Miłość i zemsta (Romans Historyczny) - Sarah Mallory - ebook

Miłość i zemsta (Romans Historyczny) ebook

Sarah Mallory

3,8
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Deborah opiekuje się bratem, który przez hulaszczy tryb życia coraz bardziej podupada na zdrowiu. Nie myśli o ułożeniu sobie życia, ale wszystko się zmienia, gdy poznaje pana Victora. Tajemniczy mężczyzna szybko zdobywa jej serce i zaufanie. Zauroczona nim Deb decyduje się na romans. Kiedy wydaje się, że wreszcie odnalazła szczęście, na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość jej kochanka i jego rzeczywiste intencje. Upokorzona Deb nie życzy sobie dalszych kontaktów z mężczyzną, który udawał miłość, by ją uwieść i skompromitować, ale życzenia nie zawsze się spełniają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 254

Oceny
3,8 (134 oceny)
51
30
29
21
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkoston

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta. Kryminalny wątek sprawia że akcja toczy się szybko, a romans jest bardziej interesujący.
00
M_rezo

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam w jeden wieczór.
00
Ewawesoly1982

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwierz się od lektury.
00

Popularność




Sarah Mallory

Miłość i zemsta

Tłumaczenie:Alina Patkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A zatem to była jego ofiara. Panna Debora Meltham.

Stojąc na uboczu, z dala od blasku kandelabrów, Gil przyglądał się damie, która tańczyła ze swoim bratem. Istniało między nimi wyraźne podobieństwo, choć Randolph, lord Kirkster, był wyższy i miał jaśniejsze włosy. Był przystojny i modnie ubrany. Gęste, faliste włosy zaczesał do tyłu. Dobrze tańczył, ale jego twarz wyrażała znudzenie, jakby wolał być teraz gdzieś indziej.

Wcielenie byronowskiego bohatera, pomyślał Gil, zepsuty jak sam poeta. Przeniósł uwagę na damę.

Włożyła zieloną muślinową suknię, była bardzo szczupła i drobna. Do tej pory Gil nie wyróżniał żadnej kobiety, był bowiem przekonany, że żołnierze nie powinni się żenić. Ostatnio jednak sprzedał patent i odszedł z wojska.

To, co teraz zamierzał zrobić, nie miało nic wspólnego z małżeństwem ani z zalotami. Musiał dochować przysięgi, żeby nieco złagodzić wyniszczające go cierpienie. Przed rokiem, skupiony na rozpaczy i zemście, wycofał się z życia towarzyskiego. Właśnie dlatego tak go interesowała Debora Meltham.

Znów na nią spojrzał.

Rysy twarzy miała regularne i pewnie wyglądałaby zupełnie ładnie, gdyby inaczej się uczesała. Włosy ściągnęła w surowy węzeł, nie nosiła żadnych klejnotów, a jej suknia sięgała aż pod samą szyję i miała długie rękawy. Nudziara, pomyślał Gil, patrząc na nią chłodno. Nie była atrakcyjna.

Patrzyła, jak lord Kirkster coś powiedział, a ona podniosła na niego wzrok i jej twarz rozjaśniła się uśmiechem. Na widok jej ożywienia i błysku w zielonych oczach Gil musiał zmienić zdanie i niechętnie przyznać, że jest bardzo ładna.

Tym przyjemniej będzie się do niej zalecać, mruknął pod nosem, tłumiąc niechęć. Jeszcze nigdy nie uwodził kobiety, choć w ciągu dziesięciu lat służby wojskowej dziesiątki razy widział, jak robią to inni. Nie miał czasu na takie głupstwa. Tym bardziej że nie brakowało kobiet chętnych trafić do jego łóżka, ale wszystkie znały zasady i wiedziały, że nie mogą liczyć na związek. Te romanse nigdy nie trwały długo, a gdy się kończyły, Gil hojnie dziękował wybrankom, żeby złagodzić cios.

Panna Meltham to była jednak zupełnie inna historia. Musiał ją uwieść, ale nie zamierzał czerpać z tego żadnej przyjemności. Potarł lekko palcem cienką, poszarpaną bliznę, która biegła po policzku aż do szczęki. Ta blizna mogła nastręczyć pewnych trudności, zwłaszcza że nie zamierzał kusić damy tytułem ani majątkiem. Ale czas pokaże.

Muzyka przestała grać i panna Meltham zeszła z parkietu, wsparta na ramieniu brata. Spojrzenia, jakie wymienili, jasno wskazywały, że pozostają w dobrej komitywie. Doskonale. Jej upadek będzie ciosem dla młodego lorda. Gil doszedł bowiem do wniosku, że może się na nim zemścić jedynie poprzez siostrę. Młody Kirkster przegrał już w karty większą część swojej fortuny i zdawało się, że niewiele go to obchodzi. Tylko siostra ratowała go jeszcze przed bankructwem i zupełnym poniżeniem. Oprócz Debory Kirkster nie dbał o nic ani o nikogo innego.

Gil odwrócił się plecami do parkietu, próbując wyzbyć się skrupułów. Musiał to zrobić. Pojedynek nie byłby wystarczającą karą. Kirkster powinien cierpieć tak, jak cierpiał Gil. Ale jeśli ten łajdak wyzwie go za pohańbienie siostry, wówczas Gil z przyjemnością poczęstuje go kulką.

A Debora Meltham?

Znów stłumił wyrzuty sumienia. Lata spędzone w wojsku uodporniły go na cierpienie. Zresztą nie zamierzał wyrządzić tej damie wielkiej krzywdy. Narażał ją tylko na złamane serce i utratę dobrego imienia. Poza tym do niczego nie zamierzał jej zmuszać. Panna Meltham przyjdzie do niego z własnej woli, a on uwiedzie ją, żeby zemścić się na jej bracie. Oko za oko. Uwiedzenie za życie. Za dwa życia. A właściwie za trzy, jeśli liczyć nienarodzone dziecko.

Debora poczuła dreszcz na plecach. To znów był ten obcy. Krył się w cieniu i patrzył na nią. Nigdy nie widziała go wyraźnie, ale zawsze czuła jego obecność. Gdy taniec dobiegł końca i schodziła z parkietu, wsparta na ramieniu brata, spojrzała na drugą stronę sali. Tak, to była ta sama sylwetka, którą w ostatnich tygodniach kilkakrotnie widziała w mieście. Trzymał się od niej na dystans i zawsze się odwracał, gdy zerkała w jego stronę, albo znikał w jakichś drzwiach. Ubierał się zwyczajnie, ale nosił się z pewnością siebie, która wskazywała na to, że jest kimś ważnym.

Już nie po raz pierwszy zastanowiła się, czy wspomnieć o tym Ranowi, ale cóż właściwie mogła powiedzieć poza tym, że kilkakrotnie widziała obcego mężczyznę. Nie próbował się do niej zbliżyć, nawet nie wpatrywał się w nią natarczywie… ale jakimś sposobem zawsze wyczuwała jego obecność, jak dzikie zwierzę wyczuwa niebezpieczeństwo. Randolph tylko by się roześmiał, gdyby to usłyszał. Uznałby to za kobiecą fantazję i może rzeczywiście miałby rację.

Mocniej ścisnęła jego ramię.

– Ran, zaczyna się kolejny wiejski taniec. Wrócimy na środek?

– W żadnym wypadku. – Potrząsnął głową. – Spełniłem już swój obowiązek i zatańczyłem z tobą dwa razy. Teraz pójdę do pokoju karcianego.

– Ale ty tak dobrze tańczysz! Nie zechciałbyś zostać tu jeszcze ze mną?

– Nie, droga siostro – uśmiechnął się – nie zechciałbym. Mam ochotę zagrać w karty.

Wiedziała, że jego dobry nastrój może prysnąć w mgnieniu oka, toteż nie próbowała nalegać, tylko odrzekła pogodnie:

– Dobrze, w takim razie ja też tam pójdę i będę na ciebie patrzeć. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

– Nie, ale to będzie nudne. Nie wolałabyś tańczyć?

Debora już od tak dawna ukrywała swoje preferencje, że nawet się nie zawahała.

– Nie bez ciebie.

– W takim razie chodź. Może przyniesiesz mi szczęście.

Wsunęła rękę pod jego ramię, chociaż wiedziała, że z chwilą wejścia do pokoju karcianego Ran zupełnie zapomni o jej istnieniu. Obserwowała grę, dyskretnie odpędzając kelnera, który chciał napełniać kieliszek Rana. Wiedziała, że tu, w tym pokoju, nie ma się czego obawiać. Dżentelmeni przy stoliku znali ich oboje od dziecka. Sir Geoffrey nie pozwalał grać na zbyt wysokie stawki, a stary pan Appleton przerwałby grę, gdyby jej brat stracił zbyt wiele, toteż pozostało jej tylko pilnować, by Ran za dużo nie pił. Gdy jednak zamówił kolejną butelkę, postanowiła nie upokarzać go publicznie głośnymi protestami. Miała nadzieję, że wkrótce znuży się grą i odprowadzi ją do domu.

Czas mijał, a ona siedziała przy nim, ukrywając złość. Im więcej Ran pił, tym wyżej grał. Choć przegrał już sporo, Debora wiedziała, że lepiej nie protestować i gdy po raz kolejny nie dopisało mu rozdanie, tylko otworzyła wachlarz.

– Dzisiaj jest tak gorąco, jakby to był środek lata, a nie marzec. Drogi bracie, nie mam pojęcia, jak ty jesteś w stanie się skupić. Ja chyba za chwilę zasłabnę z duchoty.

– Możesz iść do domu, jeśli chcesz. Zabierz powóz, ja przyjadę później.

Debora zmusiła się do śmiechu. Dotknęła jego ramienia i powiedziała z uczuciem:

– Nie mogę odjechać bez ciebie, Ran. Nie zasnę, dopóki bezpiecznie nie wrócisz do domu.

Odsunął się od niej z grymasem.

– Nie wystarczy ci, że zgodziłem się mieszkać na tym odludziu? Musisz mnie jeszcze pilnować jak stróżujący pies?

– Ran, nie chodzi o to…

Jego krzesło zazgrzytało po posadzce.

– Zechciejcie mi wybaczyć, panowie. Moja siostra jest zmęczona i muszę ją odwieźć do domu.

Deb dostrzegła pod uśmiechem zaciśnięte zęby.

– Oczywiście, chłopcze, oczywiście. – Stary pan Appleton odprawił go machnięciem ręki i sięgnął po nową talię. – Idź już. Odegrasz się w przyszłym tygodniu.

– Z pewnością, sir. Chodź, moja droga.

Ran stwarzał pozory troski i szacunku, ale gdy przyjęła jego rękę, nie wyczuła w jego uścisku ani odrobiny łagodności. Mniejsza o to. Mogła znieść jego zły nastrój, byle tylko wrócił z nią do domu.

Z uśmiechem przyklejonym do twarzy wyprowadziła go z pokoju karcianego.

– Czy jego lordowska mość będzie potrzebował powozu?

– Nie, Harris. Dzisiaj pójdę pieszo. – Gil rzucił pokojowemu ostrzegawcze spojrzenie. – I przestań mnie nazywać jego lordowską mością. Dopóki mieszkamy w Fallbridge, jestem zwykłym panem Victorem.

– Jeśli zechce mi pan wybaczyć, że tak mówię, sir – poprawił się szybko Harris – pozostajemy tu już o wiele za długo.

Gil zajęty wiązaniem krawata udawał, że tego nie usłyszał. Na tym polegał problem ze starą służbą: nie można było jej zabronić wyrażania opinii. A John Harris był kimś więcej niż zwykłym służącym. Był sierżantem w regimencie Gila. Razem stawiali czoło śmierci, ostatnio na krwawym polu bitwy pod Waterloo. John słuchał każdego rozkazu Gila, ale nie krył dezaprobaty, kiedy coś mu się nie podobało. A najnowszy plan Gila bardzo mu się nie podobał.

– Czy mam pójść z panem? – zapytał teraz. – Jeśli ten Kirkster dowie się, kim pan jest, może się stać niebezpieczny.

– Drogi Johnie, on nie ma pojęcia, jak ja wyglądam, i nie dowie się, kim jestem, dopóki ja nie będę na to gotowy. Chyba że ty wszystko wypaplesz.

– Cóż, nie podoba mi się to wszystko i mówię to panu wprost. Dlaczego po prostu nie wyzwie go pan na pojedynek i nie poczęstuje kulką?

Krawat był zawiązany, jak należy, ale Gil wciąż wpatrywał się w lustro.

– To byłaby zbyt łatwa śmierć. Chcę, żeby się przekonał, jak to jest, gdy ktoś bliski cierpi i nie można mu pomóc.

– Powiem tylko, że to w ogóle nie jest do pana podobne. Zawsze załatwiał pan wszystkie sprawy uczciwie i bezpośrednio, więc to w ogóle mi się nie podoba. – Harris potrząsnął głową. – Mogę zrozumieć zwykłą sprawiedliwość, ale nie takie intrygi.

– Jeśli ci się to nie podoba, John, to możesz wrócić do Gilmorton i tam na mnie czekać.

– Żeby pańska matka musiała się martwić jeszcze bardziej przez to, że został pan sam? Nie, milordzie, tego nie zrobię. Jestem pańskim sługą i zostanę tu do końca, cokolwiek by to miało oznaczać.

Ponure słowa i ciężkie westchnienie odpędziły chmurę z twarzy Gila. Odwrócił się i z szerokim uśmiechem oparł dłoń na ramieniu pokojowego.

– A ja się cieszę, że mam cię przy sobie. Zostań tutaj i spróbuj zebrać w barze jakieś plotki o Kirksterze i jego siostrze. Ja tymczasem sprawdzę, jakie przyjemności Fallbridge może zaoferować w dzień targowy.

Ranek był słoneczny, a droga na targ niezbyt długa. Gil ubrał się starannie w prostą wełnianą kurtkę w rdzawym kolorze, skórzane bryczesy i wysokie buty. To był strój odpowiedni dla wiejskiego dżentelmena, choć wprawne oko zauważyłoby, że kurtka została uszyta przez jednego z najlepszych londyńskich krawców, błyszczące buty zakupione w pewnym przybytku na rogu Piccadilly i St James’s Street, a kapelusz, kamizelka i śnieżnobiała koszula wskazywały na człowieka podążającego za modą.

Gil spędził w Fallbridge już dwa tygodnie, zaznajamiając się z okolicą, nie spieszyło mu się jednak, by zbliżyć się do lorda Kirkster i jego siostry. Widział Kirkstera kilkakrotnie w miejscowych tawernach, a także poprzedniego wieczoru Pod Czerwonym Lwem, natomiast Debora Meltham przez cały czas krążyła po mieście. Wydawało się, że jest szanowana w miasteczku. Większość czasu poświęcała rozmaitym przedsięwzięciom dobroczynnym albo odwiedzała sąsiadów. Od czasu do czasu widział, jak robiła drobne zakupy i wracała z nimi do Kirkster House, rezydencji rodowej położonej tuż za miastem przy Ormskirk Road. Rzadko odwiedzała szwaczkę i modystkę i Gil doszedł do wniosku, że niezbyt interesują ją koronki i kapelusze.

Zawsze chodziła sama, nawet bez pokojówki. Zauważył w niej pewność siebie i rezerwę, jakby podjęła świadomą decyzję, by nieco odciąć się od świata. Gil zastanawiał się, czy jest samotna, i z trudem stłumił przypływ współczucia. Jeśli rzeczywiście dręczyła ją samotność, tym chętniej wpadnie w jego ramiona.

Naraz przeszył go zimny dreszcz. Złożył to na karb chłodnego wiatru. Musiał przytrzymać kapelusz rękami, żeby wiatr go nie porwał. Pochylił głowę i przyśpieszył kroku, zmierzając do centrum miasteczka, gdzie wyższe budynki dawały osłonę przed zimnymi porywami. Wyszedł na główną ulicę i omal nie zderzył się z kimś idącym z przeciwnego kierunku. Kobieta, pomyślał, spoglądając na buciki i prostą spódnicę z praktycznego materiału. Obydwoje zatrzymali się, po czym usłyszał ciche westchnienie. Na chodnik upadła paczka owinięta brązowym papierem.

– Najmocniej przepraszam. – Odruchowo pochylił się po paczkę. Podniósł wzrok i zorientował się, że stoi twarzą w twarz z panną Deborą Meltham.

Deb, pogrążona w myślach, śpieszyła, by oddać szal pożyczony od przyjaciółki, lady Gomersham, i wrócić do Randolpha, ale zderzyła się z dżentelmenem. Wymamrotała przeprosiny, gdy pochylił się po paczkę, a gdy się wyprostował i spojrzał na nią, rozpoznała go.

Zupełnie zapomniała o dobrych manierach. Od kilku tygodni krył się w cieniu, ale gdy los postawił go przed nią w całej okazałości, natychmiast skorzystała z okazji, by mu się przyjrzeć. Włosy miał prawie czarne, oczy pod ciemnymi brwiami były szare jak kamień, usta nie uśmiechały się, mocny podbródek rozdzielony był na dwoje dołeczkiem. Rysy twarzy miał zbyt ostre i surowe, by nazwać go przystojnym, a do tego po lewej stronie twarzy od skroni aż do brody biegła cienka blizna.

Wszystkie jej przypuszczenia dotyczące jego charakteru potwierdziły się, gdy napotkała jego wzrok. To nie było spojrzenie człowieka, który po prostu zderzył się na ulicy z zupełnie obcą osobą. Zadrżała i puls jej przyśpieszył, ale on zaraz się cofnął, z uprzejmym uśmiechem dotknął kapelusza i poszedł dalej. Deb kurczowo przycisnęła do siebie paczkę, próbując uspokoić rozszalałe serce. Zebrała całą siłę woli i zmusiła się, by skręcić za róg, ale aż do wieczora nie potrafiła zapomnieć tej surowej, poważnej twarzy. To był człowiek z blizną.

Cóż za nieszczęśliwy przypadek! Gil odszedł szybko, przeklinając swojego pecha. Nie zamierzał zaznajamiać się z Deborą Meltham, dopóki nie dowie się o niej czegoś więcej. Jeśli chciał ją uwieść, musiał stąpać po pewnym gruncie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie robił, toteż należało starannie planować każde swoje posunięcie, jak w operacji wojskowej.

Zmarszczył czoło, myśląc o jej reakcji na niespodziewane spotkanie. W pierwszej chwili dostrzegł na jej twarzy zdumienie i zażenowanie, ale gdy podniosła na niego wzrok, zrozumiał, że go rozpoznała.

Niech to diabli!

Bardzo się starał trzymać od niej na dystans i wtapiać w tło, ale widocznie nie był wystarczająco ostrożny. Teraz już nie miał wyjścia, musiał przystąpić do działania. Przeszukał wzrokiem rynek i gdy ją zauważył, ruszył w tamtym kierunku.

– Dzień dobry, sir Geoffrey. – Dotknął kapelusza z uprzejmym uśmiechem, a gdy mężczyzna popatrzył na niego niepewnie, dodał: – James Victor. Może sobie pan mnie przypomina? Spotkaliśmy się wczoraj wieczorem w pokoju karcianym.

– Ach tak, pan Victor. Dzień dobry panu. Dzień dobry – rozpromienił się starszy mężczyzna. – Teraz sobie przypominam! Zdaje się, że przyjechał pan tu w interesach.

– Niezupełnie. Chciałbym kupić posiadłość w tej okolicy.

– Mogę pana zapewnić, sir, że nigdzie nie znajdzie pan lepszego powietrza! – Geoffrey ruszył obok niego. – Więc co pan zdążył dotychczas zobaczyć?

Gil wymienił nazwy kilku domów, zadał parę pytań i wkrótce dowiedział się tego, czego chciał się dowiedzieć.

– Cóż, młodzieńcze, jeśli mówi pan poważnie, to może powinien pan poznać swoich przyszłych sąsiadów. Moja żona wydaje dziś wieczorem prywatne przyjęcie. Nic wielkiego, rozumie pan, tylko kilka stolików karcianych i może parę tańców. Gomersham Lodge, przy końcu Mill Lane.

– Z największą przyjemnością, tylko… czy lady Gomersham nie będzie miała nic przeciwko temu, że w jej bawialni pojawi się obcy człowiek?

– Absolutnie nie. Zawsze dobrze jest mieć w zanadrzu kolejnego dżentelmena. – W jasnych oczach sir Geoffreya pojawił się wesoły błysk. – A jeśli uda się pana przekonać, by pan z nią zatańczył, będzie absolutnie zachwycona.

Gil pozwolił się przekonać, zamienił jeszcze kilka słów z sir Geoffreyem i poszedł w swoją stronę, zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć. Zauważył nazwisko lady Gomersham na paczce, którą która wypadła z rąk panny Meltham, więc zapewne ona również pojawi się jutro w Gomersham Lodge.

Dopiero później, kiedy golił się i patrzył w lustro, przyszło mu do głowy, że nie dostrzegł w zielonych oczach panny Meltham odrazy. Zapewne nie zauważyła jego blizny.

ROZDZIAŁ DRUGI

Debora poczuła ulgę, gdy następnego ranka zastała brata przy śniadaniu w dobrym nastroju. Pocałowała go w policzek i usiadła obok.

– Lady Gomersham zaprosiła nas na kolację dziś wieczorem – powiedziała lekkim tonem. – Pójdziemy, Ran?

– Jeśli chcesz.

– Chcę. Lizzie właśnie wróciła z Londynu. Była z wizytą u ciotki. Widziałam ją wczoraj i muszę powiedzieć, że doskonale wygląda w londyńskich strojach. Pewnie przyćmi nas wszystkie. – Zaśmiała się, szukając na twarzy brata błysku zainteresowania. Elizabeth Gomershaw była tylko dwa lata młodsza niż Randolph. Kiedyś byli bliskimi przyjaciółmi, ale teraz Ran nie okazywał żadnego entuzjazmu na myśl, że znów ją zobaczy.

– Prowincjonalne przyjęcia są takie nudne. Nie możesz pójść sama?

Debora rozważnie dobierała słowa.

– Mogłabym, oczywiście, ale znamy ich od bardzo dawna i lady Gomersham zawsze o ciebie pyta. Wiem, że będzie zachwycona, jeśli się pojawisz.

Jej brat wzruszył ramionami.

– Niech będzie. O ile brandy będzie znośna, nie mam zamiaru protestować.

Musiała się tym zadowolić. Miała tylko nadzieję, że nastrój Randolpha nie pogorszy się w ciągu dnia, bo wówczas prawie na pewno odwoła wizytę.

Gomersham Lodge był sporym majątkiem w niewielkiej odległości od hotelu George, gdzie zatrzymał się Gil, ale ze względu na pozory zamówił powóz, który podwiózł go pod same drzwi. Gdy przebierał się w ciemny żakiet i bryczesy – obowiązkowy strój na wieczornych przyjęciach – zapytał pokojowego, czego dowiedział się na temat Melthamów.

– Jest ich tylko dwoje, milordzie, lord Kirkster i jego siostra. Rodzina ma tu dom od kilku pokoleń. Miejscowi nic nie chcą o nich mówić, jakby próbowali ich chronić. Pochodzą z Liverpoolu i zrobili pieniądze na handlu cukrem. Ich ojciec zmarł cztery lata temu i wygląda na to, że nowy lord nie traktuje swoich obowiązków wystarczająco poważnie. Owdowiała lady Kirkster zamieszkała tutaj razem z córką, ale wkrótce poszła za mężem do grobu i panna Meltham od tamtej pory nie opuszcza Fallbridge.

– Nie ma żadnych konkurentów do ręki?

– Nic o tym nie słyszałem. Ma dwadzieścia cztery lata, milordzie, więc straciła już szanse na zamążpójście.

– Niekoniecznie – powiedział Gil ostrzej, niż zamierzał, zirytowany, że kobieta w tym wieku uważana jest za starą pannę. Była bardzo atrakcyjna, a raczej – poprawił się w myślach – wielu mężczyzn uznałoby ją za atrakcyjną.

Gdy Gil pojawił się w Gomersham Lodge, sir Geoffrey natychmiast przedstawił go lady Gomersham, pulchnej, pogodnej kobiecie, która powitała go ciepło i próbowała przedstawić wszystkim pozostałym gościom. Ponieważ właśnie w tym celu przyszedł, znosił to cierpliwie, aż wreszcie sir Geoffrey pociągnął go w stronę pary stojącej w kącie pokoju. To była panna Debora Meltham i jej brat lord Kirkster.

Gdy już dokonano prezentacji, Gil wspomniał o swoim wcześniejszym spotkaniu z panną Meltham.

– Powinienem uważać, jak chodzę. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że nie uszkodziłem zawartości pani paczki!

– Nie, sir. Proszę o tym więcej nie myśleć.

Uniosła dłoń i poprawiła ramiączko sukni, omijając go wzrokiem. Czyżby jednak uznała jego bliznę za odrażającą? A może poprzedniego dnia była tak zaskoczona, że nie zwróciła na nią uwagi. Gil zauważył, że ludzie różnie reagują na jego zniekształconą twarz. Niektórzy wydawali się nią zafascynowani, ale wielu udawało, że nie zauważa blizny. Gil nauczył się już z tym żyć.

Nic go nie obchodziła opinia innych. W ciągu dziesięciu lat służby wojskowej brał udział w najkrwawszych bitwach wojny na Półwyspie Iberyjskim. Te okrutne chwile pozbawiły go wszelkiej wrażliwości. Musiał być twardy, żeby przetrwać, otoczył się zatem grubą skorupą i nie zamierzał jej zrzucać. Teraz dbał tylko o rodzinę i właśnie dlatego tak trudno było mu się pogodzić z nowinami, jakie usłyszał zeszłego lata, po powrocie do Gilmorton Hall. Dlatego dążył teraz do zemsty.

Jeśli nawet Deborze Meltham nie podobała się jego blizna, nie był to problem nie do przezwyciężenia. Gil uśmiechnął się, gdy gospodarz wyjaśnił powody jego obecności w Fallbridge.

– Pan Victor zamierza kupić posiadłość w tej okolicy.

Naraz wejście kolejnego gościa przyciągnęło jego uwagę. Przeprosił i oddalił się pośpiesznie.

– Może pan kupić Kirkster House z moim błogosławieństwem – powiedział młody lord i zaśmiał się z goryczą.

– Cicho, Randolph. – W uśmiechu jego siostry widać było wyraźne napięcie. – Mój brat oczywiście żartuje. Zapewniam pana, panie Victor, że Fallbridge to bardzo przyjemne miejsce do życia.

– Czy spędza pani tu dużo czasu? – zapytał Gil uprzejmie. – Czy to pani jedyny dom?

– Mieszkam tu od dłuższego czasu, ale brat dołączył do mnie zaledwie w zeszłym roku.

– I mam wrażenie, że od tego dnia minęła cała wieczność.

– W dzieciństwie spędzaliśmy tu każde lato – powiedziała pośpiesznie panna Meltham. – Przez resztę roku mieszkaliśmy w domu rodzinnym w Liverpoolu.

Gil nawet nie mrugnął okiem, choć ta wiadomość bardzo go zainteresowała.

– I czy wciąż posiadacie ten dom?

Dziewczyna odwróciła wzrok.

– Tak, ale teraz tam nie jeżdżę.

– Moja siostra chce powiedzieć, że Duke Street nie jest już dla niej wystarczająco dobrym miejscem – wyjaśnił Kirkster.

– A kiedy był tam pan po raz ostatni, milordzie? – zapytał Gil, zdobywając się na obojętny ton.

– Mieszkałem przy Duke Street od skończenia Oksfordu aż do czasu, gdy przyjechałem tutaj i zamieszkałem razem z Deb. Ale może mi pan wierzyć, że życie tam było znacznie ciekawsze niż tutaj.

Gil uniósł brwi z uprzejmym zainteresowaniem, oczekując, że Kirkster powie mu coś więcej, ale panna Meltham odezwała się pierwsza.

– Skoro pan Victor zamierza przeprowadzić się do Fallbridge, to na pewno wolałby usłyszeć, co może zaoferować miasteczko. – Na jej policzkach ukazał się lekki rumieniec, jakby czuła się zażenowana zachowaniem brata. – Są tu różne kluby i towarzystwa i każdy znajdzie coś dla siebie, sir. Jeśli interesuje pana historia, odbywają się regularne spotkania miłośników zabytków. Podobno klub dyskusyjny również działa bardzo żywo, nie wspominając już o cotygodniowych balach w gospodzie Pod Czerwonym Lwem.

Gdy wspomniała o gospodzie, jej wzrok pobiegł w kierunku jego twarzy i Gil zrozumiał, że go pamięta.

– Ach tak, zajrzałem tam któregoś wieczoru – rzekł swobodnie. – Zagrałem kilka partyjek w pokoju karcianym.

– Karty! – Lord Kirkster natychmiast podniósł głowę. – Dobrze pan gra?

– Podobno całkiem nieźle.

– Tak? To może pójdziemy sprawdzić pańskie umiejętności?

– Drogi bracie, nie możesz w ten sposób monopolizować gościa sir Geoffreya. Przecież pan Victor dopiero tu przyszedł! Poza tym obiecałaś Lizzie Gomersham, że z nią zatańczysz. Zechce pan nam wybaczyć, panie Victor.

Patrzył na nią, gdy szła obok brata. Jedwabna spódnica kołysała się wokół jej nóg. Czy tylko mu się wydawało, czy też nie miała ochoty mówić o domu przy Duke Street? Może wiedziała coś o życiu swojego brata w Liverpoolu. Gniewnie zacisnął usta. Z pewnością jego postępki nie przynosiły chwały rodowemu nazwisku.

Zauważył, że znów zbliża się do niego sir Geoffrey. Zdobył się na uśmiech i odwrócił do gospodarza.

Randolph zatańczył z Lizzie Gomersham, a potem Deb przekonała go, żeby poprowadził ją do wiejskiego tańca. Zaraz po nim, uciekł do wista rozgrywanego w sąsiednim pokoju. Deb popatrzyła niespokojnie na drzwi, którymi wyszedł, i zastanawiała się, czy powinna za nim pójść.

Naraz usłyszała przy swoim ramieniu niski, aksamitny głos.

– Czy uczyniłaby pani mi ten zaszczyt i zatańczyła ze mną, panno Meltham?

– Pan Victor! Dziękuję, ale…

– Jeśli chce pani powiedzieć, że pani nie tańczy, to nie uwierzę – uśmiechnął się. – Widziałem panią z lordem Kirkster. – Jego uśmiech przybladł. – Może zniechęca panią moja blizna?

– Nie, ależ skąd. – Spojrzała mu w oczy, żeby pokazać, że mówi szczerze. – Sir Geoffrey wspominał, że był pan w wojsku. Czy to pamiątka z bitwy?

– Tak. Pamiątka po szabli francuskiego kawalerzysty pod Salamanką. Miałem szczęście, że to było płytkie, równe cięcie. Nie wyrządziło mi wielkiej krzywdy, ale na zawsze pozostawiło po sobie pamiątkę.

Wzdrygnęła się.

– Rzeczywiście miał pan wiele szczęścia.

– Tak, panno Meltham. Proszę jednak pozwolić, że powrócę do mojego pytania. Poprosiłem panią do tańca.

Deb dostrzegła łobuzerski błysk w jego szarych oczach i zawahała się.

– Czy obawia się pani ze mną zatańczyć? – spytał cicho.

Nie mogła temu zaprzeczyć. Ten człowiek pociągał ją, nie przestawała o nim myśleć od pierwszej chwili, w której go ujrzała. Z nikim jeszcze nie czuła takiej więzi, nawet z mężczyzną, który kiedyś zapewniał ją, że ją kocha… Wkrótce zresztą okazał się on bezwartościowym, podłym łajdakiem.

Otrząsnęła się z tego wspomnienia i uniosła dumnie głowę. Nie chciała, aby pan Victor zauważył, jak działała na nią jego bliskość.

– Czego miałabym się obawiać? Jestem wśród przyjaciół.

– To prawda. – Wyciągnął do niej rękę. – A więc?

Nieśmiało podniosła dłoń, a on pochwycił jej palce. Tylko jeden taniec, nic więcej, pomyślała i pozwoliła się zaprowadzić na parkiet.

Gdy tylko rozebrzmiała muzyka, jej serce szybciej zabiło, a na policzkach pojawiły się rumieńce. Przez lata nie tańczyła z żadnym nieznajomym mężczyzną.

– Bardzo dobrze pani tańczy, panno Meltham – odezwał się.

Jego głos był niski i ciepły, otaczał ją jak aksamit.

– Proszę mi nie schlebiać, sir. Wyszłam już z wprawy.

– W takim razie musimy coś na to zaradzić. Zatańczy pani ze mną jeszcze raz?

Muzyka przestała grać, ale on wciąż z uśmiechem trzymał ją za rękę. W głowie Debory rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Widziała już kiedyś taki wyraz w oczach mężczyzny i wiedziała, że musi się mieć na baczności, jeśli nie chce ponownie wpaść w tarapaty.

Uwolniła dłoń.

– Dziękuję, ale nie mam ochoty więcej tańczyć.

Wycofał się z grzecznym uśmiechem, ale wydawało się, że jej odmowa zdumiała go niepomiernie. Pewnie sądził, że Deb desperacko szuka partnera do tańca. Nie wiedział, że specjalnie nosiła nierzucające się w oczy suknie, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha, powiedziała sobie, ale gdy znalazła się po drugiej stronie sali, nie potrafiła się powstrzymać, by nie obserwować go ukradkiem. Dołączył do sir Geoffreya, który przedstawił go państwu Appleton. Debora poczuła absurdalną satysfakcję, widząc, że nie poprosił do tańca żadnej innej damy.

Boże drogi, mruknęła pod nosem, jakie to żałosne, paść urokiem mężczyzny po jednym tańcu. Westchnęła i poszła do jadalni, gdzie podawano napoje. Sięgnęła po kubek ponczu i napiła się.

Po chwili do jadalni wpadła Lizzie Gomershaw.

– Widziałam, jak tańczyłaś z panem Victorem – powiedziała, wychylając kubek ponczu jednym haustem. – Ja też z nim tańczyłam, ale na szczęście kolejny taniec obiecałam już komuś innemu i mogłam uciec, zanim zdążył znów mnie poprosić.

– Dlaczego chciałaś uciec? – zdziwiła się Deb.

Lizzie szeroko otworzyła oczy.

– Ta okropna blizna! Przysięgam ci, Deboro, nie mogłam przestać na nią patrzeć i omal nie zmyliłam kroku. Tobie nie przeszkadzała?

– Prawie jej nie zauważyłam.

Debora zanadto skupiona była na błyszczących w blasku świec oczach i na uśmiechu. Niemal wierzyła, że był przeznaczony tylko dla niej…

Lizzie tymczasem mówiła dalej.

– Papa powiedział, żebym nie zwracała uwagi na tę bliznę, bo pan Victor był żołnierzem i został ranny, gdy walczył w Hiszpanii. Oczywiście, gdy tylko pani Appleton to usłyszała, uparła się zaprosić go na swój bal dobroczynny jutro wieczorem. Stwierdziła, że z pewnością zechce wesprzeć fundusz wdów po żołnierzach. Ten biedny człowiek nie miał wyjścia i musiał się zgodzić.

– No tak – mruknęła Debora, choć jej zdaniem ten mężczyzna nie zrobiłby niczego, na co nie miał ochoty. Wyczuwała w nim żelazną siłę woli. – Nie powinno się nikogo osądzać po wyglądzie – odpowiedziała trochę jakby do siebie.

– Prawdę mówiąc, szybko przywykłam do tej blizny – przyznała Lizzie. – Właściwie kiedy teraz na niego patrzę, przypomina mi pirata. Musisz przyznać, że to bardzo romantyczne.

Deb nie odezwała się, w ogóle nie chciała myśleć o tym mężczyźnie.

Pan Victor nie zbliżył się już do niej tego wieczoru, ale Deb przez cały czas wyczuwała jego obecność. Nie mogła się wyzbyć wrażenia, że nie jest tym, za kogo się podaje i że nie spotykają się przypadkowo. Kiedy więc wracali za Randolphem powozem do Kirkster House, zapytała brata, co sądzi o nowym znajomym.

– O Victorze? Nic. Wiesz, że nie chciał ze mną zagrać? Powiedział, że woli słuchać muzyki! Wygląda na nudziarza. Dlaczego miałbym o nim cokolwiek myśleć?

– Och, nie ma żadnego powodu.

– Czyżby ci się spodobał? – Ran pochylił się do niej, próbując dostrzec jej twarz w półmroku. – Czy mam trochę popytać i sprawdzić, czy jest dobrą partią?

– Nie, nie, ależ skąd. Nie mów głupstw. – Zmusiła się do uśmiechu i lekkiego tonu. – Po prostu bardzo rzadko ktokolwiek odwiedza Fallbridge.

Randolph cofnął się na swoje miejsce.

– Może powinnaś się nim zainteresować. Zajęłabyś się czymś pożytecznym zamiast trząść się nade mną przez cały czas.

Usłyszała w jego głosie irytację i nic nie odpowiedziała. Dobrze znała jego nagłe zmiany nastroju i wiedziała, że w tej chwili wystarczy jedno słowo, by wywołać awanturę. Dotychczas wieczór był udany. Ran zachowywał się całkiem dobrze, nie pił zbyt wiele ani nie grał na zbyt wysokie stawki. Po raz pierwszy od dawna pozwoliła sobie poczuć nadzieję, że sprawy mają się ku lepszemu. Kiedy dotarli jednak do domu, Randolph nie poszedł z nią na górę. Wszedł do bawialni, przywołał kamerdynera Speke’a i kazał sobie przynieść butelkę wina.

Jak na bal dobroczynny to przyjęcie było całkiem nieduże. Gil stał przy ścianie, patrząc na tańczących. Appleton powiedział mu, że po wyniesieniu mebli w pokoju mieszczą się dwadzieścia cztery pary. Gil udawał, że jest pod wrażeniem, ale ogólnie rzecz biorąc, sądził, że zmarnował następny wieczór. Poprzedni, spędzony w Gomersham Lodge, okazał się zupełną katastrofą. Zanadto się pospieszył i Debora Meltham uciekła od niego jak przestraszony źrebak. Obiecał sobie, że dzisiaj postara się bardziej, ale spędził tu już ponad godzinę, a wciąż jej nie było.

Powinien wyjść. Nie miał ochoty prowadzić uprzejmych rozmów, gdy w jego sercu zalegał mrok. Przepchnął się przez tłum w stronę gospodyni, by się pożegnać, i w tej właśnie chwili przy drzwiach powstało jakieś zamieszanie obwieszczające przybycie spóźnionego gościa. Pani Appleton spojrzała na drzwi i wydała okrzyk radości.

– Debora, moja droga, cóż za wspaniała niespodzianka! Już myślałam, że nie przyjdziesz!

Stała w drzwiach. Jej jedwabna suknia była bardzo prosta, z wysoką stójką i długimi rękawami, ale przydawała elegancji jej drobnej sylwetce. Ciemnośliwkowy kolor podkreślał kremowy odcień skóry i dodawał blasku zielonym oczom. Gil rozejrzał się szybko, zdziwiony, że inni mężczyźni nie patrzą z podziwem na pannę Meltham. Czy tylko on potrafił dostrzec namiętną kobietę za tą fasadą chłodnej elegancji?

Powiedziała coś do pani Appleton, która pomachała ręką.

– Ależ, Deboro, nie musisz przepraszać. Przyszłaś i tylko to się liczy. Pan Victor akurat potrzebuje partnerki do następnego tańca.

– W rzeczy samej – ukłonił się Gil. – O ile panna Meltham się zgodzi.

Podniosła na niego wzrok i w jej oczach dostrzegł ostrożność. Miał ochotę uśmiechnąć się zachęcająco, ale tylko uniósł brwi i spojrzał na nią z wyzwaniem.

– Panna Meltham zawsze wspiera naszych podopiecznych, ale rzadko przybywa osobiście – odezwała się ze śmiechem pani Appleton, nie zauważając gromadzącego się wokół napięcia. Oparła dłoń na plecach Debory, jakby chciała popchnąć ją do przodu. – Pośpiesz się, moja droga, tancerze już się ustawiają.

Gil wyciągnął rękę, wciąż patrząc w jej zielone oczy. Nie był pewien, czyja dłoń zadrżała, gdy ich palce się zetknęły. Pierwsze takty przetańczyli w milczeniu. Gil próbował nawiązać rozmowę, ale Debora odpowiadała monosylabami. Nie uśmiechała się i pozostawała czujna, jakby nie miała odwagi pozwolić sobie na zabawę. Zatańczyli kilka figur i zatrzymali się, by popatrzeć na innych tancerzy.

– Czy tańczenie ze mną jest dla pani tak przykre? – zapytał w chwili, gdy nikt inny nie mógł ich usłyszeć.

Spojrzała na niego i zaraz odwróciła wzrok.

– Zechce mi pan wybaczyć. Jak mówiłam wczoraj wieczorem, wyszłam z wprawy. Bardzo dawno nie tańczyłam z nikim oprócz mojego brata.

– A dlaczego? Czy pani brat ma coś przeciwko temu, żeby panią adorować?

– Nie, naturalnie, że nie. Czasem jednak bywa bardzo opiekuńczy. – Rozpoczęli kolejną figurę. – Proszę mi wybaczyć, ale muszę się teraz skupić na krokach, jeśli nie chce pan, żebym podeptała panu palce.

– A teraz chce pani mnie wykorzystać, żeby poćwiczyć? – zauważył żartobliwie.

Jej usta zadrżały.

– Całkiem możliwe.

Albo może przyszłaś, żeby zobaczyć się ze mną, pomyślał. Lekki rumieniec na jej twarzy sugerował, że mogło tak być. Rozluźniła się nieco, toteż nie próbował jej już drażnić, i zakończyli taniec w takiej harmonii, że odważył się poprosić o następny.

– Wyłącznie po to, żeby mogła pani poćwiczyć – dodał uroczyście.

Roześmiała się.

– Jest pan pewien, że pańskie palce u stóp to wytrzymają?

– Ależ tak.

Znów się zaśmiała i zarumieniła. Zgodziła się nie tylko, aby zatańczyli, ale również na to, aby odprowadził ją na kolację.

Gdy Gil wrócił później do swoich pokoi w hotelu George, wciąż wspominał wspólnie spędzony czas w towarzystwie Debory Meltham. Z zaskoczeniem stwierdził, że ani razu podczas wieczoru nie pomyślał o zemście. Po długich, mrocznych miesiącach rozpaczy i marzeń o zniszczeniu Kirkstera, teraz nagle przestał o tym marzyć. Może dlatego że Kirkster sam robił wszystko, aby się zrujnować, pił bez umiarkowania i uprawiał hazard.

Tak czy inaczej, Gil nie zamierzał odstępować od swojego planu. Tym bardziej że był coraz bliżej celu…

Debora zajmowała się księgami rachunkowymi, gdy do drzwi zastukał Speke.

– Pewien dżentelmen chciałby się z panią zobaczyć, panno Meltham. Niejaki pan Victor.

Ręka Deb drgnęła i na stronie pojawił się kleks. Na pewno miała to być tylko grzecznościowa wizyta po tym, jak zatańczył z nią wczorajszego wieczoru. Nie było w tym nic niezwykłego, uspokajała się. Przez chwilę pożałowała, że poddała się pokusie i poszła na bal Appletonów.

Kamerdyner odchrząknął.

– Wprowadziłem go do bawialni, proszę pani.

– Dziękuję, Speke. Gdzie jest lord Kirkster?

– Jego lordowska mość nie wyszedł jeszcze ze swojej sypialni.

A zatem nie było żadnej nadziei na przyzwoitkę. Dochodziło południe i to oznaczało, że Ran znowu upił się do nieprzytomności. Podniosła się z westchnieniem, strzepnęła spódnice i poszła powitać gościa.

Speke wprowadził ją do bawialni i zostawił drzwi otwarte. Debora była mu wdzięczna za to, że myślał o jej bezpieczeństwie.

– Przykro mi, że mojego brata tu nie ma i nie może się z panem przywitać, panie Victor.

Miała nadzieję, że jej promienny uśmiech odwróci jego uwagę od zapachu wina, który wciąż unosił się w bawialni.

– Z całą pewnością wyszedł już z domu.

– Tak.

Nie było powodu, by mówić prawdę. Widziała oczami wyobraźni, jak Randolph zasypia w fotelu i upuszcza pełny kieliszek na dywan. Tak wiele razy była tego świadkiem.

– Wybieram się właśnie na oględziny domu, Lagallan Manor. – Wskazał na swoją kurtkę do konnej jazdy. – Pomyślałem, że przy okazji powinienem wstąpić i złożyć pani wyrazy uszanowania.

– To bardzo miło z pańskiej strony. Zechce pan usiąść?

– Dziękuję.

Starannie ułożył kapelusz, rękawiczki i szpicrutę na stoliku, po czym przeszedł przez pokój i usiadł po przeciwnej stronie. Jego ruchy były pełne siły i wdzięku.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł, zerkając na otwarte drzwi. – Nie mieszka z panią żadna inna dama?

– Mieszkam tu tylko z bratem, sir. W wieku dwudziestu czterech lat nie potrzebuję już przyzwoitki.

W milczeniu skinął głową. Była mu wdzięczna, że nie próbował jej pochlebiać nieszczerymi okrzykami niedowierzania.

– A zatem naprawdę szuka pan tu domu, panie Victor?

– Nie wierzyła mi pani?

– Fallbridge to małe miasteczko. Tutejsze towarzystwo nie jest zbyt modne.

– A ja nie jestem zbyt wymagający. Poza tym towarzystwo wczoraj wieczorem sprawiło mi wielką przyjemność.

Nie była w stanie powstrzymać rumieńca. Czyżby już zupełnie zapomniała, jak się przyjmuje komplementy? On jednak, jakby chcąc jej oszczędzić zażenowania, wyjrzał przez okno.

– Okolica jest tu bardzo ładna. Chciałbym wypuścić się gdzieś dalej. Oczywiście, jeśli zgodziłaby się pani odegrać rolę przewodnika.

Puls jej przyspieszył, gdy dotarło do niej, że pan Victor czeka, by zaproponowała mu swoje towarzystwo. Pomyślała, że podsunie mu pomysł wspólnej przejażdżki konno lub nawet powozem. Już od bardzo dawna nie wyjeżdżała nigdzie dla przyjemności. Nic złego nie mogłoby z tego wyniknąć, o ile tylko towarzyszyłby jej chłopak stajenny. Pokusa była wielka, ale Deb uparcie milczała.

Gdy na nią spojrzał, odwróciła wzrok i zdawało jej się, że cicho westchnęła.

– Zabieram pani zbyt wiele czasu, panno Meltham.

– Absolutnie nie – odrzekła uprzejmie, ale zatrzymywała go. Podniosła się i odprowadziła go do drzwi. Przez chwilę stali tak blisko siebie, że mogłaby go dotknąć.

– Wydaje mi się, że w następny czwartek ma się odbyć kolejny bal Pod Czerwonym Lwem. Pomyślałem, że mógłbym tam zajrzeć. Czy zamierza się pani tam pojawić?

Debora zawahała się. Zwalczyła pokusę, by wybrać się z nim na przejażdżkę, ale nie zamierzała odmawiać sobie odrobiny zabawy.

– Tak, sir – odrzekła z uśmiechem. – Będę tam.

Tytuł oryginału

Pursued for the Viscount’s Vengeance

Pierwsze wydanie

Harlequin Mills & Boon Ltd, 2018

Redaktor serii

Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne

Dominik Osuch

© 2017 by Sarah Mallory

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327643803

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.