uderzyły o ziemię. Nawet nie otworzyłam ust.

Chociaż nawet gdybym je otworzyła, i tak nie wydobyłby się z nich żaden dźwięk. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.

Raj znajdował się na końcu lufy dubeltówki.

Zamknęłam oczy.

W oddali płakało jakieś dziecko.

Między przymkniętymi powiekami zobaczyłam kobietę. Stała na pokładzie długiego, smukłego statku. Jej twarz okalały dwa grube warkocze, grzywka przykrywała ściągnięte brwi. Tuż za nią stał Avinash Pillai. Śniadymi ramionami obejmował ją w talii i mocno przyciskał do swojej piersi. Woda falowała, odbijając żółtopomarańczowe płomienie. Kobieta płakała, oparłszy gołą głowę na ramieniu Hindusa.

Kobieta nazywała się Edith Sofia Lamarck.

Była moją matką.

Jednak wtedy tego też nie wiedziałam.

Po latach powiedział mi o tym Avinash Pillai.

Urodziła się jako najmłodsze dziecko Charles’a Lamarcka w rezydencji usytuowanej pośrodku bezkresnej posiadłości. W położonym na zboczu wielkim ogrodzie rosły kamelie, bugenwille i rozmaite gatunki róż. W dzieciństwie Edith wierzyła, że ten ogród, z jednej strony okolony gajem cyprysowym, był najprawdziwszym rajem. Bornovę otaczały góry o szczytach niknących w błękicie nieba. W ogrodach pozdrawiały przechodniów drzewa wiśni i granatu.

Mała Edith zwykła kłaść się wśród niebieskich, fioletowych i różowych hortensji, posadzonych własnoręcznie przez jej dziadka, który drżał o nie niczym o własne wnuki, i obserwować chmury. Jedna z tych chmur niosła na swoim grzbiecie Kairosa. Był to bóg ulotnych chwil, zakochany w Smyrnie – królowej Amazonek, założycielce Izmiru4. Każdego dnia przemierzał na obłoku błękitne niebo nad miastem i pozdrawiał wnuki wnuków pięknej królowej. Smyrna była równie urodziwa, co potężna i sprawiedliwa. W łucznictwie nie miała sobie równych. Podobnie jak inne Amazonki, gdy weszła w okres dojrzewania, odcięto jej prawą pierś, by nie przeszkadzała w naciąganiu cięciwy. Edith wyobrażała ją sobie z burzą długich czarnych włosów, pędzącą konno wzdłuż złotych piaszczystych brzegów. Postanowiła, że jeśli w przyszłości będzie miała córkę, nazwie ją Smyrna.

Czasami biegła do grządek na skraju zagajnika, zanurzała twarz w rozmarynie i dzikim tymianku, które posadziła praczka Sıdıka, i wdychała zapach tych leczniczych ziół, dopóki nie zaczęła kichać. Ogród pełen był również drzew i krzewów owocowych. Z żelaznych podpór dla winorośli zwisały huśtawki. Jej ojciec zrobił je razem z zarządcą Mustafą w warsztacie stolarskim. Ich liny były splecione niczym cumy statków w izmirskim porcie. Huśtając się, Edith zrywała kiście najrozmaitszych odmian winogron – owoców pracy jej dziadka – i, pomimo zakazu matki, łykała je bez mycia, zakurzone, gorące i upojone własną słodyczą. Po tym, jak jej dziadek, Louis Lamarck, przekazał przedsiębiorstwo synowi, zainteresował się winiarstwem i po przejściu na emeryturę poświęcił się hodowli winogron.

Tuż przed sypialnią Edith rosło drzewo morwy, które zrzucało swoje owoce na balkon. Dziewczynka karmiła nimi jedwabniki, które trzymała przy łóżku w maleńkich gniazdkach uwitych z liści. Pochodząca z Bursy niania nauczyła ją śpiewać gąsienicom kołysanki. Opiekunka upierała się, że jedwabniki rozumieją tylko język grecki. Edith co wieczór śpiewała im kołysankę, a rankiem unosiła liście i zaglądała do nich z mieszaniną strachu i ciekawości. W środku lata greccy służący rozciągali pod wielkim drzewem prześcieradło i prosili Edith, żeby potrząsała gałęziami. Ona zaś wychylała się z balkonu i wątłymi ramionami szarpała konary, a miodowobiałe owoce spadały na rozciągnięte płótno. Ich odgłos przywodził na myśl letni deszcz.

Pewnego razu odkryła, że figi, które zerwała, gdy były jeszcze zielone, zostawiły na jej dłoni płyn równie biały jak mleko płynące z sutków Griszy – kotki, która urodziła młode w ich ogrodzie. Praczka Sıdıka wyjaśniła dziewczynce, że to mleko jest krwią fig. Potrzebowały go, żeby urosnąć i nabrzmieć jak kobiece piersi. Sıdıka pochodziła z Krety. Miała jasne włosy i niebieskie oczy, była bardzo wysoka i szczupła. Nikt nie widział jej bez papierosa w ręku. Mówiła greckim dialektem, którego nie rozumiał nikt oprócz jej męża, czyli zarządcy Mustafy – nawet jej synowie. Gdy Edith uciekała przed gośćmi matki do chaty na skraju ogrodu, Sıdıka karmiła ją bułeczkami cynamonowymi i ziołowym burkiem.

Z powodu różnicy wieku między nią a jej starszą siostrą i braćmi Edith dorastała sama i sama potrafiła się sobą zająć. Jej siostra Anna oraz bracia Charles II i Jean-Pierre osiem miesięcy w roku spędzali we Francji w szkole z internatem. W tym czasie Edith była jedynym dzieckiem w ogromnej rezydencji. Nie to, żeby nie miała przyjaciół. Przeciwnie, w owym czasie Bornova była rajem dla dzieci. W pachnące mandarynkami zachody słońca ścigały się rowerami po ulicach, grały w kulki, bawiły się w chowanego i w dom. Bardziej niż ojców wysiadających z wieczornego pociągu wypatrywały chałwiarza. Kosta, który mieszkał w małej wiosce należącej do Bornovy, co wieczór przechodził ulicą przed posiadłością Lamarcków i rozdawał dzieciom chałwę z siemienia lnianego. Paniom odpoczywającym na wystawianych przed domy sedirach5 serwował natomiast pistacje, rachatłukum i cukierki w papierowych rożkach jako dodatek do popijanej przez nie kawy.

Najlepszym przyjacielem Edith był syn sąsiadów, Edward Thomas-Cook. Razem wspinali się po żelaznych bramach ogrodów, polowali na duchy w opuszczonych domach i wcielali się w postacie z powieści, które czytali, kryjąc się w cieniu w niekończące się letnie popołudnia. Edward pochodził z wielodzietnej rodziny. Często nie dostrzegano go wśród dwóch starszych braci i chorowitej młodszej siostry. Ich dom zawsze pełen był krewnych, gości i innych ludzi, których chłopiec nazywał wujkami i ciociami. Edward nie był taki jak inni. Na przykład zamiast grać w piłkę nożną, wolał czytać książki z Edith. Oprócz Wyspy skarbów i Przygód Tomka Sawyera przeczytał również Małe kobietki,ulubioną książkę przyjaciółki. Co więcej, nie mógł oprzeć się jej naleganiom i z bólem serca własnoręcznie odciął jej dwa długie warkocze, by upodobnić ją do bohaterki Jo, którą tak uwielbiała.

Poza Edwardem Edith miała jeszcze jednego przyjaciela: swojego ojca, Charles’a Lamarcka. Chociaż właściwie monsieur Lamarck był w takim wieku, że mógłby być jej dziadkiem. Być może dlatego ich relacja opierała się na wzajemnej trosce i zrozumieniu. I być może także dlatego ojciec rozpieszczał Edith, na co często narzekała jej matka Juliette. Gdy zbliżała się godzina przyjazdu wieczornego pociągu, dziewczynka siadywała na brzegu kamiennego basenu i obserwowała bramę ogrodu, zanurzając swoją białą rączkę po nadgarstek w wodzie pośród nenufarów i czerwonych rybek. W tym czasie Juliette, która przemierzała ogród w drodze na herbatę do jednej z sąsiednich rezydencji, nie zwalniając kroku maleńkich stóp obutych w aksamitne trzewiki, wołała:

– Kochana Edith, zanim wrócę, umyj się, proszę, i uczesz włosy. Powiedziałam niani, żeby naszykowała ci sukienkę z niebieskimi wstążkami. Na kolacji będziemy mieli gościa. Chcę widzieć przy stole wasze uśmiechnięte twarze.

Słowa pospiesznie wydobywały się z jej ust. Kiedy milkła, żeby zaczerpnąć powietrza, na krótką chwilę zatrzymywała spojrzenie swoich błękitnozielonych oczu na twarzy Edith, czekając na potwierdzenie, po czym uciekała wzrokiem, jakby zobaczyła coś wstydliwego. Czarne oczy córki musiały wzbudzać w duszy Juliette jakiś mroczny niepokój, ponieważ gdy na nią patrzyła, między jej brwiami pojawiała się głęboka zmarszczka. Nim Edith skończyła dwanaście lat, taka sama bruzda pojawiła się również pomiędzy jej brwiami, i matkę zmartwiło to bardziej niż córkę. Skarżyła się paniom, które w tamtych latach gościła u siebie na herbacie:

– Widzi pani, madame Levon, Edith już w tym wieku ma zmarszczki. Powtarzam jej, żeby co wieczór nacierała twarz wodą różaną i nakładała mirrę, ale mnie nie słucha.

Zupełnie jakby ciągłe narzekania miały sprawić, że ta irytująca zmarszczka zniknie.

Każdego wieczorumonsieur Lamarck brał w ramiona swoją córkę marzycielkę, wyczekującą go przy kamiennym stawie, i głaskał po policzku, nazywając „swoją miniaturką”. Edith rzeczywiście była maleńka. Rysy twarzy miała tak regularne, jakby zostały wyrzeźbione wąskim ostrzem, a cerę tak doskonałą jak kropla wody… Dopóki nie wkroczyła w okres dojrzewania, była najmniejszym dzieckiem w klasie. Zęby miała idealnie równe niczym pestki młodego granatu, a przerwa między jedynkami z jednej strony dodawała jej urody, z drugiej zaś – według praczki Sıdıki – chroniła dziewczynę przed urokami. Ta przerwa była szczęściem Edith. Wieczorami wystarczyło jedno spojrzenie w czarne jak węgiel i obramowane długimi rzęsami oczy dziewczynki, by znudzony pracą w morskim przedsiębiorstwie transportowym ojciec odzyskał radość. Spacerowali potem ramię w ramię po wielkim ogrodzie, obserwowali pająki rozpinające swoje sieci pomiędzy zakurzonymi winoroślami dziadka i rozmawiali o gwiazdach wznoszących się nad górą Nif oraz o księżycu malującym fiołki na srebrno.

Charles Lamarck miał niezliczone teorie dotyczące kosmosu i czasu. Twierdził na przykład, że wszechświat mógł mieć kształt podkowy. Gdyby tak było, to jeśli stanęlibyśmy na jednym końcu podkowy i sfotografowalibyśmy przeciwległy, moglibyśmy zobaczyć Cezara kochającego się z Kleopatrą albo mlecznobiałą szyję Marii Antoniny złożoną pod gilotyną. Edith nie potrafiła zrozumieć, że księżyc może pokazać światu tylko jedno oblicze, i nie pojmowała teorii wszechświata w kształcie podkowy, ale podobała jej się perspektywa robienia zdjęć bohaterkom, których historii uwielbiała słuchać. Najbardziej jednak lubiła, gdy ojciec wplatał w swoje kosmiczne teorie opowieści o postaciach, które tak podziwiała.

Monsieur Lamarck zrobiłby dla swojej córki wszystko. Rozpieszczał ją pozytywkami inkrustowanymi macicą perłową, grzebieniami wysadzanymi diamentami i sprowadzanymi aż z Paryża porcelanowymi lalkami mającymi prawdziwe włosy. Na dziesiąte urodziny podarował jej białego kucyka z Londynu, zaś na trzynaste konia czystej krwi arabskiej, którego kruczoczarna sierść lśniła jak lustro. Ojciec i córka wskakiwali na grzbiety wierzchowców i wyruszali na wycieczki do letnich kurortów w okolicach Bornovy: Narlıköy i Kokluca, czasem również łapali oddech w ogródkach kawiarni przy moście Kervan. Pewnego razu kazali upiec jagnię i rozdzielili je pomiędzy miejscowych zgromadzonych w tej popularnej piknikowej okolicy oraz koczowników, którzy rozbili tam swoje namioty.

Nikogo nie zdziwił zatem fakt, że nagła śmierć monsieur Lamarcka wstrząsnęła Edith bardziej niż kimkolwiek innym. Pewnego letniego dnia, tak upalnego, że sam czas zdawał się zwalniać, serce biedaka po prostu się zatrzymało, gdy jadł samotnie obiad w restauracji Kraemera. Właśnie tam Charles Lamarck wydał swoje ostatnie tchnienie. Jego głowa opadła na mięciutki krwisty filet, a miska z dżadżykiem przewróciła się na egzemplarz Pustelni parmeńskiej, który zawsze nosił w wewnętrznej kieszeni marynarki, a który w tym czasie leżał otwarty na stole. W rok po tej niespodziewanej śmierci to właśnie owa zażyłość między ojcem a córką – którą nie do końca tolerowała, gdy jej mąż cieszył się dobrym zdrowiem – przyszła z pomocą Juliette Lamarck. Edith odeszła ze szkoły, gdy miała przejść do ostatniej klasy, a później przez całe lato nie widywano jej publicznie. Teraz natomiast snuła się blada, wychudzona, z czarnymi sińcami pod oczami i nie opuszczała rezydencji. Umiejętnie manipulując słowami, Juliette połączyła to wszystko z głęboką depresją, w którą dziewczynka wpadła po śmierci ojca.

– Gdzie jest Edith? Ach, ma chérie, nagła śmierć Charles’a bardzo ją dotknęła. Nawet nie pytaj… Tak mocno to przeżywa, że ze względów zdrowotnych musiała zrezygnować ze szkoły. Kiedy lekarz powiedział, że tutejsze upały jej nie służą, nie miałam wyjścia i wysłałam ją do uzdrowiska Baden-Baden. Spędziła tam całe lato, a teraz odpoczywa. Dlatego nie pojawia się w towarzystwie. Oczywiście to straszne wydarzenie wstrząsnęło nami wszystkimi, ale przecież trzeba w końcu wrócić do życia, n’est-ce pas6? Na szczęście chłopcy od razu wzięli sprawy w swoje ręce. Natomiast moja droga Anna znów spodziewa się dziecka. Nawet nie pytaj… Tym razem to bliźniaki! Mon Dieu! Przeprowadzili się do rezydencji w Bucy, wygląda jak mały zamek. Już o tym mówiłam? Mój zięć to bardzo elegancki młodzieniec. Angielski arystokrata. Ach, oczywiście, poznałaś go… Oui, rozmawiałyśmy o Edith, tak… Kochana, moja młodsza córka jest trochę przewrażliwiona. Co więcej, była bardzo związana z ojcem. Nic nie można zrobić. Rozmawiałam też z tym słynnym lekarzem od nerwów, który zatrzymał się w hotelu Huck. Powiedział, żebyśmy zostawili ją w spokoju. Przyjechał z Wiednia i spisuje tu swoje wspomnienia. Poznaliśmy się podczas niedawnego przyjęcia u Thomasów-Cooków. Wiecie, co jeszcze powiedział…?

Z czasem sama uwierzyła w swoje słowa. Możliwe, że opowiadała to wszystko, żeby przekonać samą siebie, a nie swoich przyjaciół. Wystarczyło ziarno prawdy, żeby wymyślić historię. Jedno było pewne: Charles umarł w samą porę. Juliette sama by tego lepiej nie zorganizowała, choćby się starała. Gdyby jej mąż żył, jego dobre serce nie pozwoliłoby mu zachować zimnej krwi wobec skandalu, jaki wybuchł za sprawą Edith. Z pewnością ściągnąłby na rodzinę katastrofę. Juliette natomiast uratowała honor nie tylko córki, lecz także całej rodziny. Uchroniła wszystkich przed wstydem. Wkrótce Edith wyjdzie z depresji i zawrze udane małżeństwo. Gdy tylko ten syn sąsiadów, Edward, ukończy szkołę w Nowym Jorku, tych dwoje powinno niezwłocznie się zaręczyć.

Juliette snuła takie plany, aż któregoś zimowego poranka, właśnie wtedy, gdy nabrała przekonania, że ma nad wszystkim pełną kontrolę, ślepy los wynurzył się ze skórzanej teczki pewnego ateńskiego prawnika i zadał cios, który zburzył kruchą równowagę między matką a córką.

Przed skórzaną teczką

Edith czytała gazetę, gdy jej matka weszła do jadalni w zwiewnym szlafroku w kolorze pereł. Był to jeden z tych rzadkich w Bornovie dni, kiedy nigdzie nie było widać słońca. Niebo pociemniało i mruczało złowrogo ponad wzgórzami, jakby lada chwila miało eksplodować. Wiatr był równie wściekły. Wyładowywał swój gniew na drzewach, uderzając w delikatne nagie gałęzie moreli i wiśni rosnących przed oknem.

Na przekór szalejącej na zewnątrz burzy w jadalni Lamarcków pachniało przypiekanym chlebem i drewnem. Po porannej modlitwie zarządca Mustafa napalił w stojącym w kącie żółtym piecu kaflowym, a jedna ze służących położyła płytę na gramofonie – sonatę Mendelssohna na skrzypce i fortepian. Juliette życzyła sobie, żeby w domu brzmiała muzyka, gdy będzie się budziła. Po śmierci męża nie mogła znieść ciszy. Kazała kupić gramofony do każdego z pokojów na dole. Jeden stał także w sypialni.

Spojrzenie Edith uniosło się znad gazety, minęło stojącą w progu matkę i zatrzymało się na wiszącym na ścianie olejnym portrecie jej ojca. Mawiał, że ludzie zamknięci w sobie najczęściej odnajdują spokój zimą. Podobnie jak kształt pnia drzewa uwidaczniał się, gdy zrzuciło liście, kwiaty i owoce, tak człowiek spotykał się z najgłębszymi zakamarkami swojej duszy wśród zimowej ciszy. Jaka szkoda, że w tym mieście, którego mieszkańcy spędzali życie w oknach, zima trwała tak krótko. Zatęskniła za długimi gwarnymi wieczorami w przyklasztornej szkole w Paryżu, podczas których wszystkie dziewczęta zbierały się w bibliotece z wielkim kominkiem i czytały książki. Ta szkoła była już tylko wspomnieniem. Koleżanki z klasy, z którymi tak pilnie się uczyła, skończyły naukę zeszłej wiosny. Edith nie było wśród nich.

Westchnęła i ponownie pochyliła się nad gazetą.

Pisano, że w Izmirze wystąpi Comédie-Française. Podobno konsul osobiście rozmawiał z Jules’em Claretie, dyrektorem tego największego i najstarszego teatru na świecie, i uzyskał obietnicę, że w przyszłym roku wystąpią w klubie sportowym. Dziennik „La Réforme” umieścił informujący o tym artykuł na pierwszej stronie, żeby podkreślić prymat kultury francuskiej wśród elit miasta.

– Bonjour, ma chérie.

Juliette pochyliła się i ucałowała córkę w prawy policzek. Ponad jej ramieniem rzuciła okiem na gazetę i zaszczebiotała:

– Dobrze spałaś?

Edith skinęła głową, nie podnosząc wzroku. Poważne trzęsienie ziemi nawiedziło stolicę Jamajki. Ulice Kingston pełne były zrujnowanych budynków i ludzi o oczach wielkich z przerażenia. Przysunęła twarz do gazety, by lepiej widzieć czarno-białą fotografię.

– Spójrz tylko na tę pogodę! Zrobiło się tak ciemno. Zupełnie jakby to nie były chmury, ale zbliżająca się do nas wroga armia. Na sam ich widok ogarnęło mnie przygnębienie!

Juliette zajęła miejsce u szczytu stołu i się uśmiechnęła. Jej twarz bez makijażu wyglądała, jakby była naga.

– Widziałaś swoich braci? Czyżby wyszli, zanim wstałaś? A gdzie Gertrude i Marie? Jeszcze śpią?

Edith spojrzała na puste krzesła wokół stołu i wzruszyła ramionami. Dopiero teraz zauważyła, że jej szwagierki nie zeszły tego ranka na śniadanie. Juliette mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź:

– Ach, bien sûr7, właśnie sobie przypomniałam. Dziś rano miały pojechać do miasta. Z Amsterdamu przyjechała kuzynka Gertrudy. Miały się z nią spotkać w Café de Paris. Szkoda, że z nimi nie pojechałaś, kochanie. Gertrude i Marie są teraz jak twoje siostry. Wprawdzie pogoda jest okropna. Kríma8! Co za szkoda… Wiesz, co sobie pomyślałam? Może po śniadaniu pójdziemy na górę i zajrzymy do dziecka, co ty na to? Zaczęła się już uśmiechać. Wiedziałaś o tym, ciociu Edith? Mówiąc między nami, jest coraz bardziej podobna do twojego brata. Nie mówię tego Marie, żeby nie poczuła się urażona, ale mała Daphne to wykapany tata. Nawet trochę przypomina mnie. Cóż, twój brat też jest podobny do mnie.

Edith mruknęła coś niezrozumiale. Juliette sięgnęła po dzwonek stojący obok jej srebrnego widelca. Jedna ze służących natychmiast przybiegła z kuchni z termosem kawy i stanęła przy niej. Biały czepek zsunął się jej na prawe ucho. Zauważywszy spojrzenie swojej pani, dziewczyna nerwowo uniosła rękę do głowy. Po śmierci męża Juliette nakazała wszystkim pracownikom nosić uniformy. Sprowadziła z Izmiru krawca i poleciła mu uszyć mundurki na wzór tych w magazynie „Good Housekeeping”, który kupiła w Paradiso, nowym amerykańskim osiedlu. Białe czepki i fartuszki miały być prane codziennie, zaś granatowe uniformy dwa razy w tygodniu.

Zoe, stojąca na baczność z termosem kawy w ręku, modliła się, żeby pani nie zauważyła plamy z atramentu na brzegu jej plisowanego białego fartuszka. Tamtego ranka, zapalając świece w bibliotece monsieur Lamarcka, wpadła na pomysł, by napisać list do swojego narzeczonego z wyspy Chios. Właśnie przysiadła przy biurku, gdy usłyszała czyjś śmiech w korytarzu. Gertrude i Marie szykowały się, żeby jechać do Izmiru pociągiem o ósmej. Gdy poderwała się z miejsca, kałamarz spadł jej na kolana.

Na szczęście tego ranka Juliette nie miała głowy do zajmowania się plamą na fartuszku Zoe. Nieobecność synowych przy stole sprawiła, że napięcie między nią a Edith stało się aż nazbyt widoczne. Czuła się jak dzikie zwierzę schwytane w sidła. Co więcej, irytowała ją bruzda pomiędzy brwiami córki. Sięgnęła po filiżankę kawy, jakby chwytała się koła ratunkowego.

– Merci, Zoe. Możesz przynieść śniadanie. Edith, kochanie, jadłaś już?

– Nie, i nie będę jadła. – Dziewczyna w końcu uniosła głowę. – Zoe, możesz dolać mi kawy? A potem idź, proszę, do ogrodu i poproś Sıdıkę, żeby skręciła mi dwa papierosy. Tylko niech będą cienkie.

– Oczywiście, mademoiselle Lamarck.

Juliette w nadziei, że zdoła ożywić swój gasnący uśmiech, obróciła drewnianą paterę na środku stołu. Dżemy: wiśniowy, różany i truskawkowy, miód oraz masło przesunęły się przed Edith, ona jednak na nic nie miała ochoty.

– Dlaczego, ma chérie? To niezdrowo pić kawę na pusty żołądek. Zjedz chociaż croissanta. I co to za historia z tymi papierosami? Co by powiedział twój ojciec, gdyby zobaczył, że palisz przy stole jak kobiety w nocnych klubach?

Machnęła srebrną łyżeczką w stronę olejnego portretu w pozłacanej ramie wiszącego nad gramofonem. Maleńkie guziki marynarki monsieur Lamarcka napinały się na jego wydatnym brzuchu, jakby zaraz miały odskoczyć. Mężczyzna, zwrócony bokiem do Edith, wpatrywał się w róg pokoju, gdzie stał piec kaflowy.

– Ale nie widzi, prawda? Wobec tego nie muszę się martwić.

Juliette zerknęła na córkę znad porcelanowej filiżanki. Pomimo całej swojej drażliwości, kawy pitej na pusty żołądek, wypalanych papierosów i nawet tej przeklętej bruzdy między brwiami Edith miała w sobie świeżość dziewiętnastolatki. W Juliette obudziło się coś na pograniczu zazdrości i dumy. Gdyby dziewczyna przytyła kilka kilogramów, wyprostowała się, pociągnęła policzki różem i wyszła do ludzi, nie byłoby trudno znaleźć jej dobrej partii. Być może nawet nie trzeba było czekać, aż Edward wróci z Nowego Jorku. Juliette mogła sama porozmawiać z sąsiadką, Helen Thomas-Cook, i zaaranżować zaręczyny ich dzieci. Możliwe, że było już nawet za późno. Czyżby wieści o hańbie Edith dotarły do Edwarda i dlatego celowo opóźniał powrót? Oczywiście, do skandalu doszło przecież tuż pod jego nosem.

Zoe weszła do jadalni przez drzwi od strony ogrodu, położyła papierosy tuż przy talerzu Edith, jakby chciała je ukryć, i szybko się wycofała. Sıdıka przysłała też talerz ciastek pomarańczowych.

Gdy tylko czterdziestodniowy okres żałoby dobiegł końca, Juliette rozsunęła zasłony, pootwierała okna i wypełniła dom gośćmi. Edith natomiast na przekór matce od dwóch lat nie zdejmowała z siebie czerni. Teraz wyciągnęła z kieszeni swojej czarnej sukienki lufkę z kości słoniowej, włożyła do niej papierosa, podpaliła go złotą zapalniczką, którą zabrała z biblioteki ojca, i wypuściła chmurę dymu przez maleńkie nozdrza.

– Pal chociaż te amerykańskie papierosy, dziecko. Musisz palić chłopski tytoń? – utyskiwała Juliette. – W przyszłym tygodniu pojedziemy razem do Paradiso i kupimy ci porządne papierosy, skoro już zachwyciłaś się tym świństwem. Poza tym jeszcze tam nie byłaś. Nie uwierzysz, gdy zobaczysz, jakie piękne miasteczko stworzyli Amerykanie!

– Jak myślisz, skąd pochodzi tytoń Amerykanów, maman?

Mrużąc oczy, Juliette rozbiła srebrną łyżeczką skorupkę jajka. Nie wiedziała, co zrobić, żeby znaleźć wspólny język z tą zbuntowaną dziewuchą. Była zmęczona. Od dziecka próbowała okazywać Edith miłość, ale w żaden sposób nie potrafiła jej zadowolić. Stroiła ją w suknie z Paryża, spinki i grzebienie wysadzane diamentami, zabierała na wycieczki, na ciastka do Café Kosti i na przejażdżki dorożką po Kordonie. W sklepie z zabawkami przy tak zwanej ulicy europejskiej bez wahania kupowała Edith wszystko, czego ta sobie zażyczyła. Gdy zaś jej starsza córka Anna, która uczyła się we Francji, wracała na letnie wakacje do rezydencji w Bornovie i widziała jedwabne sukienki oraz porcelanowe lalki o różanych policzkach, jakich ona sama nigdy nie dostawała, rzucone w kąt pokoju młodszej siostry, wybuchała awantura.

– To niesprawiedliwe! Ja miałam dwie lalki, a na trzecią musiałam czekać do Bożego Narodzenia. Włosy upinałaś mi różowymi wstążkami, a nie diamentowymi grzebieniami. Nie mogę w to uwierzyć, maman. To dlatego, że nie jestem taka ładna jak Edith? Nie masz w sercu ani krzty sprawiedliwości!

Miała rację. Juliette nawet przez myśl nie przeszło, żeby wystroić swą starszą córkę i zabrać ją na nabrzeże na ciastka. Anna była korpulentną, grubokościstą dziewczyną. Kosmyki jej włosów wyglądały jak mysie ogonki. Kiedy podano ją Juliette zaraz po urodzeniu, kobieta rozpłakała się na widok czerwonej buzi dziecka z noskiem w kształcie ziemniaka, mała przypominała bretońskiego chłopa. Meline, niedoświadczona wówczas akuszerka, wzruszyła się, widząc, jak młoda mama roni łzy, biorąc w ramiona swe pierwsze dziecko, i zostawiła je same. Tymczasem Juliette płakała, gdyż nie tylko zgodziła się poślubić mężczyznę w wieku swojego ojca, a do tego brzydkiego, ale w dodatku urodziła dziecko, które wyglądało dokładnie jak on.

Była wtedy jeszcze bardzo młoda, zaś synowie, których rok po roku urodziła po Annie, do reszty pochłonęli jej energię. Natomiast gdy siedem lat po młodszym synu na świat przyszła urocza Edith, Juliette miała wystarczająco dużo czasu, żeby bawić się nią jak lalką. Mimo to nie pamiętała nawet, czy kiedykolwiek tak naprawdę przytuliła i ucałowała córkę. Wbrew całej swojej słodyczy Edith nie była przyjaznym dzieckiem.

– Dziecko na równi z miłością potrzebuje zrozumienia. Kiedy go nie czuje, staje się drażliwe – mawiał Charles.

Juliette nie rozumiała tych słów. Dawała córce wszystko, czegokolwiek ta zapragnęła, wszędzie ją ze sobą zabierała – co jeszcze miała zrobić?

Matka i córka przez chwilę siedziały w milczeniu. Rozbrzmiewająca z gramofonu sonata również ucichła. Tykanie ściennego zegara stawało się coraz bardziej irytujące. Juliette odłożyła nóż do dżemu na brzeg talerzyka i podniosła się z miejsca. Czując na sobie spojrzenie Edith, podeszła do portretu męża. Zdjęła z gramofonu Mendelssohna, a w jego miejsce położyła płytę Nobody, którą kupiła w zeszłym tygodniu. Obróciła korbę, żeby napiąć sprężynę. Po kilku trzeszczących dźwiękach z tuby w kształcie tulipana popłynęły błagalne dźwięki piosenki Berta Williamsa i wypełniły pokój.

– Voilà! To odpowiedni kawałek. Idealny na taki dzień jak dziś. When life seems full of clouds and rain…9 Jak uważasz? Czy nie mam racji?

Edith w zamyśleniu wpatrywała się w dym z papierosa wznoszący się do żyrandola. Pewnego dnia wsiądzie na jeden ze statków wypływających z izmirskiego portu i popłynie do Marsylii, a stamtąd do Nowego Jorku – do Nowego Świata. Sama, z jedną walizką i biletem w jedną stronę. Pewnego ranka wymknie się z domu, nic nikomu nie mówiąc. A potem, zupełnie jak w tej piosence, wmiesza się w tłum i stanie się nikim. Nobody. Nie będzie ani Lamarck, ani Francuzką, ani Europejką. Będzie całkiem naga. Kiedy człowiek choć raz stanie się nikim, później może być kimkolwiek.

– Zgadnij, kto przychodzi dziś po południu na herbatę – zaszczebiotała Juliette.

Edith się nie odezwała, wobec czego matka sama odpowiedziała na swoje pytanie, jakby cieszyła się każdą sylabą, która wypływała z jej ust:

– Avinash Pillai!

Dziewczyna wciąż milczała, wydmuchując dym w pustkę. Juliette poczuła, że mięśnie jej szczęki mimowolnie się zaciskają. Kiedy Edith w dzieciństwie tak odpływała myślami, matka miała ochotę uderzyć ją w twarz. I to wielką ochotę! Jednak gdy to pragnienie w niej rosło, splatała ręce za plecami i ograniczała się do krzyku:

– Otrząśnij się, młoda damo! Nie masz prawa grymasić, dorastając w takich zbytkach. Jeśli chcesz, wyjdź i zobacz, w jakich warunkach żyją inni ludzie. Idź do izmirskich dzielnic biedoty, zobacz głodne dzieci bez majtek na tyłku i wtedy się dąsaj!

W ten sposób, z jednym tylko wyjątkiem, udawało się jej stłumić gniew i nie uderzyć córki. Natomiast tym ostatnim razem… Wtedy Edith zasłużyła na policzek. A nawet na więcej! Jakże monsieur Lamarck rozpuścił tę dziewczynę! Ściągnęła na nich tyle wstydu! Ah, dieu!

– Oui, dziś wieczorem na kolację przyjdzie do nas Avinash Pillai. Mam nadzieję, że ty też dołączysz. Wiesz oczywiście, kto to jest.

– Owszem, jubiler. – Altowy głos Edith stał się jeszcze niższy, odkąd zaczęła palić papierosy.

– Tak ci się tylko wydaje! – Z radości, że w końcu udało jej się włączyć córkę do rozmowy, Juliette jeszcze bardziej podniosła głos. – Ciocia Rose wyjawiła mi prawdę… Wiesz, kim on jest?

Na próżno czekała, aż Edith zainteresuje się tym, co ma do powiedzenia. W końcu nie zniosła ciszy, która zawisła nad nimi jak błękitnawy dym z papierosa dziewczyny, i mówiła dalej:

– Kamienie szlachetne to tylko przykrywka. Tak, to prawda, że ma pomocnika, który kursuje między Izmirem, Aleksandrią i Bombajem, przewożąc skrzynie pełne rzadkich kamieni, szafirów, szmaragdów i rubinów! Podobno sprowadza także kamienie lecznicze: niebieskie agaty, apatyty i kwarc. To dlatego gdy schodzi do portu i oczekuje na swój statek, zbierają się wokół niego czarownicy. Zaczynają się targować, zanim jeszcze marynarze zarzucą cumy. Czasami dochodzi między nimi do kłótni. Monsieur Pillai sprzedaje też dużo muzułmanom. Jego sława dotarła nawet do ludzi sułtana. Poprosiłam, żeby i nam przyniósł kilka okazów. Jeśli coś ci się spodoba, kupimy to. Ostatnio przyszedł na przyjęcie herbaciane do cioci Rose, mieliśmy okazję porozmawiać. To bardzo interesujący człowiek. Uwierzysz, że mieszka w zajeździe w muzułmańskiej dzielnicy? Przyjechał tu ponad rok temu, a my dowiadujemy się o tym dopiero teraz. Oczywiście nie bez powodu. A teraz słuchaj uważnie. Zgadnij, czym tak naprawdę zajmuje się nasz handlarz klejnotami.

Edith zamknęła oczy. Czy było takie miejsce na świecie, gdzie ludzie nie odzywają się do południa? Może powinna zamknąć się w klasztorze? Cha, cha, cha! Wyrzucili cię z katolickiego liceum, a ty chcesz iść do klasztoru! Nie do wiary!

– Słuchaj, Edith. Ten mężczyzna jest tajnym agentem! To najprawdziwszy szpieg! Słyszysz? A wiesz, dla kogo pracuje? Dla Brytyjczyków! Na początku też nie mogłam w to uwierzyć, ale okazuje się, że wśród Hindusów również są szpiedzy. Zapewne zaczęli rekrutować Hindusów, bo ci wzbudzają mniej podejrzeń, gdy wkraczają między muzułmanów. Ten jest nawet absolwentem Oksfordu. Nie miałam pojęcia, że do Oksfordu przyjmują Hindusów. Najwyraźniej dzieje się tak już od dłuższego czasu. Powiedział mi o tym sam monsieur Pillai. Reszty ciocia dowiedziała się z zaufanego źródła.

Edith wydmuchała kłąb dymu. Juliette dała się ponieść. Jej policzki, błyszczące od olejku geraniowego, który wcierała w skórę zaraz po przebudzeniu, zaczerwieniły się, a niebieskozielone oczy urosły od żądzy plotek.

– I co ty na to? Ciekawe, prawda? Nie chcesz wieczorem poznać tego dżentelmena?

– Nie chcę.

Juliette westchnęła, patrząc na papierosa, którego Edith zgasiła na talerzu. Straciła apetyt. Nie była nawet w stanie zjeść katmeru10, który postawiła przed nią Zoe.

– Dlaczego, kochanie? Co w takim razie zamierzasz robić? Znów będziesz snuć się po pokojach na górze niczym duch? Zdajesz sobie sprawę, że twoja skóra stała się bladosina jak u Angielek? To dlatego, że w ogóle nie wychodzisz na słońce. Nie wiem już, co odpowiadać tym, którzy o ciebie pytają. Minęły dwa lata…

W końcu Edith oderwała wzrok od żyrandola i z wściekłością spojrzała na matkę. Jej skośne czarne oczy pałały jak rozżarzone węgle.

– A może powiesz im prawdę?

Twarz dziewczyny, począwszy od drobnych warg i zadartego nosa, które nadawały jej delikatność, poprzez wypukłe kości policzkowe i długie rzęsy rzucające cień na jej czarne oczy, w jednej chwili się zmieniła. Miejsce miękkości zajęły kategoryczność i surowość. Odzwierciedlał je też zaskakująco niski głos, kontrastujący z jej subtelnymi rysami.

Juliette z brzdękiem odstawiła filiżankę na spodek i westchnęła. Kiedy się odezwała, jej głos miał głęboki ton, jak wówczas gdy rozmawiała ze służącymi, a ostry podbródek się wydłużył. Edith niespodziewanie poczuła smak zwycięstwa.

– Posłuchaj, dziecko. Moja cierpliwość też ma swoje granice. Staram się być wobec ciebie delikatna i wyrozumiała, ale nie dostaję nic w zamian. Po co ta złość? Zgadzam się, przeżyłyśmy trudny czas, ale…

Z oczu dziewczyny sypały się iskry.

– Nie można umierać z umarłymi ani mieszać się w boski plan. Już czas wziąć się w garść i wrócić do życia. Nie jesteś dzieckiem. Pokazywanie się w towarzystwie leży w twoim interesie. Sama słyszałaś: Lucy Gillard ostatnio się zaręczyła. Porządni kawalerowie w twoim wieku rozejdą się w jednej chwili. Może nawet już się spóźniłyśmy. Zobaczysz, zostaniesz sama. No już, uśmiechnij się trochę!

Juliette odsunęła krzesło, wytarła usta lnianą serwetką i ruszyła w stronę Edith. Wyciągnęła ręce. Nie zdążyła jednak podejść, gdy Edith zerwała się z miejsca jak kot. Dziewczyna wiedziała, co się teraz stanie. Matka złapie ją za policzki i naciągnie je, żeby się uśmiechnęła, tak jak to robiła, gdy Edith dąsała się jako dziecko. Szybkim ruchem chwyciła drugiego papierosa, którego skręciła dla niej Sıdıka, lufkę z kości słoniowej i złotą zapalniczkę, po czym, zanim jeszcze matka przebyła połowę drogi, okrążyła stół i rzuciła się w stronę korytarza. Ciastka zostały na stole.

Właśnie dotarła do schodów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Zatrzymała się w pół drogi i zaczęła nasłuchiwać.

– Czy zastałem pannę Edith Sofię Lamarck? – zapytał nieznajomy w drzwiach. – Muszę się z nią zobaczyć, chodzi o coś bardzo ważnego.

Sen Katiny

Sklepikarz Akis dopił ostatni łyk kawy. Jego fajka wodna zgasła. Pomocnik kawiarniarza pojawił się przy nim, żeby wymienić węgle.

– Nie trzeba, już wstaję.

Kiedy się podniósł, goście kawiarni sprzeciwili się chórem:

– Akisie, zostań na jeszcze jedną partię! Sklep nie ucieknie. Do trzech razy sztuka, może tym razem ci się poszczęści.

Sklepikarz spojrzał na planszę do tryktraka stojącą obok jego filiżanki po kawie. Przegrał już dwie partie. Głaszcząc się po czarnej brodzie, wychylił głowę za drzwi i zerknął w stronę angielskiego szpitala. W zasięgu wzroku nie było nikogo oprócz sprzedawcy chałwy z tacą na głowie. Wrócił do kawiarni. W środku panował gwar. Pachniało tam paloną kawą, skórką jabłkową i stopami.

– En táxei11. W porządku. Jeszcze jedna partia. Ale tylko jedna. Później muszę iść, mam dużo pracy.

– Málista12, Akisie. Oczywiście. Wszyscy mamy pracę. Rozegrajmy tę partię i wyjdziemy razem.

Mężczyźni zabijający czas w kawiarni poczuli ulgę na wieść o tym, że Akis zostaje. Jego sąsiad Hristo zawołał pomocnika:

– Pavli, synu, skocz i przygotuj panu Akisowi fajkę wodną i kawę.

Akis ucałował swoją dłoń, w której ściskał kości.

– Wszystko w rękach losu.

Kiedy pół godziny później Katina pojawiła się na placu z dzieckiem na plecach, Akis wygrał już trzy kolejki i rozpoczynał czwartą. Nie zauważył stojącej pod markizą żony pukającej w zaparowane okno kawiarni. Chusta zsunęła się Katinie na kark, mokre od deszczu rude włosy przykleiły jej się do głowy. Policzki i nos miała czerwone z zimna. Po drugiej stronie zaparowanych okien mężczyźni grali w kości, zupełnie jakby zapomnieli o świecie na zewnątrz. Tym razem, ryzykując, że obudzi dziecko, Katina zastukała w szybę pierścionkiem, który ściągnęła z palca. Pavli zostawił kawę na piecu i wyszedł pod markizę.

– Kalimera, kyría Katina13. Jak się pani miewa?

Katina nie odpowiedziała. Pavli pospiesznie wbiegł do środka.

– Kyrie14 Akis, pani Katina jest na zewnątrz.

Tym razem nikt się nie odezwał, gdy Akis wstał. Była dziesiąta trzydzieści. Nie zanosiło się na to, że deszcz przestanie padać. W tym samym czasie z kawiarni wyszło trzech robotników, którzy układali kostkę na ulicy Menekşe. Wszyscy razem – były zapaśnik Akis, tuż obok niego niosąca dziecko na plecach Katina, tak drobna, że zmieściłaby mu się w kieszeni, a za nimi pracownicy sezonowi z wyspy Chios z kilofami przerzuconymi przez ramiona – przeszli przez niewielki pachnący chlebem plac. Nazywali go alani. Gdy tylko robiło się ciepło, miejscowi wystawiali krzesła i sediry i wylegali na ulicę. Za sprawą cudownego zapachu niosącego się z piekarni na rogu placyk znany był również jako plac Piekarza. Rósł tam młody platan, a pod nim szumiała fontanna. Nieco dalej znajdowały się dzielnicowy posterunek policji i niski murek, przed którym dziewczęta skakały przez linę i skubały pestki.

Tamtego ranka z powodu deszczu dookoła było pusto. Mokre, ułożone w zeszłym tygodniu kamienie lśniły pod stopami jak lustro. W wykopanych wzdłuż chodników rynsztokach woda znów płynęła wartkimi strumieniami, a boczne uliczki zamieniły się w morza błota. Żeby dostać się do domu, musieli przeskoczyć nad wypełnionym wodą rowem. Niemowlę na plecach Katiny nie wydało z siebie ani jednego dźwięku. Sklep Akisa mieścił się przy wychodzącej na plac ulicy Menekşe, na parterze piętrowego kamiennego budynku z wąską fasadą. Na górze znajdowało się ich mieszkanie, a z tyłu magazyn, pompa i dziedziniec, na którym Katina suszyła pranie.

– Zaprowadziłaś chłopców do szkoły? – zapytał Akis, szukając za pasem klucza.

– Już dawno.

– Co robiłaś do tej pory?

– A co miałam robić? Poszłam na targ po fasolę, kupiłam też mięso na kolację. Pomyślałam, że zrobię yahni15. A! W domu skończył się szafran. Odsyp mi trochę, spuszczę ci koszyk. Dodam go do ryżu na kolację. Byłam też u kyrie Yakumiego. Dał mi trochę olejku z lawendy. Jeśli posmaruję nim stopy naszej córki, będzie lepiej spać. Dla chłopców dał olejek z ambrowca, na koncentrację. Stamtąd poszłam do piekarni Berberyanów. Inaczej nie jestem w stanie uśpić małej. Koniecznie chce spacerować. Muszę przywiązywać ją sobie na plecach i chodzić jak wieśniaczki.

Akis spojrzał na pogrążone w głębokim śnie niemowlę. Otulona białą czapeczką maleńka główka spoczywała na plecach jego żony. Miało zaczerwienione policzki i nosek, a usta otwarte. Nagle zapragnął, żeby już był wieczór i żeby mógł wziąć córkę na ręce.

– Idźcie już do domu, bo mała się przeziębi. Po co wyszłaś z nią na dwór w taką ulewę?

– A co miałam zrobić? Zostawić ją w kawiarni? W domu dostawała szału, a potem zasnęła, zanim dotarłyśmy do francuskiego szpitala. Ach, przy okazji, pani Hayguhi przysłała ci katmer. Otwórz sklep, przyniosę ci go do kawy. Chyba że poczekasz na sübye16?

Akis pokręcił głową, otwierając okiennice sklepu.

– Przynieś kawę. W taki deszcz nikt nie przyniesie sübye.

Katina pchnęła niebieskie drewniane drzwi obok sklepu i weszła do środka. Ruszyła do domu, stąpając po schodach na palcach, żeby nie skrzypnęły. Na ostatnim stopniu zdjęła buty i pchnęła je pod ścianę. Piec na środku pokoju wygasł, ale wewnątrz wciąż było ciepło i pachniało świeżą bielizną, którą wyprasowała wcześnie rano. Rozwiązując chustę, zerknęła na odbicie niemowlęcia w lustrze za ikoną. Nadal spało. Oby się nie obudziło, dopóki nie ugotuje obiadu.

Gdy odkładała dziecko do stojącej przed wykuszowym oknem kołyski, mała rozchyliła i zamknęła czerwone usteczka. Serce Katiny po raz kolejny wypełniły miłość i zachwyt. Ilekroć spojrzała na swoje dziecko, czuła, że doświadcza cudu. Przykrywając córeczkę kocem, dotykała jeden po drugim jej drobnych białych paluszków i paznokci w kształcie półksiężyców. Zanim przeszła do kuchni, trzykrotnie wykonała znak krzyża nad kołyską.

– Panie Jezu, Święta Mario, chrońcie moją Panagiotę przed złymi spojrzeniami, nieszczęściami i troskami. Amen.

Nie wspomniała o tym Akisowi, ale rano, po odprowadzeniu chłopców do szkoły, wstąpiła do kościoła Hagia Ekaterini17. Katina wciąż nie mogła uwierzyć, że jej córka przyszła na świat cała i zdrowa, dlatego od roku każdego ranka chodziła do kościoła, żeby pomodlić się do Świętej Katarzyny, patronki dziewcząt, która sprawiła, że na jej Panagiotę spłynęła łaska święta, oraz oczywiście do Matki Boskiej. Na dziękczynną ofiarę, którą złożyła zaraz po narodzinach córki, sprzedała bransoletki ze swojego posagu. Akis nie uważał narodzin Panagioty za cud ani za łaskę Najświętszej Panienki, a kwestię ofiary skwitował pomrukiem niezadowolenia. Wpadłby w szał, gdyby się dowiedział, że Katina każdego ranka odwiedza kościół Hagia Ekaterini i przekazuje nań darowiznę. Jej wizyty w świątyni najlepiej było trzymać w tajemnicy przed mężem bezbożnikiem.

Katina myślała, że ani ona, ani dziecko nie przeżyją porodu. Myślała to mało powiedziane – nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy spomiędzy jej nóg na materac wypływały rzeki krwi, zrobiła się lekka jak piórko i uniosła się ku niebu. Na dole kobiety zgromadzone wokół łóżka w sypialni trzymały ją za nogi i wykrzykiwały jednym głosem, niczym modlitwę, w którą wierzyły:

– Postaraj się, Katino! Przyj! Ela18, dalej, Katino! Jeszcze trochę!

Dziecko napierało z całych sił, Katina parła, kobiety mocno obejmowały jej nogi, odciągając je do tyłu, ale główki wciąż nie było widać.

Twarz młodej położnej Mariki, klęczącej wśród krwi, pociemniała z bezradności i strachu. Była tam od czterdziestu ośmiu godzin.

– Przeklęta, jest zapieczętowana niczym sułtański skarbiec – mruczała, sprawdzając dłonią szyjkę macicy.

Od razu powinni byli jechać do szpitala. Główna położna Meline wiedziałaby, co robić, ale pech chciał, że pojechała za miasto do porodu w domu jakichś bogaczy i jeszcze nie wróciła. Jedna z pomocnic pobiegła do tureckiej dzielnicy, żeby sprowadzić starą Aybatan. Staruszka, nie bacząc na to, że jest środek nocy, natychmiast zerwała się z łóżka, spakowała tobołek, naciągnęła chustę na plecy i pospieszyła do domu Akisa i Katiny przy ulicy Menekşe. Kolejne dwadzieścia cztery godziny Katina przetrwała dzięki specjalnym ziołowym nalewkom, które Aybatan zakraplała jej do ust.

Z miejsca, w którym unosiła się jak piórko, opuściwszy po czterdziestu ośmiu godzinach swoje zakrwawione ciało, Katina widziała, że stara Aybatan szepcze coś do ucha położnej. Nie słyszała jej, ale wiedziała, co mówi.

– Nie dasz rady uratować dziecka, ratuj przynajmniej matkę.

Jej dziecko umarło. Chciała się odezwać, ale mimo że otwierała usta, nie była w stanie wydobyć z siebie głosu jak w złym śnie. Chciała powiedzieć: „Zostawcie mnie. Dajcie mi umrzeć”. Chciała odpłynąć w słodki śmiertelny sen, jak ludzie, którzy zamarzają. Przed nią ukazał się biały świetlisty tunel unoszący się do nieba niczym tęcza. Na jego drugim końcu machała do niej mała dziewczynka. Była podobna do swojej matki. Katinę bardzo to ucieszyło. Chłopcy wdali się w rodzinę Akisa, byli śniadzi, silni i mieli grube kości. Dziewczynka natomiast była maleńka, rudowłosa i piegowata, zupełnie jak matka. Katina zrobiła krok w jej stronę, do świetlistego tunelu.

Na dole coś działo się wokół ciała, które opuściła. Z daleka, z bardzo daleka dochodziły do niej słowa położnej Mariki:

– Wytrzymaj, kyría Katina. Zabieramy cię do szpitala.

Wolałaby, żeby wcale nie zawracali sobie tym głowy. Istnienie poza ciałem dawało niesamowitą wolność! Wszystko było jakby stworzone ze światła. Katina dotykała ścian tunelu, którym kroczyła, a one stawały się światłem i przelewały się między jej palcami niczym księżycowy blask. Jak wszystko tutaj, także jej ciało składało się ze światła. Jej dłonie, ramiona i cały tułów łączyły się ze wszystkim, czego dotknęły. Katina była światłem; sam tunel i czekająca na drugim jego końcu dziewczynka – wszystko było światłem i wzajemnie się przenikało. Nic i nikt nie istniało oddzielnie. Rozdzielenie było iluzją. Ach, przez tyle lat żyła, nie znając tak prostej prawdy. Jaka szkoda!

Szła dalej, patrząc z podziwem, jak jej dłonie, ręce i ciało zamieniają się w światło. Nie miała wątpliwości, że zmierza do raju. Przez całe życie starała się być dobrą chrześcijanką, sumiennie chodziła do kościoła w niedzielne poranki i dni święte, a gdy jej modlitwy zostały wysłuchane, nie ociągała się i składała przyrzeczoną ofiarę. Pościła czterdzieści dni przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą i Wniebowzięciem Najświętszej Marii Panny. Nigdy nie zaniedbała modlitwy. Była pewna, że na końcu tego białego tunelu na nią i na jej córeczkę czeka Matka Boska. Chciała powiedzieć: „Nie zabierajcie mnie do żadnego szpitala”, ale nie starczyło jej tchu.

Spojrzała z nieba na świat. Szkarłatne rzeki wypływające spomiędzy jej nóg ogarnęły całą ziemię. Nagle poczuła ucisk w sercu. Czy to była jej krew? Katina szła świetlistym tunelem, a na dole ludzie krzyczeli, mury pękały, te odgłosy mieszały się z wrzaskami ptaków, którym płonęły skrzydła. To był koszmar. Płomienie pochłaniały wszelkie życie, gdziekolwiek je napotkały. Tam musiało być piekło. Jeśli tak, było to miejsce bardziej przerażające, niż napisano w świętych księgach.

– Matko Boża, Panagia mou19, trzymaj moich synów z dala od szatańskich intryg, wybacz im ich winy i grzechy, oszczędź im tego koszmaru na dole – modliła się, tracąc przytomność.

Minęło dużo czasu, zanim otworzyła oczy. Na ścianach jej pokoju mieszaniną kolorów: złocistożółtego, niebieskiego i zielonego migotało boskie światło. Tańczące ponad jej łóżkiem pyłki kurzu również przybrały takie barwy. Przez okna pomalowanego na biało pokoju o wysokim suficie chłodna i słona bryza niosła zapach magnolii. Więc tak wygląda niebo. Patrząc przez na wpół otwarte powieki na liście figowe szeleszczące przed oknem, Katina przypomniała sobie, co jej matka mówiła o magnoliach: „Część kwiatów, które włożysz do wazonu, musisz mocno poprzewiązywać nicią, kori mou20. Jeśli tego nie zrobisz, udusisz się ich zapachem”.

Na myśl o matce przypomniała sobie o piegowatej dziewczynce, którą zostawiła na końcu tunelu. Jej ręce bezwiednie powędrowały do brzucha. Wróciła do ziemskiego ciała. Usłyszała przyciszone głosy innych chorych, leżących po drugiej stronie parawanu. Wciąż była na ziemi, a nie w niebie. Cierpienie rozlało się po jej ciele niczym eliksir, który zakraplała jej do gardła stara Aybatan. Jej brzuch był pusty. Macica nieznacznie ją pobolewała. Poczuła się bardzo samotna bez tej istoty, która żyła w niej przez ostatnie dziewięć miesięcy.

Odwróciła głowę od okna i zamknęła oczy, ból popłynął z jej oczu na poduszkę. Pustka w brzuchu była jak cios pięścią. Piegowata rudowłosa dziewczynka na końcu tunelu pojawiła się jeszcze raz. Pomachała do matki, a potem zniknęła w białej nieskończoności, uśmiechając się, jakby chciała jej przypomnieć, że wszystko składa się ze światła.

– Panagia mou, zabierz mnie z powrotem do tego tunelu. Matko Boska, zabierz ode mnie to ciało. Połącz mnie z moją córką.

Najwyraźniej Bóg i anioły miały inne plany odnośnie do śmierci Katiny, ponieważ żadne z nich nie odpowiedziało. Zamiast tego uchyliła się zasłona i przy jej łóżku pojawiła się pielęgniarka – Europejka w różowym uniformie. Na ręku trzymała niemowlę owinięte w żółty kocyk. Była wysoka i uśmiechnięta. Jasne włosy miała ciasno związane z tyłu głowy, a jej okrągła biała twarz błyszczała jak sierpniowy księżyc.

– Dzień dobry, kyría Katina – odezwała się po grecku z uroczym akcentem. – Jestem siostra Liz. Jest pani gotowa poznać córkę?

Katina z niedowierzaniem spoglądała to na pielęgniarkę, to na niemowlę w żółtym kocyku, które kobieta jej podawała. Główkę małej porastały włoski. Twarzyczkę miała czerwoną, a powieki mocno zaciśnięte. Kiedy pielęgniarka włożyła ją w ramiona Katiny, dziewczynka otworzyła czerwone usteczka i zaczęła głośno płakać.

– Pani córka jest bardzo głodna – powiedziała siostra Liz z uśmiechem. – Do tej pory karmiła ją nasza szpitalna mamka. Kiedy zobaczyłam, że się pani ocknęła, natychmiast ją przyniosłam.

Katina patrzyła jak zaczarowana na niemowlę o czerwonej twarzyczce, które trzymała w ramionach. Na sali panowała idealna cisza.

– Przeszła pani trudną noc. Kiedy Marika tu panią przywiozła, była pani nieprzytomna. Dzięki Bogu z pomocą przyszła nasza główna położna Meline. Anioły musiały mieć w opiece panią i maleństwo. Nie mam pojęcia, jak ta wiadomość dotarła do położnej Meline w środku nocy. Do tego wyjechała do porodu poza miasto… Od razu gdy tylko przyjechała, zamknęła się z panią na sali porodowej. Nie chciała przy sobie żadnej z nas. Sama przyjęła poród. Kiedy byłyśmy na górze, samodzielnie umyła i owinęła niemowlę. To wspaniała położna. Zdarzało się, że przywracała do życia nawet martwe dzieci!

Wyczerpana Katina skinęła głową. Gdy pielęgniarka opowiadała, maleństwo odnalazło pierś matki i zaczęło ssać.

– Niech pani na nią spojrzy! – odezwała się siostra Liz ze szczerym uśmiechem, rozjaśniającym jej promienną twarz. – Zupełnie jakby nauczyła się ssać jeszcze w łonie matki! Dokładnie wie, co robić.

Dopiero gdy kobieta zostawiła ją samą i poszła do innych pacjentów, Katina dotknęła usteczek dziecka, jego czarnych włosów i płatków uszu tak miękkich, że zdawało się, iż można je rozgnieść między palcami. To było niesamowite! Jej córka – ciałko, kości, usta, nos – spoczywała w jej ramionach. Stał się cud! Więc to dlatego Najświętsza Panienka, Bóg Wszechmogący i anioły zrezygnowały z odebrania Katinie życia. To cud! Błogosławiona Maryja dotknęła to maleństwo swoją świętą łaską. Kobieta przeżegnała się ze łzami w oczach i szepnęła niemowlęciu do ucha:

– Na ziseis moro mou21, żyj zdrowa, moja maleńka!

Kiedy Katina leżała z dzieckiem przy piersi, jednocześnie płacząc i się uśmiechając, a przy tym nieustannie dziękując Najświętszej Panience, z jej pamięci zniknął obraz dziewczynki żegnającej się z nią z końca białego tunelu, do którego wkroczyła, kiedy balansowała między życiem a śmiercią.

Skórzana aktówka

– Czy zastałem pannę Edith Sofię Lamarck? Muszę się z nią zobaczyć, chodzi o coś bardzo ważnego.

Nieznajomy stojący z kapeluszem w ręku w drzwiach rezydencji Lamarcków przypominał raczej prowincjusza niż adwokata. Zarządca Mustafa, który otworzył mu drzwi, wziął go za handlarza mydłem z Aydın. Pomimo deszczu i chłodu mężczyzna miał na sobie nieco za duży kremowy surdut. Chociaż jego kasztanoworude wąsy były krótko przystrzyżone, a lśniące od brylantyny włosy starannie zaczesane do tyłu, było w nim coś niedbałego. Być może dlatego, że stał lekko przechylony z jedną ręką opartą na srebrnej lasce. A może dlatego, że nogawki jego spodni, celowo zbyt długie, aby zrekompensować niski wzrost, opadały aż na obcasy jego spiczastych butów…

Edith wróciła się po schodach. Nie umknęło uwadze zarządcy, że niezapowiedziany gość drgnął na jej widok. Mężczyzna szybko się jednak zreflektował, schował kapelusz za plecami, ukłonił się nisko i odezwał się po francusku z wyraźnym akcentem:

– Mademoiselle, panienka pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Dimitrios Mitakakis. Czy mam zaszczyt rozmawiać z panną Edith Lamarck?

– Tak, to ja. Słucham.

Mężczyzna nerwowo skubał rude wąsy, patrząc na płaską klatkę piersiową, chude ciało oraz bladą twarz Edith. Dziewczyna nie spięła swoich niesfornych włosów, lecz zostawiła je rozpuszczone, zupełnie jakby dopiero wstała z łóżka. Jedynym, co zdradzało, że jest dorosła, był jej gruby, głęboki głos, świadczący o dużej pewności siebie. Dobry Boże, czy jeden człowiek może być aż tak podobny do drugiego?

– Enchanté, mademoiselle22.Przyjechałem z Aten, żeby się z panienką spotkać. Jestem adwokatem.

Edith podała mu rękę, żeby ją ucałował. I właśnie wtedy, gdy miała zaprosić gościa do salonu, otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi jadalni i wypadła z nich Juliette w jedwabnym szlafroku. Na widok stojącego w holu nieznajomego w udawanym pośpiechu zaciągnęła poły szlafroka i zacisnęła pasek.

– W czym mogę pomóc?

Mitakakis, rozpinając guziki surduta, ponownie się przedstawił.

– Ach, zapewne szuka pan moich synów. Pojechali do miasta pociągiem o ósmej. Niepotrzebnie fatygował się pan do Bournabat23. Wie pan, gdzie w Smyrnie znajduje się nasze biuro? Jest na nabrzeżu.

– To zbędne, madame. Przyszedłem zobaczyć się z mademoiselle Lamarck.

Juliette, nerwowo zerkając to na córkę, to na adwokata, rozwiązała pasek szlafroka i energicznym ruchem zawiązała go ponownie. Jej lewa ręka bezwiednie powędrowała do gardła, a niebieskozielone oczy otworzyły się szeroko.

– Dobrze, ale jaką sprawę może pan do nas mieć? Firmę po nagłej śmierci mojego małżonka przejęli synowie. Zapewne słyszał pan, że monsieur Lamarck opuścił nas dwa lata temu na skutek zawału serca.

– Tak, proszę mi wybaczyć. Oczywiście, wiem o tym. Proszę przyjąć moje spóźnione kondolencje, madame Lamarck.

Juliette przerwała przedłużające się milczenie długim westchnieniem. Wyglądało na to, że adwokat krępował się w obecności zarządcy.

– Dobrze. W takim razie przejdźmy do biblioteki. Tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Jeśli jest coś, w czym będę mogła pomóc, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Mustafo, daj znać w kuchni, se parakalo24. Niech przygotują kawę. Monsieur Mitakakis, woli pan kawę po turecku czy, jak to mówią miejscowi, „po europejsku”?

Jej nerwowy śmiech rozległ się w pustce wysokiego holu. Edith, przeciwnie, cała się zaperzyła. Adwokat, wsparty na lasce, spiczastymi czubkami butów deptał białe i czarne gwiazdy na podłodze w holu. W końcu odezwał się cicho, nie odrywając wzroku od podłogi:

– Przyjechałem w sprawie, którą muszę omówić z mademoiselle Edith na osobności.

– A cóż to za sprawa? – W miarę jak Juliette ogarniał niepokój, jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy.

Adwokat uniósł głowę i spojrzał na dwie stojące przed nim kobiety. Przyszły mu na myśl maski będące symbolem greckiego teatru antycznego. Twarz matki była napięta w uśmiechu niczym maska komiczna, twarz córki wykrzywiona jak ta tragiczna. Czy nawet w tym grymasie nie było jednak czegoś znajomego?

– Niestety, prawo nie pozwala mi podzielić się tą wiedzą z panią, madame Lamarck.

– Ale…

Twarz Juliette zalała szkarłatna fala. Edith znała ten nerwowy stan matki, wobec czego wystąpiła krok naprzód.

– Proszę, monsieur Mitakakis, chodźmy do biblioteki. Tędy.

Ateński prawnik przekazał zarządcy Mustafie swój kapelusz oraz płaszcz, po czym wspierając się na lasce, skierował się za Edith do biblioteki znajdującej się po prawej stronie szerokiego holu. Juliette zamierzała ruszyć za nimi i przyłożyć ucho do drzwi, ale czując na sobie spojrzenie zarządcy, postanowiła pójść do pokoju i się przebrać. Czego prawnik, a szczególnie ateński prawnik, mógł chcieć od Edith? Czyżby jej córka wdała się w coś za jej plecami i znowu ściągnęła na siebie kłopoty? Mało najadła się już wstydu? Jeszcze z tym miała się użerać?

Gdy tylko weszła do sypialni, chwyciła srebrny dzwonek stojący na toaletce z lustrem, pod którym rzędem stały butelki wody kolońskiej, i z całej siły nim potrząsnęła. Później opadła na wyściełany atłasem taboret w oczekiwaniu na pokojówkę. W pomieszczeniu panował chłód. Obróciła się plecami do toaletki – nie lubiła patrzeć w lustro tak wcześnie rano. Zupełnie jakby odbicie na srebrnym szkle miało jej powiedzieć coś, czego najbardziej się bała.

Wstała i położyła płytę na gramofonie. Zamyślona przekręciła korbę. W głębi duszy doskonale wiedziała, co łączy Edith z Atenami, ale nie pozwalała myślom podążyć w tamtą stronę. To była bardzo stara sprawa, do tego już dawno zamknięta. Dopilnowała, żeby jej córka dorastała w spokoju. Ponadto kto i jakim prawem śmiałby insynuować coś takiego? I to po tylu latach?

Odwróciwszy twarz od okna, drgnęła zaskoczona. Jej łóżko wciąż było nieposłane. Odcisk jej głowy na poduszce z pierza wyglądał jak dziura po wybuchu wulkanu. Sięgnęła do toaletki i chwyciła dzwonek. Ponownie nim potrząsnęła, tym razem dłużej i bardziej energicznie. Złość dobrze jej zrobiła, na chwilę stłumiła narastający w niej strach. Dotknęła dużego zielononiebieskiego pieca kaflowego stojącego na środku pokoju. Był letni… Litości! Ze złością wyszła z pokoju i szybkim krokiem ruszyła w stronę schodów. Podczas gdy wysoki dźwięk dzwonka odbijał się uporczywym echem w pustej przestrzeni klatki schodowej, na dole rozległ się odgłos dwóch par biegnących stóp. Pokojówka Irini i służąca Zoe w tej samej chwili ukazały się na dole schodów. Przybiegły z dwóch różnych stron domu i o mały włos, a by się zderzyły.

– Ile razy wam mówiłam, że w tym domu nie wolno biegać?

Kobiety pochyliły głowy w koronkowych czepkach.

– Co się dzieje? Irini, wołam cię od godziny! Gdzie się podziewałaś?

– Syngnómi25, proszę pani. Odbierałam pani pranie od Sıdıki. Byłam w jej domu.

– Dlaczego moje łóżko wciąż jest niepościelone? Zoe! Piec zgasł. Co się dzisiaj z wami dzieje? Zmieniłaś fartuszek?

Widok służących posłusznie wspinających się po schodach z pochylonymi głowami przyniósł Juliette pewną ulgę, jednak gdy tylko weszła do pokoju, pytanie o to, dlaczego ten adwokacina chciał widzieć się z Edith, wróciło z całą mocą jak nieznośny ból zęba, który na chwilę uśmierzyła olejkiem goździkowym. Ze złością odwróciła się do ścielącej łóżko Zoe.

– Zmieńcie też pościel!

– Zmieniałyśmy dwa dni temu, madame Lamarck.