Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W boksie, tak jak w miłości, najważniejsza jest wytrwałość.
Dzieciństwo Róży, które przypadło na czasy PRL-u, naznaczyła choroba ukochanej mamy. Może to właśnie trudne doświadczenia sprawiły, że dziewczynka od najmłodszych lat była zaradna, ale też nieco zadziorna, i wierzyła, że zawsze da sobie radę. Najlepiej czuła się w towarzystwie swojego przyjaciela, Waldiego, a ukojenie znajdowała w męskim, brutalnym sporcie – boksie. Gdy w wieku dwunastu lat poznała Boksera, szorstkiego oraz potężnie zbudowanego mężczyznę, którego poprosiła o trenowanie, nie wiedziała, że tak bardzo wpłynie na jej życie rodzinne… I okaże się brakującą cząstką w jej malutkim świecie.
„Miłość i rękawice bokserskie” to wzruszająca, pełna ciepła i czułości powieść o tym, że ludzie, którzy są sobie pisani, zawsze się odnajdą – bez względu na czas, odległość oraz przeciwności losu.
Choć wydawał mi się taki groźny i brzydki – miał krzywy nos ze śladami źle osadzonego złamania, mięsiste usta, duże, odstające uszy, a na twarzy, ramionach i klatce piersiowej blizny – to jakiś niewyjaśniony instynkt, może zagubionego dziecka podświadomie szukającego dla siebie i swojej matki ratunku, podpowiadał mi, że nie jest złym człowiekiem. Zapragnęłam, aby jednak mnie zauważył. On jakby pochwycił moje myśli: obrócił głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
O jasny gwint! – przeraziłam się nie na żarty. – I co teraz?
– Hej… – odezwał się.
To krótkie „hej” było dla mnie takim przeżyciem, jakby sam mistrz wagi ciężkiej Muhammad Ali, zajęty okładaniem swego przeciwnika, nagle wyłonił mnie z tłumu wrzeszczących kibiców i przywitał się ze mną, rzucając: „Hej!”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ewa Pruchnik
Miłość i rękawice bokserskie
Wspomnienia z biegiem lat stają się zamazane, niewyraźne, ale to właśnie przemijający czas sprawia, że – choć pod zmienioną fakturą – coraz mocniej chwytają nas za serce.
To, co przeżył w więzieniu, uczyniło z niego samotnego wilka, który nigdy nie traci czujności. Po odbyciu kary pomieszkiwał tu i tam, u znajomych i ich znajomych. Ażeby zarobić na chleb, podejmował się różnych zajęć: stawiał piece, naprawiał dachy, sprzątał, sprzedawał, stróżował. Potem trafił do Wrocławia. Zatrudnił się na odlewni w fabryce produkującej silniki samolotowe. Fabryka zapewniła mu regularną i nawet niezłą wypłatę, a hotel robotniczy – dach nad głową. W jego życiu wreszcie pojawiła się stabilizacja. Nie wdawał się w rozróby i starał się nie rzucać ludziom w oczy. Jednak w duszy wciąż zmagał się z przeszłością, której wspomnienie generowało złe emocje. To pewnie dlatego sprawił sobie worek treningowy. Powiesił go w przyległym do hotelu blaszanym baraku. Wystarczyło kilka mocnych uderzeń i dach baraku nie wytrzymał, zwalił mu się na głowę. Więc go naprawił i wzmocnił kratownicą z pospawanych prętów stalowych. Konstrukcja okazała się na tyle solidna, że mógł uderzać w worek aż do upadłego. Spędzał w tej budzie każdą wolną chwilę, z biegiem czasu także noce. Pewnego razu, gdy zmęczony treningiem wynurzył się na zewnątrz, by ochłodzić się deszczem, zaczepiła go dwunastoletnia dziewczynka o niespotykanych oczach – lewe było niebieskie, a prawe brązowe z fioletowym pierścieniem wokół źrenicy.
– Niech mnie pan nauczy boksować – poprosiła.
Te jej oczy podsunęły mu wspomnienie sylwestra z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy to zamienił swój powyciągany tu i ówdzie dres na białą wykrochmaloną koszulę i z grupą znajomych wybrał się na imprezę do akademika. Był wtedy świetnie zapowiadającym się bokserem – wieści o jego talencie docierały nawet do trenera kadry narodowej, legendarnego Feliksa „Papy” Stamma. Przez szczupłą budowę ciała, pogodną i skupioną twarz, wolną jeszcze od szpecących blizn, szram i siniaków, nie wyglądał na kogoś, kto gorliwie posługuje się pięściami. Nic więc dziwnego, że swoją aparycją doskonale wpasował się w pałętającą się po akademiku osobliwą masę ludzką, potrafiącą rozpoznać i zinterpretować najważniejsze dzieła literatury z uwzględnieniem kontekstów kulturowych i filozoficznych. Właśnie podpierał ścianę, popijając piwo, gdy zauważył pewną dziewczynę. Miała w sobie coś, co go ujęło. Irytowały go tabuny studentów, które utrudniały mu wodzenie za nią wzrokiem. Aż w końcu gdzieś mu przepadła. Cały wieczór się za nią rozglądał. Wpadli na siebie na korytarzu. On coś zagadał, ona coś mu odpowiedziała. W blasku lampy zauważył, jak niezwykłe miała oczy – lewe niebieskie, a prawe brązowe. A poza tym była piękna. Stali blisko siebie i rozmawiali o przeróżnych rzeczach. W pewnym momencie pociągnął ją za rękę.
– Pokaż mi swój pokój – poprosił.
W kryjących pokój ciemnościach, wśród książek, skryptów i zeszytów, dali się ponieść miłosnemu uniesieniu. Rano ciemność pierzchła, odsłaniając wszystko; ona wciąż była piękna, a on wciąż miał ochotę trzymać ją w ramionach. Zanim wyszedł, poprosił ją o zdjęcie. Na jego odwrocie napisała:
Nie Zapomnij
Tomkowi – Maria
Poznań, 1 Stycznia 1960
Nie miał zamiaru zapomnieć. Kiedy pchnął drzwi i wyszedł z akademika, tak bardzo pragnął, aby to nie było po raz ostatni.
Nie wiem, czy tak dokładnie wyglądało ich pierwsze spotkanie, ale wiem na pewno, że na drodze do kolejnego stanęły tragiczne wydarzenia. Po latach dzięki mnie, tej dziewczynce, która chciała nauczyć się boksować, los znów połączył moich rodziców. Wtedy ojciec domyślił się, że jestem jego córką. Ale mama w tym milczącym, szorstkim i potężnie zbudowanym mężczyźnie, a do tego jeszcze pokrytym paskudnymi bliznami, nie rozpoznała tamtego chłopaka o pogodnej, skupionej twarzy, który w sylwestrową noc pięćdziesiątego dziewiątego roku tak bardzo zawrócił jej w głowie, że wkrótce pod jej sercem zabiło i moje. Ojciec miał swoje powody, by nigdy nie wyjawić jej prawdy. Za to ja z niezgłębionych przyczyn w pewnym momencie poczułam, że jestem jego córką.
„Niech mnie pan nauczy boksować…” Właściwie do dziś nie wiem, jak do tego doszło, jak to się mogło stać, że tak po prostu podeszłam do niego i poprosiłam go o to, i to z przekonaniem, że oto w moim życiu dokonuje się jakaś przemiana. Siedział wtedy na skrzyni przed swoim barakiem, zmęczony, spocony, brzydki, straszny.
Jeśli wszystko ma swój początek, to w tym przypadku początkiem musiał być deszcz. Spadł w samo południe pewnego lipcowego dnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Z podbródkiem podpartym na dłoniach stałam przy oknie i patrzyłam nieszczęśliwie, jak zacinające krople spowijały osierocony plac zabaw ołowianą surowością. Niespodziewanie ogarnęło mnie niepohamowane pragnienie, aby wybiec z domu. Dokądkolwiek. Byle przed siebie. Nad miastem toczyły się nabrzmiałe chmury, kiedy brnęłam bez celu po chlupoczącym dywanie wyludnionej ulicy, jak gdyby ktoś ciągnął mnie do siebie na sznurku. Doszłam do hoteli robotniczych, posępnych budynków w kolorze smutnej szarości. Właśnie przechodziłam obok niepozornego blaszanego baraku, gdy w szum padającego deszczu wdarły się miarowe odgłosy głuchych, tępych uderzeń – BACH! BACH! ŁUP! BACH! BUM! ŁUP! Nagle odgłosy ucichły i z baraku wynurzył się potężny mężczyzna, bez koszuli, bez butów, z dłońmi owiniętymi bandażami. Usiadł na mokrej skrzyni, ręce oparł ciężko na kolanach i opuścił głowę. Stałam nieco z boku, więc mnie nie zauważył. Sprawiał wrażenie, jakby pogrążony w zadumie odpoczywał po wyczerpującej walce. Deszcz spływał mu po włosach, po twarzy, po ramionach i wsiąkał w bandaże. Choć wydawał mi się taki groźny i brzydki – miał krzywy nos ze śladami źle osadzonego złamania, mięsiste usta, duże, odstające uszy, a na twarzy, ramionach i klatce piersiowej blizny – to jakiś niewyjaśniony instynkt, może zagubionego dziecka podświadomie szukającego dla siebie i swojej matki ratunku, podpowiadał mi, że nie jest złym człowiekiem. Zapragnęłam, aby jednak mnie zauważył. On jakby pochwycił moje myśli: obrócił głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
O jasny gwint! – przeraziłam się nie na żarty. I co teraz?
– Hej… – odezwał się.
To krótkie „hej” było dla mnie takim przeżyciem, jakby sam mistrz wagi ciężkiej, Muhammad Ali, zajęty okładaniem swego przeciwnika, nagle wyłonił mnie z tłumu wrzeszczących kibiców i przywitał się ze mną, rzucając: „Hej!”.
– Hej! – odpowiedziałam zadowolona.
– Patrzysz na mnie.
– Pan też patrzy na mnie.
– Jak tam?
– Dobrze.
– Mokniesz.
– Pan też moknie.
– Jak masz na imię?
– Róża. A pan?
– Bokser.
– Bokser? – zdziwiłam się. – Przecież to nie imię.
Nie odrywając ode mnie wzroku, zaczął zwijać bandaże.
– Idź do domu – odezwał się po chwili milczenia. – Hej, słyszysz? Jesteś cała przemoknięta. No już! Marsz do domu!
Ta troska ubrana w nieco surowe słowa bardzo mi się spodobała.
– Niech mnie pan nauczy boksować – palnęłam, nie wiedząc, jak te słowa wypłynęły z moich ust.
Zwijał bandaże i milczał. Obróciłam się na pięcie i już nic nie mówiąc, puściłam się biegiem do domu, kłapiąc chodakami. Gdy tam dotarłam, woda spływała z przemoczonego ubrania i zostawiała ślad na podłodze pokoju, w którym spała moja matka. Jej widok wśród ścian wyblakłych od słońca wywlókł na wierzch całą moją bezsilność i niewypowiedziany żal do losu, że w tak perfidny sposób, powoli, metodycznie, zadaje mi ból, jakby liczył na to, że się z tym bólem w końcu oswoję. Moja mama umierała. A miała dopiero trzydzieści lat.
Choroba w naszym domu gościła od dawna, ale wraz z początkiem tego roku mroczny klimat nadchodzącej katastrofy zaczęłyśmy wyczuwać obie, fizycznie, namacalnie, po równo. Maminy śmiech, maminy śpiew i łupnięcia garnkami stawały się rzadkością, za to coraz częściej pojawiał się strach, co będzie ze mną, gdy zostanę sama. Bywało, że mama, leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami, nie odzywała się przez wiele godzin. Zaniepokojona podchodziłam do niej cichutko na palcach, a serce w mojej mizernej klatce piersiowej to trzepotało, to znów zamierało, gdy nachylałam się nad nią i dmuchałam jej w twarz. Uśmiechała się wtedy, choć wciąż z zamkniętymi oczami. Był to uśmiech, od którego wyblakłe od słońca ściany nabierały jasnych, żywych kolorów, zaś liche meble szlachetnych kształtów. Nie znałam nikogo poza nią, kto dałby mi odczuć, że jestem kimś niezwykłym, i co najważniejsze, nie było nikogo, kto w równym stopniu dałby mi odczuć, że jestem kochana. Uwielbiałam zapach jej perfum, gdy pochylała się nade mną, by pocałować mnie na dobranoc, i szelest jej wykrochmalonej białej bluzeczki z perłowymi guziczkami, którą zakładała do biblioteki. Poza tym mama była niepowtarzalna, jak niepowtarzalna bywa tylko chwila, spokojna, wyciszona – nie brakowało jej cech, których ja nie miałam wtedy za grosz. A do tego wszystkiego lubiła zrzucać buty i tańczyć na bosaka.
Nasze ulokowane na pierwszym piętrze szaro-żółtego bloku mieszkanie stanowiło bezpieczną przystań, z której okien rozpościerał się mój pierwszy widok na świat. To pewnie dlatego, gdy myślę teraz o swoim dzieciństwie, potrafię sobie odtworzyć jego rozkład i każdy jego kąt, aż do najdrobniejszego szczegółu. Maleńka kuchnia, maleńki korytarz, maleńka łazienka i jeden maleńki pokój, czysty, schludny, ani śladu kurzu czy porozrzucanych ubrań. Pokój wypełniały wersalka, rozkładany fotel, staromodna szafa i dwie szafki nocne, na jednej, ustawionej między wersalką a fotelem, znajdowało się radio Jubilat, a na drugiej, wsuniętej w kąt pod oknem, stał telewizor Agat. Radio zawsze działało bez zarzutu, ale telewizor często się zacinał, szumiał, „śnieżył”, jednak wystarczyło go nieco pobudzić, uderzając piąstką, by znów działał, jak należy. Mama oglądała wiadomości, poniedziałkowy teatr telewizji, festiwale piosenki i dobre filmy. Ja oglądałam mecze bokserskie. I nie zrażały mnie rozbite łuki brwiowe ani kapiące krwią nosy. Zasiadałam na dywanie w swoich rękawicach bokserskich i rzucałam radami w kierunku słaniającego się boksera – bo zawsze sercem byłam za słabszym zawodnikiem – jak ma się poruszać, jak zadawać ciosy, jak je blokować, jak robić uniki.
– No dobierz mu się wreszcie do skóry! Po żebrach go, no po żebrach!
Mama zwykle z uśmiechem obserwowała te moje trenerskie zapędy, przynajmniej do czasu, aż nie krzyknęłam:
– Skop mu dupę, do cholery!
Uśmiech mamy gasł.
– Różo… Proszę…
Rękawice dostałam w dniu swoich dziewiątych urodzin. Pojechałam wtedy do Gwardii, największego klubu sportowego w mieście, i stojąc w bezpiecznej odległości, dyskretnie przyglądałam się trenującym w hali bokserom.
– Co tu robisz? – Jakiś mężczyzna w dresie wyrósł nagle przede mną i mierzył mnie wzrokiem.
– A nic – odpowiedziałam. Odwróciłam się, żeby odejść, ale po chwili się zatrzymałam. – A przyjmujecie do klubu dziewczyny?
– Dziewczynki nie trenują boksu.
– Ale ja będę.
Przez dłuższą chwilę mężczyzna się nie odzywał, tylko wpatrywał się we mnie, pocierając pokryty szczeciną policzek.
– Czekaj… – mruknął i gdzieś przepadł.
Wrócił po minucie, w rękach trzymając rękawice bokserskie.
– Masz, są twoje.
Choć naderwane rzemienie i brązowa skóra z licznymi przetarciami sugerowały, że są bardzo stare, to żadna rzecz w moim dzieciństwie nie wzbudziła we mnie większego zachwytu. Przyszłam do domu, chwyciłam za młotek i wbiłam hak w ścianę, po czym zawiesiłam na nim rękawice, tak aby we wszystkie poranki mój wzrok padał na nie od razu po obudzeniu.
Długo nie zawracałam sobie głowy tym, że prócz mamy powinnam mieć i tatę. Taki ktoś jawił mi się jako byt zupełnie zbędny w naszej kompletnej dwuosobowej rodzinie. Oczywiście wszystkie dzieciaki dookoła miały ojców, o których uwielbiałam słuchać – ta siła, ta moc, ten autorytet – ale my z mamą świetnie radziłyśmy sobie same. Miałam za to dziadków. Jednak nie udało nam się nawiązać głębokiej więzi. Kiedy wracałyśmy od nich trzęsącym się autobusem, mama zawsze była smutna, a mnie gnębiły wyrzuty sumienia, że to przeze mnie, że pewnie znów coś narozrabiałam. Mimo że podobało mi się u nich na wsi – krówki, koniki, świnki i te nieograniczone możliwości zabawy na łące, w polu, w ogrodzie – poprosiłam mamę, abyśmy, poza okresem żniw, przestały do nich jeździć. I się zgodziła.
Kiedy zmoczona deszczem wróciłam do domu, wciąż mając przed oczyma wielkiego mężczyznę z rękami w bandażach, przycupnęłam obok śpiącej mamy i doznałam przebłysku pewnego uczucia, jakże pokrzepiającego, tyle tylko, że nie potrafiłam go nazwać.
Następnego dnia mamie wyraźnie się polepszyło. Dźwignęła się z łóżka, włożyła suknię i poszła do łazienki, lekko się zataczając. Stanęła przed lustrem, a ja za nią.
– Pójdziemy na targ po ogórki – oznajmiła dziwnie radosnym głosem, zakładając na głowę chustę w wielkie czerwone maki. Miesiąc wcześniej wybrała się do fryzjera i kazała sobie mocno skrócić włosy, właściwie do gołej skóry. – Ukisimy je. Co ty na to? – Mówiąc to, przeniosła spojrzenie z lustra na mnie. Zauważyłam wtedy, jak bardzo jest wychudzona na twarzy.
– No jasne – zaszczebiotałam radośnie. – Kupimy koper…
– Taak…
– Czosnek…
– Taak…
– I… – Włożyłam palec do buzi, jakbym miała zamiar pogmerać nim po pamięci, by ją nieco odświeżyć.
– I? – Wyczekiwała.
– Słoiki?
– Mamy słoiki.
– A, czyli mamy wszystko.
– Nie, nie wszystko.
– No to co jeszcze?
– Ty mi powiedz.
– Nie pamiętam.
– A co dodajemy do ogórków, aby były twarde, jędrne?
– A! – Trzepnęłam się w czoło. – Chrzan!
– I liście dębu.
To nie była zabawa słowna, to była nauka życia. Mama w ten sposób uczyła mnie samodzielności, odpowiedzialności i planowania.
– A jak długo kiszą się ogórki? – spytałam z trwogą, której, jak mi się wydawało, nie uchwyciła.
– Dwa, trzy tygodnie – odpowiedziała.
Chwilę później podążałam za mamą po tętniącym życiem targu, czując w ustach halucynacyjny smak ogórków kiszonych i mierząc się z niespokojną myślą: „Dwa, trzy tygodnie… Czy zdążymy zjeść je wspólnie?”.
– Róża! No Róża! – Usłyszałam gdzieś za sobą i odwróciłam się.
Przede mną stał Waldek Gertner, zziajany i rozgrzany do czerwoności.
– Chryste, ogłuchłaś? – Opierając dłonie na kolanach, próbował złapać oddech.
Waldi – tak go nazywałam – podobnie jak ja, nie był urodziwym dzieckiem – niski, o wątłym ciele, smętnym głosie i krzywych zębach. To pewnie dlatego odnaleźliśmy w sobie bratnie dusze. Chodziliśmy do jednej klasy, siedzieliśmy w jednej ławce, a na przerwach wymienialiśmy się śniadaniami. Nasza przyjaźń rozpoczęła się w dniu, w którym nasza wychowawczyni przyprowadziła za rękę do klasy wystraszonego chłopczyka z kapiącym z nosa katarem i posadziła obok dziewczynki, z którą nikt nie chciał siedzieć. Tą dziewczynką byłam ja, nie dość, że z piegowatym nosem i włosami tak rudymi, jakby za chwilę miały zapłonąć, to jeszcze córka „panny z dzieckiem”. Mojej sytuacji w szkole nie poprawiał również fakt, że byłam pyskata.
– Bardzo mi miło – odezwał się wtedy do mnie jak pewien dżentelmen we francuskim filmie i wyciągnął rękę. – Waldemar Gertner jestem.
– Lóza – zasepleniłam, gdy już doszłam do siebie; język utkwił mi w świeżej szczelinie po górnej jedynce o szerokości grubego ołówka.
W tamtej chwili uprzejmej prezentacji ogarnęło mnie przeczucie, że mój nowy kolega nie będzie miał łatwo ze szkolnymi łobuzami, postanowiłam więc, że będę go wspierać.
Waldi, tak jak i ja, mieszkał tylko z matką. Pani Elżbieta Gertner, ondulowana blondynka, dość korpulentna i po trzydziestce, może nie wyróżniała się oszałamiającą urodą, ale w sposobie, w jaki nosiła swoje stonowane ubrania, kolorową biżuterię i jedwabne apaszki, kryła się pewna elegancja. Bardzo lubiły się z moją mamą. Przy pierwszym ich spotkaniu powiedziała: „Muszę kochać Waldeczka za dwoje i jak dwóch”. W dziecięcym roztrzepaniu nie przywiązywałam wagi do tych słów, jednak zostały one we mnie na tyle głęboko, że po latach pomogły mi poskładać w całość pewną historię. Waldi miał ojca, który opuścił rodzinę i wyemigrował do RFN-u. Regularnie otrzymywał od niego paczki wypełnione słodyczami, ubraniami, przeróżnymi gadżetami, rzeczami, które były nie do zdobycia w naszym PRL-u, jak choćby koszulka z Kaczorem Donaldem czy zegarek na rękę marki Junghans. Waldek nigdy nie obnosił się z tymi „kapitalistycznymi” rarytasami, a słodyczami dzielił się ze mną. W ogóle był taki jakiś inny od wszystkich chłopaków, jakich znałam. Nie latał z procą czy łukiem, nie pstrykał kapslami i nie grał z chłopakami w piłkę nożną, czuł się wśród nich jak zabłąkana płotka wśród zgranej grupy żarłocznych rekinów. Był za to piekielnie inteligentny. I za to go podziwiałam. Zawsze wszystko umiał, wszystko wiedział i dlatego przywarła do niego niechlubna etykieta kujona, choć prawdę powiedziawszy, niewiele się uczył. Nauczyciele uważali go za drugie wcielenie Einsteina. Choć nie zabrakło i takich, którym działał na nerwy, jak na przykład pani Szywała, nasza wychowawczyni, a zarazem nauczycielka matematyki, chuda kobieta o ptasim wyglądzie: krótka męska fryzura, wąsko osadzone oczy, nos przypominający dziób orła. Waldi szybciej od niej dodawał, odejmował, mnożył, dzielił i do tego wszystkiego wyrywał się do odpowiedzi niepytany, przez co wciąż doprowadzał ją do skrajnej irytacji. Kiedyś tak go upokorzyła, że w akcie zemsty rozpięłam jej torebkę i wsadziłam zmoczoną ścierkę, którą wcześniej ścierałam tablicę. Musiałam potem udać się do gabinetu dyrektorki na dyscyplinującą rozmowę, i nie był to mój pierwszy ani ostatni raz. Od zawsze czułam, że muszę walczyć o Waldka, jakby od tego zależała jego przyszłość, a nawet moja. Tworzyliśmy więc specyficzny duet: ofiara losu i jego obrończyni. Co prawda, byłam niepopularnie ruda i najgorzej ubrana w całej klasie, za to po kociemu gibka, dość bystra i pyskata, więc dawałam sobie radę. Kosztem zepchnięcia na margines społeczny brnęłam z Waldim ramię w ramię przez wszystkie upokorzenia, starając się go chronić przed każdym dewastującym ciosem.
Wszystkie bloki na naszej ulicy wyglądały tak samo: niskie, dwupiętrowe, o surowej szaro-żółtej fasadzie. Ściany mieszkania Gertnerów – większego niż nasze, ale niezbyt dużego, nawet jak na tamte standardy – pokrywały gustowne tapety i kolorowe obrazy, co sprawiało wrażenie, jakby biło od niego blaskiem bogactwa. Najbardziej podobał mi się duży pokój – zajmowała go pani Gertner – choć tak naprawdę wcale nie był duży, ale mnie wydawał się niezwykle obszerny i szalenie elegancki. Przyciśnięta do kąta wielka toaletka z lustrzanymi skrzydłami, z których zwisały sznury korali i jedwabne apaszki, nadawała pomieszczeniu intrygujący klimat teatralnej garderoby. Wyciągałam przed siebie ręce, by zanurzyć je w plątaninie zwisających miękkich materiałów i twardych kulek, a wszystko było cudownie przesiąknięte zapachem perfum Pani Walewska, zmysłową harmonią jaśminu, hiacyntu, piżma i drzewa sandałowego. Uwielbiałam też ich łazienkę, znajdowało się tam mnóstwo buteleczek z szamponami i pachnące mydła, aż przyjemnie było umyć sobie nimi ręce.
Wtedy na targu Waldi mnie zaskoczył. Myślałam, że jeszcze nie wrócił znad Bałtyku, jeździł tam co roku na kolonie letnie. To jego „Chryste, ogłuchłaś?”, bezbarwne z powodu wiecznie zatkanego nosa, podziałało na mnie niespodziewanie pokrzepiająco. I jeszcze ten widok chudych ramion, jasnych włosów, tak absurdalnie ulizanych… Jak ja się za nim stęskniłam!
– Co z tobą? – spytał, wsuwając ręce do kieszeni, kiedy toczyłam ze sobą walkę, by nie rzucić mu się na szyję. – Róża… – zaniepokoił się – co ci jest?
– No cześć – wymamrotałam, uspokoiwszy nieco serce.
– Przyszłaś tu sama?
– Nie. Z mamą.
– Ja też. Ale… – wyciągnął szyję, wodząc spojrzeniem nad głowami ludzi – gdzieś mi się, kurczę, zawieruszyła. O! Dzień dobry! – Wysunął ręce z kieszeni. Moja mama z promiennym uśmiechem machała do niego. – Chyba jest lepiej, skoro wyszła z domu?
Zareagowałam jakimś nieokreślonym gestem.
– Kiedy wróciłeś z tej kolonii?
– A weź… Nawet mi o niej nie wspominaj! Tam się działy takie rzeczy… Może ci opowiem, ale kiedyś.
– No dobra, to do kiedyś… – Odwróciłam się na pięcie, czując w żyłach niepokojące pulsowanie. Ta chwila przy nim była dziwnie radosna.
– Czekaj! – Złapał mnie za rękę. – Dobra, opowiem ci teraz. Pobudka bez zmian, o nieludzkiej porze, o szóstej, potem pędzili nas jak stado baranów na gimnastykę, pięć okrążeń wokół ośrodka wielkości wioski olimpijskiej, a jedzenie takie, że psu bym nie dał. Żadnego czasu dla siebie, nawet książki nie dali poczytać. Mieszkałem z pojebusami, którzy codziennie robili mi pilota…
– Pilota?
– Nie wiesz, co to? – spytał, a ja zauważyłam, że chyba zmienił mu się kolor oczu. Wcześniej też były takie niebieskie?
– A skąd mam wiedzieć? Przecież ja nie jeżdżę na kolonie, ciołku jeden.
– Jezu… – Przewrócił tymi niebieskimi oczami. – Kiedy tylko wracałem do pokoju, miałem skotłowaną pościel na łóżku albo pod łóżkiem. Najgorsze było to, że nie kupiłem żadnej pamiątki sobie, mamie ani tobie, bo musiałem dawać takim dwóm oprychom pieniądze…
– Wcale nie musiałeś! Waldi… – mówiłam zrównoważonym tonem, jakim matka zwraca się do syna – no po co dawałeś im forsę, co?
– Bo stosowali wobec mnie szantaż moralny.
– Och… Nie gadaj tak ze mną, człowieku! Ja nie wiem, co to jest szantaż moralny!
– Grozili, że jeśli nie dam im pieniędzy, zrobią ze mną coś strasznego. Wciąż, kurde, kopali mnie po goleniach…
– Po czym?
– Po nogach.
– No to mów, pacanie, po ludzku, bo przestanę cię słuchać!
– Ale to jeszcze nic, bo…
– Waldi! Czekaj… – przerwałam mu, uznając, że niepotrzebnie tak się rozpędził. – A było coś fajnego na tej kolonii? No wiesz, coś, o czym chciałbyś pamiętać, i to tak do końca życia? No? Pomyśl!
– Hmm… – Przymknął powieki, znieruchomiał, to był ten moment, w którym odcinał się od wszystkiego, co nie było jego mózgiem. – Ograłem wszystkich w warcaby. A wychowawców w szachy. – Teatralnie poruszył brwiami. – I jeszcze dostałem za to dyplom. Ta, wiem, to nic wielkiego – powiedział lekceważącym tonem. Ale na mnie takie rzeczy wciąż robiły wrażenie, byłam z niego taka dumna. – Raz pojechaliśmy autobusem do planetarium – kontynuował. – Wiesz, co to planetarium? – zapytał znienacka, a w jego niebieskich oczach zamigotała niepewność.
– Mniej więcej – rzuciłam oględnie; przyszły mi do głowy takie skojarzenia, jak akwarium i terrarium.
– Przede mną nie musisz udawać, no przecież widzę, że nie wiesz. Planetarium to taki budynek z dachem w kształcie kopuły, w którego środku, na sklepieniu, odtwarzane jest niebo, ruch wszystkich ciał niebieskich, to znaczy tych, o których wiemy, że istnieją. I to było fajne. Szkoda, że nie mogłaś tego zobaczyć. Kiedyś cię tam zabiorę. – Chwycił moją rękę i nią potrząsnął. – Obiecuję. Podsunąłem ci kiedyś na matmie szkic czegoś takiego, ale ty wtedy… Ech… Zresztą, nieważne. – Wycofał rękę i skrzyżował ramiona. – Gwiazdy podwójne, wielokrotne, gromady gwiazd, galaktyki… Widziałem wszystkie planety Układu Słonecznego, ich księżyce, pasy asteroidów…
Mówił i mówił, emanując mądrością, a ja przez dobre pięć minut oczyma wyobraźni spoglądałam na dorosłego Waldiego, światowej sławy naukowca, który tłumaczy takim ignorantom jak ja, czym jest Wszechświat. Zawsze potrafiłam uzbroić się w cierpliwość i pozwalałam mu się wygadać, ale wtedy na targowisku, kiedy on kawałek po kawałku opisywał nocne niebo, odwołując się do mojej wyobraźni, która była niczym wobec bezmiaru jego wiedzy, zaniepokojona wciąż zerkałam w kierunku mamy. Widziałam, jak pakowała ogórki do siatki rozłożonej w rękach sprzedawcy gapiącego się na nią w sposób, od którego zrobiło mi się niedobrze. Mama była drobna, niska, ale miała w sobie coś, co przyprawiało o lekki zawrót głowy, może urok, może osobowość. Potrafiłam już dostrzec te odprowadzające ją kątem oka męskie spojrzenia, wciągane brzuchy, dwuznaczne komentarze.
– Idź do niej. – Waldi zauważył mój niepokój. – Pogadamy później.
Z siatką pełną warzyw ledwo dotaszczyłyśmy się do domu. Zanim się rozpakowałyśmy, zmęczone usiadłyśmy przy stole i bez słów popijałyśmy wodę.
– Ładnie, mamo, wyglądasz – odezwałam się pierwsza.
– Ładnie? – Zamknęła oczy i zaraz je otworzyła. – Waldi dawno wrócił z tej kolonii?
– Co dopiero.
– Dopiero co – poprawiła mnie z uroczym uśmiechem, zsuwając chustę z głowy. – No i? Umówiliście się? Może pojedziecie nad jezioro? Tak ciepło dzisiaj.
Spoglądałam na wystające z siatki zielone parasole kopru, zastanawiając się, co jej odpowiedzieć – pewnie, że chciałam spotkać się z Waldim, ale nie byłam pewna, czy powinnam.
– Hej… – Mama przywołała mój wzrok.
Patrzyła na mnie w sposób, który, jak się domyślałam, miał mnie uspokoić, zapewnić, że przez resztę dnia poradzi sobie beze mnie. Wyglądała jednak na wycieńczoną i tak bardzo trzęsły jej się dłonie, osłabione tym dźwiganiem ciężkiej siatki. Chwyciłam za szklankę z wodą, by zdławić wzruszenie, które blokowało mi gardło.
Nocą, wsłuchana w szum śpiącego domu, myślałam z rozpaczą, że gdy rano będą włączać się budziki, wszystkie matki na świecie w swych pachnących podomkach i z wałkami na głowach zaczną przygotowywać swoim dzieciom śniadanie, a ja z trzepoczącym w piersiach sercem nachylę się nad swoją matką, by się upewnić, czy nadal jest ze mną, czy już u Pana Boga. Świat jest niesprawiedliwy, jęknęłam, znikając cała pod kołdrą.
W domu pachniało gotowanym mlekiem, gdy się obudziłam.
– Wpadniesz do kuchni na śniadanie? – Mama stała w drzwiach pokoju. – Po śniadaniu jadę do miasta – oznajmiła. – Jestem pewna, że książka to ostatnia rzecz, której by sobie życzyła Krysia, ale coś z Cepelii na pewno ją zachwyci, na przykład chusta. Krakowska albo łowicka… – Miała na sobie swój szlafrok w drobne granatowe kwiatki, które podkreślały jej bladość na skórze, a jednak wyglądała tak świeżo, tak korzystnie, a to wystarczyło, by ujrzeć wszystko w weselszych niż zwykle kolorach.
Poklepałam miejsce obok siebie.
– Prezent dla Krysi? – spytałam, gdy mama usiadła, a ja z radością oparłam głowę na jej ramieniu.
Pani Krysia, jowialna blondynka z dużą nadwagą, była kierowniczką dzielnicowego domu kultury. Miała za sobą długą karierę solistki w ludowym zespole pieśni i tańca zakończoną problemami z kręgosłupem. Pierwiastek fascynacji ludowością, który wciąż w niej drzemał, spektakularnie wybrzmiewał w uszytych z barwnych pasiaków poduszkach, narzutach i bieżnikach, jakimi z lubością przystrajała swój kolorowy dom.
– Jadę z nią jutro do Warszawy, zapomniałaś?
Zapomniałam. Jako gorąca zwolenniczka alternatywnych metod leczenia, Krysia długo przekonywała mamę, że powinna udać się do Warszawy na seans uzdrowicielski ze znanym bioenergoterapeutą, który rzekomo leczył ludzi przez dotyk. Mama zgodziła się, ale dziś przypuszczam, że zrobiła to ze względu na samą Krysię, chciała w ten sposób wyrazić jej swoją wdzięczność za okazywaną troskę.
– Ach tak. Ale… – przygryzłam palec wskazujący – po co jej ta chusta?
– To taki gest. Że doceniam wszystko to, co dla mnie robi. Poświęca mi swój czas, no i benzynę.
– Przecież ona nie potrafi jeździć samochodem.
– Pan Alek nas zawiezie. – Pan Alek był mężem Krysi.
– A nie lepiej kupić jej goździka zamiast chusty? Będzie taniej.
– Wierz mi – wsuwając palec pod mój podbródek, zmusiła mnie, bym na nią spojrzała – wdzięczność nigdy nie powinna być tania, i nie tylko pieniądze mam tutaj na myśli. To co, pojedziesz ze mną? Byłoby fajnie.
Ostatecznie mama wyraziła wdzięczność pani Krysi pięknym, ręcznie haftowanym obrusem, po który wybrałyśmy się do Cepelii w centrum miasta, na ulicę Wita Stwosza.
Przyjechali po mamę zielonym trabantem rano o siódmej. Zanim do niego wsiadła, spojrzała w okno, przez które wyglądałam, i pomachała ręką. Widziałam, jak się denerwuje, że zostawia mnie samą.
Na dworze zrobiło się już ciemno, gdy wbijając wzrok w nieumytą po kolacji szklankę z fusami po herbacie, zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Rozejrzałam się po kuchni, szafkach, kuchence, podłodze. Zakasałam rękawy i zabrałam się za porządki. Czyściłam ścierką, a potem wycierałam do sucha każde najmniejsze załamanie. Pobrzękiwanie szorowanych naczyń i odgłos lecącej z kranu wody wprowadziły przyjazny hałas, który działał na mnie pokrzepiająco. Po wszystkim stwierdziłam, że zarządzanie domem i sprzątanie nigdy nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Zaczęłam nawet wyobrażać sobie sytuację, że zostałam już sama, zupełnie sama. Nie było to łatwe, ale zrozumiałam, że zawsze dam sobie radę.
Właśnie układałam się do snu, gdy ktoś nacisnął nasz głośny dzwonek. Nieustannie pouczana przez mamę, abym będąc sama w domu, nikomu nie otwierała drzwi, zamierzałam właśnie tak uczynić, ale kiedy ten ktoś odezwał się szczebioczącym, wciąż dziewczęcym głosem pani Gertner, przekręciłam zamek i ostrożnie wysunęłam głowę.
– Witaj, Różyczko. – Sączące się z mieszkania żółte światło rozświetlało twarz z dobrotliwym uśmiechem. – Dziś nocujesz u nas.
Nawet nie musiała mnie namawiać. Ochoczo spakowałam piżamę, szczoteczkę do zębów i już po piętnastu minutach w tonącym w półmroku pokoju Waldka pani Gertner wskazywała mi kanapę z przygotowaną specjalnie dla mnie pościelą. Waldek spał na rozłożonym na podłodze dmuchanym materacu.
– Trochę się zmęczył – szeptała. – Byliśmy dzisiaj na działce. Chciał poczekać na ciebie, ale ledwo się położył, padł jak sznyta. Pewnie nie zdążyłaś się umyć? – Spoglądała na mnie z wyrozumiałością. – Nie szkodzi. Z błotem się nie biłaś. Przebierz się w łazience, a potem wskakuj do łóżka. Dobranoc. – Poklepała mnie po ramieniu. – Śpij dobrze, jakby co, jestem obok.
W pokoju panował przyjemny chłód i cisza przerywana tykaniem budzika, raz, a może dwa zmącona niosącym się z oddali dudnieniem pociągu. Wsunięta pod kołdrą, myślałam o swoim pokoju. Zatęskniłam za nim, za mamą, za wszystkim, co mi ją przypominało. Ta tęsknota płynnie przemieniła się w świadomość, że życie, które zaznałam u jej boku, właśnie dobiega końca, i z tą myślą zasnęłam.
Rano Waldi odwrócił się i spojrzał na mnie lekko otępiałym wzrokiem.
– Hej! Co ci się śniło?
Zasłoniłam dłońmi oczy nieprzywykłe jeszcze do światła i milczałam.
– Słyszysz? – nalegał. – Przecież wiem, że nie śpisz.
– Nic mi się nie śniło. – Przeciągnęłam się, ziewnęłam.
– Śniło. Bo krzyczałaś.
– Nie pamiętam. – Odsunęłam od siebie kołdrę i powlokłam się do łazienki.
Waldi miał rację – coś mi się śniło. Błądziłam po zawiłych korytarzach ciemnego labiryntu i gdy wydawało mi się, że jestem już u celu, blisko wyjścia, zaczęłam biec, coraz szybciej, w lewo, w prawo, w prawo, w lewo. Nagle znalazłam się w wąskim korytarzu z rozciągającą się po podłodze smugą światła, była rozmyta, bardzo jasna, zdawała się wyłaniać z jakiejś otchłani. Kiedy powiodłam po niej wzrokiem, odkryłam, że na końcu korytarza znajdują się lekko uchylone drzwi. Zbliżyłam się do nich. Pchnęłam. A wtedy moim oczom ukazał się mężczyzna. Siedział zgarbiony na wielkim kamieniu z rękami opartymi ciężko na kolanach. Sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokiej zadumie. Powinnam odejść stąd natychmiast, nakazywał mi rozsądek, a jednak coś kazało mi tam zostać.
– Czy mam odejść? – spytałam.
Mężczyzna odwrócił do mnie głowę. Stałam zahipnotyzowana jego spojrzeniem, które wydawało mi się dziwnie znajome. W sennej przestrzeni nie zwracałam uwagi na jego twarz, czy była młoda, czy stara. Patrzyliśmy tylko sobie w oczy, jak gdyby popychała nas ku sobie wzajemna ciekawość.
– Jesteś – odezwał się.
Wtedy się obudziłam.
Zanim znów zasnęłam, leżałam ze szczelnie zamkniętymi oczami, zawieszona między snem a jawą, nabierając coraz większej pewności, że ten wzrok, wzrok mężczyzny z mojego snu, nie jest mi obcy, że gdzieś już go widziałam.
Kilka dni później siedziałam po turecku przed telewizorem i gapiłam się na piękną kobietę w długich blond włosach. Mówiła o rzeczach niezrozumiałych dla mnie.
– Co to znaczy niekonwencjonalny? – zawołałam do mamy i odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć.
Stała przy oknie z rękami w kieszeniach szlafroka, sprawiając wrażenie pochłoniętej widokiem kropli deszczu, które niczym kulki rtęci sczepiały się ze sobą, po czym strużkami sunęły po szybie.
– Mamo! Co to niekonc… niekoncencowalny?
– Niekonwencjonalny – poprawiła mnie, wysuwając dłonie z kieszeni. Przemierzyła pokój i usiadła na brzegu łóżka. – Niepasujący do schematu, oryginalny albo nawet dziwaczny. – Zdjęła szlafrok i zsunęła kapcie.
– A człowiek? Może być niekonwencjonalny?
– W pewnym sensie tak. Może zachowywać się niekonwencjonalnie.
– A czy to jest złe?
– Złe? – Wsunęła się pod kołdrę. – To zależy.
– Od czego?
Przez chwilę wydawało mi się, że odpowie. Jednak nie miała ochoty albo siły, by mi wytłumaczyć, co z lubością zawsze czyniła. Robiła to tak długo, aż nie upewniła się, że wszystko pojęłam; w głowie już zajmowałam się swoimi sprawami, a ona wałkowała mnie pytaniami, żądając, bym podała jeszcze przykłady, które miały potwierdzić, że rozumiem. Ta skłonność do wyjaśniania, tłumaczenia wszystkiego – zresztą w przyjemny w odbiorze sposób – niewątpliwie wynikała z jej miłości do mnie, ale i z dydaktycznego zacięcia. Pragnęła przedstawiać mi świat, poszerzać moje myślowe horyzonty, rozbudzać zainteresowania. Mama była bibliotekarką w dzielnicowym domu kultury. Taką w ołówkowej spódnicy, zapinanym sweterku i starannie upiętym koku. Gdyby nie pięknie zarysowane kości policzkowe, które dodawały jej twarzy miękkości, to sądząc po „roboczym stroju”, jak go sama dla żartów nazywała, mogłaby uchodzić za rasową nauczycielkę o surowym usposobieniu, taką jak pani Szywała. W tamtym czasie sądziłam, że jej zadanie polegało jedynie na wydawaniu czytelnikom książek i wycieraniu kurzu z bibliotecznych półek. Wiem, jak bardzo się myliłam, bo życie w pewien szczególny sposób pokazało mi, że biblioteka to święty depozyt pamięci. To miejsce, gdzie taką samą wartość mają światy prawdziwe, jak i te pięknie wymyślone. Mama opiekowała się nimi wszystkimi i zawsze ją coś w nich wzruszało. Zrobiła wszystko, aby i we mnie rozbudzić tę miłość do książek, niestety mój apetyt czytelniczy był porównywalny do tego na jedzenie. Chuda jak przysłowiowa szkapa, w książkach szukałam jedynie obrazków – muszę przyznać, że ich historia potrafiła zabrać mnie naprawdę daleko. Za to Waldi… Kiedy po raz pierwszy przyprowadziłam go do biblioteki mamy, rzucił się na jakąś książkę w szarej okładce jak wygłodniały mol. Mama była zachwycona. Potem, gdy już poznała kierunek jego czytelniczych poszukiwań, zaczęła odkładać dla niego tytuły.
Tamtego niedzielnego popołudnia mama nie zdołała zaspokoić mojej ciekawości, czy niekonwencjonalne zachowanie człowieka jest czymś złym. Zasnęła, kiedy tylko jej ciało zniknęło pod kołdrą. Za oknem niemrawo siąpił deszcz, było ciężko, ciemno i sennie, zupełnie jakby noc zapadała w środku dnia. Siedziałam na dywanie z podbródkiem w dłoniach, trochę kręciło mi się w głowie, trochę mnie mdliło i trochę myślałam o człowieku, którego poprosiłam, aby nauczył mnie boksować. Bywało, że moje sny, rzeczywistość i to, co podpowiadała mi wyobraźnia, zlewały mi się w obrazy, sceny, rozmowy, szalenie realistyczne. Miewałam potem problemy z odróżnieniem prawdziwych zdarzeń od tych, które działy się jedynie w mojej głowie, i choć nigdy nie uważałam tego za coś nienormalnego, tak na wszelki wypadek wolałam nikomu o tym nie mówić.
Zamknęłam oczy, przywołałam wspomnienie spotkania przy blaszanym baraku i czekałam, kiedy nastąpi wizja. Długo nie musiałam czekać. Na tle pulsującej ciemności przygarbiona postać boksowała zwisający worek treningowy. Po chwili wokół postaci rozbłysnął krąg płonących pochodni, rozświetlając wygięte w łuk plecy. Otworzyłam oczy. „Czy Bokser to istota z krwi i kości?” Wsunęłam nogi w czerwone chodaki i wybiegłam z domu.
Choć sierpień nawet się nie kończył, to przez szarość i wilgotne powietrze miałam wrażenie, jakby na ciche i puste ulice kładła się już jesień. Wystarczyło niewiele czasu, by siąpiący deszczyk przeszedł w krótką, ale potężną ulewę, jednak po chwili znów ledwie kapało. Przemoczona, biegłam przed siebie z twardym postanowieniem, że muszę wrócić do domu, zanim obudzi się mama, gdy na horyzoncie wynurzyły się hotele robotnicze z przycupniętym między nimi barakiem. Z ostrożnością zbliżyłam się do niego i przez niewielką szczelinę w ścianie udało mi się zajrzeć do środka. W przyćmionym świetle wpadającym przez małe zakratowane okienko widziałam, jak Bokser obijał rozkołysany worek treningowy. Uderzał zdecydowanie, wściekle, z determinacją. Nie mogłam przyjrzeć się jego twarzy, ale potrafiłam wyobrazić sobie, jak mocno musi być skupiony na celu. Moja ciekawość zaczęła zmieniać się w coś podobnego do zachwytu. „O Jezu, co za siła!” Obejrzałam w telewizji mnóstwo pojedynków bokserskich, ale nigdy nie widziałam, aby ktoś z taką zaciekłością zadawał tak potężne ciosy. Znów lunęło jak z cebra. Solidnie przywarłam nosem do blachy, że aż miałam problemy z oddychaniem, ale niczego nie chciałam przeoczyć, ani jednego ciosu, ani jednego kroku bokserskiego tańca. Biały szum deszczu niczym kurtyna oddzielał Boksera, mnie i barak od reszty świata, jego spraw, tak odległych, tak nieistotnych, jakbym w połowie przebywała poza rzeczywistością, nikt i nic nie było w stanie mnie stamtąd odciągnąć. Nagle Bokser zatrzymał się, by złapać oddech. Zamarłam ze strachu, że mnie zauważy, ale on tylko wytarł przedramieniem pot z czoła, po czym objął worek i zaczął przesuwać po nim swoimi potężnymi rękami, jakby go czule przepraszał. Gdzieś tam z głębi mego serca odezwało się przekonanie, że jestem właśnie świadkiem jednej z tych chwil, w której człowiek musi być sam ze sobą i swoimi myślami i nikt nie ma prawa mu tej chwili burzyć. Poczułam druzgocący, palący wstyd, odsunęłam się od baraku.
Pół godziny później rozglądałam się po kuchni za czymś do jedzenia. Wybór był mizerny: kilka jajek, dżem truskawkowy, ogórki kiszone (jeszcze niedokiszone) i czerstwy chleb. Zdecydowałam się na pieczywo. Pokroiłam je w grube kromki, a potem ułożyłam na rozgrzanej, posmarowanej masłem patelni. Kiedy chwyciłam za widelce, by przewrócić nimi grzanki na drugą stronę, zaczęło mi się wydawać, że słyszę głos mamy. Zamarłam na chwilę, nasłuchując, a potem odłożyłam widelce na stół i wybiegłam do pokoju.
– Tak, mamusiu?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Miłość i rękawice bokserskie
ISBN: 978-83-8373-109-4
© Ewa Pruchnik i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Dobosz
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek