Miłość od pierwszej zdrady - Joseph Murray - ebook

Miłość od pierwszej zdrady ebook

Joseph Murray

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dowcipna, pełna zwrotów akcji, utrzymana w dynamicznym tempie komedia romantyczna z zaskakującym happy endem

Czy romans oznacza zawsze związek pozamałżeński?

Tara zakochała się w Colinie od pierwszego wejrzenia. Colin w Tarze – od pierwszej kłótni. Odtąd wiedzieli, że są sobie pisani.

Ale minęło parę lat i ich małżeństwo wisi na włosku. Nie potrafią rozniecić dawnego płomienia. Czy już po wszystkim? Niespodziewanie nowa, kontrowersyjna aplikacja randkowa znajduje dla nich obojga idealnych partnerów…

Wzruszająca i przezabawna powieść Josepha Murraya pokazuje, że nawet romans może stać się świadectwem wierności, a los płata zaskakujące figle. Niekiedy to, czego szukasz, może się kryć tuż pod nosem…

Idealna propozycja dla fanów Mhairi McFarlane.

"Dawno nie czytałam tak oryginalnej, seksownej, śmiesznej i wzruszającej książki. Założę się, że na końcu każdy czytelnik będzie miał ochotę urządzić indywidualną owację na stojąco."

Claudia Carroll

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 368

Oceny
4,0 (126 ocen)
57
33
21
9
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
carri91

Całkiem niezła

Nie dałam rady jej doczytać. Czułam się po prostu źle gdy czytałam jak dwoje ludzi jest o krok przed wdaniem się w romans. Ok, my wiemy ze romansują ze sobą, czyli to nie jest zdrada pozamałżeńska, ale oni tego nie wiedzą. Nie czułam się komfortowo, czułam przygnębienie i wiele innych negatywnych emocji. Nie tego szukam w książkach.
51
coolturka

Dobrze spędzony czas

Mimo dość przewrotnego tytułu "Miłość od pierwszej zdrady" liczyłam na dobrą zabawę okraszoną sporą dawką humoru. Czy właśnie to otrzymałam? "Życie to szwedzki stół bez ograniczeń, a ty skosztowałaś tylko jednej, jedynej parówy". Tara i Colin to znudzone sobą małżeństwo. W sekrecie zakładają konta w kontrowersyjnej i nie do końca etycznej aplikacji randkowej Fling, która dopasowuje idealnych dla siebie partnerów. Po takim opisie wszystko wiadomo 😉. Mój jedyny zarzut to przewidywalność, która nie zawsze mi przeszkadza, ale jednak potrafi zepsuć nawet najlepszą zabawę. Sądzę, że nie tylko ja domyśliłam się, jak zakończy się ta historia. Ale opowiem może o jej atutach. Po pierwsze są nimi zabawne sytuacje będące wynikiem całej konspiry, więc jeśli chodzi o poczucie humoru, to jestem na tak. Po drugie autor nie stroni od poruszania poważnych kwestii m.in. problemów z płodnością, czy dyskryminacją kobiet. Po trzecie otuchy dodaje konkluzja, iż mimo trudności małżeńskich/partnerskich wart...
20
yomikoLegimi

Całkiem niezła

Dla mnie ta książka w ogóle nie była zabawna. Fabuła przewidywalna a bohaterowie irytujący.
20
Ren777

Z braku laku…

Nie dotarłam do końca, irytujący bohaterowie, nie przekonali mnie
10
Tamtamo

Z braku laku…

Nie porwała mnie.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Fling

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ.ART.DESIGN

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski, Lilianna Mieszczańska

Ilustracja wykorzystana na okładce

© Elena Mikhaylova/Dreamstime.com

Copyright © Joseph Murray 2023

All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Anna Pochłódka-Wątorek

ISBN 978-83-287-2661-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Moim wspaniałym Rodzicom, Kathleen i Finianowi, którzy nauczyli mnie, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Synchroniczność (rzecz.)

1.   co najmniej dwa wydarzenia niepowiązane widocznymi relacjami przyczynowo-skutkowymi, których przypadkowe jednoczesne wystąpienie ma niskie prawdopodobieństwo, a mimo to odbierane są one jako współwystępujące w sposób znaczący

za Carlem Jungiem

2.   niewyjaśniona, głęboko znacząca koincydencja, która porusza duszę i daje przebłysk ludzkiego przeznaczenia

Phil Cousineau

Rozdział 1

– Jedźmy do domu – powiedziała Tara, czując się, jakby jej życie właśnie się skończyło.

Po prawej stronie siedział sztywno jej mąż Colin. Starał się przyswoić miażdżącą nowinę. Za biurkiem doktor White tłumaczył im właśnie, że przeniesienie zarodków się nie powiodło, a ich trzecia próba zapłodnienia in vitro spełzła na niczym.

Tara miała wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Słyszała jedynie osobliwe dzwonienie w uszach, jak gdyby właśnie wybuchła bomba. Nie docierało do niej, co mówi doktor White – spowijał ją wyłącznie wszechogarniający szum porażki.

Ale nie musiała się przysłuchiwać, by wiedzieć, o czym mowa. Na tym etapie znała już tę gadkę na pamięć. Gdy tylko ujrzała tę samą znużoną, przepraszającą minę doktora White’a, domyśliła się, że jej marzenie o macierzyństwie pozostanie właśnie tam.

W sferze snów.

– Do domu? – zapytał Colin, odwracając się w jej stronę. – Przecież dopiero co tu przyszliśmy.

– Wiem, że jesteś zawiedziona, Taro, ale uwierz, że wciąż istnieje nadzieja – rzekł doktor White nieprzekonująco, jak gdyby czytał z promptera.

– Przykro mi, doktorze, ale ja już dłużej nie dam rady – stwierdziła Tara i wzięła do ręki torebkę. – Nie chcę nikogo urazić, ale po prostu muszę jechać do domu.

– Taro, musimy się dowiedzieć, jakie mamy możliwości – zauważył Colin wyraźnie zły, że Tarze tak spieszno do wyjścia.

– Colin, przecież wiemy, jak to idzie. W tym momencie musimy zacząć wszystko od początku. Od zera.

– Cóż, w przypadku wielu par terapia in vitro przynosi rezultat za czwartym, a nawet piątym podejściem. Raz pracowaliśmy z parą, której udało się dopiero za ósmym razem – wyjaśnił doktor White.

Tara się skrzywiła. Nie mogła znieść perspektywy przeżywania całej tej męczarni choćby jeszcze jeden raz, a co dopiero wielokrotnie. Po pierwszej, a potem drugiej nieudanej próbie tliła się w niej jeszcze iskierka nadziei, ale kolejnego rozczarowania by nie zniosła. Colin w kółko powtarzał jej, że do trzech razy sztuka. Prawie ją do tego przekonał. A mimo to siedziała tu i ponownie przeżywała najgorsze doświadczenie swojego życia.

– Doktorze, moim zdaniem najwyższy czas, byśmy się pogodzili z tym, że macierzyństwo nie jest mi pisane – rzekła Tara. Serce ściskała jej aż nazbyt znajoma rozpacz.

– Taro, przestań wygadywać takie rzeczy – powiedział Colin.

– Daruj sobie, Colin, mam prawie trzydzieści siedem lat. Na tym etapie moje jajeczka przypominają już dmuchawce.

Doktor White prawie się zaśmiał, ale wtedy Colin spojrzał na niego z dezaprobatą.

– Taro, to dopiero nasza trzecia próba. Daj spokój, do czterech razy sztuka!

– Powtarzasz to przy każdym podejściu, Colin. Za parę lat będziesz twierdził, że do piętnastu razy sztuka. Wydaliśmy już na to trzydzieści tysięcy. Musimy przestać wyrzucać pieniądze w błoto – skwitowała Tara, wciąż popatrując na drzwi wyjściowe. Czuła, że się dusi.

– Cóż, może mają jakiś program lojalnościowy – zauważył Colin i popatrzył na doktora White’a z nadzieją.

– No jasne, Colin, w drodze do wyjścia wbiją nam pieczątkę, a następna rundka będzie za darmochę. Mówimy o moich jajeczkach, nie o kawie. – Tara przewróciła oczami. – Przecież i tak w nosie mają naszą lojalność. Wcisnęli nam te durne dodatki, które nie zrobiły kompletnie żadnej różnicy.

– Cóż, zdecydowaliście się na Pakiet Premium – wtrącił doktor White.

– No i co z niego mamy? Szczerze mówiąc, w cenie dziesięciu tysi za strzał mogliście dorzucić pieprzoną torbę na ramię. Albo koszulkę z napisem „Zrobiłam sobie in vitro i mam z tego tylko ten dziadowski T-shirt” – rzuciła Tara sfrustrowana.

– Taro, bądź poważna – powiedział Colin zażenowany.

Tara wiedziała, że się ośmiesza. Ale wiedziała również, że jeśli tego nie wyśmieje, to się rozpłacze. A płaczu miała już dość. Przeszła przez tę całą procedurę już tyle razy, że wiedziała, jaka to farsa. Miała pełne prawo żartować, bo cała ta droga przez mękę właśnie tym była.

Jedną wielką kpiną.

– W pełni rozumiem twoje zdenerwowanie, Taro – odezwał się doktor White – ale nie da się zrobić omletu, nie rozbijając paru jaj.

– Cóż, przykro mi, doktorze, ale zamawiałam zapłodnione jajeczka, a nie jajecznicę – odparowała Tara, wstając. – Przepraszam, ale naprawdę chcę po prostu jechać do domu. – Tara odwróciła się i wyszła zdeterminowana. Colin westchnął i ociężale podniósł się z krzesła.

– Na pewno prędzej czy później da się namówić – powiedział doktor White do Colina.

– Widać, że nie zna pan mojej żony – odparł Colin i ruszył za Tarą do auta.

W drodze powrotnej Tara w milczeniu starała się przetrawić wieści. Nie chciała rozmawiać, po prostu pragnęła znaleźć się w domu. Oparła głowę o szybę i patrzyła w nieskończony, pastelowo perfekcyjny błękit nieba. Irytował ją. Oczywiście, w dniu, w którym ona pragnęłaby, żeby padał deszcz, niebo musi być bezchmurne. Chciała, by płakało, bo jej zabrakło już łez. Gdyby chociaż chmurzyło się odrobinę, mogłaby sobie wmawiać coś o burzy, po której zawsze wychodzi słońce.

Gdy nie powiodła się pierwsza próba zapłodnienia in vitro, Tara była w rozsypce. Mimo że nie zaszła w ciążę, opłakiwała miliony możliwości, które miały nigdy się nie ziścić. Przebieg drugiej nieudanej próby okazał się podobny, lecz wówczas lały się łzy gniewu, a nie rozpaczy. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Nie czuła smutku ani złości. Właściwie to nic nie czuła. Jakby w piersi miała próżnię, obezwładniającą pustkę. Niespodziewanie zaczęła kwestionować wszystko, w co wierzyła. Światopogląd Tary bywał skomplikowany, lecz u podstaw całej jej filozofii życiowej leżała wiara w przeznaczenie.

Tara święcie wierzyła, że każdy ma swoją ścieżkę, a bieg życia wyznacza los. Nie przyjmowała do wiadomości naukowych teorii, że życie to zaledwie przypadkowy chaos. W jej przekonaniu taki pogląd czyniłby życie całkowicie pozbawionym znaczenia. Przecież wszechświat zrodził się pośród chaosu, a mimo to samoistnie się uporządkował. To był dla niej wystarczający dowód na to, że istnieje jakaś moc większa od niej. Jej ojciec Paddy Fitzsimons był gorliwym katolikiem aż po grób, a matka Shannon cieszyła się uznaniem jako profesjonalna duchowa uzdrowicielka. Tara zatem stanowiła niezwykłe połączenie religijności i duchowości. Wierzyła w nadprzyrodzoną potęgę, lecz postrzegała ją raczej jako przepływ energii, a nie brodacza w niebie. Wiedziała, że nie zna wszystkich odpowiedzi, ale pokładała wiarę w wierze. Lecz niezależnie od tego, jakiego określenia użyć: przeznaczenie, Boży plan, kismet czy los – wszystko sprowadzało się do tego, co zawsze powtarzała jej matka.

Nic nie dzieje się bez przyczyny.

Ale co stanowiło przyczynę obecnej sytuacji? Dlaczego wszechświat nie pozwalał, by ziściło się jej marzenie? Tarze przychodził do głowy tylko jeden powód. Wszechświat jasno i wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że macierzyństwo nie jest jej pisane, a ona nie ma wyjścia i musi go wysłuchać. Gorzka to była pigułka, ale Tara wiedziała, że opór do niczego nie doprowadzi. Gdyby po raz czwarty podjęła próbę z in vitro, płynęłaby jedynie pod prąd przeznaczenia. Nie mogła się znów narazić na te katusze. Chociaż na samym początku zapowiedziała Colinowi, że zamierza spróbować tylko trzy razy, wiedziała, że on nie pogodzi się z jej decyzją.

Cofnęła się myślami w przeszłość – do wieczoru, gdy poznała Colina. Studiowała wówczas w Trinity College w Dublinie, ale na weekendy zawsze przyjeżdżała do domu do Galway i pracowała w pubie O’Malley’s. Pamiętnej listopadowej nocy, gdy była w pracy, do knajpy wszedł młody człowiek i zamówił pintę guinnessa. Nastawiła się, że zobaczy kogoś znacznie starszego, lecz gdy podniosła wzrok, jej oczom ukazał się on.

Mężczyzna z jej snów.

Niedorzecznie przystojny – miał krótkie brązowe włosy i oczy w kolorze oceanu, w których można było utonąć.

Wtedy po raz pierwszy Tara przeżyła to, co uważała za synchroniczność: osobliwe przeczucie łączące déjà vu z kobiecą intuicją. W brzuchu fruwały jej motyle, na ramionach poczuła gęsią skórkę, a na karku mrowienie. Miała wrażenie, że zestroiła się z tajemną częstotliwością wszechświata i połączyła nagle z głębszymi wibracjami istnienia. Duchowy kompas wskazał jej, że znalazła się na właściwej ścieżce przeznaczenia. Jak gdyby była z odpowiednią osobą w odpowiednim miejscu i czasie.

Od razu się w Colinie zakochała. Nim jego guinness się odstał, ona już należała do niego.

– Ze wszystkich pubów w całej Irlandii ty musiałeś wejść akurat do mojego – powiedziała mu. Wbrew rozsądkowi cisnęła przezorność w kąt, wsiadła z nim na motocykl i pojechali na molo Nimmo’s. Gdy pocałował ją w migotliwej poświacie księżyca, rozpłynęła się w jego ramionach i zatraciła w słodkiej, dobrowolnej kapitulacji. Później tej nocy przemyciła go do swojego pokoju. Wprawdzie dopiero co się poznali, lecz była gotowa oddać mu się bez reszty, podobnie jak przez wszystkie następne lata. W jej ówczesnych uczuciach brakowało logiki, ale gdy Tara miała przeczucie, wiedziała, że to los szepcze, że podąża właściwym szlakiem.

Jednak podczas zabiegów in vitro Tara ani razu nie miała przeczucia. W głębi duszy zdawała sobie sprawę, że macierzyństwo nie jest jej pisane. A choć jej marzenie o byciu matką legło w gruzach, Tara wiedziała, że się pozbiera i znajdzie nowy cel. Całe to doświadczenie ciągłych klęsk pozbawiło ją sił. Potrzebowała marzenia, które przyniesie jej bezkresną radość, a nie rozczarowanie bez końca. Pora zamknąć rozdział porażek i rozpocząć etap nieskończonych możliwości.

Colin włączył radio, bo czuł się nieswojo w panującej w aucie ciszy. Od razu ustawił Radio Nova, stację z klasykami, której słuchał z żarliwym oddaniem. Jak gdyby radio chciało zagrać mu na nosie, z głośnika rozbrzmiało Enjoy the Silence Depeche Mode.

– Puść chociaż jakąś Abbę dla poprawy nastroju – powiedziała Tara.

– Nie dokończyliśmy rozmowy – odparł Colin, wyłączając odbiornik.

– No to jedziemy – westchnęła Tara i wyprostowała się na fotelu.

– To dopiero nasza trzecia próba. Sukces wznosi się na niepowodzeniach. Musimy się postarać, by za każdym razem wychodziło nam lepiej.

– Colin, naprawdę nie interesują mnie złote rady z poradnika.

– Cóż, tylko tak można coś osiągnąć, Taro. Nikt nigdy nie zdobył tego, czego pragnął, gdy się po prostu poddał.

– Wiem, że masz dobre chęci, Colin, ale istnieje ograniczona liczba porażek, które człowiek może znieść. Jeżeli oblejesz egzamin, to jasna sprawa, będziesz się uczył i podejdziesz drugi raz. Ale nie wydaje ci się, że jeśli oblejesz trzy razy, wszechświat daje ci znak, że nie powinieneś studiować tego akurat przedmiotu? – tłumaczyła Tara, starając się przedstawić mu swój punkt widzenia.

– Proszę cię, Taro, nie zaczynaj z tymi swoimi banialukami o znakach od wszechświata.

– To nie są banialuki, Colin. Jeżeli musisz zmagać się z przeciwnościami i cierpieć, by coś osiągnąć, to widać jak na dłoni, że ta rzecz nie jest ci pisana. Jeżeli coś jest ci przeznaczone, to cię nie ominie. Sprawy powinny układać się same.

– Nie, Taro, w życiu trzeba walczyć o to, czego się pragnie – zaprzeczył Colin, starając się ją zainspirować. – Warto spróbować jeszcze ten jeden, ostatni raz.

– Ale to wcale nie chodzi o jeden raz, Colin. W grę wchodzą dziesiątki zastrzyków, igieł, iniekcji z hormonami. A ja do krwiobiegu chciałabym sobie wprowadzać wyłącznie tequilę.

– Kiedy się uda, okaże się, że wszystkie te poświęcenia były tego warte.

– No i jeszcze te pigułki na płodność, od których mi odwala. I co rano muszę łykać dwadzieścia różnych witamin. Łatwo ci mówić „Spróbujmy jeszcze raz”, skoro ty masz za zadanie jedynie napełnić kubeczek.

– Wow, czyli do tego sprowadza się mój wkład? – zapytał Colin urażony. – A niby kto robi ci te zastrzyki? Kto musi znosić twoje huśtawki nastrojów, kiedy zażywasz hormony?

– Dobrze się zastanów, co teraz powiesz… – poradziła, by miał szansę się wycofać.

– Chodzi mi tylko o to, że siedzimy w tym razem. Towarzyszę ci na każdym kroku – rzekł, rozładowując sytuację.

– Colin, przecież wiem. Ale chodzi o coś innego. To moje ciało. Nie dam rady przejść przez to wszystko kolejny raz. Odkąd wyruszyliśmy w tę podróż, powoli się od siebie oddalamy. Chcę odzyskać nasze życie. Chcę wrócić do nas – tłumaczyła Tara.

– Dlaczego nie widzisz, że ostatecznie wszystko będzie tego warte? Wciąż mamy piętnaście procent szans na sukces.

– No, czyli osiemdziesiąt pięć procent szans na niepowodzenie, Colin – westchnęła Tara.

Znajomość matematyki nie zaliczała się nigdy do atutów Tary, ale Colin wiedział, że jeżeli ją poprawi, to tylko wzmocni jej argumentację przeciwko sobie.

– Nieważne, ile wynosi prawdopodobieństwo, ja wiem, że damy radę – zapewnił.

– Moja macica to nie automat na monety, Colin. Ilekroć stawiamy dziesięć kafli na te mrzonki, tylekroć my przegrywamy, a kasyno wygrywa – zaoponowała Tara kategorycznie.

– Nadal jest mnóstwo możliwości, by zwiększyć nasze szanse. Na przykład gdybyś była skłonna poszukać dawczyni komórki jajowej… – zasugerował Colin.

– Od samego początku ci mówiłam, że chcę być biologiczną matką swojego dziecka – przerwała mu Tara.

– Urodziłabyś to dziecko. Czyli właściwie byłoby twoje. Kogo obchodzi, czy jajeczko też było twoje?

– Cóż, gwoli ścisłości, twoi pływacy też raczej nie mogliby pretendować do medalu na igrzyskach olimpijskich. Ja się zgodzę na dawczynię jajeczka, jeśli ty przystaniesz na dawcę spermy – powiedziała Tara z pełną świadomością, że Colin wykluczy ten pomysł.

– Chyba sobie kpisz. Przecież nie byłbym wtedy ojcem! – warknął Colin.

– W porządku, w takim razie wymieszamy twoją spermę z nasieniem dwóch innych dawców. A potem za dwadzieścia lat sprosimy całą waszą trójkę na ślub dziecka w Grecji i ustalimy, kto jest ojcem – zasugerowała Tara.

– Nie jestem głupi, Taro. Wiem, że to scenariusz filmu Mamma Mia. Zmusiłaś mnie, żebym go oglądał pierdyliard razy – odciął się Colin z irytacją. – Nie mieści mi się w głowie, że możesz o tym mówić tak żartobliwie.

– Bo łzy mi się zużyły, Colin. Chcę znów się śmiać. Mam dość porażek. Nie możemy w kółko robić tego samego i oczekiwać innych rezultatów. To jest dosłownie definicja obłędu. Na litość boską, mam prawie trzydzieści siedem lat – westchnęła.

– Och, tylko nie ta wymówka. Twoja matka urodziła cię, gdy miała trzydzieści osiem lat.

– Bo było jej to pisane. Ale mój los najwyraźniej jest inny. Staramy się od sześciu lat. Widać, że wszechświat ma dla mnie odmienne plany. Może powinnam zrobić magisterkę, założyć własną firmę, podróżować albo…

– Powinnaś zostać matką – wszedł jej w słowo Colin.

Tarę zalała krew. Wzburzyło ją właściwie nie to, co powiedział, lecz sposób, w jaki to zrobił. Ona starała się przekonać samą siebie, że ma przed sobą masę innych możliwości w życiu, a Colin sugeruje, że spoczywa na niej jakiś kobiecy obowiązek urodzenia mu dziecka. Za każdym razem, gdy wypalał coś takiego, choćby przez pomyłkę, puszczały jej hamulce.

– No tak, bo przecież do tego sprowadza się rola kobiety, co? Przeznaczone jest mi wyłącznie powić mężowi dziecię, co? – rzuciła z furią w oczach.

– Nie to miałem na myśli. Chryste, ty znowu swoje, zmieniasz się w zupełnie kogoś innego.

– Jestem spod znaku Bliźniąt, Colin. Gdy braliśmy ślub, wiedziałeś, że dostajesz dwie w cenie jednej – odparowała.

– Taro, nie możesz ciągle powoływać się na gwiazdy, by wszystko usprawiedliwić – westchnął Colin.

– Typowy Byk – odparła, przewracając oczami.

– Czy możemy po prostu porozmawiać o naszym…

– Colin, ja wiem, że chcesz to nadal omawiać – przerwała mu Tara. – Ale podjęłam już decyzję i więcej nie zamierzam dyskutować na ten temat – orzekła beznamiętnie.

I w tej właśnie chwili poczuła, jak między nią a Colinem otwiera się niewidzialna przepaść. Od dawna powoli się od siebie oddalali, ale teraz, gdy nie łączył ich już wspólny cel posiadania potomstwa, zaczęła się obawiać, że coś zmieniło się w sposobie, w jaki funkcjonowało ich małżeństwo.

Do samochodu powróciło milczenie.

Za kierownicą auta, w drodze do domu, Colin czuł, że nie może się pogodzić z punktem widzenia Tary. Nie potrafił pojąć, dlaczego tak szybko w imieniu ich obojga zdecydowała, że przestają się starać o dziecko. Miał poczucie, że został pozbawiony prawa do posiadania opinii w tej kwestii, a przecież decyzja Tary miała mieć wpływ na całą resztę jego życia. Na in vitro przeznaczyli większość jego oszczędności i gdyby teraz zrezygnowali, wszystkie te wydatki poszłyby na marne. I chociaż procedura była droga, to cena za spełnienie ich marzenia wydawała się niska. Colin nie mógł przecież siedzieć bezczynnie i pozwolić, by Tara zarzuciła ich wspólny cel, zasłaniając się jakąś wymówką o przeznaczeniu.

Colin nie podzielał mistycyzmu Tary. Często żartował, że w poprzednim wcieleniu był ateistą, a ludzie są tylko drobinkami pyłu zamieszkującymi skałę, która unosi się w przestrzeni kosmicznej. Wielu ludzi odbierało taki punkt widzenia jako cyniczny, za to Colinowi jawił się on wręcz jako inspirujący. Skoro życie jest bez sensu, sensem życia jest nadanie swemu życiu sensu. Jeżeli we wszechświecie obowiązuje jakieś prawo, jest to prawo Murphy’ego. Jeżeli coś może się nie udać, to się nie uda. Zawsze będą pojawiać się przeszkody, które trzeba będzie pokonać, ale dzięki nim zwycięstwo przyniesie jeszcze większą satysfakcję. Realizacja marzeń bez przeciwności losu nic nie znaczy.

O to chodzi w życiu.

Jednak zakładanie rodziny to przedsięwzięcie zespołowe, a jego koleżanka z drużyny zeszła właśnie z boiska, bo trzy razy chybili do bramki. W życiu nie liczą się próby nieudane, lecz strzały celne. Do końca meczu pozostaje mnóstwo czasu. Gdzie się podziała wola walki Tary, tej Tary, w której się zakochał?

Colin i Tara od zawsze wadzili się jak pies z kotem, to akurat nic nowego. Żartowali wręcz między sobą, że Tara wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, a Colin w miłość od pierwszej kłótni. Gdy osiemnaście lat temu nalała mu to piwo w pubie O’Malley’s, od razu zaczął się z nią sprzeczać, że w Dublinie dają lepszego guinnessa niż w Galway. Kiedy ona toczyła długaśną tyradę, jaki to z niego cwaniak, on czuł, że jest coraz mocniej zauroczony tym ognistym rudzielcem o szmaragdowych oczach. Była to pierwsza z ich bardzo wielu kłótni o pierdoły. Ale te spory zawsze były żartobliwe, z przymrużeniem oka. Przez całe lata kłótnie przeradzały się praktycznie w grę wstępną. Colin łapał się niekiedy na tym, że wszczyna miłosną sprzeczkę o jakiś drobiazg w nadziei na niewiarygodny seks, do którego ona ostatecznie doprowadzi.

Z biegiem lat jednak ich przekomarzanki ustały. Seks przerodził się w obowiązek, czysto praktyczne działanie mające prowadzić do określonego celu. Brakowało w nim emocji i spontaniczności. Tara oznaczyła w kalendarzu daty owulacji, przez co ich zbliżenia nabrały mechanicznego charakteru. Całe doświadczenie seksualne zostało pozbawione erotycznej otoczki. Przypominało raczej kopulację pary ssaków niż miłosny akt pomiędzy dwojgiem ludzi. Jak gdyby podczas seksu zapomnieli uprawiać seks. Colin musiał wręcz niekiedy ukradkiem posiłkować się viagrą. Presja, by zapłodnić żonę, przyprawiła go nieomal o impotencję.

Ale teraz, gdy Tara zaczęła mówić o tym, że rezygnuje z założenia rodziny, Colin zrozumiał, że seks nie będzie już pełnił żadnej funkcji. Z biegiem czasu Tara ufarbowała włosy na zgaszony ciemny blond, a z jej zielonych oczu zniknęły uwodzicielskie iskierki. Jej impulsywna decyzja oznaczała dla Colina tyle, że światełko na końcu tunelu nagle zgasło. Wiedział, że dzięki narodzinom dziecka ich miłość by się odrodziła. Skoro jednak Tara kapituluje, jak uda im się ponownie rozpalić tę ulotną iskrę?

Zastanawiał się, jak będzie wyglądać reszta jego życia, jeżeli jego ojcowskie aspiracje nigdy się nie spełnią. Nie potrafił tego objąć umysłem. Wizja życia z Tarą, którą sobie wymyślił, w okamgnieniu zniknęła. Ona chciała oddać stery przeznaczeniu, a on obawiał się, że zmierzają w stronę urwiska. Gdy tak rozmyślał o życiu, które zbudował, i o tym, jak niepewna była ich przyszłość, poczuł panujący w aucie przenikliwy chłód.

Kiedy dojechali do domu, dzień pomału chylił się ku końcowi. Gdy Colin skręcił w Hillcrest Grove, malowniczy zaułek w zamożnym dublińskim Southside, gdzie mieszkali, Tara wyprostowała się na swoim siedzeniu. Hillcrest było dzielnicą idealną. Zbyt idealną. Zawsze świeżo przystrzyżone trawniki, dopiero co wypucowane range rovery, a zęby lśniące i wybielone. Tara wychowała się na wsi w Galway, więc w Hillcrest zawsze czuła się obco. Zdumiewało ją, że idea przedmieść wkradła się w irlandzką codzienność. Wszystko to przypominało jej puste odniesienie, kopię czegoś, co w ogóle nigdy nie istniało. Przywykła do kamiennych murków, a nie płotków z białych sztachetek. Upiorna pozłotka perfekcji, hiperrealna zasłona, za którą nie skrywa się nic. Mimo to – przedstawienie musiało trwać.

Gdy zbliżali się do podjazdu, Tara zauważyła ich sąsiadkę, Celine Loftus, która na swoim trawniku robiła sobie selfika podczas prac ogrodowych. Celine miała dziesięć tysięcy obserwujących w mediach społecznościowych, uważała się zatem za influencerkę. Tara potrafiła rozpoznać narcyza, gdy takowego spotkała, a Celine nadymała się bardziej niż balon. Patrzyła z góry na każdego, kto nie zaliczał się do zamożnych mieszkańców Southside, a za jej snobizm Tara w duchu ochrzciła ją mianem Złej Czarownicy z Południa.

Niestety jednak Celine wcale nie wyglądała jak wiedźma. Wręcz przeciwnie, była wprost ohydnie doskonała. Puszyste blond włosy, wydatne kości policzkowe i piersi w rozmiarze D, które zdawały się prosić o własny kod pocztowy. Ze względu na liczbę jej followersów panie z Hillcrest wielbiły ziemię, po której stąpała Celine, i wspólnie odgrywały rolę ambasadorek marki jej firmy z suplementami diety, która nazywała się Słodka Mamcia. Wprawdzie Tarze brakowało na to dowodów, lecz intuicja podpowiadała jej, że strategia biznesowa Celine w istocie opierała się na zawoalowanych zasadach piramidy finansowej. Niestety Słodkie Mamcie zabrnęły w to wszystko za daleko i nie podawały w wątpliwość charyzmy przywódczyni swojej sekty, piramida zatem rosła. Parę lat temu Celine próbowała zwerbować Tarę, ta jednak przejrzała jej sekciarskie zapędy. W rezultacie Celine i Tara z miejsca stały się nieprzyjaciółkami od serca i zagłaskiwały się na śmierć, ilekroć weszły sobie w drogę.

Gdy Celine zauważyła przejeżdżających Colina i Tarę, zaczęła machać do nich gorączkowo, jak gdyby miała im do przekazania pilną nowinę.

– O Boże, Celine nas woła. W głowie mi się nie mieści, że jej powiedziałeś o naszym in vitro. Nie posiada się z radości, że ma na mnie takiego haka. – Tara opuściła szybę i uśmiechnęła się sztucznie.

– Cześć wam. Wysiewam właśnie nasiona. Taro, wyglądasz okropnie, czy wszystko w porządku? – zaczęła, nachylając się, by przyjrzeć się twarzy Tary.

– Tak, tak, wszystko gra. Pojechaliśmy na zakupy, a mnie nie chciało się umalować – skłamała Tara. Nie chciała, by Celine znów zaczęła plotkować.

– Cóż, brawo, że nie przejmujesz się tym, co pomyślą inni. Zawsze podziwiałam twoją przebojowość – stwierdziła Celine.

Od zniewag Celine gorsze były jedynie jej komplementy. Za każdym razem, gdy mówiła coś miłego, jej słowa miały złośliwy podtekst. Jej dwuznaczne komplementy przypominały ciepły uścisk zwieńczony wbiciem zimnego noża w plecy.

– Możemy ci w czymś pomóc, Celine? – zapytała Tara, przechodząc do sedna.

Celine nachyliła się w stronę auta.

– Chciałam wam tylko powiedzieć, zanim dziś wieczorem ogłoszę to w mediach społecznościowych… Jestem w ciąży!

Serce Tary ścisnęło się z bólu. Teraz to los już po prostu złośliwie jątrzył jej ranę.

– Gratulacje, Celine – powiedział Colin, pochylając się w jej stronę.

– Bardzo wam dziękuję. Wierzyć się nie chce, że to już czwarty miesiąc! Gorąco pragnęłam mieć trzecie dziecko, nim skończę trzydzieści pięć lat. Co noc słyszałam, jak mój zegar biologiczny tyka: tik-tak, tik-tak – zaśmiała się.

Tara zdawała sobie sprawę, że to przytyk pod jej adresem. Nietaktowne komentarze Celine zawsze były wygłaszane celowo. Doskonale wiedziała także, jakie pytanie zaraz padnie.

– A wasza dwójka? Ptaszki ćwierkają, że niespecjalnie wam wychodzi z in vitro – powiedziała Celine z udawaną troską. – Wiecie, najlepszy specjalista od medycyny rozrodu to mój serdeczny follower.

– Mówi się chyba „serdeczny przyjaciel” – mruknęła Tara.

– Cóż, zrobi dla mnie wszystko. Ma dziewięćdziesięcioprocentową skuteczność w zapłodnieniach in vitro. Szepnijcie tylko słówko, a załatwię wam miejsce na liście jego klientów.

Tara wyczuła to na kilometr. Podobnie jak wszyscy przywódcy sekt Celine stosowała zasadę wzajemności. Jeżeli coś dla kogoś zrobiła, pewnego dnia zgłaszała się po odbiór długu. W jej przypadku wszystko miało swoją cenę, a Tary nie interesował pakt z diabłem, nawet z takim o anielskim wyglądzie.

– Byłoby wspaniale, Celine – wtrącił Colin. Tara dyskretnie szturchnęła go w bok łokciem.

– Dziękuję, nie trzeba, Celine – odparła. – Damy radę.

– Oczywiście, Taro. Ale proszę, daj znać, jeśli zmienicie zdanie. Dla drugiej kobiety sukcesu zrobię wszystko. I nie słuchaj tego, co gadają ludzie. Najlepszych lat wcale nie masz za sobą – rzekła Celine, szczerząc olśniewające zęby w mrocznym uśmiechu.

Tara podniosła szybę i odwróciła się do męża, który wpatrywał się w odchodzącą Celine.

– Och, zamknijże buzię, bo ci mucha wpadnie – rzuciła zirytowana, że Colin się gapi.

– Ten jej znajomy od in vitro brzmi obiecująco. Może Celine nam pomoże – powiedział Colin, wjeżdżając na podjazd.

– Ona wcale nie chce nam pomóc. Chce nas objąć w posiadanie. To tylko taka mała intryga, żebym zmieniła się w kolejną Słodką Mamcię i utknęła w jej piramidzie finansowej, tak by mogła się czuć jak Kleopatra. Uwierz mi, jeśli poprosisz Celine o pomoc, później tego pożałujesz.

– Ona po prostu chciała być miła, Taro – westchnął.

Nie mogła wyjść z podziwu, jak mało mężczyźni wiedzą o kobietach. Chociaż Celine nabrała przecież całe otoczenie. Tylko Tara wiedziała, że jest zbyt piękna, by mogła być prawdziwa.

Tara wysiadła z samochodu i popatrzyła na Hillcrest Grove 3. Zachodzące słońce kąpało fasadę ich domu w ciepłych odcieniach czerwieni i oranżu niczym na impresjonistycznym obrazie. Przypomniało to Tarze chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczyła ten dom. Dokładnie tak jak w momencie, gdy ujrzała Colina, Tara doświadczyła wówczas synchroniczności i intuicyjnie zrozumiała, że ten dom będzie kiedyś należał do niej.

Wyłożona kamieniem elewacja wyglądała jak układanka z elementów o nieregularnych kształtach, tworząca dom marzeń Tary. Rustykalny sznyt sprawiał, że budynek przypominał chatkę, w której dorastała, był jednak o wiele większy. Przytłaczał rozmiarami, ale ona wiedziała, że wypełni go życiem, śmiechem i miłością – mimo że Colin nałożył embargo na wszelkie dekoracje z napisem „Żyj, śmiej się, kochaj”. Zgodził się jednak, by nad drzwiami frontowymi umieściła plakietkę z irlandzkim powiedzeniem: Is glas iad na cnoic i bhfad uainn, co oznacza „Odległe wzgórza zawsze są zieleńsze”. Miało jej to przypominać, by ceniła to, co ma.

Ale teraz, gdy otwierała drzwi, ciepłe odcienie rozświetlające fasadę wyparły lodowaty chłód surowej, sinej rzeczywistości. W tak wielkim domu wiecznie było zimno, jak gdyby żadna ilość ciepła nie potrafiła nasycić tej nienażartej bestii. Zawsze wierzyła, że zamarznięte serce domu odtaje dzięki ciepłu dzieci.

Najwyraźniej była w błędzie.

Kiedy tej nocy Tara kładła się do łóżka, czuła w sercu obezwładniającą pustkę. Miała trzydzieści sześć lat, jej marzenia o macierzyństwie obróciły się wniwecz i czuła, że gdzieś po drodze popełniła jakiś błąd, skręciła w niewłaściwą stronę, i przez to zboczyła ze ścieżki przeznaczenia.

Poznanie Colina, wymarzony dom – wszystko to wydarzyło się bez wysiłku. Teraz jednak odnosiła wrażenie, że im mocniej pragnie dziecka, tym mniej prawdopodobne było ziszczenie się tego pragnienia. Czuła się, jakby stanęła na rozdrożu i nie miała drogowskazów sygnalizujących, dokąd wiodą poszczególne drogi, ani duchowego kompasu, który pomógłby jej obrać ścieżkę intuicyjnie.

Tara zawsze wierzyła, że jeśli będzie manifestować swoją przyszłość, powiedzie ją to ścieżką do życia z jej snów. Nadal ufała przeznaczeniu, lecz nie sądziła już, że jej ono sprzyja. Niegdyś czuła, że wszechświat jej kibicuje. Teraz zaś odnosiła wrażenie, że przeznaczenie ją porzuciło. Może pisany był jej los, którym nie będzie się mogła delektować, lecz taki, który będzie musiała zaakceptować. W końcu uświadomiła sobie brutalną prawdę.

Tara straciła wiarę w los.

Lecz los nie stracił wiary w Tarę.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz