Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kołobrzeg, Poznań, Warszawa. Marek, Zuzanna, Michał, Weronika i tajemniczy kot.
Grupa przyjaciółek spotyka się i wspiera po klęskach swoich kolejnych związków z facetami. Jedna z nich, Zuzanna, jest pisarką, która kiepsko sobie radzi z życiem i pisaniem. Przeżywa rozstanie z facetem, który ją oczarował i szybko ostygł. Za radą przyjaciółki, równie jak ona nieszczęśliwej w miłości, postanawia zapłacić podejrzanemu wróżbicie za rytuał, dzięki któremu ukochany do niej wróci.
Nieszczęśliwy splot niesamowitych wydarzeń sprawia, że nie wszystko układa się tak, jak zainteresowani sobie wyobrażali. Na szczęście wszystko kończy się dobrze, a bohaterowie uświadamiają sobie, że chociaż miłość jest esencją życia, to jeszcze ważniejsza od niej jest przyjaźń.
Anna Rybkowska pisze świetnie, o czym mogłam się przekonać nie raz i nie dwa. W tym wypadku uległa pokusie zwrócenia się ku żartowi literackiemu. Całkiem zgrabnie tę historię zagmatwała, odczarowała i doprawiła dowcipem w dobrym stylu. To książka, która was zaskoczy! Iwona Banach, autorka wielu komedii z suspensem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Copyright © Anna Rybkowska
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Natalia Ziółkowska
Projekt okładki
Izabela Szewczyk-Martin
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN 978-83-67639-62-0
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Życie poddaje nas wielu próbom, ale one nigdy nie przychodzą w takiej postaci, jakiej byśmy sobie życzyli.
Charles Morse, miliarder
Dla Marka
PRELUDIUM
W Kołobrzegu poza sezonem, gdy hotele świecą pustkami, zaczyna się walka o każdego klienta. Oferty zachwalają poziom obiektu, kuszą nie tak znów niskimi cenami, organizują na wyścigi panele, eventy, cuda wianki! Korporacje, firmy wszelkiej maści dbające o renomę, niechcące odstawać od standardów, zabiegają o dobre lokum dla sprowadzanych na zbiorowe orgietki szczęśliwców, którzy zjeżdżają się masowo w okolicy piątków. Eleganckie furki kadry kierowniczej średniego szczebla z gracją podjeżdżają pod wejścia zdobne w linowe barierki, tworząc namiastkę wyjątkowości. Czasu, miejsca, celu. Całości dopełniają krzykliwe, firmowe banery, pięknie podświetlone, wszelkie starannie obmyślone elementy rasowego dizajnu, jednym słowem – blichtr.
Zdarza się, że na szkolenie trafia szary obywatel obsłużony uprzednio przez PKP, względnie PKS. Ląduje na dworcu (oba usytuowane w niewielkiej odległości od siebie) i potrzebuje podwózki, czyli taksówkarza. Objuczone w duperelki panie – gdyż szkolenie trwa całe trzy dni, praktyczni do bólu panowie w garniakach z dzikim błyskiem w oku, truchcikiem lub świńskim galopem mkną w kierunku postoju. Są wśród nich specjaliści z branż finansowych, którzy już na wstępie odnoszą korzyści, w postaci wytargowanych paru złotych. Widocznie to im dostarcza satysfakcji. Wiadomo – trening czyni mistrza!
Pierwszy dzień oznacza chaotyczne instalowanie się na miejscu, w klaustrofobiczno-futurystycznym otoczeniu; szefowie i ich ambitni współpracownicy (oraz szwadron niezawodnych lizydupów) korzystają obficie ze z góry opłaconych atrakcji, głównie kręcąc się wokół baru. Pękają lody, nawiązują się znajomości. Tu i ówdzie dają się zauważyć pierwsze objawy nadużyć. Standardy firm zerowane, normatywy z definicji w normie!
Aż tu nagle…
– Gdzie ja jestem, co się dzieje?!
– Stefan, kotku, nie drzyj się tak, bo nas usłyszą moi szefowie. Lepiej mi powiedz, która to godzina?
Stefan? Jaki Stefan, mam na imię Marek, pomyślał, szukając zegarka. A ta baba w łóżku to kto? Fuck, ja pierdolę! Gdzie moje gacie, gdzie mój telefon?!
– Stefan, byłeś świetny! Chodź no tu do mnie!
Już do niego dotarło, że nie jest we własnym domu. Ani to łóżko, ani kobieta z jego bajki. W ogóle dramatu bardziej, chyba greckiej tragedii mistrza Sofoklesa. Zaraz nań runie fatum, o ile już nie działa! Szare komórki w niebywałym trudzie usiłowały odtworzyć wydarzenia poprzedzające.
– Stefanku, przytul się tą nieogoloną mordką, skarbie! Buzi. Stefciu, nie daj się prosić, chodź. Coś tak zniemrawiał? O dziewiątej mam event… O, kurwa! Stefan! Zabiją mnie! Wypierdolą, utopią w gównie! Mój kredyt, moje dzieci, i mój, kurwa, w dupę lalusiowaty mąż!!! Mam tylko dziesięć minut, żeby się ogarnąć, Stefanku, rozumiesz?
– Tak, już spadam.
– Nie, niczego nie kumasz! Nigdzie nie spadasz, zostajesz.
– Kochanie… – jeszcze nie zdołał przypomnieć sobie imienia – muszę iść, tak będzie chyba rozsądnie.
– Nie, to ja muszę teraz wyjść! Ale ty zostań.
Biegała jak opętana, w samej bieliźnie, szukając pędzelka do makijażu, gąbeczki do wklepywania pudru i podkładów, nie, bynajmniej nie kolejowych! Kosmetycznych.
– Jak wrócę, masz tu być. Pogadamy, a potem, jeśli ewentualnie zechcesz, to sobie odjedziesz.
To prawda, miał przecież samochód!
– Obiecaj, że nie zwiejesz!
Wybiegła tyłem na korytarz, posyłając buziaka, nim zamknęła drzwi.
Obiecał. Obcej, całkiem fajnej, dużo młodszej lasce!
Pić, pić, jasna cholera, ale jaja!
Po godzinie łaskawa pamięć wróciła.
Wczoraj, późnym wieczorem, dostał zlecenie na kurs do szklanego hotelu. Wsiadła jakaś szara, drobna kobitka, spod czapki wystawał kosmyk rudych włosów.
– Proszę pana, niech pan uratuje mi życie i zawiezie do sklepu, gdzie kupimy rajstopy.
Świetnie, tutejsze nocne sklepy oferują raczej popitkę, trunki wszelakiej ingrediencji.
Raj dla stopy? – pomyślał, a głośno powiedział:
– Nie chcę być złym prorokiem, ale o tej godzinie, to chyba byłby cud.
– Nie, błagam! Niech się pan postara, pomyśli, przecież pan stąd!
Ni to pytanie, ni stwierdzenie.
– No tak, oczywiście, jestem stąd, ale jestem też typowym facetem, rajstop nie noszę. I, szczerze mówiąc, mam blade pojęcie, gdzie można je nabyć w obecnej sytuacji. Jak bardzo pani potrzebuje tych rajstop?
– Tak bardzo, że aż „przebardzo”! Nie wyjdę do ludzi na tych bladych, pajęczych nóżkach. Wyśmieją mnie! Nie mogę się skompromitować, kieruję dość dużym zespołem, wszyscy na mnie liczą, oceniają, a najgorzej baby. Tylko czekają na jakąś wpadkę. Baby bywają straszne, proszę pana!
Więc wiozę niezłą figurę, pomyślał, a potem zaproponował wyjazd do większego miasta, ale nie na tyle odległego, by ją zrujnować.
– Niech pan jedzie, i tak już jestem cała… ech! Trzysta wystarczy? W obie strony?
Starczyłoby i dwieście, ale skoro klientka nalega?
– Jak się pan wyrobi w trzy godziny, to jeszcze coś dorzucę!
Po sezonie w jego branży to raczej nędza, więc motywacja była.
Żeby nie stresować rodzinki, że jeszcze go nie ma, zadzwonił. Uprzedził, że jedzie w trasę, to może potrwać i ze dwa dni, i że komórka mu już pada.
– Pan tak się nie boi jeździć nocami?
– Jakbym się bał, to bym nie jeździł, zwykle kończę wcześniej.
Coś nie szła im rozmowa.
Na szczęście ciszę przerwał sygnał jej komórki.
– Przecież wiesz, że musiałam, już o tym rozmawialiśmy. Nie tak się umawialiśmy, nie jestem kurą domową. Dzieci są u mojej matki. Tak. Bo dla ciebie, oczywiście, posiedzieć z nimi w te dni to wyczyn godny sportowca! Od rana mam spotkanie, szef na mnie liczy, jak dobrze wypadnę, czeka mnie awans. W odróżnieniu od ciebie zawsze byłam niezależna finansowo, nie liczyłam na tatusia i mamusię, nie mogłam na nich liczyć. Zresztą nie chce mi się o tym gadać! Ja już tak dalej… Rozłączył się, gnój! – powiedziała po chwili. – Pieprzony padalec, cholerny fircyk w zalotach! Książę z bajki, co nie zarobił na swoje fajki! Tatuś lekarz, mamcia adwokat, pieprzony laluś! Ja sama musiałam o wszystko zawalczyć! Liceum, studia, najwyższe lokaty! Stypendium na uniwerku.
Taksówkarz Marek był pod wrażeniem, jeszcze nie dojechali, a tu tyle z życia klienta.
– Świnia ten mój mąż! Zwykła, zniewieściała świnia. Po prostu chłystek.
Dotarli pod rzęsiście oświetloną galerię.
– Pójdzie pan ze mną? Bo sama to jakoś się boję…
– Jasne!
Trzydzieści pięć minut w jedną stronę, zakupy to kolejne pół godziny, jeszcze powrót, premia miała go nie ominąć. Wyprawa po rajstopy. Sklep znanej firmy, gdzie więcej płaci się za etykietkę niźli produkt. W sumie nie jego sprawa, bo nie on płacił.
Na koniec odprężająca wizyta w delikatesach.
– Pija pan coś?
– Coś tam pijam.
– Chciałabym postawić panu winko, to pan sobie tak po pracy, za moje zdrowie, zapracowanej matki Polki, wypije.
– Tylko bez przesady, nie musi być zaraz dwudziestoletnie francuskie – zaoponował. – Hiszpańskie i dużo młodsze roczniki też lubię.
– A ja bardzo lubię szampana. Kupimy takie dwie małe buteleczki i jedną dużą. Dla równowagi.
Dwulitrowy szampan.
W drodze powrotnej, po stłumionym odgłosie wyskakującego korka, który jakimś cudem nie wybił przedniej szyby, i opróżnieniu duszkiem pierwszej butelczyny, kobieta zaproponowała brudzia, uroniwszy wcześniej w chwili słabości kilka wystudiowanych łez.
– Magnolia jestem! Skål! Przepraszam, że z gwinta!
Diabli wiedzą czy to prawda, dziwne imię, pomyślał.
– Rany boskie, kobieto, prowadzę przecież! Zalejesz mi samochód. Stefan – powiedział pierwsze imię, jakie mu przyszło do głowy. Wziął łyk i oddał jej butelkę.
Mężata, dzieciata, z wyglądu przerośnięta zakompleksiona dziewczynka, więc kiedy go namiętnie pocałowała w usta, wskakując po odpięciu pasa na kolana i zasłaniając drogę, poczuł się jak pedofil. Ale tylko przez moment. Pozory mylą!
Po dotarciu pod pięknie podświetlony, szklano-niklowany hotel, mocno już wyluzowana Magnolia stwierdziła, że w torebce zostało jej tylko sto złotych.
Najdroższe rajstopki świata, plus wina i okazały szampanik.
– Stefan, poczekaj tu na mnie. Zaraz ci przyniosę pieniądze.
Co prawda niedawno przeszli już na ty, ale jego doświadczenie zawodowe wzięło górę.
– Wiesz, Magnolio, będę rycerski, pomogę ci z bagażami i tym ciężkim szkłem, drobna kobieta z ciebie przecież.
– Byłbyś tak miły? Naprawdę?
– A co to dla mnie. – Uśmiechnął się, z wyrazem uczynnej sympatii.
Odwzajemniła uśmiech. Być może zdała sobie sprawę, że mógł nabrać podejrzeń, że ona chce go zrobić w bambuko i pięknie przepaść w czeluściach hotelowych podwoi. Trochę głupio, banał, ale życie przecież.
Auto na parking, do recepcji potwierdzić zameldowanie i po klucze.
Pokój zjawiskowy, widok z okna na panoramę uzdrowiska równie okazały.
– Magnolio, sorry, mogę do toalety?
– No pewnie, tylko nadepnij na tę kolorową płytkę, bo nie zostaniesz oświecony.
Nadepnął.
O ja pierniczę – pomyślał. Zdarzało mu się bywać w kilku toaletach, ale tu? Po prostu Ameryka, szacun.
Z satysfakcją spuścił wodę. Prościzna. Podobna płytka jak ta, co przy wejściu, zapalała światło. Jeszcze tylko odświeżyć ręce nad umywalką, gdzie nie widać baterii. Nacisnąć na płytkę… Ale tu nie było płytek. Żadnych! Machał łapami jak opętany, żeby natrafić na fotokomórkę uruchamiającą kran. Ale wtopa! Nieobyty dureń, tępa złotówa! Że też ludzi stać na takie wybujałe absurdy!
Po dłuższym czasie, kiedy usłyszał pytanie, czy żyje (bo może w przybytku nowoczesności oddał ducha?) – przyszło olśnienie w postaci czegoś małego, dostrzeżonego kątem oka w lustrze. Małe, a cieszy! Miało uruchomić przepływ wody w kranie.
Uruchomiło…
Działanie było dziecinnie proste, a zarazem przewrotne. Należało zamarkować gest przekręcenia w powietrzu. Doszedłby do tego sam analitycznym szlakiem prób i błędów, ale Magnolia, zaniepokojona jego cichym, niedorzecznym zmaganiem w toalecie, wyjaśniła, co należy uczynić. Tak, odkręcił wirtualny kran. Trzydzieści sekund za wcześnie, nim się cofnął.
Efekt, że Jaś Fasola wysiada!
– Przyznaję ze zgrozą, że wstydzę się wyjść…
– Stefan, nie krępuj się, ten kureczek trzeba wyczuć, nie przejmuj się, jeśli się trochę pochlapałeś.
Trochę, pochlapałeś? To nie ten przypadek, w dupę węża! Wyglądał jakby się zeszczał, ohyda!
– Stefan wyłaź natychmiast. Ożeż, kurwa, jak dziecko! Nie obraź się, ale muszę odreagować!
Śmiała się do rozpuku przez kwadrans. Po tym czasie, z frywolną minką, bynajmniej nie po szampanie (trochę się na tym znał), powiedziała bez ogródek:
– Ściągaj! A jakby ci było zimno, to poczekaj. – Rozsunęła zamek w walizce. – Mam tu łyskacza, a w barku jest na pewno lód, chociaż myślę, że go nie potrzebujesz?
Zrezygnowany postanowił się podlać, bo już mu było wszystko jedno.
Po którymś strzale umknęło poczucie zażenowania.
Tymczasem Magnolia zniknęła w sypialni, pewnie szykować prezentację dla wielu ludzi, którzy na nią liczyli. Dla całego oddziału dużej firmy. Bądźmy szczerzy, wszyscy mieli to głęboko gdzieś, ale ona była z tych ambitnych, no i wspominała mężusiowi lalusiowi o spodziewanym awansie.
Teraz była jego kolej na troskę.
– Magnuś, żyjesz?
– Żyję, żyję, a ty wyschłeś, to pewnie chcesz już iść?
– Chciałbym, ale jak iść do samochodu po tych kolejkach?
– Słusznie, otwórz jeszcze to wino, co zostało.
– Mówiłaś, że dla męża…
– Co ty ciągle z tym mężem? Narcystyczny egoista! Nie ty! On – dobiegło go z drugiego pokoju apartamentu. – Daj mi jeszcze dziesięć minut i otwórz butelkę.
Osuszała wszystko, jak leci!
– Okej.
Nim otworzył i znalazł kieliszki dla zachowania pozorów dobrego wychowania, weszła.
Rozkwitł pąk, niekoniecznie jednej nocy. Coś motylopodobnego sfrunęło z wybiegu. Piękna, roznegliżowana kobieta, w płomiennorudych lokach opadających na ramiona. Wyglądała niczym czerwienny anioł. W skąpej koszulce, która zakrywała mniej niż włosy, w kaskadach. Prawdziwa Magnolia, nie jakaś chińska podróba. A nie, pomylił ją z kameliową. Z damą kameliową, Dumasa. Syna?
– Masz jakieś dzieci, żonę? – spytała.
– Mam.
– Przynajmniej nie kłamiesz jak ci wszyscy inni skurwiele, Stefan.
Dzieci już dorosłe, z żoną w nieorzeczonej sądownie separacji, na dodatek już był dziadkiem. Jęzor jakoś sam się rozwiązał. Magnolia założyła nogę na nogę, na udach miała koronki. Zauważył, że nie włożyła rajstop.
– Pomyśl tylko, jakie to życie jest jednak wredne – bełkotała filozoficznie. – Szału nie ma, ale inni mają gorzej. Albo podobnie, tylko każdy trochę inaczej.
Jeszcze raz chciał być rycerski.
– Chyba czas na mnie, mam mocną głowę. Lata praktyki.
– Taak? Co ty nie powiesz. Powiesz mi skąd? Usiądź tu koło mnie, Stefan. – Poklepała gorliwie kawałek sofy w pobliżu swego odsłoniętego uda.
– Na afterparty się piło na umór. Nie zawsze byłem taksówkarzem, grałem kiedyś na perkusji w kilku rockowych kapelach.
– Coś takiego? Opowiadaj!
– A twoja prezentacja?
I tak doszedł do punktu wyjścia.
Rankiem udała się na prezentację, z której wróciła, przynosząc do pokoju jedzenie.
Został na kolejną noc. Nie rzucili się na siebie, jak poprzednio, bo oboje byli już trzeźwi. Świadomość przyniosła krótkie zaspokojenie. Treściwe, lecz niezobowiązujące do dalszego ciągu, jak mniemał. Przyznał się, że nie jest Stefanem, zaś ona na bank była Magnolią. Rano pożegnalny buziaczek, numer telefonu.
– Stefan, to znaczy Marek, ja jeszcze tutaj przyjadę. To znaczy nie w tym roku oczywiście. Jak chcesz więcej o mnie wiedzieć, to pytaj od razu.
– Magnolio, wiem już wystarczająco wiele, tyle ile chcę. Nie zmieniaj się, laluś wydorośleje, daję ci słowo, daj mu szansę, macie dzieci. I pozostań sobą.
Popłakała się.
Rozdział pierwszy
Ile żab trzeba wycałować, by trafił się książę?
Trzy gracje trwały na sabacie w Poznaniu. Pierwsza z nich, Zuzanna, zwana czasem Serwerem, bo kompletne komputerowe beztalencie z gatunku tych, co to im nawet kursor w pracy przeszkadza, siedziała na kanapie w ubraniu pełnym falban i koronek, w jakiś esach i floresach, z włosami w artystycznym nieładzie. Bardziej korpulentna niż szczupła, nadzwyczaj kolorowa i „niewywrotna”. W hałaśliwej biżuterii, to znaczy w nadmiarze cieniutkich bransolet, którymi potrząsała podczas gestykulacji. Jeszcze żona, choć już eks. On złożył pozew, ona go zredagowała, to znaczy zgodnie postanowili nie prać brudów i zakończyć wieloletnią separację.
Zuzanna niepotrzebnie angażowała się w dziwne sploty wydarzeń. Warto to podkreślić, bo była pisarką, i do tego fatalistką. Przekonana, że gdzie tylko się zjawi albo pada internet, albo coś jej ukradną, albo ktoś w jej pobliżu wpadnie pod samochód, albo wybuchnie epidemia bo kichnęła w aptece. Trochę jak kanonier Dolas, święcie przekonany, że rozpętał drugą wojnę światową, bo zaspał w pociągu.
Druga z gracji, Bernadeta, narzeczona wielokrotnego użytku. Niska, zakompleksiona i nieprzerwanie na bezskutecznej diecie. Mąż ją porzucił, kiedy ich córka miała pięć lat. Była nie tylko przyjaciółką, ale i menadżerką Zuzanny, której pisanie jeszcze nie wprowadziło ich obu do panteonu sławy, ale gdyby nie wierzyły, że to się kiedyś uda, z pewnością by się pokłóciły i zabrały do czegoś innego.
I trzecia z obecnych, Marianna. Atrakcyjna brunetka po rozwodzie, z krnąbrną córką notorycznie krytykującą matczynych osobistych narzeczonych. Kiedy nie ma nas kto recenzować, najlepiej zrobi to własna latorośl.
Ten pakiet okresowo wzbogacały inne, tym razem nieobecne.
Na stoliku obok nich stało wino, oliwki, kanapki w stylu „nic do jedzenia”, same ekologiczne wióry, bo człowiek jada, by żyć a nie odwrotnie. Poza tym wszystkie uważały się za grube i jadły do syta tylko gdy nikt nie patrzył. Atrakcyjni mężczyźni nie pchali się drzwiami i oknami, a brak faceta to najlepszy tematyczny zapychacz wszelkich babskich paneli.
Zuzanna była średnio rozchwytywaną pisarką obyczajową. Pisała, jak żyła, chaotycznie. Stawiała na solidarność jajników i przyjaźń, zarówno z jeszcze nie całkiem byłym mężem, jak i z obecnym sąsiadem, który ją szlachetnie motywował. Piszesz fajnie, mawiał, tylko nie masz wzięcia, bo ludzie są za głupi. Koił kompleksy wmawianiem, że jest elektryzująca i w ogóle. Przy tym konsekwentnie trzymał dystans, więc nie sprofanowali uczucia seksem.
Właśnie oznajmiła koleżankom nowinę z gatunku byle jakich:
– Ilekroć usiłuję coś napisać, po ekranie laptopa chodzi mi Kazia.
– Jaka Kazia? – chciała wiedzieć Marianna, pełna seksapilu urzędniczka na uczuciowym rozdrożu.
Wciąż nie mogła odreagować związku z niejakim Barim, włoskim przypadkiem nadwrażliwego faceta z długami i dwubiegunówką. Wydawał się być absolutnie wyjątkowy! (Jak jeszcze kiedyś powiem tak o jakimś typie – rzekła kiedyś koleżankom – to macie pozwolenie, strzelcie mnie po prostu w mordę, to się w końcu ogarnę). Kochał jak wariat, dopóki mu nie przeszło. Depresja dawała o sobie znać i na ostatku bardziej niż kochanki, potrzebował matki albo terapeutki.
Marianna miała ten dar, przyciągała do siebie obolałych poetów, nieśmiałych i skomplikowanych, więc nie było rady – co jakiś czas zaliczała wtopę, po której cierpiała lirycznie. Ulżyć boleści mogły jedynie spotkania z przyjaciółkami. Bo nikt nie mógł jej lepiej pojąć, niż baby, które też nie miały szczęścia do facetów.
– Kazia to mucha. – Zuzanna wyjaśniła palącą kwestię z właściwym sobie pietyzmem. – Mieszka ze mną od jesieni. Lata se po kuchni, coś tam przekąsi. Jest towarzyska i kiedy pracuję, łazi po ekranie mojego laptopa. Raz wpadła mi do mleka, pływała biedaczka pieskiem. W dramatycznym odruchu wylałam mleko na sitko i ją ocaliłam. Wtedy dostała na imię Kazia, bo przypomniałam sobie, że moja ciocia ze wsi koło Krotoszyna miała krowę o takim imieniu. Zresztą gruźliczą, bo po tej bytności na wsi mój brat musiał łykać kilka lat hydrazydy.
– Ki czort? – zainteresowała się Bernadeta.
– Pytasz o mojego brata?
– O te jakieś hydra…
– Hydrazyd to lek przeciwprątkowy, od którego w dziecięctwie się roztył i całe życie ma kłopoty z nadwagą – odpowiedziała Zuzanna, a potem wróciła do sedna. – Nie żebym w musze dopatrzyła się podobieństwa do rogacizny, ale naszły mnie wówczas symptomy pamięci. Zapach kiszonki dla świń, kosa oparta o ścianę kurnej chaty pod strzechą. Błysk tej kosy… – Zuzanna mrużyła oczy. Była okularnicą unikającą noszenia tego sprzętu z obawy, że ją postarza. – Wujek wrócił z sianokosów, a słońce się odbijało w tej stalowej smudze. Patrzyłam na ten błysk oczarowana! Chciałam go zmysłowo doświadczyć, jak anielskiego pyłu. Objęłam krawędź dłonią i pociekła krew z palców. Miałam wtedy kilka lat. – Rozmarzyła się. – Potem przybiegła moja rozhisteryzowana matka i zaczęła krzyczeć, że sobie dłoń obcięłam, że na wsi żyją ludzie pozbawieni wyobraźni, że jak można przy dziecku takie narzędzia zostawiać bez opieki!
– Ej, może wróć do muchy, co? – Marianna bywała konkretna i w tym gronie to jej uruchamiał się najczęściej syndrom przytomności umysłu.
Siedziały razem i każda gadała o sobie. Rzadko kiedy się słuchały. To był oczyszczający miting, nie dla podtrzymania relacji, lecz wyprania się ze złej energii. Przeżywały, nie potrafiąc niczego mądrego doradzić, choć rad udzielały na kopy. Nie o to jednak w tym wszystkim chodziło. Potrzebowały zgromadzenia, by trwać. Wrosły w to współistnienie, były jak kamienie na dnie potoku. Górą pędził przejrzysty wartki nurt, a one się mijały, choć tkwiły w jednym korycie.
Puszczały z głośników muzykę, zawsze było trochę Korteza, który, choć rocznikowo dzieciak, skutecznie zaraził je wrażliwością. Zgadzały się ze słowami i dźwiękami. Roniły łzy, śmiały się z ulotnej chemii, jaką wnosił do ich grupy.
Tym razem gospodyni spotkania zaprezentowała płytę norweskiej folkowej artystki Mari Boine, wywodzącej styl z kręgu kultury Saamów. Od kiedy ją kupiła, to jest dwa dni temu, nie mogła się uwolnić od jej energetycznego jarzma. Zaraziła przyjaciółki atawistycznym zaśpiewem z głębi serca. Wybijaniem rytmu odległej krainy i symbiozy człowieka z naturą. Oryginalna ścieżka muzyczna biegła jak trakt pośród drzew. Bezpretensjonalna, ożywcza jak haust wody z górskiego potoku.
Pod wpływem wina zdjęły buty i zaczęły tańczyć, kręcąc biodrami. Poruszały się drobnymi kroczkami w gęstwinie falujących rąk i magicznych gestów. Ta muzyka obudziła zapomniane echa wolności, bliskości z naturą, przywołała obłędne zjawy z krańców czarodziejskiej przestrzeni.
– Nie muszę już się zapisywać na kurs tańca brzucha! – odezwała się podczas tego rytuału Bernadeta. – Ale czuję, że mnie zaczyna boleć łeb od tego skręcania i napięcia. Przyszłam tu jak precelek, a wyjdę prosta jak struna!
– Głowa cię boli od picia – oceniła trzeźwo Marianna. Przerwała swój orgiastyczny pląs, usiadła, nalała sobie do kieliszka i wypiła, niemal duszkiem. – Zamierzam się urżnąć, potrzebuję tego bardziej niż lekcji rytmiki w waszym towarzystwie.
Tymczasem Zuzanna wprowadzała w czyn swoje najgłupsze pomysły.
– Babeczki, ja sobie wyguglam tych jakichś Saamów, bo nic o nich nie wiem.
Włączyła laptop, wystukała i już po chwili czytała:
– To straszne! Tu jest napisane, że biskup Bergqvist z Lulea i rektor szkoły dla koczowników…
– O matko, weź, przestań, nie po to się spotkałyśmy. – Bernadeta próbowała się bronić.
– Ale posłuchaj! Noaide, czyli osoba pełniąca funkcje szamańskie, został spalony na stosie razem ze swoim bębenkiem. Razem z bębenkiem, jakie to słodkie! Przymusowo nawracano Saamów na chrześcijaństwo.
– Nie można posłuchać muzy, żeby jakiegoś holokaustu nie trafić? – wyraziła pogląd rozsądna Marianna. – Szwedzi tacy niby tolerancyjni, wstydzić się powinni tego, jak traktowali ludność Laponii. To już nie kiczowaty Santa z reniferami, tylko epopeja, która nikomu nie przypadnie do gustu.
Zuzanna nie rezygnowała tak łatwo.
– Ale to arcyciekawe! Związek Radziecki, z gębą pełną frazesów o internacjonalizmie, rusyfikował wszystkie ujarzmione narody…
– No błagam, wrzuć na luz. Słuchamy muzy, podoba nam się, nie musimy posiąść wiedzy wszelakiej. – Bernadeta wydęła usta, pełna obaw, że wieczór przerodzi się w wieczornicę „ku czci”.
– Wiesz, ty jesteś z nas najmniej skomplikowana – odkryła Marianna. – Dla ciebie ważne jest papu i kasa na ciuchy. Ewentualnie jakiś ciołek ze sprawnym kutasem. Ale człek nie samą dupą żyje, jeszcze się zastanawia, zbiera wiedzę i bywa sarkastyczny.
– Ty się uważasz za lepszą ode mnie? – Bernadeta, tak marnie oceniana, podjęła zaczepkę. – Szkoda, że twój kumpel tego nie potwierdził! Wiesz, on się przystawiał?
– Masz na myśli pajaca w butelkowym sweterku? Ja bym go nawet do stemplowania kopert nie zatrudniła! On nie był nigdy moim facetem, i wybij sobie z głowy, że cię kiedykolwiek uwodził!
– To nie był, a tak ci zależy?!
– Zaraz, zaraz, baby kochane, skończcie, dobra? – Zuzanna wyłączyła muzykę, chcąc ugasić płomień, nim się rozniecił. I nie dotyczyło to dogorywających tealightów. – Jesteśmy wszystkie fajne, tylko faceci się nie znają. A poza tym walić Saamów. Napijmy się!
– Jasne, żaden saam-iec nas jeszcze nie poróżnił, ave! – Marianna wzniosła kielich i puściła perskie oczko.
– No, i taką cię lubię, szefowo – oznajmiła Bernadeta.
Konflikt był zażegnany.
Rozdział drugi
Związek niekoniecznie dusz
Tymczasem w Warszawie Weronika Zwiał miała udany dzień. Z uczelni jej jeszcze nie wylali. Wysłała swoją umazaną farbami paletę na prestiżową wystawę i była z siebie dumna. Raz jeszcze przejrzała zredagowany w pocie czoła tekst.
Dual dwustronny (dyptyk)
Side A : Ogród pełen róż czyli śnię…
Side B: Prozę życia ubarwiam beztreścią…
Paleta predestynuje twórcę do jego odrębnego bytu, postrzegania świata i odwzorowywania go na płótnie przy użyciu farb, pędzli oraz zasobów własnej kreatywności. Także przy użyciu palety, jako momentu w czasie i przestrzeni, gdzie powstająca wizja znajduje ujście kolorystyczne i scala wszystkie poszczególne natchnienia i projekty w konkret. Obraz jest namacalnym efektem, wnioskiem z działania na palecie, która aspiruje do spuścizny po twórcy. Można śmiało powiedzieć: pokaż mi swoją paletę a ja ci powiem, jaką masz orientację artystyczną.
Poszczególne elementy obu stron dyptyku tworzą kształty zwierząt, postaci, fantasmagorii, zjawisk, emocji, „międzywierszowania”. A jednocześnie to wykwity pewnych działań zaprzeszłych, ujawnionych w treści palety, jej wątkach fakturowych i kolorystycznych, w strukturze przypadkowych i przemyślanych wizji.
Moja paleta jest segregatorem i publikatorem, hołdując malarstwu figuratywnemu, odcina się od pozorów abstrakcji; poważa martwą naturę w jej spolegliwości odtwórczej. Rozgranicza z niebytu istnienia poprzez rodzenie się idei aż do jej wizualizacji. Ikonografia palety zasadza się w jej narastaniu treści. Paleta jest widomym znakiem malarza; jak instrument określa muzyka. Zostawia piętno, jest źródłem wizji artysty, doprowadza do desygnatu to, co wydaje się nieuchwytne, nim sam twórca przekona się, jak bardzo jest.
Dawno nie napisała tylu bzdur. Tym razem postanowiła sobie zakpić, bo bawiło ją czytanie fachowych esejów o twórcach. W poszukiwaniu wyjaśnień dla nieudolności, marazmu i wtórności propozycji gotowi byli docierać do absurdu. Ich technika wyjaśniania była wężowym zjadaniem własnego ogona. W bogatej historii malarstwa trafiło się kilku gigantów. Reszta opierała się na mniej lub bardziej sprawnej autokreacji, podsycanej bzdurami z zakresu wydumanej filozofii i jej pogranicza, gdzie nonsens gonił nonsens. Współczesny twórca miał tupet większy od talentu, i wykorzystywał powszechny snobizm gawiedzi. Operowanie słowotokiem z zakresu hermetycznych pojęć wykluczało jakiekolwiek granice bredni.
Skonstruowanie eseju o sztuce było większą sztuką niż dzieła artysty, którego opiewał.
Weronika była młoda, ale miała w sobie ducha przekory. Podsycana otaczającymi ją nonsensami, potraktowała swoje zgłoszenie na wystawę jak wybryk, nie licząc, że ktoś to zakwalifikuje, uznając wcześniej za drwinę. W eksperymencie wykorzystała utytłaną paletę, bo jakikolwiek obraz wydał jej się zbyt sensowny.
Wiadomo, że Sasza kupi jej kilka nowych. Jak wszystko, czego potrzebowała. Żywił do niej szacunek i często nazywał artystką. To rekompensowało jej niekomfortowe poczucie winy, bo nie odwzajemniała jego uczuć. Była z nim, bo nie była z kimś innym. A nie mogła być sama.
Po godzinie otrzymała maila, że praca wraz z opisem została przyjęta, skatalogowana i zawiśnie na sugerowanej przez nią żyłce z kosiarki Professional Tornado (pół stówy za opakowanie!), tak by można ją było dowolnie obracać wte i wewte, wyeksponowaną na wystawie. Oczywiście „dzieło” weźmie udział w konkursie.
Wcześniej Sasza obiecał jej wypad w góry na narty i właśnie szukała w internecie odpowiedniej odzieży dla obojga. Miało być drogo, ekskluzywnie i markowo. Oboje nie potrafili szusować, ale nie mieli problemu z udawaniem, poza tym zawsze można sobie kupić na miejscu kilka lekcji. Zajęta gromadzeniem odpowiedniego sprzętu, a okazało się, że sporo tego: jakieś woski, smary i żelazka, które należało zakupić, żeby wypaść wiarygodnie, ani się spostrzegła jak nastał wieczór.
Nagle do jej pokoju wkroczył otyły, brodaty mężczyzna w wieczorowym stroju. Wciąż ją zaskakiwał swoją siermiężnością, nawet w snobistycznym uniformie Lagerfelda wyglądał zgrzebnie niczym przaśny Wania, który prosto z pastwiska wrócił do domu na posiłek. Zje, co znajdzie na stole, a później uwali się na barłogu ze słomy i będzie oczekiwał obsługi swojego interesu. Trudno orzec, czy mógł go u siebie dostrzec pod zwieszonym balkonem brzucha, więc to nie była znów taka wielka fatyga.
Budził w niej wstręt i litość, zrezygnowaną czułość i strach.
– Jak to, ty jeszcze nie gotowa?! – wrzasnął na modłę fornala.
– Wybacz mi, kochany, zupełnie zapomniałam. To dziś?
– To dziś? – Przedrzeźniał ją nieumiejętnie. – A myślała, że kiedy? Twoje szykowanie i wybieranie butów zajmie dwie godziny!
Był prymitywny, choć okazjonalnie wzbudzała w nim czułość i wyzwalała subtelniejsze tony. Najchętniej pożerał śledzia lub sztokfisza wprost z gazety, ale lubił mieć o sobie wysokie mniemanie i wyżywał się na ludziach, którzy mu podlegali. Akurat się z kimś spiął, więc odreagowywał na niej. W jego świecie zawsze ktoś obrywał za kogoś.
Weronika już przywykła do tego stylu, opryskliwość Saszy przeplatana była nagłą troską. Nie robiło na niej wrażenia jego chamstwo, poza tym wierzyła, że on inaczej nie potrafi. Życie go nie oszczędzało, dorobił się fortuny, drapiąc czarnoziem pazurami, więc może bywał nieumiarkowany w jedzeniu i piciu oraz gruboskórny, ale to jeszcze nie powód, by wątpić w jego głęboko ukryte zalety. Poza tym wiele mu zawdzięczała, i potrafiła okazać wdzięczność. Czasem wydawał jej się słaby i zagubiony. Często wzbudzał poczucie winy, bo ośmielała się go widzieć takim, jakim w istocie był: prymitywnym dorobkiewiczem, snobem z ograniczonymi horyzontami i srogim katem dla swoich wrogów.
– Saszeńka, toż ja wszystko robię dla ciebie!
– Idę sam, w końcu to spotkanie biznesowe. Baby będą nas tylko rozpraszać.
– Ale nie masz do mnie żalu?
– Niby o co? Wcale!
Było jej przykro, gdy szybko wyszedł, niezrażony perspektywą spędzenia wieczoru bez niej. Ostatnio czuła, że jego miłość słabnie, już nie bywał namiętny ani zmysłowy, czyli sapiący i spocony. Wolał towarzystwo jakichś podejrzanych typów o kanciastych, wygolonych czachach, i bezustannie chodził podminowany. Załatwiał interesy, sprzątał śmieci, jak sam to określał, i dbał o jej niezakrzywiony zbędnikami horyzont. Ale coraz mniej czasu jej poświęcał, zupełnie ze sobą nie rozmawiali, przerywał rozmowę przez telefon, gdy się jawiła w pobliżu. Wiedziała, że ma swoje tajemnice, godziła się z tym faktem, wolała o tym za wiele nie rozmyślać. Unikała prawdy na temat swojego sponsora i opiekuna.
Był jaki był. Może już miał inną? Nie była z nim dla miłości. Sierota, wychowana w rodzinie zastępczej, gdzie molestował ją każdy poza kotem, uciekła pewnego dnia razem z ulubionym zwierzakiem. Szukała jej policja, opiekun społeczny i kurator, bo rzuciła szkołę, ale podjęli czynności śledcze niezbyt starannie, a ona szybko trafiła do podrzędnego rosyjskiego sutenera. Kilka lat później została kochanką pięćdziesięcioletniego biznesmena, Saszy. Już wiedziała, co działa na facetów. A jemu nie przeszkadzało, że zgarnął ją z ulicy. Zamieszkali razem, a kot był jej jedynym przyjacielem i odtąd też miał lepiej. Jadał wyłącznie kawior i tatara.
Zdała zaległą maturę. Poszła na historię sztuki, o której marzyła już w podstawówce. Malowała, lubiła czytać i słuchać muzyki. Pociągała ją fotografika.
Z Saszą wspólny język jako tako znajdowali jedynie w sypialni. On zbytnio nie interesował się tym, co robiła, kiedy nie byli razem, miał do niej zaufanie. Chętnie sponsorował naukę, sam ledwo ukończył podstawówkę. Każdego miesiąca przelewał na jej konto okrągłą sumkę i nie śledził, na co wydaje. A ona, z przyzwyczajenia do biedy, czyściła konto do samego dna, kryjąc pieniądze w ciuchach, gdyż wierzyła w gotówkę i jej namacalność.
Nie miała rodziców. Ojca nie znała, matka, która mogła coś na ten temat powiedzieć, przedawkowała, kiedy Werka miała kilka lat. Przez pewien czas opiekowała się nią babcia, która zastępowała jej rodzicielkę, gdyż ta w ogóle nie interesowała się dzieckiem. W ciąży paliła marihuanę, piła podejrzane alkohole i ganiała za facetami niemal „na ostatnich nogach”. Po urodzeniu dziewczynki ruszyła w trasę za zespołem muzy heavymetalowej, która w owym czasie święciła swoje triumfy, oraz z grupą przyjaciół, ochlapusów i (k)urwipołci. Nauczyli ją wszystkiego, co najgorsze. Do matki wróciła na kilka historycznych dni, gdy Weronika umiała już chodzić.
Jedynym stworzeniem, prócz kota i Saszy, z którym Weronika miała kiedykolwiek kontakt emocjonalny, była jej babcia; niedowidząca, zdana na łaskę sąsiadów i pomocy społecznej. Niestety wpadła pod autobus, nim jej wnuczka skończyła siedem lat.
Dziecko trafiło do sierocińca, chciano ją przysposobić do rodziny zastępczej a nawet adoptować, tylko że z każdej takiej próby wracała coraz bardziej zadziorna i charakterna. Ładna dziewczynka, ale z trudnym usposobieniem. Krnąbrna, nieufna i skryta.
Nikt nie chciał zatrzymać takiego dziecka.
Aż trafiła do Górnickich i zyskała dwóch przyrodnich starszych braci. Niestety nie była tam szczęśliwa. Środowisko okazało się kryptopatologiczne. W świetle prawa miała zapewnione warunki, osobny pokój i komputer, dobrze się uczyła, ale uczucia, które jej okazywano, były zwyrodniałe. Nie mogła o tym nikomu powiedzieć, bo bała się nieuchronnej utraty dachu nad głową i infamii. Nie mogła się stamtąd wydostać, bo nikt nie wiedział, co z nią wyprawiają, za bardzo się tego wstydziła. Nikt nie znał jej doświadczeń, nie zauważał cierpienia i nie miał pojęcia o krzywdzie. Cień podejrzenia nie padł na tę dobrze ustawioną na prowincji rodzinę.
Trwała tak w poczuciu beznadziei. Wszyscy w szkole jej unikali, uważali za dziwaczkę, a nawet wyśmiewali. Stale pilnowana, odwożona i odprowadzana jak zwierzątko na smyczy.
Kiedy zrozumiała, że nie powinna się na to zgadzać, podjęła decyzję. Postanowiła wyczekać na odpowiednią okazję. Potrafiła być cierpliwa, wiedziała, że wystarczy moment nieuwagi, rozluźnienia nadopiekuńczej uprzęży.
W końcu któregoś dnia uciekła.
Wmieszała w tłum, wsiadła do byle jakiego tramwaju.
Będąc jeszcze w domu dziecka, słyszała o ciotce, która nie chciała jej adoptować. Odkryła w swoim nazwisku, Zwiał, znak od Boga, w którego nie wierzyła.
Skądś wiedziała, że siłę mają tylko ci, którzy nie okazują słabości, i tego się trzymała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej