Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwadzieścia dni eterycznej, chwytającej za serce miłości. Dwadzieścia dni otulonych zapachem deszczu i muzyką płynącą spod palców niewidomej dziewczyny.
W czasach, kiedy świat podzielony był żelazną kurtyną, życie na krótką chwilę splotło ze sobą los dziewczyny z Polski i chłopaka z Ameryki.
Herakles Papadopoulos, uwielbiany przez studentów charyzmatyczny profesor Uniwersytetu Harvarda, miał oficjalną przeszłość, którą zaspokajał ciekawość ludzi. Zawierała prawdę, tyle że nie całą. Przyszedł w końcu taki moment, gdy musiał ujawnić część niedopowiedzianej historii, zrzucając z barków lata półprawd i tłumionej miłości.
Joanna była młodą dziewczyną żyjącą wraz z ojcem i babką w domu ocienionym liśćmi kasztana. W dzieciństwie los odebrał jej matkę oraz wzrok, oddając w zamian niezwykły talent muzyczny. Muzykę z zapałem wygrywała pośród nocy. Nocą zaczarowała tajemniczego nieznajomego, który niczym duch wkradł się do serca i zmienił całej jej życie...
Opowieść o istocie miłości zdolnej przełamywać wszelkie uprzedzenia, o przyjaźni na całe życie, o kocie – świadku pewnego sekretu, i o tym, że definiują nas dwie rzeczy: dziedziczenie, czyli przeszłość ukryta w genach, i nasze tajemnice.
W cieniu dobrych drzewto wyjątkowa, dobrze napisana historia miłosna z odrobiną tajemnicy, obejmująca całe pokolenie i dwa kontynenty.
SUBLIME BOOK REVIEW
Przy dźwiękach muzyki klasycznej, w cieniu kasztanu, rodzi się miłość, której wystarczy chwila, by zmieniła całe życie bohaterów. Niezwykle emocjonalna i poruszająca historia. Wzruszająca do granic możliwości. Polecam serdecznie.
Agnieszka Rowka, zlotowlosa.i.ksiazki
W cieniu dobrych drzewto fenomenalna książka, która wzruszy i rozgrzeje, a serca napełni nadzieją. Historiawraz z pierwszym dźwiękiem fortepianu przynosi ukojenie dla ciała i duszy, ale też czasem pozostawia blizny, które są noszone latami! Jestem oczarowana i gorąco polecam!
Marta Wiczuk, moja_chwila_noca
Opowieść o sile miłości osnutej tajemnicą. Odkrywane stopniowo sekrety ujawniają poruszające, pełne wzruszeń wspomnienia. Historia zaskakująca, pełna zwrotów akcji, skłania do refleksji. Jestem przekonana, że będziecie wielokrotnie zastanawiali się i rozważali wybory bohaterów. Gorąco polecam.
Ewelina Kwiatkowska-Tabaczyńska, Zaczytana Ewelka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta powieść miała się zakończyć inaczej. Miesiącami płynąłem na jej pokładzie, niesiony znajomymi prądami przez znajome wody. Kiedy już mi się wydawało, że powoli dobijam do brzegu, wyobrażając sobie to przyjazne uderzenie między łopatki – „A nie mówiłem, stary, że to zrobisz, gratuluję!” – wtem rozpętała się burza. Wkurzony na los, na świat, na siebie, na Niego i na Nią, rzuciłem srebrnym piórem w szklaną ścianę i zawyłem jak zranione zwierzę.
Aż trudno uwierzyć, że pomimo tych nieprzewidzianych zdarzeń moja powieść jednak dobiła do brzegu, choć nie jest to ten, do którego dryfowała na początku swej drogi. Dlaczego odłożywszy na bok pretensje, żale i wyrzuty sumienia, zdecydowałem się opowiedzieć wszystko to, za co częściowo byłem odpowiedzialny?
Bo uświadomiłem sobie, że spośród wszystkich historii, jakie noszę w sobie, tą muszę się z wami podzielić.
Stał z rękami w kieszeni, czekając, aż wszyscy usiądą. Kiedy wreszcie zajęli swoje miejsca, powiódł spojrzeniem po audytorium. Młode twarze. Niepokorni zdobywcy przyszłości. Ten widok nastroił go refleksyjnie. Nabrał podejrzeń, że wszyscy patrzą na niego jak na zwęglone drzewo, z którego lada dzień spadnie ostatni suchy liść, z łatwością i elegancją. Uśmiechnął się pod nosem do własnych myśli: nikt nawet nie przypuszcza, że choć utknął w tym świecie prestiżu i osiągnięć naukowych aż po same uszy, w jego duszy wciąż gra muzyka.
Miał już swoje lata, ale czy to wiek wyznacza granicę? Otóż nie! Bo z takim sercem, z taką duszą, z takim umysłem i z takim ciałem stanowił swoistą hybrydę genów dwojga ludzi, których figlarz los odurzył winem i paryską letnią nocą zaledwie na jedno uniesienie, kpiąc sobie przy tym z wszelkich uprzedzeń, stereotypów i podziałów społecznych.
– Panie i panowie – odezwał się wreszcie. – To mój pożegnalny wykład. – Po sali przeszedł jęk niedowierzania i zawodu. – Wasza reakcja bardzo mi schlebia, niemniej jednak gotów jestem sformułować tezę, że po jego wysłuchaniu wszyscy tu obecni, a znam was dobrze, złożycie się na bilet dla mnie i odprawicie na lotnisko, prosząc, bym na Boga do was nie wracał. No chyba że jako turysta…
Kiedy skończył swoją mowę, jak zwykle pełną dygresji i ze skłonnością do zbaczania z tematu, by w finale wyłuszczyć wszystkie punkty, do których metodycznie i przemyślnie od początku zmierzał, nastała podniosła cisza, która wprawiła publikę w bezruch. Zaczął przyglądać się tym twarzom. Przeciągle, czule i z taką intensywnością, jakby szukał w nich zgody, zrozumienia i akceptacji. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnął, tu, w tym miejscu, gdzie od lat otwierał duszę na oścież i żonglował niezliczoną ilością młodych szarych komórek w poszukiwaniu prawdy, zmagając się przy tym z moralnymi problemami. Ci młodzi ludzie byli dla niego jak córki i synowie, z którymi buduje się dobre relacje, kształtuje ich, a potem wypuszcza w świat.
Żywiąc nadzieję, że pamięć nie podsuwa mu zniekształconych wspomnień, wzruszeń i uniesień, poruszających niegdyś wszystkie struny jego życia, profesor zapragnął odzyskać chwile. Chwile, które przegapił. Jednak pokrętny los nieźle mu w tym wszystkim namieszał; mimo przenikliwości, intuicji i całej tej fileo-sophii, którą zagrzewał i pobudzał młode niepokorne umysły do myślenia, profesor nie miał pojęcia, że uczyni to w tak nieprawdopodobnie przewrotnej dla ludzkości chwili, kiedy to największym aktem miłości człowieka do bliźniego będzie separacja, izolacja i zakrycie twarzy maską.
Snując się po wnętrzach pozbawionych życia, dotykała niemal każdej rzeczy, jakby oglądała pożółkłe fotografie w rodzinnym albumie; kartka za kartką, szelest pergaminowej bibułki. Zastanawiała się, co z tym zrobić. Z tym budynkiem. Z całą masą spadkową. Pod opuszkami palców wszystko nabierało ostrości wspomnień: tutaj rosła, tutaj marzyła, a potem była zmuszona to miejsce porzucić. Głęboka cisza sprawiała wrażenie, jakby wszystko dookoła powoli i nieuchronnie zapadało się w głęboki bezruch, znikało. Czuła to niemal fizycznie, namacalnie, boleśnie… Pomyślała, że tak właśnie umierają opuszczone domy, grzebiąc ze sobą przechowywane z pokolenia na pokolenie sekrety dawnych mieszkańców.
Ale biały dom z miedzianym dachem okazał się twardym zawodnikiem i zanim wydał ostatnie tchnienie, potargował się jeszcze z losem.
Historia rodzinnego domu Joanny nierozerwalnie wiązała się z konsekwencjami wojennej katastrofy, która niczym apokaliptyczny huragan pogwałciła, anulowała i poprzestawiała terytoria wielu narodów, znajdując akceptację ich niedawnych sojuszników. Granice Polski zostały przesunięte na zachód, a dużą część jej wschodnich terenów wchłonął Związek Radziecki. Mieszkającą tam od wielu pokoleń ludność przesiedlono na tak zwane Ziemie Odzyskane.
Przez te historyczne roszady dziadkom Joanny, Kazimierze i Józefowi Lubczyńskim, przypadła znacząca rola w odbudowie Wrocławia; miasta, które przestało istnieć, gruzowiska, w jakie zmieniła je druga wojna światowa.
Lubczyńscy długo nie mogli przyzwyczaić się do nowego domu, łudząc się, że prędzej czy później powrócą do Lwowa, miasta sacrum, gdzie pozostawili rodzinne groby; do fenomenalnego miejsca, w którym koegzystowało tak wiele kultur i religii; gdzie nawet deszcz z szacunkiem odnosił się do tolerancji, sprawiedliwie dzieląc potok spływający z kościelnych dachów na dwie części: zasilającą ciepłe wody Morza Czarnego i zimne wody Bałtyku.
Z upływem czasu i z nadzieją na lepszą przyszłość, choć wciąż z przeszywającą melancholią w sercach, dziadkowie Joanny zaczęli integrować się z nowym życiem, oswajając obce mury, gruzy i gotyckie napisy. Intelektualna elita, do której należał Józef Lubczyński, przedwojenny profesor Uniwersytetu Lwowskiego, zamieszkała w podmiejskich domach, które przetrwały obronę Festung Breslau, tymczasem mieszkańcy wsi i miasteczek zasiedlili wypalone kamienice w centrum miasta.
Józef, Kazimiera i ich nastoletnia córka Hanna wprowadzili się do niedraśniętej ani jednym pociskiem artyleryjskim poniemieckiej willi w podwrocławskich Pawłowicach, długo dręczeni przez niewyobrażalne wyrzuty sumienia, że zasiadają przy obcym stole i śpią w obcym łóżku. Dopiero przyjście na świat Joanny, córki Hanny, sprawiło, że poczuli się jak we własnym domu. A ten był piękny. O jasnej elewacji, z miedzianym dachem i starym kasztanowcem, którego liście, popychane przez wiatr, wypełniały okna falującą zielenią.
– Mamo?! – Poczuła dotyk Adama na ramieniu. – Wszystko w porządku? – spytał od razu.
– Ach, tak, tak. – Poklepała go po ręce. – Zamyśliłam się… Niepotrzebnie.
– Dlaczego? W końcu to twój rodzinny dom, część historii twojego życia. – Zaczął rozglądać się po salonie. – No, a te meble, obrazy, książki pradziadka… Na pewno chcesz to wszystko sprzedać?
– Sprzedam.
Kiwnął głową na jej stanowczość, starając się jednocześnie wymyślić jakiś taktowny sposób pobudzenia jej do refleksji.
– Tak po prostu? – Tylko to przyszło mu do głowy.
– Tak po prostu. Oczywiście mówimy tylko o budynku, a co do wyposażenia… to… – wzruszyła ramionami – to nie wiem. Na pewno zatrzymam książki – dodała szybko.
– Nie spiesz się tak. Przecież nie musisz podejmować decyzji w tej chwili. To piękny dom. Unikatowy. Takich już się nie buduje.
– Piękny, ale… – szukała w myślach jakiegoś „ale” – ale czuję, że bardzo zaniedbany, wołający o pomoc. Ach! Nie ma się nad czym zastanawiać. Mam nadzieję, że kupiec szybko się znajdzie.
Wiedziała, że w obecności syna może sobie pozwolić na te cierpkie słowa, mimo że mówiła o miejscu, w którym spędziła dzieciństwo i wczesną młodość. Znał przecież mroczną historię związaną z tym domem, choć niecałą.
– O tak! – przytaknął. – Pewnie cała gromada kupców. Ale jak na razie jest tylko jeden, niezłomny wójt Banaszczyk. Miał na to ochotę jeszcze za życia dziadka. Słuchaj, mamo… – Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę, by poprawić sznur pereł na jej szyi: odruch z dzieciństwa, który niezmiennie wzruszał ich oboje. – A może poczekamy trochę, co? Wyremontujemy go i sprzedamy za lepszą cenę. Albo, kto wie, tak ci się spodoba, że zechcesz go zatrzymać?
– Och! Zatrzymać?! Jak sobie to wyobrażasz? Nie planuję przeprowadzki z Warszawy do Pawłowic. Nie ma mowy, abym zostawiła uczniów, ich konkursy… To dezercja! Adasiu. – Pogładziła go po policzku wierzchnią częścią dłoni. – Szczerze powiedziawszy, ja nie potrzebuję pieniędzy za dom, no ale tobie, Zuzi i Konradowi na pewno się przydadzą.
– Oj, mamo, mamo! – westchnął Adam, spoglądając na tę drobną, niską kobietę, której osobowość przyprawiała wielu o lekki zawrót głowy. Nadzwyczajna istota z wrażliwością artystki, a jednocześnie z zimnym tchnieniem realnego życia. – À propos pianina… Chodź! – Chwycił ją za rękę i poprowadził za sobą wąskimi kamiennymi schodami z gładką metalową poręczą na piętro i dalej, przez mały korytarz. – Pokój tajemnic – oświadczył. – Zawsze, kiedy dziadek mnie stąd przepędzał, głowiłem się „dlaczego”. Dlaczego nie pozwala mi tu wchodzić?! – Pchnął lekko białe drzwi, które ze skrzypem zawiasów otworzyły się szeroko. – Moja dziecięca wyobraźnia podsuwała mi wtedy różne odpowiedzi. Łącznie z ukrytym w szafie trupem. Sądzę, że to przez ten fortepian. Nie rozumiem tylko dlaczego. Możesz mi to wyjaśnić? – Delikatnie przyłożył rękę do łokcia matki, jakby tym uprzejmym gestem prosił, by weszła dalej.
Nie zrobiła tego.
Z wnętrza pomieszczenia wyzierała atmosfera niedokończonej ludzkiej historii, zawieszonej w powietrzu zapachem kurzu, naftaliny i słodką wonią zgniłych owoców, zapachem zapomnienia. Pokój tonął w przyćmionym świetle wpadającym przez zakratowane okno. Żelazne pręty, które niczym kły wściekłej bestii ostrzegały intruzów przed wtargnięciem na cudze terytorium, wstawił ojciec Joanny. Zrobił to niedługo po tym, jak wywiózł ją – zrozpaczoną i rozedrganą – do Warszawy, w obawie przed człowiekiem, którego nigdy nie poznał, a mimo to był gotów go zabić. Czarny fortepian z łuszczącym się lakierem i mosiężnymi pedałami dominował nad skromną konstelacją umeblowania: ascetyczne łóżko z żelaznym wezgłowiem, dwudrzwiowa szafa o nieco surowym wyglądzie i jedyne w pokoju krzesło – drewniany thonet z giętym oparciem. Wszystko to nadawało pomieszczeniu dość osobliwego i nieco ekscentrycznego charakteru. Wielki instrument, godny sal koncertowych, stojący na środku mało okazałego pokoju. Jak go tu wniesiono?! Drzwi za wąskie, okno za małe.
Minęła minuta, może dwie, nim Joanna, uspokoiwszy oddech, odważyła się zrobić pierwszy krok. Potem drugi. Trzeci. Popychana wspomnieniami szła w kierunku fortepianu. Kiedy się przy nim zatrzymała, musnęła klawisze, jakby próbując coś zrozumieć, uchwycić. Usiadła na taborecie, uniosła dłonie, wyprostowała nadgarstki, gdy nagle przeniknęło ją na wskroś wrażenie tamtej obecności, onirycznej, tajemniczej. Ręce opadły bezwładnie na kolana.
– Mamo… Wybacz, nie wiedziałem, że tak…
– Halo! Jest tam kto?! – Czyjeś wołanie z dołu wdarło się w ten intymny moment.
– Aha! To chyba Banaszczyk – domyślił się Adam. – Pójdę przywitać szanownego pana wójta. Ledwo powiesiliśmy ogłoszenie, a ten już jest. Musi być zdeterminowany – powiedział kpiąco. – Zobaczymy na ile.
– Nie chcę z nim rozmawiać – odrzekła Joanna, odwracając się na taboreciku, żeby podkreślić swoją stanowczość.
– Oczywiście, rozumiem. Zostań tu, a ja się wszystkim zajmę. Proszę cię tylko o jedno: przemyśl dobrze, czy na pewno chciałabyś to wszystko sprzedać. Mamo – przesunął dłonią po jej ramieniu – w każdej chwili możesz wycofać ofertę. Pamiętaj o tym, okej? – Przeszedł pokój, zapinając guzik marynarki, i zamknął za sobą drzwi.
Znowu była sama w tych czterech ścianach. Siedząc na taboreciku, poczuła się jak w chwili przebudzenia, gdy czas bawi się wrażeniem teraźniejszości, a skołowany człowiek nie wie, czy wciąż śpi, czy już się obudził. Uniosła głowę w kierunku okna, przez które stary, majestatyczny kasztanowiec zaglądał swoimi splątanymi konarami. Ile to już lat upłynęło? Ile lat? Sięgnęła pamięcią wstecz, najdalej jak mogła. Będąc małą dziewczynką, leżała w ciemnościach na żelaznym łóżku i wpatrywała się w ciekawski księżyc miotający się wśród falujących liści. Czekała na dobry sen. „W cieniu dobrych drzew dzieją się dobre rzeczy”, tak pewnego dnia powiedziała jej mama. Ale kiedy sięgnęła po nieco bliższe wspomnienia, dotarła do punktu, w którym stary kasztanowiec pogmatwał jej życie, sprowadzając na nią masę konsekwencji. I znów w głowie to pytanie… Gdyby mogła cofnąć czas i zamknąć okno, albo nie otwierać go w ogóle, to co by wybrała? I znów w głowie ta odpowiedź… Wróciłaby do tamtego deszczowego lata, gdy dni ciągnęły się leniwie, a noce były zbyt krótkie, i postąpiłaby dokładnie tak samo – otworzyłaby okno szeroko, na oścież, i czekała. Czekałaby z tym samym nieokreślonym niepokojem, strachem i szczęściem, pośród dźwięków fortepianu i zacinającego o parapet deszczu, aż dobre drzewo – tajemnica życia, śmierci i płodności – przyniesie jej nie dobry sen, lecz tamtą przenikającą aż do szpiku kości oniryczną, tajemniczą obecność, która wiele lat temu tchnęła w nią nowe życie. Metafizycznie i fizycznie…
Uchylił firankę i bezszelestnie zeskoczył z kamiennego parapetu do ciemnego pomieszczenia. Zapalił latarkę i powiódł mdłym światłem po ścianach, suficie, a potem po podłodze. „Co to, kurwa, jest?!”, przeklął w duchu na widok obiektu tak wielkiego jak klatka dla niedźwiedzi. „Fortepian?!” Westchnął z beznadzieją, gdy zauważył, że ściany są zupełnie gołe, jak bezwstydne rozpustnice. Ani jednego obrazu, choćby obrazka. Wkurzył się! A gdzie cholerne meble z szufladami, ze skrytkami? Tylko to grające czarne monstrum na samiuśkim środku. Na lewo pod ścianą zauważył żelazne łóżko z rozgrzebaną pościelą. Będzie musiał mieć się na baczności! Upomniał się w duchu. W każdej chwili może się zjawić jakiś śpiący królewicz i narobić kłopotliwego dla siebie hałasu. W takiej sytuacji będzie zmuszony palnąć go w łeb. No, nie… Raczej śpiąca królewna, stwierdził, kiedy podszedł bliżej, gdyż pościel była nie tylko czysta, ale i pachnąca jak morska bryza. Zaczął się zastanawiać, czy on – wędrowny czarodziej, zdziczały nędzarz – mógłby zasnąć w czymś takim. Przeszył go dreszcz podniecenia. Nie mogąc oprzeć się pokusie, usiadł na miękkim materacu. Ale nie ośmielił się nawet drgnąć, aby przez przypadek nie wywołać zupełnie niepotrzebnej reakcji którejś ze sprężyn. Przymknął oczy. Z zadowolenia uśmiechnął się pod nosem i cicho zamruczał. Nagle zauważył coś u wezgłowia łóżka; coś, co przypominało leżącą grzbietem do góry otwartą książkę. Włożył latarkę do ust, żeby mieć wolne ręce, i już miał uchylić grubą okładkę, gdy z ledwie słyszalnym westchnieniem otworzyły się drzwi i we…szła…szło, a może wszedł… ktoś. Sam już nie był pewien, czy to śpiący królewicz, czy też śpiąca królewna. Postać była nie za duża, ale w za dużej piżamie. Chuda jak cholera, z nienaturalnie długą szyją i krótkimi włosami, które podkreślały idealny kształt głowy. Poczuł, jak oblewa go zimny pot, bo ten ktoś bezpardonowo przedefilował obok niego; a on wciąż siedział na łóżku i tkwił nieruchomo, jak nowe wyposażenie tego pokoju. W tępym milczeniu i z zapaloną latarką w zębach śledził płynne ruchy postaci. W dłoniach wciąż trzymał książkę. Jednak chudzielec, nie zwracając na niego uwagi, zbliżył się do fortepianu i przycupnął na taboreciku. Wydobywające się zza okna księżycowe światło rzucało srebrzystą aureolę na zadziwiająco idealny profil z wydłużoną szyją. Od tego magnetycznego widoku uwagę złodzieja odwróciły trzy delikatne dźwięki, brzmiące niczym maleńkie dzwoneczki. A potem spod szczupłych palców eksplodowała tak głośna muzyka, że na intruza podziałało to dość niekomfortowo, odbijając się w jego klatce piersiowej jak echo syreny alarmowej. Nagle stworzenie przestało grać (na ten moment złodziej wstrzymał oddech, wciąż z latarką między zębami), po czym dźwignęło się i jakby nigdy nic, znów przemaszerowało obok niego w kierunku drzwi i cicho zamknęło je za sobą.
Tymczasem on, gdy już doszedł do siebie, i zanim czmychnął przez okno, upewnił się, że nie zostawił po sobie żadnego śladu. Potem zeskoczył z drzewa na mokrą trawę i dopiero wtedy zauważył, że w ręku ściska książkę w skórzanej oprawie.
Po niespełna dziesięciu minutach młoda dziewczyna – bo teraz dotarło do niego, kim była postać – w krótkich włosach i w chłopięcej piżamie wróciła do pokoju i mimo ciemności poruszała się z lekkością konika polnego. Gdy zbliżyła się do fortepianu o tak wielkich gabarytach, że wyglądała przy nim jak dziesięcioletnie dziecko, coś wyraźnie ją zaniepokoiło. Niby nic się nie zmieniło. Niby wszystko było jak zawsze. Pusta cisza wśród gołych ścian. A jednak coś ją dręczyło. Czy ktoś tu był?
W ten sobotni sierpniowy poranek Joanna obudziła się przy stukocie gałęzi uderzającej w okno. Przestawało padać, ale wciąż wiało, gdy zeszła do kuchni, gdzie od wczesnych godzin rannych krzątała się Kazimiera w swoim czerwonym fartuchu w białe grochy.
Kiedy dziewczyna odsunęła krzesło, by usiąść przy stole, przydreptał do niej czarny kot i wskoczył na kolana.
– Witaj, kociaku. – Podrapała go za uchem, tak jak lubił. – Dziękuję za prezent.
– Znów przywlókł do domu martwego wróbla? – spytała Kazimiera. – Mój Boże – zaniepokoiła się, podsuwając wnuczce talerz z bułką – jesteś czerwona jak burak, nie rozbiera cię coś? Czy ty nie masz gorączki?
– A skąd! Czuję się świetnie – zapewniła Joanna, zatapiając zęby w ciepłej bułce. Wydarzenia ostatniej nocy wyraźnie rozbudziły jej apetyt. – Sfinks przyniósł mi dzisiaj nie ptaszka, ale małą myszkę. Biedaczka nie żyła – dodała z pełną buzią i współczuciem.
– Eee, durne stworzenie z tego kota!
– Sfinks nie jest durny! W ten sposób okazuje mi, jak ważna dla niego jestem. No cóż, sposób dość okrutny, ale zgodny z jego kocią naturą.
– O… – Kazimiera zamarła ze szklanką wody w połowie drogi do ust, gdy w drzwiach rozległ się znajomy dźwięk klucza. – Twój ojciec raczył się pojawić!
– Nie lubię, babciu, gdy tak o nim mówisz.
– Niby jak?
– Dobrze wiesz: złośliwie.
– Spotkałem Kramera – oświadczył wchodzący do kuchni Zygmunt. Ściągnął cienką ortalionową kurtkę, którą zawiesił na oparciu krzesła, i siadł przy stole naprzeciwko córki. – Powiedział, że nocą odstawiłaś niezły koncert, co?
– Skarżył się?
– A bo ja wiem – wypił półlitrową butelkę kwaśnego mleka dużymi, niedbałymi łykami – czy to było skarżenie? Chyba lubi, gdy grasz. – Wytarł usta i zatoczył się do tyłu.
– A ja ci mówię, na litość boską, skończ wreszcie z tymi koncertami! – Kazimiera zgasiła ogień pod patelnią i podeszła do kredensu, żeby wyciągnąć talerz. – Ludziom spać nie dajesz po nocach. Dlaczego nie grasz za dnia?
– Bo to nie to samo. Dzień mnie rozprasza.
– Komu jak komu – wtrącił Zygmunt – ale mamci nie powinno to przeszkadzać, szanowny małżonek mamci też lubił sobie pograć przy księżycu i gwiazdach, przybliżając takim jak ja prostaczkom z okolicy wielką kulturę. – Uniósł brwi, jakby w oczekiwaniu na ripostę.
– Wypraszam sobie takie złośliwości! – Kazimiera drewnianą łyżką wyłożyła jajecznicę na talerz i mało uprzejmym gestem podsunęła mu pod nos.
– Jakie znowu złośliwości? Prawdę mówię.
– Słuchaj no… – zaczęła, po czym przerwała, by jednym szybkim haustem popić garść wrzuconych do gardła kolorowych tabletek. – Nie życzę sobie, abyś zwracał się do mnie „mamcia”!
– A czemuż to? Przecież to tak ładnie. Uprzejmie i z uczuciem.
– Taa? Z uczuciem?! Już ja wiem jakim! Robisz to w wyjątkowo sarkastyczny sposób.
– W jaki? Sarka… co?
– O proszę, cały mój zięć! Znów wychodzą braki nie tylko w wychowaniu, lecz także w edukacji.
– Dziękuję za śniadanie – odezwała się Joanna, dźwigając się z krzesła. – Idę do swojego pokoju!
– Joanno! – zawołała Kazimiera. – A jajecznica?
– Dziękuję – odparła. – Zjadłam bułkę i to mi wystarczy.
– Jezu Chryste! – Zygmunt spojrzał na Kazimierę spode łba. – Czy teściowa nigdy nie odpuści?
– Nie będziesz wzywał imienia Pana Boga swego nadaremno, ty poganinie!
– Proszę… proszę… proszę! – Joanna demonstracyjnie zatkała sobie uszy. – Nie chcę tego słuchać. Wiecie co? – Ręce bezradnie opadły jej wzdłuż ciała. – Szkoda, że jestem ślepa, a nie głucha. Idę do mamy! – Chwyciła opartą o stół białą laskę i wyprostowana opuściła kuchnię.
Głodny Sfinks podreptał za nią.
Właściwie biała laska nie była jej potrzebna. Znała każdy wybój i każdą dziurę na pokrytej czarnym żwirem wąskiej dróżce prowadzącej na skróty pod bramę miejscowego cmentarza, gdzie była pochowana jej matka. Wydreptywała ją niemal codziennie, by poczuć odrobinę wolności, gdyż spośród niezliczonej ilości dróg na świecie ta była jedyną, po której mogła poruszać się samodzielnie.
Jej matkę zabrała „kobieca choroba”. Tę przyczynę śmierci przekazywali sobie z ust do ust rodzina i sąsiedzi. Joanna nie wiedziała, na czym polega ta katastrofa, która zrujnowała jej świat, ale czuła, że to coś niewyobrażalnie strasznego. Ta „kobieca choroba”. Miała siedem lat, gdy mamę pochowano. Pamiętała, że padał deszcz, i nawet cieszyła się z tego powodu, bo dzięki temu mogła ukryć przed ludźmi swoje łzy, a raczej ich brak. Nie była w stanie uronić ani jednej. Choć bardzo chciała. Nie dla siebie. Ani nawet dla mamy. Ale dla babci i taty, aby nie zwątpili w to, że tak bardzo ją kochała. Śmierć była czymś zupełnie nierealnym i nie przekonała jej nic a nic, że mama przestanie istnieć. Tak po prostu. Przestanie. Myślała, że to tylko na moment. Na chwilę. Że mama wróci. Przecież miała tyle rzeczy do zrobienia: zacerować wielką dziurę w jej białych rajstopkach, podciąć grzywkę, „bo wpada ci do oczu i wciąż je mrużysz”, zrobić zacierkę w sobotę… Sobota bez mlecznej zacierki? Ale co najważniejsze, to właśnie mama miała odprowadzić ją do szkoły na inaugurację roku szkolnego, tego pierwszego w życiu. Wyczekiwała go z duszą na ramieniu pełna obaw, że pani o coś ją zapyta. Że powinna już coś czytać, coś pisać… No i co teraz? Jak będzie bez mamy?!
Bez matki było źle. I wreszcie łzy się pojawiły. Całe morze łez. Bo choć wciąż czuła matczyną aurę, to jednak nie mogła jej ani usłyszeć, ani dotknąć. Wkrótce ludzie zaczęli mówić, że z tęsknoty za mamą biedna mała Joasia wypłakała swoje wielkie niebieskie oczy. Zachorowała na zapalenie nerwu wzrokowego.
Od tamtego czasu pokoje, meble i różne przedmioty w domu przybrały postać odliczanych przez nią kroków, a poza domem była zmuszona podążać wzdłuż balustrad, krawężników i płotu. Choć bardzo się starała odnaleźć w nowej rzeczywistości, to wciąż potykała się nawet o własny cień, od czego przybywało jej bolesnych siniaków. Ale się nie skarżyła. Zamiast chodzić do szkoły, godzinami uderzała w klawiaturę wielkiego fortepianu. Na początku trochę nerwowo i ze złością. A potem delikatnie, subtelnie i pięknie. Ludzie przechodzący obok jej domu często zatrzymywali się i nasłuchiwali. Kto tak pięknie gra? Ta mała Joasia? Przecież ona jest ślepa!
Specjaliści, do których woził ją ojciec, mówili, że zaburzenie jest tymczasowe i że minie. Ale nie mijało. Aż w końcu przestali mówić, że „tymczasowe”. Choć upłynęło ponad dziesięć lat, podczas których poruszała się po tym świecie w ciemnościach, potrafiła widzieć go czulej niż inni, bo została spadkobierczynią genów po dziadku Józefie, po którym odziedziczyła wielką wrażliwość – źródło nieprawdopodobnych ludzkich umiejętności.
Józef Lubczyński był profesorem fizyki, ale bywał też romantykiem. Takim zapatrzonym w gwiazdy. Ileż to razy jego małżonka, Kazimiera, widząc, jak pokasłujący i w niedopiętym swetrze ściga swym starym teleskopem po jesiennym niebie ukochaną mgławicę Oriona, upominała go, aby przestał wreszcie narażać zdrowie dla tych bezsensownych nocnych badań milczących gwiazd. Jednak największą miłością profesora była muzyka. Kiedy zasiadał do fortepianu, dźwięki wypływające spod jego palców były nie tylko nośnikiem jakiejś konkretnej melodii stworzonej przed laty przez muzycznego geniusza, lecz także translatorem jego własnych emocji, nastroju, rodzajem komentarza do tego, co działo się w jego sercu i w głowie. Wciąż wracał do tych samych dzieł – Chopina, Beethovena, Dvoraka – które zapadły mu w duszę, uruchomiły tęsknotę, jakby za każdym razem odnajdywał w nich coś świeżego.
Godne i mądre życie dziadka Joanny odbiło się szerokim echem w umysłach i sercach całej rzeszy jego studentów i współpracowników. Na ścianie Uniwersytetu Wrocławskiego zawisła tablica upamiętniająca profesora Józefa Lubczyńskiego; wybitnego fizyka, który na gruzach Festung Breslau wraz z grupą kilkudziesięciu lwowskich naukowców organizował polską uczelnię. Choć Joanna nie zdążyła się z dziadkiem nawet zaprzyjaźnić, gdyż zmarł dwa lata po jej narodzinach, dobrze zapamiętała dzień uroczystego odsłonięcia tablicy. Była taka dumna; z ust jakiegoś ważnego człowieka dowiedziała się, że historia przeznacza ludzi pokroju profesora Józefa Lubczyńskiego do zadań trudnych, ale i wybitnych.
Po śmierci matki wychowanie Joanny przypadło babci Kazimierze i ojcu Zygmuntowi. Osobom nie tyle ekscentrycznym, ile bardzo różniącym się od siebie. I to pod każdym względem.
Kazimiera wierzyła w Boga i we wszystkich świętych; z wielką czcią całowała przedstawiające ich obrazy, obrazki, rzeźby i kiczowate figurki, nie wahała się też uklęknąć i pocałować podłogi, na której rozlała się święcona woda. Udzielała się w życiu wspólnoty parafialnej, śpiewała w chórze kościelnym i codziennie odmawiała różaniec. Choć starała się żyć i postępować według świętego dekalogu, to w niezwykle sugestywny sposób, i bolesny jak wbita między żebra ostra szpila, potrafiła okazywać zięciowi (dla którego jej świetnie wykształcona córka straciła kiedyś swą szlachetnie urodzoną głowę) ogromne rozczarowanie i złośliwości.
Za to Zygmunt wierzył w Marksa, Engelsa, Lenina i równość społeczną, a do tego był nałogowym hazardzistą. Po śmierci żony, Hani, dławił płacz w wódce i tak naprawdę nigdy nie zamknął okresu żałoby. W kontaktach z teściową posługiwał się nader kpiącym i zbyt rubasznym żartem, ale Kazimiera nie pozostawała mu dłużna. Gdy zdarzało mu się (nieprzyzwoicie często) wracać do domu chwiejnym krokiem, obrzucała go stekiem nieprzyjaznych epitetów, używając przy tym porównania do sąsiada Mariana Kramera: „Znów zalałeś się jak ten Marian, moczymorda!”. Zygmunt zachodził wtedy w głowę, dlaczego Marian, gdyż sąsiad akurat był abstynentem.
Pewnego dnia, czekając na powrót zięcia z talerzem zimnej zupy, Kazimiera wpadła na iście szatański pomysł, aby przearanżować wystrój wspólnej przestrzeni, niewielkiego saloniku, gdzie wszyscy troje zwykli siadać w niedzielne popołudnia, sprawiając wrażenie zgodnej rodziny. Różnica, choć niby niewielka, niemal zwaliła Zygmunta z nóg. Na niedawno odświeżonych przez niego ścianach zawisły sceny z Pisma Świętego i portrety świętych, o których istnieniu nawet nie miał pojęcia.
– Co to jest?! – Szlag go trafił.
– Święci! – odburknęła teściowa. – Do których codziennie i na kolanach powinieneś się modlić, że masz taką córkę!
Usłyszawszy to, Zygmunt pokiwał tylko głową, co wyglądało na wyrażenie pokory i skruchy, ale już następnego dnia portrety świętych i sceny biblijne zastąpił innymi dziełami.
– Co to jest?! – Na zszokowaną Kazimierę zerkały twarze komunistycznych ideologów: wąsaty Bolesław Bierut, kompletnie łysy Józef Cyrankiewicz i Władysław Gomułka w rogowych okularach; wszyscy trzej w porządnych czernionych ramach z wysokiej jakości drewna.
– Widzi mamcia… a to są moi święci! Ale ani do nich, ani do mamcinych modlić się nie muszę, bo za córkę… – jego głos się załamał – za Aśkę codziennie dziękuję jej matce, nie na kolanach, ale tu – uderzył się pięścią w klatkę piersiową, aż zadudniło – tu, w środku, w tym niegodnym ani jej, ani naszej córki parszywym sercu. Rozumie mamcia?!
– Ach… – Przewróciła oczami.
Mimo tych wszystkich różnic światopoglądowych, podziałów i złośliwości coś ich jednak łączyło. Tym spoiwem była Joanna. Wykreowali dla niej dom, w którym miała przeczekać całe życie, bezpiecznie jak w schronie przeciwlotniczym. W ten sposób ograniczyli jej przestrzeń niemal w każdym wymiarze.
Ona zaś tak bardzo pragnęła poznawać świat zamknięty przed nią na cztery spusty, że wybłagała ojca i babcię, aby pozwolili jej chociaż nauczyć się czytać. Dzięki Krystynie Wodeckiej, przedwojennej instruktorce z ośrodka dla ociemniałych w Laskach pod Warszawą, opanowała wszystkie kombinacje wypukłego pisma. W nauce pomagała jej świetna orientacja: góra–dół, prawo–lewo… Nie bez znaczenia była postawa pani Wodeckiej, osoby zasadniczej, wymagającej, ale i bardzo życzliwej, która mawiała: „Nie ma co się certolić z ociemniałymi, niedosłyszącymi i innymi ludźmi, którym los coś odebrał, bo w zamian tego obdarował ich innymi darami pozostającymi poza zasięgiem widzących i słyszących. I broń Boże nie ma co się nad nimi użalać, bo to dopiero czyni z nich ludzi niepełnosprawnych życiowo”. Przyprawiający o dreszcze i gęsią skórkę pisk klocka hamulcowego, jaki rozchodził się ze starego roweru Wodeckiej, był w owym czasie dźwiękiem najbardziej wyczekiwanym przez Joannę.
Znajomość alfabetu Braille’a nie tylko wyzwoliła ją z analfabetyzmu, lecz także okazała się eliksirem na jej samodzielność. Aby nie wyjść z wprawy, codziennie szlifowała czytanie na grubych kartkach Ewangelii Świętego Mateusza, prezencie urodzinowym od Kazimiery. To unikatowe, oprawione w czarną skórę i wypełnione wypukłymi kropkami opasłe tomisko było jak cenna szkatułka, którą otwiera się od czasu do czasu tylko po to, by nacieszyć oczy ukrytym w niej diamentem i czule go pogłaskać. Uwielbiała tę księgę; snuła się z nią po domu, ogrodzie, czytała, otwierała, zamykała, wzbudzając tym zazdrość Sfinksa. Czerwoną szlajfką zaznaczyła stronę ze słowami:
„Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: »przesuń się stąd tam!«, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”1.
Zajmujący się Joanną lekarze nie rozumieli, dlaczego wciąż nie widzi. Zawyrokowali więc, że z pokorą trzeba przyjąć coś, co według nich jest już na zawsze. „No… chyba że zdarzy się cud, a takich w medycynie nie brakuje ”, dodali i rozbudzili nadzieję. Joanna była kopią dziadka, człowieka nie tylko obdarzonego fenomenalną wrażliwością muzyczną, lecz także głęboko wierzącego w fenomen ludzkiego rozumu, więc i ona nosiła w sobie to ziarnko wiary, lecz nie w cud, ale w moc sprawczą nauki, medycyny, postępu, ludzkiej myśli, która przesunie jej własną ewangeliczną górę stąd tam, a wtedy znów powrócą kolory, zobaczy Sfinksa i twarze bliskich.
Tego dnia, kiedy ojciec z babcią kolejny raz pokłócili się przy śniadaniu, Joanna chwyciła za laskę i wybrała się na cmentarz, by ponarzekać przy grobie matki – po tych przepełnionych tęsknotą i samotnością intymnych monologach zawsze przychodziło ukojenie.
Pogoda była paskudna, chmury wisiały nisko nad ziemią i zapowiadało się na burzę. Dziewczyna nie bała się burz, po nich pachniało spokojem, nie to co po kłótniach, po których z każdego kąta wyzierał głęboki smutek. Jej głowę zaprzątało coś innego – drażniąca niepokojem świadomość, że ostatniej nocy ktoś obcy kręcił się po domu. Początkowo ten niepokój był bliższy ekscytacji niż lękowi – wreszcie coś zaczęło się dziać – ale kiedy tuż przed wyjściem chciała sięgnąć po Ewangelię, by jak zwykle zabrać ją ze sobą, i odkryła, że jej nie ma, na tę niezapowiedzianą obecność spojrzała z innej perspektywy. Wpadła w rozpacz. Ktoś naruszył bezpieczną przestrzeń jej pokoju, zbrukał miejsce, gdzie rodziły się jej myśli.
Nagle czubek białej laski zawisł nad ziemią, co bardzo poruszyło Joannę, poczuła się niepewnie, jakby ktoś celowo chciał pozbawić ją nawigacji. Drepczący obok Sfinks zaczął gardłowo powarkiwać przez otwarty pyszczek. Zawsze zachowywał się tak na widok Romana Banaszczyka, który łaził za Joanną, odkąd sama zaczęła chodzić, i nie zniechęciła go nawet jej ślepota. Kiedyś nawet go lubiła. Najbardziej chyba wtedy, gdy wałęsali się po okolicy od drzewa do drzewa i zbierali kasztany, aby potem zawieźć je zwierzętom do zoo. Dosypywał do jej koszyczka swoje kasztany, a ona odwdzięczała mu się ślicznym uśmiechem. Pewnego razu do uśmiechu dodała niewinnego całusa w jego rozpromieniony policzek, a potem złapała chłopaka za rękę. Porażony strzałą Kupidyna Roman stał się najszczęśliwszym dziewięcioletnim młodzieńcem na świecie, bo uwierzył, że ta śliczna sześcioletnia panna go kocha, i zanim z jego cmokniętej twarzy znikł rumieniec, postanowił, że i on ją kocha. Tymczasem Joanna nie zdawała sobie sprawy z tej ledwie rozkwitłej, a już potężnej miłości.
– Dzień dobry, Joasiu! – odezwał się, przeżuwając wetknięte w usta źdźbło trawy.
– Będzie dobry, jak puścisz moją laskę! – Jej reakcja na jego głos była czysto odruchowa, jak wzdrygnięcie się na wybuch granatu hukowego.
– Coś ty dzisiaj taka humorzasta? Zamiast tego patyka możesz chwycić moją rękę. Wszędzie cię poprowadzę, choćby i na koniec świata.
– Nie, dziękuję. Za daleko – odpowiedziała ponuro, siląc się na żart.
– Oj! Aśka, Aśka! Prędzej czy później i tak będziemy to robić.
– Niby co?
– No, chodzić za rękę. Ale wpierw musisz odzyskać wzrok. Ta twoja ślepota mi nie przeszkadza, bo i tak śliczna jesteś, nie ma co, ale ojciec… no wiesz, jaki jest mój ojciec, wszystko chce mieć najlepsze, nawet synową. – Odchrząknął i splunął w bok źdźbłem trawy jak stary robotnik. – Dzisiaj jest ósmy, nie? – spytał ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Nie wiem, nie sprawdzałam kalendarza.
– Nie sprawdzałam kalendarza. Dobre! Lubisz żartować jak twój ojciec, co?
Nie odpowiedziała. Mijały minuty, a jej milczenie zaczynało wytrącać Romana z równowagi.
– Oj, ósmy dziś, ósmy! A wiesz, dlaczego to takie ważne?
– Opowiesz mi innym razem. – Pragnęła, by zostawił ją w spokoju.
– Nie wiesz? – Przesunął ręką po czole. – Ojciec i babka nic ci nie mówili? O kurde! Dobra, słuchaj, ja ci powiem! Za dwadzieścia dni coś ważnego wydarzy się w twoim życiu. W moim też. Cholera… jestem tym tak podjarany, że…
– …gdy wrócę do domu, zapytam ich o to ważne wydarzenie. Ale teraz zostaw mnie w spokoju.
– A co ci przeszkadzam?
– Chcę się pomodlić przy mamie.
– Będę stał obok. Cichutko. Nawet nie zauważysz… to znaczy… nie poczujesz mojej obecności.
– Idź już sobie! No, już! – Straciła cierpliwość.
– Dobra, dobra. Nie złość się tak. I koniecznie ich zapytaj!
Dopiero kiedy Roman się oddalił, Joanna pomyślała z gorzkim przeświadczeniem, że dwudziesty ósmy sierpnia nic dobrego jej nie wróży. Usiadła na stojącej przy szarym pomniku zielonej ławeczce i przywołała Sfinksa; z właściwą sobie kocią gracją posłusznie wskoczył jej na kolana, moszcząc się na nich chwilę, a potem zwinął się w kłębek. Głaszcząc go za uszkami, tak jak lubił, zaczęła się zastanawiać, o czym to babcia i ojciec jej nie powiedzieli. Czy ma to coś wspólnego z wcześniejszym bredzeniem Romana o ich wspólnym życiu?
Roman od lat ją zaczepiał, a ojciec z nonszalanckim humorem nieustannie dawał mu do zrozumienia, aby odpuścił sobie te pożal się Boże amory. Jednak od zeszłego lata coś się zmieniło. Ojciec stał się przyjemniejszy dla Romana, a nawet raz zaprosił go do domu i poczęstował wódką, a właściwie to spił do nieprzytomności. Ojcu nic nie było, mógł dużo wypić, bo miał mocną głowę. Kiedy stary Banaszczyk przyszedł po syna, znów polała się wódka i to w dawce, która mogłaby ukatrupić konia, ale z całą pewnością nie ich. Potem chwiejnym krokiem zataszczyli nieprzytomnego Romana do domu. Dwa dni później Roman pobiegł za Joanną aż na cmentarz, wygadując coś o ich wspólnym życiu i sławnej okulistce. Joanna była pewna, że chłopak wciąż jest pod wpływem śmiertelnej dawki sprzed dwóch dni. W jeszcze większe zdumienie wprawiły ją przyjacielskie kontakty ich ojców; wcześniej zawsze chłodne i na dystans, po tamtej pijackiej nocy rozkwitły niczym przebiśnieg muśnięty zbłąkanym promykiem zimowego jeszcze słońca.
W pokoju wisiało ciężkie powietrze przesycone nadciągającą burzą. Irytacja napędzana spotkaniem na cmentarzu i niepokojem związanym z podaną przez Romana datą nie pozwalała Joannie zasnąć. Chwyciła jakąś książkę i zaczęła przesuwać palcami po wypukłych znakach. Ledwie doczytała do końca pierwsze zdanie, poczuła znużenie i przymknęła powieki. Dryfowała między snem a jawą, prześlizgując się po projekcji szarych cieni w głowie, gdy nagle przeniknął ją potężny grzmot. Poderwała się w kierunku okna, lecz zamiast je zamknąć, wyciągnęła na zewnątrz ręce, by zebrać w dłonie zimne krople deszczu. A potem, otulona wilgocią, świeżością, podniosłym nastrojem, zasiadła do fortepianu i zaczęła grać preludium Deszczowe Chopina, wkładając w to całą wrażliwość, całą duszę i jednocząc się z tym, co się działo za oknem – wyciszenie, spokój, a potem ciemne, niepokojące brzmienia. Jeszcze w powietrzu wisiały chopinowskie akordy, gdy zabrzmiało nieco mroczne, ale i wzruszające memento dla niespełnionego uczucia muzycznego geniusza – sonata Księżycowa. Nie dając sobie oddechu od Beethovena, od razu przeszła do Hammerklaviera. Surowe, monumentalne dźwięki rozkołysały jej filigranowe ciało i wydobyły całą głębię emocji.
Joanna sprawiała wrażenie nadludzko zmęczonej, kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki, jakby muzyka wyssała z niej wszystkie siły, całą energię. Nagle uniosła głowę, poprawiła się na siedzeniu i ze skupionej, nieco chmurnej twarzy zniknęły skurcze, napięcie, a zamiast tego pojawiła się jasność; po pokoju zaczął rozchodzić się miarowy ruch muzyczny Humoreski Dvoraka. Powietrze, jeszcze nie tak dawno nabrzmiałe od ciężkich akordów Hammerklaviera, nabrało lekkości, frywolności, a szklane dźwięki humoreski układały się w rytm radosnych podskoków małej dziewczynki, zatrzymującej się od czasu do czasu, aby się czemuś przyjrzeć, dziwiąc się przy tym bardzo.
Obojętny na ten widok i te dźwięki Sfinks siedział na krześle, leniwie liżąc łapę. Ale w pokoju był ktoś jeszcze. Stał w ciemnym kącie i słuchał, zapominając o oddychaniu.
Następnego dnia po południu Zygmunt chodził z sekatorem po ogrodzie, odcinał przekwitłe kwiaty i wybujałe gałęzie.
– Co za czort to połamał? – Zatrzymał się pod kasztanowcem i z zadartą głową gapił się w jego koronę.
– Co połamał? – spytała Joanna, głaszcząc siedzącego na jej ramieniu Sfinksa.
– Gałęzie kasztana.
– Pewnie wiewiórka.
– Wiewiórka? – Zygmunt oderwał wzrok od drzewa i spojrzał na nią jak na przygłupa. – Co ty gadasz, Aśka?! Czyś ty widziała… czyś ty słyszała o wiewiórce ciężkiej jak jasna cholera?
– Nie, tato… – Zaśmiała się przyjemnie, dziewczęco. – O tak ciężkiej wiewiórce nie słyszałam.
– Żartuj sobie, a to poważna sprawa. I podejrzana. Cholera – przeklął, przeczesując dłonią włosy. – A jeśli to jakiś człowiek?! Hmm?!
– Człowiek? A niby w jakim celu? Po co miałby chodzić po naszym drzewie?
– A cholera go wie! – Wzruszył ramionami. – Może złodziej?
– Gdyby to był złodziej… Sfinks! – krzyknęła Joanna, odwracając się w kierunku kota, gdy ten z instynktem łowcy zeskoczył z jej ramienia i gdzieś popędził, pewnie znowu za jakąś myszą. – Gdyby to był złodziej – zwróciła się znów do ojca – to by coś ukradł. Zauważyłeś, aby z domu coś zniknęło? – spytała.
– Jeszcze nie wiem… – rzekł, przypalając papierosa. – Rozejrzę się. Ale jeśli… – wypuścił do góry dym – ale jeśli nie złodziej, to kto? Podglądacz? Tfu! – Splunął pod drzewo. – Pieprzony zboczeniec!
– Jesteś strasznie podejrzliwym człowiekiem, tato. Przecież to bez sensu. Kogo miałby podglądać?
– Kogo? – Krzywiąc się, palcem zdjął z języka paproch tytoniu. – No przecież nie babcię! To dopiero byłby zbok!
– Ach… – westchnęła Joanna. – Zanosi się na deszcz. Pójdę pozbierać pranie. – Oddaliła się aż za werandę, gdzie były porozwieszane sznurki z białymi koszulami wydymającymi się i trzepoczącymi jak żagle na wietrze.
– Asiu, zaczekaj! – Zygmunt przytrzymał ją za rękę, gdy wracała z naręczem ubrań. – Czasami zachowuję się jak cham. Prawda?
Nie odpowiadała.
– Słuchaj – potarł nos – nie mów babce nic o drzewie, wiesz, jaka jest. Wpadnie w panikę, dostanie zawału albo zrobi coś jeszcze gorszego.
– Gorszego? – zaniepokoiła się.
– Taaa… – Zaciągnął się trzymanym między palcami papierosem i zniknął w obłokach dymu. – Kupi sobie koronkową bieliznę! Może czerwoną?
– Ach, tato!…
– Dokąd się wybierasz? Miałaś mi pomóc w ogrodzie!
– Myliłam się, nie będzie dziś padać. Zaniosę pranie do kosza z rzeczami do prasowania, a potem pójdę na cmentarz.
– Idź! Idź sobie. Poskarż się, poskarż się na mnie matce. A cholera z tymi babami! – Rzucił niedopałek i go rozdeptał.
Joanna przeszła alejką wijącą się wzdłuż starej części cmentarza, tej poniemieckiej, z wysokimi i ostrymi literami na nagrobkach.
– To gotyckie pismo – wyjaśniła jej kiedyś mama.
Przy okazji zapalania zniczy na grobie dziadka często przechadzały się tędy razem z babcią. Mama i babcia rozmawiały o jakichś ważnych sprawach, a ona mocno ściskała je za ręce. Nie lubiła tej celebracji, obawiała się, że się potknie i przewróci na jeden z tych strasznych kamiennych grobów, a wtedy ten, kto w nim leży, na pewno wciągnie ją do siebie, potem zje albo zmusi, by została jego żoną.
– Joasiu, nie bój się – próbowała ją uspokoić mama – zmarli nie wyrządzą ci krzywdy.
– A ty, mamusiu, lubiłaś te osoby, które są tu pochowane?
– Ależ, kruszynko, nie znałam ich. Ale gdybym znała… kto wie…? Pewnie bym polubiła.
To wystarczyło i strach dziewczynki prysł.
Utrata wzroku nie pozwalała Joannie obserwować, jak mijający czas dewastował to miejsce, czyniąc z niego zbiorowisko zapomnianych i osieroconych mogił wśród obcych ludzi.
Zatopiona w myślach poczuła uderzenie kamykiem w plecy i odruchowo ścisnęła laskę.
– Kto to? – Wytężyła słuch, starając się uspokoić oddech.
– O kurde, Aśka! Nigdy nie widziałem cię tak wystraszonej!
– Roman! Dlaczego to zrobiłeś?
– Dla jaj.
– Jeśli wydaje ci się, że to było śmieszne, to…
– …to nie miało być śmieszne – rzucił agresywnie, odrzucając włosy z czoła.
– Zmieniłeś się. Wiesz?
– Zmieniłem? A niby jak?
– Kiedyś byłeś inny. Taki fajny. A teraz?… Teraz jesteś wulgarny i nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo, co ci strzeli do głowy. Pamiętasz, jak byliśmy dziećmi? No pamiętasz? – spytała, robiąc krok do przodu. – Przyjaźniliśmy się. Dlaczego teraz wciąż mnie straszysz?! No dlaczego…?! Bądź tak dobry – spuściła głowę, nie doczekawszy się odpowiedzi – i zostaw mnie w spokoju. Chcę być sama.
– No jasne, królewno, znów ten władczy ton! Ale ja nie dam się lekceważyć! – Był w stanie graniczącym z wściekłością. – Bo jestem dorosłym już facetem, rozumiesz?! A facet nie może być delikatną pierdołą. Nie podskakuj, kochanie, bo jesteś zdana na łaskę innych. Jesteś ślepa. I nie mówię tego, bo mnie to cieszy. Wprost przeciwnie. Nienawidzę tej twojej ślepoty, bo przez nią o mnie zapomniałaś. A nawiązując do twojego pytania, oczywiście, że pamiętam, jak byliśmy dziećmi. A ty pamiętasz? Pamiętasz, jak uczyłem cię pływać? Albo jak łaziliśmy po okolicy zbierać kasztany, a ty wtedy złapałaś mnie za rękę i… Boże, przecież byłem wtedy gówniarzem, ale czułem, jakby cała krew odpłynęła mi z głowy, do dziś to pamiętam… A teraz… – Zawahał się, nie wiedząc, jak to wyrazić. – Teraz łażę za tobą jak ten bezpański pies, a ty mnie wciąż odpychasz, łapiesz ten kij i chodzisz z nim jak z pieprzonym wykrywaczem metali… Stój! – krzyknął, chwyciwszy ją za rękę, gdy się od niego odwróciła. – Dokąd się wybierasz? – Mocno zacisnął wilgotne palce wokół jej przegubu. – Jeszcze nie skończyłem!
– Puść mnie! Jesteś szalony! I nie waż się iść za mną!
– Tak jest, królewno! – rzucił, rozluźniając uścisk.
Potem patrzył za nią, jak skąpana w cieniach rzucanych przez rozdygotane wiatrem drzewa oddala się, potykając.
Kiedy weszła do domu, znajomy głos radiowego prezentera zapowiadał właśnie Lato Antonia Vivaldiego. Przycisnęła plecy do ściany, chłonąc jej kojący chłodny spokój. Dłonie przestały drżeć, a oddech się uspokoił. Płynące z radia dźwięki – radość, żar słońca, głos kukułki i letnia nawałnica – wyniosły ją wysoko ponad to wszystko, co stało się na cmentarzu, ponad wszystkie jej smutki.
– Aśka! Chono tu!
No i masz ci los, czar prysł. Westchnęła i weszła do kuchni.
– Znowu pijesz, tato.
– Piję, bo chcę! – wybełkotał Zygmunt. – I za swoje piję! Nie za babki! A ty co?… – Wlepił w nią zamroczony wzrok. – Taka markotna? Aaa! No tak… byłaś u niej… – Pokiwał głową jak chiński kiwaczek z mechanizmem sprężynowym. – U matki.
– Tato… – Joanna odsunęła krzesło i usiadła przy stole. – Czy ty mnie nienawidzisz?
– Co ty gadasz?!
– Czy ty mnie nienawidzisz, bo jestem ślepa?
– Nie mów tak: „ślepa”! Co to za słownictwo?! Zakazuję ci! Rozumiesz?! No pytam się, czy ty to rozumiesz?! Zrobię wszystko, spójrz, te żyły sobie wypruję! Widzisz je? – Wycelował w nią nadgarstki. – No widzisz?… Nie, no co ja… co ja, kurwa, przecież ty nic nie widzisz! Słuchaj no, Aśka, słuchaj. – Położył ramię na oparciu jej krzesła. – Nie będziemy już jeździć do tych… konowałów pieprzonych, bo pozbawili nas nadziei! Rozumiesz?! Nadziei, Aśka! Nadziei!… A jak nie ma nadziei, to… To kurwa co?!… – Mało się nie rozpłakał. – Gadałem ze starym Banaszczykiem, ma… no wiesz… znajomości. Załatwił ci wizytę u prawdziwego specjalisty od oczu. U światowca, profesora z Ameryki, ale o wszystkim powiem ci – czknął – powiem ci, gdy będę bardziej dysponowany. – Padł twarzą na blat, aż zabrzęczało szkło.
– No tak… – westchnęła ciężko Joanna, dźwigając się z krzesła.
Zanim się oddaliła do swojego pokoju, wymacała na stole dwie butelki, podeszła z nimi do zlewu i wylała resztki wódki, a potem puste odłożyła do szafki ze szkłem do skupu.
Przysiadła na brzegu łóżka i odruchowo zaczęła głaskać Sfinksa, który rozłożył się na jej posłaniu. „Ktoś tu znowu był”, pomyślała o ostatniej nocy. Połamał gałęzie na drzewie, ale co najważniejsze, oddał Ewangelię. Co to za złodziej? Najpierw kradnie, a potem oddaje? Złodziej z wyrzutami sumienia? Zlitował się nad niewidomą? Co za wielkoduszność! A potem zaszył się w kącie i słuchał jej koncertu. A gdy spała, też ją obserwował? Chyba tak. Czuła jego zapach. A jeśli to nie jedna osoba, a dwie? Jeden ukradł, drugi podrzucił? Ta myśl jak życzliwy, kojący uścisk podziałała na nią pokrzepiająco.
Kiedy zapadła głęboka noc, Joanna znów otworzyła okno na oścież, sycąc się nadzieją, tajemnicą, niepewnością. Lecz nikt nie przyszedł.
Niedyspozycja ojca ciągnęła się do następnego dnia.
– Znowu się spiłeś! Jak ten Marian! Moczymorda! – Kazimiera wylewała żale, krzątając się ze ścierką po kuchni.
– Jezu! Mamcia! – Zygmunt skrzywił się boleśnie, przytrzymując mokry ręcznik na czole. – Zaraz mi głowa pęknie. Trochę współczucia proszę, przecież zatrucie alkoholowe to choroba. Po co ta awantura? Czy mamcia musi tak podnosić głos? Miałem ważny powód. Musiałem coś uczcić.
– Uczcić, uczcić. – Machnęła mu ręcznikiem pod nosem. – Wywalą cię z roboty. I co wtedy zrobisz? A?! – Złapała się pod boki. – Z czego utrzymasz córkę? Niewidomą córkę?! Ją wyślesz do pracy?
– Do żadnej roboty nie będę jej wysyłał. Sama sobie wybierze pracę, ale najpierw… ożeż ty! – jęknął Zygmunt, poprawiając ręcznik na głowie. – Najpierw musi odzyskać wzrok, potem skończy szkoły, z nauką nie będzie miała problemu, wszystko nadgoni. Mądra jest. Po swojej matce i szanownym małżonku mamci.
– No przecież, że nie po tobie.
– Pewnie, że nie po mnie. I z całym szacunkiem – posłał jej szelmowski uśmiech – po mamci też nie. Pokończyliśmy te same szkoły, elementarne. To znaczy – kolejny uśmiech – mamcia skończyła elementarną, ja jeszcze kursy zawodowe.
– Kursy zawodowe! – fuknęła kpiąco Kazimiera. – A Hania dwa fakultety. Boże! – Przewróciła oczami. – Za takiego nieuka wydałam jedyną córkę. Co ona w tobie widziała, to już sam Pan Bóg raczy wiedzieć. I mówię ci – pogroziła palcem – przestań robić Joasi nadzieję. Przecież ona już nigdy… – Ciężko opadła na krzesło, chowając twarz w dłoniach.
– Niech mama da już spokój – odezwał się Zygmunt łagodniejszym głosem. – Wczoraj rozmawiałem z Banaszczykiem. Ten dwudziesty ósmy sierpnia to już pewne. Pojedziemy tam wszyscy. Asia, mama i ja.
– I co potem? – Splotła ręce na stole. – Hmm? Oddasz rękę córki synowi Banaszczyka? Romanowi? Człowieku, przecież ona cię znienawidzi!
– Wolę, żeby mnie nienawidziła, aniżeli nie dać jej szansy. A Roman jest przyzwoitym chłopakiem. No może i jest trochę narwany, ale przyzwoity. Krzywdy jej nie zrobi. Musimy, rozumie mama, musimy dać jej tę szansę. A jeśli nic z tego nie wyjdzie… nie odzyska wzroku i do końca życia będzie skazana na łaskę innych, to przynajmniej będzie kogoś miała. Męża, który się o nią zatroszczy, zaopiekuje, wspomoże w chorobie. Bo inaczej, jaki los ją czeka? No jaki? Wyobraża to sobie mama? Znajdą ją martwą w otoczeniu dzikich kotów i ściskającą bajki Świętego Mateusza! Taki los ją czeka! Ale ja na to nie pozwolę! Nawet jeśli miałaby mnie za to znienawidzić do końca życia! Rozumie mama?
– Znowu bluźnisz, lepiej bądź już cicho!
1Pismo Święte Starego iNowego Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1986, Mt 17,20, s. 1143.