Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić.
Życie Bereniki w Nabokowie z miesiąca na miesiąc staje się coraz dziwniejsze. Do znikających przedmiotów i nieoczekiwanie pojawiających się ludzi już zdołała przywyknąć, a mimo to prawie codziennie przeżywa jakieś zaskoczenie. Kiedy letnia burza objawia skarb ukryty na terenie posiadłości, Berenika zaczyna się zastanawiać, czy spadek po znanym artyście, Maksymilianie Styksie, nie jest dobrą okazją do wyrównania życiowych rachunków.
„Dotyk lata” ponownie wprowadza czytelnika w świat cudownej przyrody i sielskiego, mimo że naznaczonego mniejszymi lub większymi problemami, życia w Nabokowie. Berenika zmaga się z trudami codzienności, w dodatku wciąż przydarzają się jej dziwne sytuacje, ale dzielnie sobie z nimi radzi.
Anna Rybkowska stworzyła serię, przy której można się wzruszyć, można się pośmiać i razem z bohaterami przeżywać każde wydarzenie. To historia, która mogłaby się przydarzyć każdemu z nas. Polecam!
Paulina Kłokosińska,
Wystukane Recenzje
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Copyright © Anna Rybkowska
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Lucyna Markowska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66989-32-0
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Moim Dzieciom:
Kubie, Ali, Grzesiowi i Konradowi,
z największą miłością, na jaką mnie stać
(…) za późno może być tylko raz w ciągu jednej sekundy,
a potem już zawsze.
Sławomir Mrożek
Rozdział pierwszy
Parazego pochowano w trumnie, którą przy ogólnym zawodzeniu i wtórze żałobnych pieśni tradycyjnie złożono do ziemi. Tłum na cmentarzu i otwierająca kondukt para, czyli wikary Kromka podtrzymujący szlochającą Leokadię, dzielnie znieśli upał, który lał się wszystkim z nieba na głowy. Stypę urządzono na probostwie, a ponieważ gości naszło co niemiara i nawet biskup wyznaczył delegację, rozstawiono stoły pod dwoma namiotami, wypożyczonymi z Gminnego Ośrodka Kultury.
Berenika osłupiała na widok wielkiego billboardu, który znienacka wyrósł na przykościelnym murze. Był podświetlany z góry. Na czerwonym tle umieszczono zdjęcie ludzkiego embrionu, a obok napis: „Jezus też był zygotą”.
– Dziwi panią? – zagadnął zdumioną Berenikę Kromka, przeczuwający rychły awans. – To ostatnia inicjatywa starego proboszcza. Prawda, że daje do myślenia? Dobrodziej szedł z duchem czasu i teraz już nikt nie powie, że był staromodny.
– Ksiądz wybaczy, ale to dość szokujące stwierdzenie.
– Czyli pani będzie się upierać, że nie był nowoczesny, a?
– Nie, ja o tym napisie, że kontrowersyjny.
Wikary zacisnął usta.
– Parazy był bezkompromisowy jeżeli chodzi o obronę życia poczętego!
Berenika przypomniała sobie Turoniową i opowieść o Racheli, którą pod osłoną nocy brał każdy za kawałek chleba, a ówczesny Kościół odrzucił, bo była Żydówką.
– Nie tylko poczęte ma wartość, ale każde! Moim zdaniem taki radykalizm odstręcza ludzi od Kościoła. Mało wam krytyki?
Spojrzał na Berenikę z góry i wycedził z wyższością:
– Pani uważa, że należy dawać poklask nihilistom i stojącym za nimi środowiskom wyzutym z idei? Sprzyjać głoszonym kalumniom i stawać po stronie ekstremistów sabotujących rodzinę i ład społeczny? To widzę, że mi jedna owieczka ubywa. Pora rzetelnie oddzielić ziarna od plew. – I nie czekając na wyjaśnienia, oddalił się z poszumem sutanny ujętej w dwa palce do grupy zawodzących babin w kwiecistych chustach. Jego szata przypominała żagiel, gdy wzdęła się na wietrze i załopotała, wtórując rozstawionym namiotom. Zapowiadało to burzę.
Stała, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Pożegnać Leokadię czy jeszcze zostać? Nie było z nią Igora, który nie dawał znaku życia, ani Jakuba, bo musiał pilnie wyjechać i nawet nie zdążyła spytać, dokąd. Ludzie się gapili, ale nikt nawet nie odpowiedział na uśmiech, bezskutecznie szukała życzliwej lub choćby znajomej twarzy. Może miejscowi uważali, że na stypie wypada być poważnym i jej grymasy uznali za niestosowne? Czy warto się przejmować tym, co ludzie powiedzą?
Na szczęście nie trwało to długo. Jej zakłopotanie przerwał ktoś najmniej spodziewany.
– Oczekiwałem biskupa, bo to i lata służby, i liczne zasługi dla społeczności, ale widać uznano, że wystarczy delegat z kurii – zagadnął ją dziennikarz Kromkiewicz. Ten sam, który tak dociekał przyczyn nagłego zgonu wielebnego w jej lesie.
– Nie ma ludzi niezastąpionych, choć niektórzy wrośli w otoczenie i będzie nam ich brakowało, to pewne. – Ona sama zdążyła już ochłonąć po rozgłoszonej wszem i wobec tragedii. Proboszcz dobijał do dziewięćdziesiątki. Nie rozumiała rozpaczy niektórych, życie ma ograniczony czas, a nie każdemu dane jest aż tyle.
– Słyszałem, że pani się rozpytywała o tutejszą historię, ludzi, angażowała Parazego do wspomnień…
Dziwnie to zabrzmiało, jak kolejne dziennikarskie przesłuchanie, i Berenika poczuła się nieswojo.
– Pan mi coś zarzuca?
Wzruszył ramionami, by aż nadto okazać swą bezstronność.
– Ludzie różnie gadają – zbył ją ogólnikiem.
Zbudził się w niej niepokorny duch, który zazwyczaj spał i dla świętego spokoju było mu wszystko jedno. Dotąd mu nie ulegała, przekonana, że i tak się nie uda. Może i chciała się zmienić, ale coraz to nowym ideom brakowało rezultatów. Złościło ją to i podrywało do przypadkowych akcji, których potem żałowała. Czyż zmiany nie polegają na odwadze postawienia pierwszego kroku?
– Na przykład co?
Przewrócił oczami, gdyż troska o los „dziedziczki” stanowiła niewdzięczną posługę, w dodatku niepopularną wśród miejscowych. Ściszył głos z obawy, że ktoś go usłyszy.
– Pani może nie zdawać sobie sprawy z tego, ile tutejsi plotkują.
Uśmiechnęła się pojednawczo.
– To może pan uchyli rąbka i umożliwi mi zawczasu jakąś linię obrony?
– Po prostu nie wiedzą, co myśleć, bo pani jest mało widoczna. Styks był znanym artystą. Wiadomo, że tacy bywają dziwni. Ze spokojem przyjmowano jego bziki i fiksacje, skoro od czasu do czasu lubił zajść do karczmy i wypić jak normalny chłop. Widywali go i pijanego, i cierpiącego. Kiedy zniknął, to nikt złego słowa nie wyrzekł, ludzie w ciszy przeżywali jego brak. Dopiero gdy pojawili się urzędnicy i notariusz, atmosfera nabrała gęstości. Zapanowała ciekawość, kim pani jest i jak się tu urządzi.
– Siedzę tu już pół roku, to chyba dałam się jakoś poznać? Aż mi dziwnie, kiedy pomyślę, że to już tyle czasu – przyznała się Berenika z prostotą.
Wraz z nastaniem lata wkroczyła w etap drugiej połowy wyznaczonego testamentem pobytu i wciąż czuła dystans do tutejszej wspólnoty. Parazy był klamrą między jej domem a innymi, ale nie wykorzystał tego potencjału i furtka do życia poza Nabokowem zatrzasnęła się wraz z jego trumną.
– Izoluje się pani, ludzie nie tolerują odludków. To wygląda podejrzanie. Albo pani gardzi innymi, uważając się za lepszą, albo ma coś do ukrycia. A przy tym krytykuje ich pani za Turoniową, za psa i koty, za jakieś tam kaczęta zgarnięte z ulicy.
Berenika była zdumiona, że wieści rozchodzą się po okolicy szybciej niż w internetach.
– Ziemia tu mało co rodzi – kontynuował Kromkiewicz – pani powinna to najlepiej wiedzieć, bo mieszka na bagnach. Ludzie na zasiłkach, sfrustrowani, bo nie każdy umie kombinować jak rodzina sołtysa. Są ubodzy, prości, ale i poczciwi. Nie lubią, gdy im się dyktuje, jak mają żyć.
– Nikt nie lubi – wtrąciła.
– Urządziła się pani na włościach, nie wiedzieć jak pozyskanych – kontynuował, wtrącając niby to mimochodem swoje trzy grosze – i ma wszystkich za nic. Ocenia, łaje i poucza! Jeszcze zimą to pani odosobnienie wydawało się w miarę naturalne, bo leżał śnieg, dom na uboczu, krótkie dni, to i pies z kulawą nogą nie zaglądał. Ale wiosną? Tylko wybrani z kręgu, jak proboszcz i weterynarz, mogli cokolwiek rzec o pani. Na ostatku policja.
– A sołtys, jego żona, czy choćby agronom Jakub?
– Jakub, to pani wybaczy – uśmiechnął się krzywo pismak, sugerując, że swoje wie. – O nim też ludzie gadają, że lepiej nie powtarzać.
– A pan z tego gadania kleci artykuły do gazety, tak? Powinszować!
– Co się pani czepia? – W porę się zorientował, że jest arogancki, i po chwili wyznał potulniejszym tonem: – Ja bym uczciwie opisał Naboków pod pani okiem, przyjechał kiedy na dłuższy wywiad, bo ludzie są zwyczajnie ciekawi.
Istotnie, wyglądał na chętnego.
– To zapraszam jutro! – zaproponowała Berenika.
Nastroszył się, zdumiony, że tak mu łatwo poszło.
– Jutro, droga pani, nie mogę. Muszę spojrzeć w grafik – podrapał się w głowę, jakby ów gest wszystko wyjaśniał – a nie mam przy sobie organizera, tak że… e, tego… Możemy się wymienić numerami telefonów.
Zaciekawiło ją, cóż takiego stale się tu dzieje, że aż się musi wspierać terminarzem. Nawet ona potrafiła zanotować coś w komórce. Ale nie dała po sobie niczego poznać, bardziej przejęta zarzutami niż chętna do współpracy. Zawsze chciała wszystkich zadowolić i dlatego ktoś wiecznie miał do niej pretensje. Okazało się, że tutejsi snuli o niej nieprzychylne fantazje i zapewne omawiali je nie tylko w karczmie przy kufelku.
Od pierwszego wejrzenia nie polubiła tego żurnalisty. Siłą nawyku wolała udać, że nic bardziej nie leży jej na sercu niż dobrosąsiedzkie stosunki i unikanie konfliktów. Rzadko uchylała przyłbicy, obierając bezpieczną taktykę ślimaka zasklepionego w skorupie. Mnie nie ma, dajcie spokój! Jeśli robiła coś wbrew sobie, to z przeczuciem przegranej.
Podała mu telefon, proponując, by się wpisał w nowy kontakt, choć wcale nie miała na to ochoty.
Rozdział drugi
Tak, nadużywam średnika i wielokropka. Już taki umrę, nawet w myślach je stawiam. Dokładnie wiem, gdzie. Czyżby Facebook aż takie spustoszenie uczynił w mojej głowie? Stał się drugą naturą?
Nigdy nie poznasz, jak jesteś silna, dopóki nie znajdziesz się w sytuacji kiedy bycie silną będzie jedynym wyjściem, i nie podejmiesz wyzwania!
Życie bywa tym, co z niego uczynisz. Jak nie wiesz, co dalej, wejrzyj w siebie. Jak nie masz słów – zacznij czytać. Trzeba pisać zwyczajnie, jak się na co dzień mówi, bo wszelki „odchył” traktowany jest jak niesubordynacja wobec czytelnika. Miałką literaturą łatwiej ludziom wmówić pierdolety, które każdy łyka z zadowoleniem. Większość woli to, niż karkołomne zadanie brnięcia w intelektualne tropy, czego nie rozumieją, nad czym się muszą pogłowić, a tego nie lubią. To im podpada pod spierdoloną strefę dyskomfortu.
Taka sytuacja. (Ostatnio modna fraza na Facebooku.) Na przystanku czekają ludzie, tłocząc się pod zasyfionym daszkiem, pada deszcz ze śniegiem, lub dla odmiany z nieba leje się żar. Podjeżdża zdezelowany autobus przegubowy. Rusza ludzka fala, najwięcej chętnych gromadzi się przy ostatnim wąskim wejściu; tworzy się kolejka i padają zjadliwe komentarze, ale każdy myśli, że jest sprytny, bo tam będzie najmniej pasażerów i szybko znajdzie wolne miejsce. A tu klops! Menel. Brzydkie słowo, brzydki zapach. Cuchnie tak, że wszyscy wędrują do pierwszego wagonu, exodus ciągnie się przez harmonijkową strefę. Facet się sfajdał w gacie, czy co? Siedzi i drzemie, bo na zewnątrz zimno, a on nie ma gdzie się podziać, kursuje tak już może od wielu godzin. Nie wiadomo, co zjadł. A pewnie suto zakropił najpodlejszą cieczą. Być może jakieś śmietnikowe odpadki i to znalezione tam, gdzie nikt w klatce nie zamknął kontenerów na patentowy klucz. Zastanawiam się. Wszyscy spoglądają z odrazą na wrak człowieka. Ecce homo. Zwisa mu głowa w brudnej wełnianej czapce. Z ust wycieka strużka, jakby tamtędy przelazł ślimak. Śpi. Tak mu lepiej, przynajmniej czuje, że nic nie czuje. Skąd się tu wziąłeś, człowieku? Nie spadłeś przecież z księżyca. Jak ci pomóc wyjść z rynsztoka? Gdzie twoja żona, matka czy córka?
Myślę intensywnie, bo źle się czuję z tym obrazem przed oczami. „Zaprawdę, cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci, mnieście uczynili”. Powinnam do niego podejść. Obudzić. Ocucić. Zabrać do domu, wykąpać, odwszawić, przebrać, nakarmić. Ale braknie mi odwagi. Nie chcę jeszcze i z siebie zrobić widowiska. Nie jestem w stanie przewidzieć jego reakcji. Są tu inni. Niech oni coś zrobią. Ja nie umiem. Wiem, że powinnam. Czy to mnie usprawiedliwia?
Za oknem ptaki zapełniały nagie drzewa, obsiadając coraz to gęściej ich korony. Przypominało to japońską grafikę. Grę pustki z przenikaniem. Abstrakcję i nikłość wszelkiej formy, jakby maźnięcia pędzelkiem lub staranne pociągnięcia naostrzonym patykiem, piórem, może palcem zaopatrzonym w długi paznokieć. Tam rozgrywała się nikłość zaczarowana małymi sylwetkami ptaków, czarnymi i wyrazistymi na planie bezkresu. Szarość nieba ożywiały poszarpane obłoki przypominające znieruchomiały dym z komina. Słońce, o ile jakieś było, upadało za horyzont bez stosownej feerii kolorów. Nie było niczego do fotografowania. Nuda. Jakby światu nie chciało się starać być, trwać, okazywać swoją łaskawość. Przypisane od zawsze bogactwo.
Jechała autobusem, gapiąc się bezmyślnie na mijane ulice. Byle jakoś dotrwać, bez cienia myśli. Nagle zaswędziała ją lewa brew. Zadziałała natychmiast. Potem palce bezwiednie rozgarnęły włosy z czoła, przesunęły opuszkami i na skroni odnalazły jakiś pryszcz. Małą, aktywną bo bolącą krostkę. Zaczęły ją macać i badać, zwiększając systematycznie uczucie dyskomfortu. Nieznana dotąd wypukłość pulsowała dotkliwiej z chwili na chwilę. W końcu spróbowała to wycisnąć albo zdrapać. Coś się wysączyło ze strupa, zwilgotniała skóra zaczęła szczypać, aż nagle buchnęła ciepła krew. Wsiąkła szybko w podłożoną chusteczkę higieniczną, w drugą i kolejną, aż poszła w mig cała paczka! Gorączkowe poszukiwania po kieszeniach nie dały rezultatu. Krew poczęła skapywać miarowo na płaszcz. Szara wełna zabarwiła się na buraczany odcień. Rdzawa struga szybko spływała na kolana, krzesło, podłogę… Była już wszędzie, spryskała widok za oknem, napełniła dłonie, przenikała do kabiny kierowcy…
– Aaaaa… ratunku! – Obudziła się. Nie, to tylko Bruno i jego cholerne zapiski! Zniknął, ale wciąż go pełno. Gdy tylko udawało jej się o nim zapomnieć, wracał. Upierdliwy jak niestrawność po obfitej kolacji. Nawszelkiwypadyzm. Określenie Igora, za którym tęskniła.
Rozdział trzeci
– Czy wyobrażasz to sobie?! Kotka zawiesiła się pazurami na parkanie, wisiała tak całymi godzinami, ludzie łazili i nikt nic nie zrobił! Aż jej łapki wypadły ze stawów, ból okropny, a koty potrafią w ciszy znosić najgorsze! One tłumią ból na równi z paniką i lękiem, cierpią jak jakiś pieprzony baranek boży! Tylko nikt im nie okazuje współczucia!
Berenika próbowała oponować, zniecierpliwiona weszła brutalnie w potok słów Seweryny.
– Jesteś moim chodzącym wyrzutem sumienia, bezustannie stawiasz mnie w głupiej sytuacji. Co ja mogę?
– Ależ możesz, tylko nie chcesz!
– Posłuchaj… są jeszcze inne istoty… – Chaotyczność jej argumentów tylko pogarszała sytuację.
– No właśnie, zawsze jest coś innego, lepszego, prawda? Masz tam takie wspaniałe miejsce, nawet Darek do mnie dzwonił, że byłby skłonny pomagać, ale ty…
– … mój wnuk – wymieniała dalej Berenika.
– Wnuk jest cały i zdrowy, tak? Ma rodziców i stałą opiekę, tak? – odgryzała się zwierzolubna przyjaciółka.
Jakim prawem tak z nią rozmawiała?
– Moje dzieciaki pogrążone w trudnej rozłące, moje układy z miejscowymi… – wymieniała dalej „dziedziczka” Popielewska, nieczuła i zapewne wredna, bo coraz bardziej obojętna na ataki miłości tak prozwierzęcej jak franciszkańskiej.
Aż wpadło jej do głowy, że to jest zboczenie, bo istnieją jeszcze inne, jakże liczne problemy tego świata, których nawet dziesięcioosobowy minjan nie rozwiąże! A ta stale o tym samym, wiecznie znajduje i wiecznie szuka, zbiera i naprawia, zbiera i naprawia, ale czy ma pojęcie o umierających starych ludziach? Albo o poczuciu osaczenia, o niepokoju, który nie wypływa spod futra tylko z ludzkiej, biednej, samotnej duszy? O strachu, który jest irracjonalny lecz nadal realny? O splątaniu i dezorientacji, o igraniu ze świadomością i odczuwaniu cudzych traum, jakby były własnymi? O braku zaufania i malignie udręk w najbardziej bezsenne noce, kiedy jawa miesza się z dziwaczną energią zaklętą w tym miejscu jak swoisty genius loci? O koszmarach z głębokiej i bezdennej otchłani czasu? I może w końcu zwierzęta nie mają dusz! Psiakrew! Życie bywa prostsze, kiedy uchwycimy się czegoś z siłą imadła, nie biorąc pod uwagę innych okoliczności.
– Nie, to ty posłuchaj – powiedziała podniecona Seweryna. – Ja wiem, trudno tak wziąć na siebie obowiązki, krępujące zajęcia, smród i wieczne sprzątnie! Gówno i siki spoza kuwety, wszystkie choroby, zepsute zęby, strupy, gnijące rany i obstrukcje, te przerażone, głodne ślepaki, te zaschłe brudy i śmieszność, którą wszędzie nosisz ze sobą jak zbroję! Tę, koniec końców, ODPOWIEDZIALNOŚĆ!
– Sewer, ja wcale się nie migam, ja nie mogę, rozumiesz?
– …ale wolisz leżeć tam i pachnieć, bo tak jest wygodnie! – wypaliła bez ogródek przyjaciółka, która w uniesieniu słuchała tylko samej siebie.
Te słowa wymagały rozważnej reakcji. Pozbawionej emocji i jakichś upiększeń, ale radykalnej, konkretnie przedstawiającej jej stanowisko. Berenika wzięła głęboki wdech i powiedziała spokojnie:
– Mam tu rodziców, oni też sikają poza kuwetę, wiesz? Mają niestrawność i zepsute zęby. Wymagają licznych opatrunków, tak ciał, jak dusz. A ja nie ulegnę presji byłego męża tylko dlatego, że nagle sobie o mnie przypomniał, bo odziedziczyłam jakieś pieniądze! Nie spędza mu snu z powiek, dlaczego mam ten dom, od kogo i z jakiego powodu; chce tu zamieszkać i już zapomniał, jak mnie kiedyś skrzywdził. Widzicie tylko czubek góry lodowej, tylko ten dom i las, ale nie macie oboje pojęcia, co ja tu przeżywam. Wiem, że chcesz jak najlepiej, ale stałe zabieganie o zwierzęta sprawia, że ty nienawidzisz ludzi. Stępiłaś w sobie empatię dla dwunożnych. Masz dla nich tylko pogardę, bo nie wszyscy przejmują się bezdomnym kotem czy porzuconym królikiem. Przed chwilą potraktowałaś mnie jak wroga, jak śmierdzącą leniem egoistkę, ale czy zapytałaś, jak się dzisiaj mam? A może ja też czegoś potrzebuję? Czy obchodzi cię moja kondycja, chociażby psychiczna? Zastanowiłaś się, czego ode mnie chcesz, nim zaatakowałaś? Szanujesz moje granice wrażliwości? Dopuszczasz do siebie myśl, że ja też mogę potrzebować pomocy? Że te opowieści o powszechnym okrucieństwie i znieczulicy nie tylko ciebie przerastają?
Wreszcie zapadła cisza.
Kłóciły się? Tak, chyba tak. Stanęły po różnych stronach barykady. Świadomość, że przyjaciółka obrała punkt widzenia byłego męża i stała się jego rzeczniczką, przelała czarę goryczy.
– Jeżeli możesz to pojąć, nie dzwoń do mnie, przynajmniej na jakiś czas pogódź się z myślą o moich niedoskonałościach. Bo czasem prościej i przyzwoiciej jest po prostu milczeć. Zachować pełen szacunku i współczucia dystans.
Wreszcie to powiedziała! Szczerość to odwieczny powód zrywania przyjaźni. Każdy, kto jej bezwzględnie wymaga, obraża się i nokautuje w odpowiedzi.
Rozdział czwarty
Zbieranie czarnych porzeczek było połączone ze szczególnym ryzykiem. Głównie mrówczego ataku. Krzewy zaczynały podsychać na słońcu, liście zwijały się, kryjąc najdorodniejsze grona, a wraz z nimi skorki i pluskwiaki o charakterystycznym zapachu obronnym. Mnóstwo małych, kąśliwych stworzeń, które z pasją cięły w palce, wspinały się aż do łokcia albo wędrowały za dekolt sukienki. Nie zadowalały się kulkami, które spadały strącone podczas zbioru na ziemię. Lgnęły do spotniałego ciała, szczypały w kark i rozbiegały się na skórze we wszystkich kierunkach.
Krzewy pigwy były rozczapierzone i przede wszystkim potwornie zachwaszczone. Deszcze i ciepła aura sprawiały, że wszystko rosło jak na akord! Bluszcze pięły się po jabłonkach i morelach w sadzie. Wabiąca motyle mięta imponująco się rozrastała!
Gdy wiosną nastała pora kwitnienia nabokowskich fiołków, które utworzyły dywan przed progiem domu, Berenika chorowała i nie mogła się nimi w pełni cieszyć. Znała ich obfitość tylko z opisów Maksa: „Wraz z wonnością fiołków wdychasz zapach esencji ziemi…”.
Teraz zachwycały rododendrony i tamaryszki. Wprawdzie dziwne było, że te pierwsze polubiły tutejszą zbitą ziemię, w której często stała woda, bo odmiana japońska wolała suche, przewiewne gleby, zaś sąsiedztwo bagien wykluczało udaną uprawę
Kromkiewicz zgrał swoje terminy i zjawił się u niej na rowerze, zaopatrzony w kask i aparat fotograficzny, wystrojony jak stróż w Boże Ciało, które w Chorzępowie było celebrowane ze szczególnym pietyzmem.
– Dzień dobry, nie przeszkadzam?
Wypadało zaoponować (jakie to głupie słowo, podobnie jak nieprawdaż!).
– Ależ skąd! Bardzo mi miło. – Zawsze się tak gada, jeśli miło nie jest. – Zaprosiłam pana przecież.
– Czy mogę wpierw sam połazić trochę i porobić zdjęcia?
Nie kwapiła się z odpowiedzią, co rozumiał, bo już miał wprawę w rozmowach z nieznanymi ludźmi. I niejakie wyczucie.
– No to zdam się na decyzję dziedziczki. Co pani proponuje?
– Proszę, zaczniemy od sadu czy lasu? – Nie należała do osób, które szybko podejmują samodzielne decyzje, choć walczyła z tym od nastania lata. Chciała w sobie zmienić to, co było uciążliwe, bo jeśli nie zawalczy teraz o siebie, w tym nowym miejscu, to kiedy? A lepiej późno niż wcale.
Wolała to drugie, bo w sadzie zazwyczaj urzędował ojciec, a nigdy nie wiadomo w jakim będzie stanie. To też było pytanie bez odpowiedzi, ale z podjętą od razu decyzją.
Poprowadziła go ścieżką do hortensji. Wydawał się zachwycony. Co chwilę przystawał, by z namaszczeniem wykonać strzał swoim profesjonalnym sprzętem. Pod jej okiem i za przyzwoleniem. Berenika dysponowała wprawdzie dobrym aparatem po Maksie, ale wolała używać swojego smartfona nie najnowszej generacji. Był lżejszy, zwykle pod ręką, i mogła skorzystać, kiedy coś ją zachwyciło. Jednak nie była z tych, co to nie rozstają się z telefonem. Często ktoś miał do niej pretensje, że nie odbiera przez całe przedpołudnie. Nie uważała się za niewolniczkę cudzych zachcianek, nauczyła swoje dzieci, że jeśli nie ma chęci na kontakty, odkłada aparat w odległe miejsce. Na przykład zamyka w szafie na strychu, by zyskać normalny dzień. Zresztą nie miałaby nic przeciwko temu, by telefon pewnego dnia po prostu zniknął jak tyle innych przedmiotów.
Nie udało się odnaleźć szynela z wełny, podobnie jak starego kufra oraz wojskowych kalesonów z klapą na zadupiu. Podejrzewała, że Igor też przepadł, bo za długo tu przebywał, i już się nigdy nie odnajdzie. Było jej żal opuszczonej samej siebie, litowała się nad sobą, bo tęskniła za chłopakiem. Specyfika miejsca wymagała pogodzenia się z faktami, które wydawały się szalone. A co, jeśli rodzice wkrótce odejdą w tutejszy niebyt? To nie musi oznaczać końca, lecz zmianę kategorii. Może łatwiej przyjąć tezę, że trafią do innego kalibru. Podejmą życie lepszej jakości i będą ją odtąd obserwować, nie narażając na dobre rady, wynikające z nadmiaru rodzicielskiej troski. Rady, z których żadne dziecko nie chce korzystać, bo bez względu na wiek musi je samo odkryć i zatrzymać, zaznać oczyszczenia tuż po otępieniu. Osobiście doświadczyć. O, jakże pięknie byłoby w Nabokowie czy gdziekolwiek indziej, z dala od bólu i dolegliwości, które skazywały na krępujące rutynowe zabiegi. W Nabokowie bis, który ujawniał się tylko czasami i wyłącznie dla wyłonionych kandydatów. W Nabokowie, który przygarniał życiowych bankrutów i równał im krok na podobieństwo całkiem liberalnego Pana Bozi, który, będąc miłosiernym, wybaczał i odpuszczał w zamian za mizerne życie i męczarnie, z którymi w końcu mogli się tu rozstać. Pod wpływem Maksowych wynurzeń łapała się na tym, że jej niezbyt gorliwa wiara ostygła i oblekła się w powątpiewanie, które niczego nie wykluczało.
– Podejrzewam, że pani zna miejscowe plotki na temat zamordowanych Żydów i Cyganów oraz wie, że mnóstwo ludzi jest tu zakopanych i nadal nie mają należnego miejsca ostatecznego spoczynku? – odezwał się Kromkiewicz, przerywając tym jej zamyślenie.
Przyglądała mu się z boku i nie usłyszała pytania.
– Jak pan ma na imię? – Wiedziała, że wikary nazywa się Kromka, a dziennikarz jest Kromkiewicz.
Dziennikarz podejrzewał, że ona unika tematu.
– Zenobiusz. Głupie imię greckiego pochodzenia. Ma coś wspólnego z Zeusem, ale gdzieżbym śmiał!
Pomyślała o nim jakoś przychylniej. Kpił z siebie czy z niej? Musiała mu się wydać wyniosła pośród swoich posiadłości. Przeciętnym ludziom bogactwo kojarzy się z wystawnym trybem życia i mnóstwem folowersów na Instagramie. Ale czy ona, Berenika, była bogata? Czy to wszystko wokół jej domu nie przypominało iluzorycznych mrzonek pijaka, który pół dnia zbiera puszki na osiedlu, by je sprzedać i znów szybko się napić? Bo stan oszołomienia jest wszystkim, co go może jeszcze spotkać. Wraz z nim przychodzi sen i szczęście kilkugodzinnej obojętności czy znieczulenia. Niektórzy ludzie są najszczęśliwsi, gdy ich nie ma.
– Zenobiusz Kromkiewicz? Powinien pan zostać adwokatem albo chociaż notariuszem. Może indywidualnym kołczem? W ostateczności celebrytą!
– Proszę nie odbiegać od meritum, póki co jestem tylko skromnym żurnalistą z prowincjonalnej redakcji i chciałbym wiedzieć, jak się pani z tym swoim lasem czuje?
Zatrzymali się przy hortensjach.
– Widzi pan, jak pies tu się dziwnie zachowuje?
Kumpel szedł za nimi, pod dębem zaczął się tarzać i popiskiwać jak szczeniak. Berenika dojrzała do słów, które postanowiła wypowiedzieć.
– Całkiem niedawno dotarło do mnie, że ten las to przede wszystkim cmentarz. I to pokoleniowy, ze szczątkami pochodzącymi z wielu wieków. Relikt naszej trudnej historii. Wspomniał pan o „plotkach”. Użył pan tego słowa. Ale to nie są ludzkie bajania, tylko prawda. Zakładam, że prawda, bo był tu przed laty kirkut, na jego terenie grzebano ludzi z żydowskiej społeczności. Mieszkam w pobliżu mogił, mniej lub bardziej anonimowych. Nikt z tym nic nie zrobił przez lata. Nie naruszył. Albo może czegoś jednak nie wiem; ludzie niby się boją i unikają tego miejsca, ale co rusz zauważam, jak ktoś tu przemyka cichcem, a jak go wołam – ucieka.
Pokiwał głową ze współczuciem i zaatakował, zgodnie z intencją, w której tu przybył.
– Spytam wprost: duchów się pani nie boi? Pies reaguje jak na kontakt z kimś bliskim, prawda? Wie pani, kto posadził te hortensje i dlaczego?
Rozdział piąty
Berenika poczuła na plecach chłód.
– Chce pan postraszyć czytelników? Szuka pan sensacji, by ożywić miejscową stagnację i nudę? Nie mam pojęcia, kto posadził hortensje, Maks też o tym na razie… – powstrzymała się w ostatniej chwili. – To znaczy, nie wiem. – Szybko się wycofała, dostrzegłszy błysk zaintrygowania w jego oczach. – I notariusz też nie wie, a kogo jeszcze miałabym zapytać? To chyba panu łatwiej, i to pan, jak się łudziłam, mógłby mi coś o tym miejscu powiedzieć, prawda? Jestem nietutejsza, a pół roku to za mało, by ludzie mi zaufali. Jestem widoczna, ale trafiłam w środek społeczności, która żyje tu od dawna, a muru raczej nie przebiję dobrymi chęciami. Podejrzewam, że ktoś z miejscowych milczy na ten temat, bo tak mu wygodnie.
– A co z zapiskami na pendrivie? – Jednak nie dał się zbić z tropu.
– To bardzo osobiste – odrzekła Berenika. – Zbyt osobiste. – I tym zamknęła temat. Owszem, popełniała błędy. Niektóre dosyć efektowne. Koniec końców przywykała i do nich, i do tego, że coraz lepiej czuje się we własnej skórze. – Przejdźmy nad stawy. – Skierowała go na jedną z wąskich ścieżek, już się tu całkiem dobrze orientowała. – Właściwie nigdy nie chodzę dalej. Zawsze się tam zatrzymuję, albo kogoś spotykam i wówczas razem wracamy. O ile nie zwieje, jak tylko mnie zauważy. Z lasu wychodzą dziwne postaci, czasem mnie odwiedzają, by nagle znikać, a wieczorami błąkają się tu tajemnicze cienie.
Zaintrygowany coś notował, a potem nagle postanowił być nowoczesny.
– Pozwoli pani, że będę nagrywać? – Wskazał na telefon.
– A czy to jest wywiad?
Zastanowił się.
– Nooo… nie. Chciałem opisać wrażenia własnymi słowami. – Schował telefon do kieszeni.
Berenika już potrafiła być asertywna, nie godziła się na wszystko jak leci, przy okazji przepraszając, że żyje.
– Czy nie powinna pani bardziej chronić swojej prywatności?
Może żałował pytania o pendrive’a i starał się odzyskać jej utracone zaufanie? Jak każdy dziennikarz był wścibski i tak łatwo nie porzucał intrygujących wątków.
Zastanowiła się.
– No, sam mi pan powiedział, że się izoluję, a to nie jest mile widziane. Miałabym ogrodzić to wszystko, założyć monitoring i usuwać intruzów? A dlaczego Maks tego nie uczynił? Tu co rusz ktoś łazi, coś zbiera albo mnie śledzi. Przygląda się zza drzew. Rozumiem, że ludzie są ciekawi. Jeśli otoczę się drutem kolczastym, to tym bardziej zechcą go forsować, bo będą snuć domysły, dlaczego to uczyniłam.
Staw przywitał ich intensywnym zapachem mokradeł i obfitą zielenią obrzeży. Krzywy pomost dla wędkarzy porastała mięta, wokół chwiały się na wietrze trzciny. Środek wodnego oka pokrywały wielkie liście, spośród których wychylały się żółte kielichy grążeli. Błękitne niebo odzwierciedlone wraz z obłokami nadawało wodzie intensywnie niebieskiej barwy. Chmury drgały na powierzchni wody malowniczo jak żagle. Na środku była wyspa, gniazdowały tam ptaki, wśród nich para łabędzi z czwórką młodych.
– Coś takiego! – zakrzyknął Zenobiusz. – Przetrwały ciężką zimę?
– Tu chyba nie ma innych zim?
– Maksymilian ich nie lubił – przypomniał sobie i coś zanotował.
– Lubię tu przesiadywać. – Berenika wskazała dziennikarzowi pień zwalonego drzewa, wyżłobiony na kształt ławki z oparciem. Wyglądało to raczej na robotę czasu niż świadomą działalność człowieka. Nic nie było jednoznaczne i można było puszczać wodze fantazji. Wyobrażać sobie wodę i jej otoczenie przed stu laty. Siedzącą na kamieniu dziewczynę z warkoczem, dzieci w wykrochmalonych fartuszkach, ich zabawki, sznurowane buciki, potargane włosy, zatknięte za ucho kosmyki. Oczy – jasne i pełne ufności, duże albo skośnie wykrojone, ciężkie powieki i dołki w pyzatych policzkach. A ilu tu mogło być topielców! Przecież nie wszystkim towarzyszyły nianie.
– Ktoś kiedyś czyścił dno stawów? – teraz to ona zapytała.
– Styks próbował na własną rękę, ale wyciągnął tylko resztki fortepianu.
Aż podskoczyła z wrażenia. A tyle razy obiecywała sobie nie reagować aż tak spontanicznie!
– I pan to mówi tak spokojnie? Fortepian utopiony w stawie?
Zamyślił się, nim odpowiedział:
– Rosjanie zniszczyli instrument podczas pijackich burd. Uznali go za nieprzydatny mebel, zresztą meble też porąbali, palili nimi w piecu, podobnie jak obrazami. Zwieźli resztki i zatopili, bo któryś wpadł na pomysł, by za ich pomocą powiększyć wyspę. Takie bajdy, które jeszcze opowiadali mój dziadek i ojciec. Na tej wysepce kiedyś odprawiano rytuały. Była spora, z czasem ulewy podniosły poziom wody i ją podtopiły. Żeby się do niej dostać trzeba łódki, ale kilka z nich już skończyło z poharatanym dnem. Nie da się tam dopłynąć, jest grząsko, pełno kłujących krzaków, wielu śmiałków poraniło się i zmarło od zakażenia. Rosną tam ponoć niebezpieczne rośliny, a w szuwarach czają się jadowite węże. Tylko ptaki tam gniazdują, mają idealny spokój i stąd wywodzi się opowieść o śpiewających łabędziach, które wspominają dawne czasy i tamtejsze tajemnicze ekscesy. Marzenie tutejszych, by znać mowę ptaków.
– Okazuje się, że wie pan więcej ode mnie – wyznała zauroczona opowieścią Berenika. – Nie miałam pojęcia o tym wszystkim! Bruno, mój znajomy, dostał broszurkę z biblioteki i przepadł wraz nią, nawet jej nie czytałam, a szkoda.
– Ludzie sami chętnie by opowiedzieli, wystarczy pociągnąć za język miejscowych starzyków albo gospodynie na emeryturze, bo młodzi w to nie wierzą i nawet nie lubią słuchać.
No tak, dziennikarz, więc umie z ludźmi rozmawiać – pomyślała. Jej nikt tego nie nauczył, nie powiedział, jedno przykre doświadczenie z pierdołą załatwiło dalsze poszukiwania. Nie była skłonna do dalszych prób.
Kromkiewicz co jakiś czas przystawał, by zrobić kilka zdjęć. Przysiadał, klękał, pochylał się, jakby to miała być wyłącznie perspektywa żaby albo kaczki. Jednak nie zgubił wątku.
– Wracając do stawu, zwalanie przedmiotów, by ową czeluść oswoić, nic nie dawało, bo się bez końca zapadały w muł. Wśród miejscowych krąży legenda o ziemi, która jest kresem zwątpienia. Dno to rodzaj załamania, taka bezgraniczna rozpacz, otchłań. Coś nieuchwytnego, ale istniejącego. Przeklęte i niebezpieczne, zarazem kuszące. I nic nie można na to poradzić. Przed wiekami żyły na wyspie czarownice i leśne strzygi. Strzyga to w słowiańskich wierzeniach demon o dwóch duszach, wiodący podwójny żywot. Dziedziczył po człowieku, od którego się wywiódł. Zrodzony w sakramenckich rodzinach, gdzie przychodził na świat z dwoma sercami i podwójnym rzędem zębów. Zwykle wiódł egzystencję drapieżnika. Polował i zabijał, wypijał krew z ludzi i zwierząt. Niemcy zgromadzili niezły majątek we dworze, z całej okolicy, a kiedy uciekli, wyparci przez ruskich, ci ostatni wszystko potłukli, poniszczyli albo spalili. Zabierali tylko złoto, kosztowności, srebro, miedziane patelnie i garnki, zegarki i zegary. Te stawy mogą być pełne śmieci, bo po wojnie gospodarze wrzucali tu swoje graty, nawet zepsute pralki i opony. Opłaciło się po nocy przywieźć wozem i zatopić. To i tak dobre, że sobie trud zadawali z wodą, a nie porzucali w lesie. Te wydobywane „eksponaty” zniechęciły Maksa do szukania. Zresztą… co tu miało być cennego, już dawno zostało znalezione. I sprzedane.
– Z lasu łatwiej śmieci wywieźć niż z jeziora – zmartwiła się Berenika.
– Ale śladu nie ma, nie rzuca się w oczy. Tak tu ludzie funkcjonują.
Chorzępowo znów wydało się Berenice ostoją pazernego knajactwa.
– Pod wodą, na dnie każdego stawu, mieszka jego królowa – opowiadał Kromkiewicz. – Wiem to z ogólnych przekazów, rusałki mają we włosach tyle wody, że mogłyby nią zalać wieś. Dlatego Naboków ze swymi gusłami i zmorami leży na uboczu, dla bezpieczeństwa mieszkańców. Władczyni całymi dniami się nudzi, toteż jej służki wabią mężczyzn śpiewem, który najlepiej słychać w nocy. Mają zielone spojrzenia, a oczy głębokie jak te stawy. Kiedy nieostrożny wędrowiec się zbliży, zrazu delikatnie go łaskoczą, potem coraz śmielej chwytają za ubranie i wciągają go pod wodę. Dlatego topielcy, trzymani w głębinach, przywaleni kamieniami, zaplątani w zaroślach, wypływają dopiero po jakimś czasie.
Berenika pokiwała głową.
– Maks o tym słyszał i mi opisał. To uroczysko od wieków wzbudza strach.
Wciągnęła powietrze, przymykając oczy. Czuła się szczęśliwą posiadaczką wyjątkowego miejsca na ziemi. Wraz z tą świadomością łagodnymi falami nachodziło uczucie spokoju i spełnienia, jakby się zatchnęła nazbyt świeżym powietrzem, które podziałało niczym narkotyk. Albo chociaż objadła krówkami ze strychu.
– Czuje pan ten zapach i obecność? – spytała, budząc się z zamyślenia.
Łatwość z jaką się poruszała, ją samą wprawiła w osłupienie, jakby nie miała ciała, tylko była czyjąś myślą! Niewiele brakuje, a kierowana impulsem wejdzie do wody, przekonana, że ją utrzyma na powierzchni. I zacznie sunąć tuż nad jej taflą, lżejsza od powietrza, unosić się na podobieństwo dymu albo wodnych nimf. Nie miała religijnych skojarzeń, za to czuła wiekuiste tętno tego miejsca. Bez nazwy i przynależności, bez konieczności utożsamienia. Pokłady torfu potwierdzały trud czasu. Miejscami skąpa bagienna roślinność przyciągała owady. Słychać było niezmienny szelest wiatru w trzcinach i kacze nawoływania z przybrzeżnych zarośli.
– Obecność? – Kromkiewicz zadrżał, na wszelki wypadek obejrzawszy się za siebie.
– Tak. Są tu wszyscy, którzy kiedykolwiek widzieli ten las i tę wodę.
Powiedziała to zwyczajnie, jak gdyby rozmawiali o czymś nieistotnym. I poczuła ulgę, jakby wyszła z dusznego pomieszczenia na sam koniec mola, skąd widać daleki brzeg, ale jeśli się odwrócić, oczy cieszy bezkres i poczucie niczym niezmąconej wolności.
Ciąg dalszy w wersji pełnej