Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić.
Wiosna przynosi Berenice zmiany i coraz bardziej niepokojące odkrycia. Monotonia codzienności przeplata się z nadzwyczajnymi zdarzeniami, których nie sposób pojąć racjonalnym umysłem. Powoli dociera do niej dziwna prawda o ekscentrycznym spadkodawcy. Kiedy w dodatku na horyzoncie pojawia się tajemniczy mężczyzna, który, jak wszystko na to wskazuje, jest przybyszem z przeszłości – Berenika pomału zaczyna mieć dość. Na szczęście wciąż może liczyć na Jakuba.
Końcowe wydarzenia drugiej części wywołają panikę i pozostawią bohaterkę powieści na rozdrożu.
Książka, która ubrana została w szatę typowej powieści obyczajowej, jest czymś bardziej skomplikowanym, literacko bogatym, erudycyjnym i wymagającym od czytelnika pewnego skupienia. Nie ma tu łatwych rozwiązań ani lekkiego podejścia do tematu Autorka wychodzi od schematu, ale natychmiast go odczarowuje, bo ani spadek nie załatwia sprawy, ani Bruno nie jest księciem na białym koniu, ani wioska na Podlasiu nie jest Paryżem, a sielskości w niej jak na lekarstwo.
Iwona Banach, pisarka i tłumaczka, blog „Zastroniec"
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KSIĄŻKĘ POLECAJĄ:
Ania Rybkowska ma dar tworzenia postaci, które wszyscy doskonale znamy. Nie tylko z widzenia. Główną bohaterkę odnajdzie w sobie niejedna uważna czytelniczka. Taki dar dla twórcy powieści realistycznej jest przepustką na półkę z dobrą literaturą. A jak wiadomo, stoją na niej książki, których się nie odkłada w połowie lektury…
Basia Kosmowska, pisarka
Niezwykle przyjemna książka. Tajemnica, nieboszczyk, duchy, a przy tym cudowne poczucie humoru. Przy tej książce zdarzy się Wam przestraszyć, zezłościć na bohaterów, ale także nie raz i nie dwa – uśmiechnąć. Kiedy dodacie do tego tajemniczy, stary, wielki dom pośrodku niczego, to okaże się to bardzo ciekawa opowieść ze znikającymi przedmiotami i ludźmi w tle! Polecam!
Paulina Kłokosińska, Wystukane recenzje
Są takie historie, które zapamięta się na bardzo długo i ,,Uśmiech zimy” się do tych historii zalicza. Książka wciąga w swoje odmęty. Jest zaskakująca, życiowa, z wieloma tajemnicami do odkrycia. Dajcie się porwać tej opowieści, temu cudownemu klimatowi, tej magii zaklętej w powieści. Gorąco polecam!
Magda Zimna, Czytamy bo kochamy
Historia wciągająca od pierwszych stron, akcja zaskakująca, bardzo życiowa, z barwnymi postaciami, tajemnicą do odkrycia, relacjami do naprawienia, tematami z przeszłości do uporządkowania. Anna Rybkowska zabiera czytelnika w świat skrajnych uczuć, odmiennych bohaterów, rewelacyjnie buduje klimat oraz tworzy napięcie, a do tego zaczarowuje świat słowem, porusza trudne tematy. Muszę szczerze powiedzieć, że nie mogę doczekać się kontynuacji.
Anna Sikorska, Górowianka
Kiedy Berenika Popielewska dowiaduje się, iż w udziale przypada jej spadek – siedlisko Naboków w Puszczy Białowieskiej, jej życie zmienia się bezpowrotnie. Głęboko skrywane na dnie duszy urazy z przeszłości wywołują falę gorzkich wspomnień. Te stają się ledwie przyczynkiem do burzliwych zmian w życiu kobiety, która wraz ze schedą uwikłana zostaje w zagadkową i niebezpieczną grę tajemniczego spadkodawcy. „Uśmiech zimy” to napisana lekko, niemalże z przymrużeniem oka, niestroniąca jednak od trudnych zagadnień powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym – łakomy kąsek na długie jesienne wieczory.
Dominika Rygiel, Bookiecik
Copyright © Anna Rybkowska
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Maria Ignaszak
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66790-44-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Okrucieństwa czasu najlepiej widać w lustrze.
Kamila Kampa
Moim Dzieciom,
Kubie, Ali, Grzesiowi i Konradowi,
z największą miłością, na jaką mnie stać
Rozdział pierwszy
Berenika nie cieszyła się z nadejścia wiosny, która zastała ją w pościeli, walczącą z bezsennością i pogrążoną w skomplikowanych rozmyślaniach. Leżała na wznak z nieruchomą twarzą, skierowanymi ku górze oczami, jak na przedstawianych w akcie bogobojnego natchnienia wizerunkach świętych. Nie martwiło jej błoto na podwórzu, przez które trzeba było brnąć już nie w kaloszach, ale woderach. Świat miał w zanadrzu niespodzianki, lecz jej było pusto, zimno i niegodziwie. Niczego nie była ciekawa. Obecne życie traktowała jak formę wygnania, przymus, którego nie potrafiła zaakceptować.
Była sama bardziej niż kiedykolwiek, w wielkim domu pośrodku swoich „posiadłości”. Od czasu do czasu zerkała na marazm za oknem, czarne konary drzew, imponujące sosny i kamienie, które woda wypłukała z roztopów. Nic jej nie cieszyło, nadciągała depresja, kuśtykając, niczym koń ze złamaną nogą. Opuszczona kobieta pośrodku majątku, który nie cieszył. Złamana ostatnimi przeżyciami. Albo litowała się nad sobą, albo dręczyła. Nie dzieliła doby na aktywność i sen, tylko płynnie wpadała z jednego stanu w drugi, bo wszystko jej zobojętniało.
Z wyjątkiem zwierzaków, którymi trzeba się zajmować bez względu na stan umysłu i duchowe rozterki. Pies był samowystarczalny. Wypuszczony do zimnego, mglistego sadu załatwiał swoją potrzebę i wracał. Wierny jak pies. Wpatrzony w nią, bo zabrakło Jakuba, który znów wyjechał. Koty urządziły sobie wypas na werandzie. Spędzały tam dużo czasu, w pobliżu kuwet, ostrożnie stawiając łapki w swoje już wytyczone na brudnym śniegu ślady. Gdy mróz zelżał i stopił wszystko, pomyła starannie kuwety, jakby ta czynność łączyła ją ze światem. Wówczas koty zrezygnowały z kuwet na rzecz krzaków i zarośli. Z dachu to kapało, to znów zamarzało, potęgując stagnację.
Z dziećmi kontaktowała się za pomocą Facebooka, na który wchodziła z laptopa. Odzywała się regularnie, choć nie miała nic do powiedzenia. Ile razy udawała wesołość? Mnóstwo sztucznie i na siłę wykombinowanych pomysłów na dobry humor. Byłoby jej łatwiej bez balastu ich ckliwej troski. Konieczność podniesienia się z posłania, zgięcia kolan, zwyczajnego podrapania się za uchem. W głowie tłukły się przebrzmiałe głosy, zwłaszcza jeden charakterystyczny tembr. Troski kołatały jak hiszpańskie kastaniety z aukcji na rzecz zwierząt, podopiecznych jej przyjaciółki – zwierzolubki Seweryny. W psychice królowały ułożone w stos odłamki natręctw i rozbitych na kawałki złudzeń. Kontynuując samotne dywagacje na temat własnego samopoczucia, wspięła się na wyżyny artystowskiego absurdu. I czuła się jak wróbel, któremu wyrosły skrzydła, tyle że niestety bocianie. Niby ów ptaszek osiągnął pełnię szczęścia, lecz nie potrafił wzlecieć! Miał wspaniałe perspektywy, ale był upośledzony ich nadmiarem! Nie mógł szczęśliwie dolecieć do nieboskłonu, gdyż tkwił w zastoju, za sprawą niedopasowania oczekiwań do możliwości.
Snuła się niczym cień w intensywnie słoneczny dzień. Konturowa, skazana na własną, jątrzącą obecność. Dni mijały w monotonnej odwilży; ochlapane, szare. Beznadziejne. Wszystko już było, poza tym na nic nie czekała i bała się cokolwiek zakładać.
Fikcji nie można ciągnąć w nieskończoność. Córka znała ją na tyle, by zauważyć.
– Taak? – Berenika stłumiła ziewanie, nim się odezwała.
– Mamo, w ogóle nie można się do ciebie dodzwonić. Co się dzieje?!
Rozejrzała się nieprzytomnie, szukając punktu zaczepienia dla wiecznie zmęczonych oczu. Zegar. Drewniana powierzchnia. Brud. Sęki. Bez znaczenia, jak wszystko.
– Nie mam ochoty na rozmowy. To tak trudno pojąć?
Po drugiej stronie zawrzało.
– Fajnie, bo się wszyscy o ciebie martwimy.
– Dasz mi spokój?
Edyta westchnęła. Taktownie odczekała, licząc, że może matka coś doda. Ale niczego więcej nie usłyszała.
– Kiedy będziesz skłonna? Wiem, że ci źle, że jesteś rozbita. Obawiam się, że masz doła.
Też mi odkrycie! Będzie jej tu stawiać diagnozy i leczyć na siłę.
– Nie męcz mnie, proszę…
– Masz klasyczne objawy. Bruno to dupek, nie warto dla niego obrażać się na cały świat i odsuwać od siebie wszystkich, którzy cię naprawdę kochają.
– Ty też jesteś klasyczna, wygłaszasz klasyczne androny.
– Ja? Nie odkładaj słuchawki!
Rozdział drugi
Czas wypełniały jej toksyczne rozmyślania. Ciągnęło ją do samodestrukcji. W gruncie rzeczy nigdy nie czuła się kochana. Tak, zawsze szukała miłości, chciała, by komuś na niej zależało. By się o nią bił, nie odstępował jej na krok, by każdym gestem upewniał, że jest zaangażowany. Osobowość borderline tak ma? Czytała w internecie i idealnie się z tym utożsamiała. Wiadomo, w necie jest wszystko. Pasuje jak ulał. I można sobie stawiać trafne diagnozy, a potem szukać antidotum. Codziennie nowego. Jej cechy charakteru? Zaborczość, żądanie wyłączności, innymi słowy – upierdliwość. Choć i do Bruna pasowało idealnie! Dopóki mu na niej zależało. Dlatego wcześniejsze, letnie związki tylko ją pogrążały. Były jak ciepłe piwo albo zimny rosół. Cóż, niby można, ale po co? Za każdym razem czuła się upokorzona własną niekonsekwencją.
Zawsze, gdy coś się kończyło, myślała o błędach, jakie popełniała, bo skoro znowu się nie udało – to chyba w niej musiała tkwić przyczyna? To też było typowe. Tak, w końcu się do tego przyznała! Było dużo czasu na myślenie. Miała za sobą kilka nieudanych związków albo jakichś ich zalążków, gdyż dusiła je w powijakach, nie chcąc narażać się na pustkę po kimś, za kim mogłaby zatęsknić, gdyby za bardzo się nią zmęczył. Broniła się przed upokarzającym odrzuceniem.
Miała kilka erotycznych przygód, które podbudowały na krótko jej poczucie własnej wartości – nieutulona w żalu neurotyczka, która liczyła na bliskość, a nie seks, który w rezultacie spłycał relacje zamiast budować. Z kimś odpowiedzialnym, czułym, wyrozumiałym, rozumnym (gdzieś byli tacy faceci?), dojrzałym w afekcie i decyzjach. Dojrzalszym od niej. Potrzebowała cierpliwego przewodnika, przyjaciela, sympatycznego rozmówcy. Fana jej skoków emocjonalnych, nieoczekiwanych zmian nastroju. I tak jak modliła się o mądrość czynów i słów (wystarczająco znając siebie, by nie polegać ani na jednym, ani na drugim), tak pragnęła mieć u swego boku kogoś, kto gasiłby pożary w jej sercu i umyśle, niezmiennie studził emocje i pobłażliwie traktował głupie zrywy.
Bruno początkowo wydał jej się niezwykły. Ostatecznie – całkowicie ją zaskoczył. Niby przeczuwała, co się lada moment stanie, bo podejrzanie długo milczał. Nie dzwonił, nie szukał z nią kontaktu po wyjeździe do Paryża. Ale znała specyfikę jego pracy, rozumiała, że potrzebował odosobnienia, i szanowała to. Nie zadawała więcej pytań, niż było konieczne, starała się każdy taki okres w jego życiu rozsądnie przeczekać. I przecież nigdy nie czyniła mu wyrzutów. Choć wolałaby, żeby był blisko. Ilekroć wyjeżdżał, podejrzewała, że kogoś ma. Zwłaszcza że domagał się uszanowania tej separacji i zwykle milczał tygodniami, gdy ona za nim tęskniła. I tylko największym wysiłkiem woli czyniła wszystko, by wówczas nie zwariować, nie eskalować absurdalnych oskarżeń, po których czułaby się jeszcze gorzej. Nie chciała, by myślał, że jest małostkowa. O zgrozo, zazdrosna! On świetnie dawał sobie radę bez niej. Aż tu nagle oświadczył, że ma dość. Poczuła się dotknięta tym, co mówił: wynurzeniami o stagnacji w ich związku i oszałamiających zaletach jakiejś dziewuchy. Mógł jej oszczędzić owych zachwytów i bezczelnego chełpienia się nową, wspaniałą kochanką! W dodatku sama czuła się niezręcznie z powodu romansu z młodszym o wiele lat Jakubem, który zauroczył jej córkę. Planowała przyznać się do prawie wszystkiego. W jej sytuacji każdy związek, o ile utrzymał się dłużej niż rok, mógł być uznany za sukces.
Zerwanie nastąpiło znienacka. Oprawiona w ramki fotografia uśmiechniętego Bruna wykonała lot koszący w kierunku szafy z manekinami. Początkowo miała wylądować na kompoście, ale było za zimno, by specjalnie dla dokonania tej egzekucji wychodzić do ogrodu. Berenika na wszelkie sposoby próbowała go sobie obrzydzić, wracając myślami do chwil, gdy bywał nieokrzesanym pijakiem i gburem. Niestety, wciąż pamiętała i to, że potrafił być namiętnym kochankiem, porywczym, a zarazem pełnym inwencji i finezji. Okazał się też niezastąpiony w trakcie przejmowania Nabokowa, użyteczny w przełamywaniu jej pierwszych lęków związanych z nowym miejscem. Choć ironizował i wymądrzał się bardziej niż zwykle, to dzięki jego wsparciu wyszła na prostą i zwalczyła wątpliwości. To on przekonał ją, że warto się pomęczyć na „zadupiu” mimo odległości, rozłąki z rodziną i dodatkowych atrakcji w postaci wynurzeń człowieka na silnych lekach przeciwbólowych, umierającego i dzielącego z nią ów przedłużający się akt. Musiała zaakceptować Maksymilianową syntezę dogorywania i niezbyt twórczego osamotnienia. Uczestniczyła w drobiazgowej buchalterii, którą wieńczył wniosek o niegodnym oszustwie, jakiego dopuszczał się Bóg w oparach mistycznej przestrzeni. Owe zapiski okazały się przygnębiającym urąganiem wszystkiemu. Maks uwielbiał wadzić się ze Stwórcą, choć rozmaicie go nazywał.
Berenika zastanawiała się, jaką obrać porę na otwarcie kolejnego zapisu, nagrania lub filmu. Nie była w stanie przewidzieć, czym ją znów zaskoczy. Wieczorami ogarniały ją ciemności i strach. Melancholia zaprawiona zgorzknieniem. Nawet głęboka wiara nie mogła podtrzymać iluzji, że śmierć jest czymś więcej niż nieuchronnym procesem rozkładu. W kontekście jej chorych rodziców to beznadziejne konanie Maksymiliana stanowiło memento. Tworzyło podczas samotnych nocy kokon, z którego nie mogła się wydostać, zdana na niełaskę wrażeń. A jeśli decydowała się na ranek i poznawanie przy kawie dalszego ciągu jego wynurzeń, to słuchanie i oglądanie cierpiącego człowieka, jego agresji i bredzenia w malignie naznaczały dzień niczym wysypka na zdrowej skórze.
Sama niby blisko ludzi, była zupełnie pozbawiona ich uwagi. Sylwetki widywane raz po raz na tle ściany lasu bywały jak duchy, eteryczne bardziej niż poranne mgły. Już była skłonna uważać, że tak jest naprawdę. Choć wołała – nigdy nie uzyskała odpowiedzi. Na kogo w ogóle mogła liczyć? Bruno wyjechał, wypędzony jej klątwami i złością. Dzieci miały swoje życie w Poznaniu, poza tym rodzice byli już starzy, schorowani i wymagali stałej opieki, a zgodnie z testamentem musiała tu przebywać rok. Jakub załatwiał swoje sprawy – odetchnęła z ulgą, bo już działał jej na nerwy tą swoją zmysłową intensywnością. Inna byłaby dumna, jej to przeszkadzało. Weterynarz Hieronim zadzwonił czasem, ale zwykle jedynie oschle pytał, czy nie potrzebuje jego fachowej porady. A ponieważ nie czuła się świnią, suką ani krową – szybko kończyli rozmowę, po której była jeszcze bardziej rozdrażniona. Igor, ten uroczy dowcipniś i szelma – nagle wziął się do nauki i całkiem o niej zapomniał. Finiszował z opóźnionym o dwa lata etapem, na tyle dojrzały, by zdać sobie sprawę, że to „ostatnie chwile, by nie zostać w tyle”. Brakowało jej tego chłopaka, lubiła go, lecz, niestety – był synem Bruna. A ten ostatni kojarzył się źle i wywoływał łzy upokorzenia lub bezsilną złość.
Rozdział trzeci
Prześladowało ją wrażenie, jakby ktoś obcy zamieszkał w jej głowie i co jakiś czas dzieliła z nim przeszłość. Niedawno nawiedziło ją wspomnienie występnej miłości, choć nigdy takiej nie przeżyła. To nie była jej historia; zjawiła się skądś i namieszała.
Okres upojenia, naiwnych zachwytów. Kiedy wszystko zdawało się być przeniknięte na wskroś świetlistym znakiem zapytania. I raz po raz udawało się umierać, i ze śmiechem kosztować szczęścia w czyichś objęciach. Szczęśliwość kwitnąca forsycją i fiołkami, nieziemski maj. Sekretne randki, bo on był żonaty. A ona, okrutna egoistka, beztrosko nieczuła. Triumfująca młodością, nie myślała, co będzie z tamtą kobietą. Głupia smarkula z jędrnym ciałem i chęcią beztroskiego zawierzenia i oddania. Łapczywa pasją, bo pasja jest wiecznie głodna i niezaspokojona. Cud spełniał się w zapachu, wymarzonej bliskości, pożądaniu, które wtedy infantylnie nazywała miłością.
Jakże pragnęła, za każdym razem gdy się żegnali, by nie odchodził do innej. To mogła pojąć jedynie druga beznadziejnie zakochana kobieta. Wiatr we włosach, wszystko naznaczone jasnym spojrzeniem oczu, jego wolą, zdawało się nie mieć granic. A ona pośrodku tej pogmatwanej wielorakości uczuć, o wiele za trudnych. Ryzykownych, bezczelnych, zaślepionych, dalekich od realnej codzienności. I nieskończoność pytań. Ile warta była ta jego lojalność? Wobec żony taki poukładany. Ile było w tym dojrzałej perfekcji, wyrachowania i zwykłego okrucieństwa? A jej łatwowierność, bezkrytyczność i ofiarowanie? Wspomnienie rzęsistych łez, gdy pojęła, że nigdy go nie zatrzyma. Że był buntem nastolatki wobec rodziców, nikim prawdziwym, i powinna wiedzieć o tym od pierwszego dreszczu, który w niej wywołał.
Czas był nieubłagany. Masakrował wspomnienia, zamieniał błękitne poetyckie frazy na bezwstydne myśli i pokusy. Wezbrany strumień rojeń w głowie podlotka, może „obłok w spodniach”, bo tyle w niej było słów rodem z wierszy, choć zabraniała im wyjść na światło dzienne, instynktownie lękając się prawdy. Nie przyznała się matce do tych utrapień, mimo że były przyjaciółkami, świadoma grzechu, który popełniała. Ciężar ukrywania prawdy niósł z każdym tygodniem większe udręczenie. Sekretne randki z zakazanym owocem, który smakował równie dobrze, co podle.
Czyjaś pamięć przyniosła wspomnienie wzoru na tapicerce samochodu, przywołała intensywne zapachy, sufit obskurnego motelu, obrus w kuchni, parapet w pustym mieszkaniu, z pelargoniami, które podlewała jego żona. Miała rękę do kwiatów, lubiła je. Jakaś bezrozumna dziewucha snuła się po jej terenie, gdy ona sama była w delegacji. Czasem pożyczał klucze od przyjaciela, i gnietli się w nieswojej pościeli, bez skrupułów i zażenowania. Wstyd wracał nocą, po spotkaniu, kiedy zostawała sama i zastanawiała się, czy on jeszcze kiedyś zaparkuje pod jej szkołą.
Czym były dla niej te ukradkowe i seksualne z założenia schadzki? Wiedziała, czuła to od samego początku, że nie jest okej, że robi świństwo innej kobiecie, która nie miała pojęcia o jej istnieniu. I choć była tego świadoma, odpędzała wyrzuty sumienia, czuła perwersyjną radość. Swoisty triumf nad starszą kobietą, z dorobkiem życiowym, i nieubłaganym tik-tak zbliżania się do czterdziestki. Tamtej ubywało, a innej było w to graj!
Karma ponoć wraca. Najmniej spodziewana. I sprawia ból, gdyż skrupulatnie wyrównuje rachunki. Inaczej tego nie można interpretować.
„Pierwszy raz” z nauczycielem, kimś z szanowanego powszechnie kręgu, z orbity społecznego zaufania, naruszał i niszczył wszystkie wyobrażenia o stabilizacji, o wiele za wcześnie uczył cynizmu, zatajania prawdy, burzył wszelką powściągliwość, rozwagę. Mieszał i roił w młodym umyśle, prowadził ścieżkami występku i zdrady. Zaburzał poczucie równowagi i każde z subtelniejszych uczuć zamieniał w byle jakie igraszki. W wartości względne, bo uzależnione już na starcie. Zakazany związek nie był pełen piękna znanego dziewczynie z naiwnych powieści i romansów, już raczej tkwił w niej jak drzazga, wspomnienie smaku cierpkiego owocu z zakazanego drzewa. Pospieszne i ukradkowe doznanie, ból i ostry prześwit w jej oszołomionej głowie, jak z rozdartej błyskawicą chmury. A wszystko pośrodku szarego dnia, jakby świt i początek okazały się zaciemnieniem, zmorą, kłamstwem i miały skończyć druzgocącą infamią.
Z perspektywy czasu, otóż właśnie – czasu – dostrzegała wszystkie konsekwencje. Wtedy tak się bała, że ktoś się dowie i osądzi. Jawnie potępi. I miałby rację! Nie była aż tak niemądra, by nie rozumieć, że ma w głowie rzeczy i uczynki nieodpowiednie dla nastolatki. Że one kogoś krzywdzą i są z gruntu złe. I konsekwentnie uciekała od odpowiedzialności, bo żyła z godziny na godzinę, na coraz skromniejsze upiększenia i relatywne pozory. A jednak brnęła w ten grzech, w pozbawioną liryzmu prawdę o przyziemnej potrzebie rozładowania napięcia, miast strojenia pełnej marzeń głowy w bukiety wonnych i świeżych kwiatów. Cwana gówniara, a przecież naszpikowana niebezpiecznie romansową literaturą, górnolotną poezją i tym balastem wyidealizowanych konterfektów, muzealnych w epoce iPodów.
Przyszło to do Bereniki nieoczekiwanie i zagotowało się jak gejzer. W ułamku sekundy poczuła ocean emocji, poznała wyrocznie męczących snów i odtajała z zamyśleń.
Czuła ciśnienie lat i dosadność cudzych wspomnień. Natrętne myśli, lęki, niecierpliwe pożary serca, mroczne godziny czuwania. Jakaś słabo rozpoznawalna, ale silna wiara w przekazy pozawerbalne, w bliskość spełnienia. Jakby szczęściem było to, co naganne, skrywane, występne. Wspominała swoje błędy, myśląc o nich jak o nieodbytych we właściwym momencie rytuałach pokuty. Kiedyś o nich zapomniała, w codzienności, w spełnianiu się jako żona i matka. Ale gdy tylko trochę zwolniła tempo, wróciły do niej jak ubodzy krewni, których się w głębi duszy wstydziła, choć nie mogła się ich tak całkiem wyrzec. Źródła wczesnych fascynacji.
Osobliwie czuła, że, uczestnicząc w czyichś wspomnieniach, na nowo przeżywa też swoje emocje, ból i zażenowanie. Majaczy w upływie lat, może dekad i wieków…
To dziwne, szczególne miejsce emanowało wrażeniami, wibrowało natłokiem impulsów, skłębionym chaosem. Sekwencją zróżnicowanych przeżyć. Przejmując z wolna cudzą pamięć, która błąka się pośród drzew w Nabokowie, jak gdyby szukała ofiary.
A może czas nas rzeczywiście powoli zabija swoją nieubłaganą konsekwencją? Taki z niego wyrafinowany stylista zbrodni. Zabiera i oddaje, kiedy najmniej się spodziewamy. Jak na morzu. Jednego dnia flauta i zero wzburzenia. Następnego sztorm.
Rozdział czwarty
Ranki budziły ją przenikliwą świeżością powietrza, ulotnymi zapachami, dźwięcznym śpiewem ptaków sączącym się przez uchylone okna, bo koty wyłaziły nocą na dach. Czasem wrzeszczały, nie potrafiąc zejść. Budziły ją, choć i tak sypiała marnie. Raczej zapadała się w obłok zapomnienia, odpoczywała na niby, bo była wiecznie nieprzytomna. Sypiała nadal pod puchową pierzyną, pociła się i każdego ranka myślała o tym samym. Że trzeba ją koniecznie wynieść na taras, wywietrzyć, wypędzić zadomowione roztocza, a potem zmienić na ekologiczną kołdrę, cienką jak plasterek mierzwionego sera z Biedronki.
Kto to miał zrobić, jeśli ona co dnia uświadamiała sobie, że na nic nie ma siły?
Oglądanie w lustrze własnego dojrzałego ciała, w którym bezczelnie rozgościł się diabeł przekory oscylujący między okolicą wzgórka łonowego z trójkątem brunatnozłocistych włosów, a obwisłym już niestety biustem, przypominało organoleptyczne badanie produktu jadalnopodobnego. Strategiczne punkty? Może kiedyś. Komu była potrzebna jej smętna kobiecość? Kiedy stuknie pięćdziesiątka już daleko do dziewczątka, a do kobiety atrakcyjnej, tylko jeśli perwersyjnej… Tak ją zapewniał w żartach Bruno. Przyjrzała się swoim piersiom z małymi różowymi sutkami. Dwie pełnie księżyca w dłoniach, jak mawiał. Znów tylko on. Nadal siedział w głowie. Przewrotna krągłość pośladków i wypukłość brzucha, bo nigdy się nie napinała, by odzyskać po ciążach jego młodocianą wkłęsłość. Skóra blada, opalizująca, z kilkoma nitkami rozstępów na udach, gdzieniegdzie pokryta ciemnymi pieprzykami. Stopy i dłonie o małych paznokciach, jak u dziewczynki. Usta, których nieregularność w dzieciństwie martwiła matkę, dopóki nie zauważyła na portretach teściowej z jej lat młodzieńczych, że to geny. Oczy o migdałowym wykroju, z przyciężkimi, nieznacznie opadającymi powiekami, co nadawało im zmysłowy wyraz. Brwi średnio gęste, naturalne, bez korekty. Bladobrązowe. Nos wąski u nasady, nieco perkaty, średni, z asymetrią dziurek.
Leonard Cohen towarzyszył jej w kuchni, ze swoim You Want It Darker, i podczas łażenia po domu, kiedy trzeszczenie schodów albo przeciąg zatrzaskujący okno z hukiem wystrzału wprowadzały do muzyki dodatkowe dźwięki, będące odgłosami życia.
Podlaska wiosna zrezygnowała wprawdzie ze śniegu, zastępując go oryginalnym, gliniastym błotem, ale aura powalała zmiennością nastrojów, niczym u kobiety w zaawansowanym klimakterium. Królował popis efektownych przejść: ze słońca w deszcz, ze światła w mrok. Raz kłębowisko chmur, a za chwilę rażące, ostre słońce i bezlitosny atak gradu. Ciskało w okna wszystkim, co możliwe.
Ledwo wyszły przebiśniegi, po nich zakwitła forsycja, bujały się bazie na wiotkich gałązkach wierzb, a kępki liści podbiału znaczyły oryginalnymi rozetami wysepki zieleni przed domem. Wszystko było przedwczesne. Zaskakujące.
Osowiała Berenika już się niczemu nie dziwiła, snując po domu w poczuciu rezygnacji i co rusz wracając do wspomnień o mężczyźnie, którego wprawdzie wypędziła z powodu zdrady, ale nie potrafiła o nim zapomnieć.
„Kiedy się mieszka nad pizzerią, każda wiosna ma zapach drożdżowego ciasta. Albo smażonej na maśle cebulki. W weekendy budzisz się na odgłos ubijania kotletów. Samochód transportowy dojeżdża dwa razy w tygodniu z aprowizacją, o czym szybko się przekonujesz, bo w starych oknach drżą ci szyby, gdy wjeżdża na krawężnik. Sąsiedztwo niskiej zabudowy wydaje się z okien sympatyczne, psy szczekają w ogrodach na przechodniów, jak na zapadłej wsi, a listonosz zna wszystkich i śmiało możesz go na ulicy spytać, czy ma coś dla ciebie, bo na pewno skojarzy”.
Lektura lub wysłuchiwanie codziennej porcji Maksymilianowych wynurzeń były niekiedy jedynym mostem łączącym ją z realnością. Równie trudno było to wytrzymać, jak znosić świadomość codziennego przymusu rutynowych, życiowo koniecznych działań, na których zasadzało się poczucie codzienności. Zostały jej jeszcze notatki po Brunie, który tak szybko zwinął żagle, że nie zabrał swojego brulionu w skórzanej oprawie, i teraz mogła sobie przejrzeć jego zapiski. W nadziei, że kiedyś rozpozna je w drukowanej formie, oczywiście pod innym nazwiskiem. Choć nie do końca wierzyła w to jego pisanie za innych.
Rozdział piąty
„Joanna lubiła swoje zimne, duże mieszkanie, z sypialnią, której okna wychodziły na ogród i… śmietniki, gdzie jakże często buszowały tranzytowe koty. Było jej smutno, bo wkrótce miała je opuścić, by przenieść się do mieszkania rodziców, które było małe i ciasne, w dodatku jeden pokój zajmował w nim brat. Odkąd po rozwodzie z Robertem została sama z synem, ciężko jej było stale dojeżdżać do schorowanego, nieporadnego ojca na drugi koniec miasta, toteż zdecydowała się wypowiedzieć umowę najmu i pozbyć większości mebli oraz gromadzonych latami przedmiotów, by zająć pokój po zmarłej matce. Były mąż – pijak i wiecznie niezorganizowany marzyciel, nie nadawał się nawet do pomocy przy przeprowadzce. Nie płacił alimentów i trudno było ustalić miejsce jego pobytu, bo sezonowo najmował się do dorywczych prac i nigdzie dłużej nie zagrzał miejsca. Nawet jego matka nie miała konkretnych informacji o miejscu pobytu i zamartwiała się o jedynaka, że może głoduje i potrzebuje jej pomocy. Jedyny syn Roberta i Joanny – Kuba, wysoki i tykowaty, zbuntowany czternastolatek w glanach, z długimi tłustymi włosami i nieodłącznym tabletem, oświadczył matce, że jest mu wszystko jedno, gdzie się przeniosą, bo i tak nie lubi swojej klasy i nauczycieli, więc zamiana budy na inną specjalnie go nie martwiła. Jeśli miał w zasięgu wzroku i dłoni klawiaturę kompa i mógł na nim grać, ewentualnie gadać z kumplami przez internet – reszta była mu obojętna. Nazywał rzecz totalną olewką. Z dziadkami czuł się związany w dzieciństwie, a obecnie dojrzewał, wkurzał go świat dorosłych i dziwił się, że matka zwraca uwagę na tyle badziewnych dupereli. Obecna sytuacja i przeprowadzka majacząca na horyzoncie wręcz go cieszyły, bo dogadał się z nauczycielami co do zaległości z matmy i fizy i już nie musiał się bać zimowania, czyli powtarzania klasy z powodu ostentacyjnych wagarów. Skoro się przenosił – szkoła postanowiła wszystko zamieść pod dywan. Oddychano z ulgą, że bardziej od innych skomplikowany przypadek zmieniał szkołę, bo wraz z tym odpadał problem jego absencji. Jakub nie miał kontaktu z ojcem i wolał nie pamiętać, że gdy się ostatnio spotkali, jego stary wyglądał jak kombajn do zbierania ziemniaków. W dodatku przyjechał – jak to dosadnie określił Kuba – wueską, czyli wiejskim sprzętem kaskaderskim. Joanna w końcu wyciągnęła z niego, że synowi chodziło o starego fiata brava, nie należącego zresztą do ojca, tylko pożyczonego od jakiegoś piwożłopa. Tyle w temacie życia rodzinnego na łonie opuszczanej dzielnicy. Dla niektórych zmiana adresu stanowiła tylko okazję do luzakowania”.
Czuła się osobliwie, przeglądając te odręczne zapiski. Linijki pochyłego pisma z tendencją do krzywizn, smagniętych jak batem kropek, które przypominały zawieszone w górze przecinki. Niskie, przysadziste litery z wyciągniętymi ku górze, wibrującymi „l” i „f”. Osobliwy kontrast pomiędzy parterówkami, a długimi i większymi formami. Równy szyk. Niemal bez skreśleń, a jeśli jakieś były, to zwykle wężykiem, czyli czytelnie. Widziała, z czego rezygnował. Nie było zawijasów ani ozdobników. Ale uwidaczniały się podziały na dialogi. Akapity znajdowały się w równych odległościach od siebie. Podobno pismo wiele mówi o człowieku, zdradza jego charakter. Przyglądała się, widząc jego rysy twarzy, zamiast liter. I dłonie, zamiast znaków interpunkcyjnych. I oczy, zamiast owych skreśleń.
„Całe mieszkanie było otulone boazerią. Miało drewniane podłogi i wykonane na zamówienie meble. Ożywiało się wraz z pierwszym krokiem. Pulsowało. Wszelki ruch w domu odznaczał się skrzypieniem lub szelestem. Także na klatce schodowej, gdzie pachnące jak wnętrze starego kościoła schody uginały się pod ciężarem wędrowca. Podłoga wydawała się ciepła, kiedy chodziła po niej boso. Zaczajona pod krzesłem kocica uderzała ją łapkami bez pazurków, ilekroć przechodziła obok niej. Słowo menda, niezbyt sympatyczne, ale przypisane do niej, odkąd córka Kingi, zdrobniając imię na Mendiczka, ochrzciła tak zwierzątko, pasowało do kociastej jak ulał. Wiecznie naburmuszona, otyła po sterylizacji kocica wskakiwała na fotel, chwiejąc nim na wszystkie strony. Skóra pod brzuchem, krótkie grube nogi, jak muminkowa Buka w swoich falujących sukniach przemierzała pokoje niemal bezszelestnie. Za to z trzaskiem odbijała się od drewnianej podłogi. Długo szacowała odległość, nim zdecydowała się ruszyć. Podjąć trud. Nie była już cichą, zgrabną kuleczką, tylko grubym kłębkiem gęstego futra na mocnych wspornikach nóg”.
Sama nie wiedziała, dlaczego na własne życzenie wraca do tych stron, wielokrotnie już przeczytanych, zabijając czas. Bo nie mogła zabić pamięci? Tkwiła w niej jak drzazga, jątrzyła, gdy Berenika próbowała się pozbyć jego śladów; zapachu, tembru głosu, który wibrował wciąż pod sklepieniem kuchni, niskim i ponurym, bo drewnianym.
„Bezużyteczny kabel od anteny bujał się, ukazując na przemian w obu oknach. Weronika czyta, żeby nie zgłupieć. Od lat należy do biblioteki publicznej i modli się, żeby kryzys nie zmiótł jej z powierzchni ziemi jako przeżytku, skoro dzisiaj prawie nikt nie czyta, co najwyżej korzysta z audiobooków podczas tkwienia w korkach, o ile nie ma nic atrakcyjniejszego w odtwarzaczu. Ale wydaje się, że placówka jest niezagrożona, bo sporo w niej czytelniczek, przeważnie pań po czterdziestce (jak to się ładnie mówi). Wdów bez zobowiązań, chyba że chodzi o wnuki, które im sporadycznie podrzucają dorosłe dzieci.
Weronika czyta. Czasem nie znajduje w książce żadnych treści, ale już dawno zauważyła wyłącznie na swój prywatny użytek, że współczesna polska literatura jest pełna bezsensownego bełkotu, żonglerki wulgaryzmami lub rymowankami. To nic, trzeba się przystosować, skoro rzesze lingwistów przekonują, że to fenomenalna literatura, w czeluściach której znaleźć można doprawdy wszystko, począwszy od gawędy szlacheckiej, przykominkowej, staropolskiej, a skończywszy na luźnym strumieniu świadomości, okraszanym zdobnikami wiedzy medycznej albo doskonałymi przemyśleniami natury filozoficznej. Trochę męczy świadomość, że nijak się nie da pogodzić tej opinii z przyjemnością obcowania z książką, ale może to już przeżytek i dzisiaj czytają tylko masochiści, którzy wiele zniosą? Tak się dziwnie dzieje, że żyjemy w kraju, gdzie nagrody dla najlepszego aktora przypadają panu znanemu tylko z reklam w telewizji, a podczas rozlicznych gali ku czci i z okazji wybiera się nawet… ulubionych biskupów, którzy siedzą pośród celebrytów. Do tego jeszcze piękna pani w telewizji z »dokręcanymi nogami«, co dawno spostrzegł jeden z dyżurnych błaznów kraju, no i rzesza pań i panów z wadami wymowy, robiąca oszałamiającą karierę w mediach. Osobowość… Cóż to jest? Lans pana »od różowości«. Dobra, jego prawo. Heteroseksualni nie maszerują po ulicach, wołając, »chodźcie z nami«, niekoniecznie uprawiać seks, ale żeby pożyć kolorowo, bezstresowo, wolnościowo i hucpowo. Jeszcze trochę i będą demonstrować żony mężów »w delegacji« albo dzieci rodziców na saksach. Ilu takich?
Weronika czyta, bo pracuje w charakterze osoby porządkującej sklep i stara się, bidulka, nie wypaść z gry intelektualnej, skoro w »Royality« nadają z głośników tylko Presleya i Beatlesów, ostatnio również Michaela Jacksona, bo umarł. Jak wraca do domu, to puszcza ze swego kuchennego radia z odtwarzaczem CD, ściągnięte z internetu piosenki Marii Peszek, o tym, że »możesz mnie posolić albo wy… miętolić« (piosenka pod znamiennym tytułem »Hujawiak«). Poza tym podoba jej się postawa artystki, która deklaruje, że lubi robić to, czego nie umie, bo jest tego rodzaju debilem, że ją to strasznie wciąga. A »siku to takie haiku«, zresztą odgłos spuszczanej wody nie jest obcy nikomu, dlaczego nie umieścić go pośród muzyki i słów na płycie?
Weronika czyta, ponieważ nie chce odstawać. A poza pracą, która jest nieciekawa i dołująca, ma dwoje dzieci, męża i teściową na tak zwanym stanie, nie licząc rozwydrzonego kota.
A ta opowieść składa się z kilku wątków: publicystycznego, z okazjonalnym malkontenctwem, czego przedsmak już się tu pojawił, dalej – z fragmentów dziennika rzeczonej Weroniki, a w końcu z opisu zdarzeń przez narratora bezosobowego wszędobylskiego, choć niekoniecznie wszechwiedzącego, niestety…”
Weronika czytała. Berenika też. W tych zapiskach, które chyba specjalnie jej zostawił, czaiła się wielorakość osobowości Bruna, który potrafił udawać przyjaciela kobiet.
Ciąg dalszy w wersji pełnej