Mistrz zagadek - Danielle Trussoni - ebook + książka

Mistrz zagadek ebook

Trussoni Danielle

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka bestsellerowej "Angelologii" powraca z nowym tytułem.

"Mistrz zagadek" to thriller psychologiczny, reklamowany jako połączenie "Kodu Da Vinci" oraz "Cichego pacjenta".

Hasło przewodnie powieści brzmi: Cały świat jest łamigłówką.

Dwudziestoośmioletni Mike Brink, uznany, genialny twórca łamigłówek, wskutek urazu zyskuje cechy sawanta. Ma umysłowe supermoce, dostrzega wzorce, błyskawicznie rozwiązuje równania. Zarazem jednak nie jest w stanie w pełni budować relacji społecznych, czuje się samotny. Próbuje więc uczynić ze swojego niespodziewanego talentu przepustkę do świata innych ludzi.

Jess Price została skazana na 30 lat pozbawienia wolności za morderstwo. Przebywa w więzieniu już od pięciu lat i dotychczas nie odezwała się ani słowem. Gdy rysuje zdumiewającą łamigłówkę, jej psychiatra wierzy, że wyjaśni to zbrodnię, którą popełniła, i prosi Mike’a, aby spotkał się z Jess w więzieniu. To, co rodzi się z pragnienia rozwiązania zagadki, zmienia się w obsesję na punkcie jej twórczyni. Jess ujawnia, że milczy, ponieważ czuje się zagrożona, a Mike stawia sobie za punkt honoru rozwiązać zagadkę i dowiedzieć się prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 441

Oceny
3,9 (18 ocen)
7
4
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olgasza

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca i dobrze napisana, dobrze spędzony czas
00
Betilana

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
00
Irmalia

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała
00
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka i świetnie przetłumaczona
00

Popularność




Zagadka pierwsza

„Istotą Naj­wyż­szą jest ten, kto stwo­rzył i roz­pra­co­wał wszyst­kie moż­liwe gry”.

GOT­T­FRIED WIL­HELM LEIB­NIZ

1

24 grud­nia 1909

Paryż, Fran­cja

Do czasu, kiedy będziesz to czy­tać, spo­wo­duję wiele cier­pie­nia, i bła­gam cię za to o wyba­cze­nie. Jak wiesz, moje dziecko, przez lata toczy­łem walkę z demo­nami. Choć mocno mnie wynisz­czyła, udało mi się dopro­wa­dzić do zgody z tym, co nie daje mi spo­koju. Nie piszę tego, szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia dla swo­ich czy­nów. Wiem aż za dobrze, że wyba­cze­nia nie będzie – ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Piszę jed­nak o moich odkry­ciach z potrzeby upa­mięt­nie­nia nie­sa­mo­wi­tych, strasz­nych i wspa­nia­łych wyda­rzeń, które zmie­niły moje życie, a jeśli zechcesz zagłę­bić się w tajem­nice, o któ­rych opo­wiem, zmie­nią rów­nież twoje.

Zapy­tasz, co jest odpo­wie­dzialne za takie cier­pie­nie? Powiem ci, ale zważ, że kiedy poznasz prawdę, nie zapo­mnisz jej tak łatwo. Nie dawała mi spo­koju ani przez minutę, ani jed­nego dnia. Nie dało się jej zigno­ro­wać. Tajem­nica przy­cią­gała mnie jak ćmę zata­cza­jącą kręgi dookoła ognia – In girum imus nocte et con­su­mi­mur igni1. I choć mia­łem szczę­ście dożyć moż­li­wo­ści opi­sa­nia prawdy, sto­jąc na kra­wę­dzi prze­past­nej nico­ści, wzdry­gam się na myśl o powie­rze­niu ci tak nie­bez­piecz­nego sekretu.

Cier­pia­łem, ale było to cier­pie­nie czło­wieka, który sam sobie stwo­rzył salę tor­tur. Mia­łem nadzieję, że mogę posiąść wie­dzę, która nie jest dla mnie prze­zna­czona. Chcia­łem wej­rzeć w tajem­nice, więc uchy­li­łem zasłonę mię­dzy tym, co ludz­kie, a tym, co boskie, i spoj­rza­łem pro­sto w oczy Boga. Na tym polega natura zagadki: aby na prze­mian zada­wać ból i spra­wiać roz­kosz. Prawda, którą przed tobą ujaw­nię, może cię oszo­ło­mić, ale jeśli da choćby pro­myk nadziei, moja wia­do­mość ode­gra swoją rolę.

2

9 czerwca 2022

Ray Brook w sta­nie Nowy Jork

Mike Brink skrę­cił w polną drogę, prze­je­chał przez wiecz­nie zie­lony gęsty las i zatrzy­mał się przed wysoką meta­lową bramą wię­zie­nia. Jego pies, roczna jam­niczka o imie­niu Conun­drum2 – zdrob­niale Con­nie – spała ukryta na pod­ło­dze cię­ża­rówki. Leżała tak nie­ru­chomo, że gdy ochro­niarz wszedł do środka i się rozej­rzał, nie zauwa­żył jej. Spraw­dził tylko prawo jazdy Brinka i skie­ro­wał go w stronę impo­nu­ją­cego cegla­nego budynku, który bar­dziej paso­wał do filmu grozy niż do dnia wypeł­nio­nego czerw­co­wym świa­tłem sło­necz­nym.

Mike Brink był umó­wiony z dok­tor Thes­saly Moses – naczel­nym psy­cho­lo­giem w New York State Cor­rec­tio­nal Faci­lity, wię­zie­niu dla kobiet o mini­mal­nym rygo­rze, znaj­du­ją­cym się w osa­dzie Ray Brook. Zadzwo­niła do niego tydzień wcze­śniej i zapro­siła go na roz­mowę. Jedna z więź­nia­rek nary­so­wała zdu­mie­wa­jącą zagadkę i dok­tor Moses potrze­bo­wała jego pomocy, aby ją zro­zu­mieć. Ukła­dane przez niego zagadki spra­wiły, że maga­zyn „Time” nazwał go naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nym w tej dzie­dzi­nie czło­wie­kiem na świe­cie. Przez to trzy­dzie­sto­dwu­letni Mike Brink był bom­bar­do­wany zagad­kami, któ­rych więk­szość roz­wią­zy­wał natych­miast. Ale z opisu dok­tor Moses wyni­kało, że aku­rat ta była dzi­waczna, nie­po­dobna do żad­nej, którą do tej pory widział. Kiedy popro­sił ją o zro­bie­nie zdję­cia i wysła­nie go mej­lem, odpo­wie­działa, że to zbyt ryzy­kowne. Dane więź­niów były poufne.

– W ogóle nie powin­nam z panem o tym roz­ma­wiać – wyznała. – Ale ta pacjentka jest wyjąt­kowa i stała się dla mnie ważna.

Wła­śnie dla­tego, nie zwa­ża­jąc na naglące ter­miny i trzy­stu­mi­lową drogę do prze­by­cia, Mike Brink zgo­dził się poje­chać na pół­noc i przyj­rzeć się spra­wie. Zagadki były jego pasją i spo­so­bem rozu­mie­nia świata i tej nie mógł się oprzeć.

Wię­zie­nie wyglą­dało zło­wiesz­czo, miało wie­życzki i ciemne, wąskie okna. Czy­ta­jąc o jego histo­rii, dowie­dział się, że zostało zbu­do­wane w roku 1903 jako sana­to­rium dla cho­rych na gruź­licę. Na lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści oko­licy skła­dały się czy­ste powie­trze, poło­że­nie na dużej wyso­ko­ści i bez­kre­sne lasy. Ośro­dek stał się sławny za sprawą powie­ści Sylvii Plath Szklany klosz. Autorka opi­sała go, odwie­dziw­szy w nim swo­jego part­nera docho­dzą­cego do zdro­wia po prze­by­tej gruź­licy. Teraz w tym samym budynku prze­by­wało kil­ka­set więź­nia­rek. Z par­kingu Mike zoba­czył dzie­dzi­niec oto­czony meta­lową siatką zwień­czoną dru­tem żylet­ko­wym, a dalej współ­cze­sną przy­bu­dówkę z pusta­ków, nie­pa­su­jącą do gotyc­kiego stylu głów­nego budynku. Wszystko to było oto­czone bez­kre­snym morzem wiecz­nie zie­lo­nego lasu, sta­no­wią­cego natu­ralną barierę mię­dzy miesz­kań­cami wię­zie­nia a resztą świata. Podej­rze­wał, że taka izo­la­cja była zapla­no­wana: nawet jeśli więź­niarka prze­do­sta­łaby się przez płot, nawet jeśli uwol­ni­łaby się ze zwo­jów drutu żylet­ko­wego, zna­la­złaby się na odlu­dziu.

Brink zapar­ko­wał w cie­niu, napeł­nił wodą pla­sti­kową miskę Con­nie, podra­pał ją za dłu­gimi, mięk­kimi uszami i pod­łą­czył prze­no­śny wen­ty­la­tor do gniazda zapal­niczki w samo­cho­dzie, uchy­la­jąc przy tym okno, aby suce było chłod­niej. W zwy­kłych oko­licz­no­ściach nie zosta­wiałby jej samej, ale nie wybie­rał się na długo, a gór­skie powie­trze było rześ­kie, zupeł­nie inne niż cięż­kie, parne gorąco Man­hat­tanu.

– Zaraz wra­cam – powie­dział i ruszył w stronę wię­zie­nia.

Przy głów­nym wej­ściu zatrzy­mał się przy sta­no­wi­sku kon­troli, odło­żył torbę do pla­sti­ko­wego pojem­nika, poka­zał ochro­nia­rzowi prawo jazdy i dowód szcze­pie­nia na covid, po czym prze­szedł przez bramkę wykry­wa­cza metalu. Dostał wcze­śniej pozwo­le­nie na wzię­cie ze sobą torby, w któ­rej miał lap­top, tele­fon, notat­nik i dłu­go­pis, i poczuł ulgę, że ochro­nia­rze nie chcieli mu jej ode­brać. Kobieta w luź­nej ciem­no­nie­bie­skiej sukience stała po dru­giej stro­nie, cze­ka­jąc. Była wysoka i szczu­pła, miała ciem­no­brą­zowe oczy, ciemną skórę i włosy ostrzy­żone na boba. Przed­sta­wiła się jako dok­tor Thes­saly Moses, naczelna psy­cho­log.

Brink nie musiał się przed­sta­wiać. Wia­domo było, że go wygo­oglo­wała. Jed­nak wpa­try­wała się w niego zbyt długo i wie­dział, że jest zasko­czona jego wyglą­dem. Miał sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, był musku­larny, smu­kły, silny i – tak mu mówiono – przy­stojny, a nie takiego wyglądu ludzie spo­dzie­wali się po (jak dro­cząc się, nazy­wała go matka) „maniaku zagad­ko­wym”. Nosił swoje ulu­bione trampki marki Converse All Stars, czarne spodnie Levi’s, spor­tową kurtkę i koszulkę z napi­sem NIECH KTOŚ COŚ ZROBI.

Oprócz zdjęć wyszu­ka­nie hasła Mike Brink w Google poka­za­łoby frag­ment jego wystą­pie­nia na Zoo­mie w The Late Show with Ste­phen Col­bert, nagra­nego pod­czas pan­de­micz­nego lock­downu w 2020 roku. Opro­wa­dził wów­czas Col­berta po swo­jej kolek­cji zaga­dek i otwo­rzył jedno z japoń­skich pude­łek-ukła­da­nek, skąd wziął się żart o sushi. Poka­za­łoby też stronę Wiki­pe­dii z lin­kiem do pod­strony „New York Timesa” o grach, któ­rych był sta­łym twórcą, a także listę tur­nie­jów zagad­ko­wych, które wygrał, link do pro­filu na stro­nie „Vanity Fair” z pełną histo­rią jego życia: zwy­czajne dzie­ciń­stwo na Środ­ko­wym Zacho­dzie, tra­giczny wypa­dek, który dopro­wa­dził do zmian w mózgu, i cudowny talent, który w ten spo­sób powstał.

– Dzię­kuję za tak szyb­kie przy­by­cie – powie­działa dok­tor Moses. – Pod­je­cha­ła­bym do mia­sta, ale nie mogłam zosta­wić moich pacjen­tów.

– Z całą pew­no­ścią mnie pani zacie­ka­wiła – rzekł. – Z pani opisu wynika, że to coś naprawdę nie­ty­po­wego.

– Jeśli mam być szczera, ani tro­chę tego nie rozu­miem – stwier­dziła. – Ale jeśli ktoś może to wyja­śnić, to tylko pan.

Jej wiara w jego moż­li­wo­ści go nie­po­ko­iła. W miarę jak sta­wał się coraz sław­niej­szy, ludzie czę­sto zakła­dali, że ma nad­ludz­kie zdol­no­ści. Nie tylko że umie wyre­cy­to­wać pięt­na­ście tysięcy cyfr liczby pi czy stwo­rzyć szcze­gól­nie zło­śliwą krzy­żówkę, ale że potrafi prze­wi­dy­wać przy­szłość. Nie miał jed­nak super­mocy i nie mógł doko­ny­wać rze­czy nie­moż­li­wych. Był zwy­kłym czło­wie­kiem z bar­dzo szcze­gól­nym, wąskim talen­tem – nazy­wa­nym przez jego leka­rza „wyspą geniu­szu”. Mógł przy­naj­mniej spró­bo­wać.

– Ma pani to ze sobą? – zapy­tał, zauwa­żyw­szy teczkę, którą trzy­mała pod pachą.

– Chodźmy tędy, wtedy będziemy mogli poroz­ma­wiać sam na sam – powie­działa dok­tor Moses, wska­zu­jąc Brin­kowi, aby poszedł za nią kory­ta­rzem.

Cho­ciaż wie­dział, że to wię­zie­nie zostało zbu­do­wane ina­czej niż obecne tego typu budynki, spo­dzie­wał się beto­no­wych cel i zakra­to­wa­nych okien, jak w fil­mach. Jed­nak dok­tor Moses pro­wa­dziła go przez miej­sce spo­kojne, pra­wie przy­jemne, tra­dy­cyjne – okna były zbro­jone – ale ludz­kie. Przy wykry­wa­czach metalu były drzewka w donicz­kach, na ścia­nach wisiały obrazy, pod­łogę kory­ta­rza pokry­wała wykła­dzina. Sana­to­rium dla gruź­li­ków zostało prze­ro­bione na współ­cze­sne wię­zie­nie w taki sam spo­sób, w jaki stary kościół mógłby być zaadap­to­wany na ośro­dek medy­ta­cji zen: sym­bole i zdo­bie­nia zmie­niono, ale zasad­ni­cza struk­tura pozo­stała nie­na­ru­szona.

Dok­tor Moses wpro­wa­dziła go do jasnego, gustow­nie urzą­dzo­nego gabi­netu i zamknęła drzwi. Zna­lazł się w skru­pu­lat­nie upo­rząd­ko­wa­nym pomiesz­cze­niu: nie­ska­zi­telne biurko, ozna­czone kolo­rami segre­ga­tory na półce, kom­pu­ter sta­cjo­narny Mac; wszystko było dosko­nale zwy­czajne, aż jego oczy spo­częły na kostce Rubika leżą­cej na para­pe­cie. Był to now­szy model, w któ­rym kolor małym kostecz­kom nada­wał pla­stik, z któ­rego były wyko­nane, a nie naklejki. Sta­no­wiły mozaikę nie­bie­skiego, zie­lo­nego, żół­tego, poma­rań­czo­wego, czer­wo­nego i bia­łego. Były poprze­sta­wiane w spo­sób, który wska­zy­wał na nie­sku­teczne próby uło­że­nia, trwa­jące tygo­dnie, a może nawet mie­siące, przez które ktoś – zakła­dał, że to Thes­saly Moses – męczył się z uło­że­niem sze­ściu kolo­rów. Postu­kał pal­cami w udo, prze­nik­nęła go ner­wowa ener­gia. Samo spoj­rze­nie na kostkę w sta­nie takiego nie­upo­rząd­ko­wa­nia wypeł­niało go przy­tła­cza­jącą potrzebą uło­że­nia jej jak należy.

Zauwa­żyw­szy jego zain­te­re­so­wa­nie, Thes­saly wzięła kostkę i zakrę­ciła nią na czub­kach pal­ców.

– Wygra­łam ją na służ­bo­wej impre­zie waka­cyj­nej w zeszłym roku – oznaj­miła. – Mia­łam nadzieję na magiczną kulę bilar­dową z cyfrą osiem. Pró­buję ją uło­żyć, ale to cały czas droga pod górę. Szcze­rze mówiąc, nawet nie wiem, dla­czego to robię. Po co mar­no­wać czas na rze­czy bez­u­ży­teczne?

Brink oce­nił każdą ścianę kostki, kiedy Thes­saly ją obra­cała. Trzy ruchy naprzód zgod­nie ze wska­zów­kami zegara, dwa ruchy wstecz w prze­ciw­nym kie­runku, jeden w prawo, pięć w lewo… Oczami wyobraźni widział kolejne kroki pro­wa­dzące jeden po dru­gim do ide­al­nego uło­że­nia każ­dej ściany w jed­nym kolo­rze.

– Cho­dzi o to – zaczął, odry­wa­jąc oczy od kostki i napo­ty­ka­jąc spoj­rze­nie Thes­saly – że ist­nieją czter­dzie­ści trzy try­liony kom­bi­na­cji i tylko jedno roz­wią­za­nie. – Zauwa­żył jej zacie­ka­wie­nie i kon­ty­nu­ował: – Nie chcia­łaby pani doświad­czyć cze­goś tak nie­sa­mo­wi­cie wyjąt­ko­wego?

– Pro­szę – powie­działa, rzu­ca­jąc mu kostkę. – Niech mi pan pokaże.

Zła­pał ją lewą ręką, zer­k­nął na każdą ścianę, uło­żył kolory w gło­wie, upo­rząd­ko­wał kostkę w dwu­dzie­stu ruchach i jak osza­co­wał, w pięt­na­ście sekund. Nie był w tym naj­lep­szy – mistrz świata Mats Valk mógł tego doko­nać w pięć i pół sekundy – ale wciąż cał­kiem dobry. Dostał zastrzyk adre­na­liny, kiedy umie­ścił uło­żoną kostkę w dłoni Thes­saly. Dokład­nie to było powo­dem, dla któ­rego roz­wią­zy­wał zagadki – uczu­cie, że wszystko we Wszech­świe­cie ma sens. To było jak zwy­cię­skie przy­ło­że­nie, jak dobie­gnię­cie do mety w mara­to­nie, jak wspa­niały seks.

– Mam talent do rze­czy bez­u­ży­tecz­nych – wyznał.

Thes­saly zro­biła wiel­kie oczy.

– Na to wygląda – stwier­dziła, prze­su­wa­jąc pal­cem po jed­no­ko­lo­ro­wych ścian­kach, i przyj­rzała się ide­al­nemu uło­że­niu kostki przed odło­że­niem jej na biurko. Chciała o coś zapy­tać, zawa­hała się, ale cie­ka­wość wzięła górę. – Jestem pewna, że cią­gle pana o to pytają, i prze­pra­szam, jeśli jestem wścib­ska, ale jak pan to zro­bił?

Miała rację. Sły­szał różne wer­sje tego pyta­nia tysiąc razy. Na czym naprawdę polega ta zdol­ność do roz­wią­zy­wa­nia zaga­dek? Czy to instynkt? Intu­icja? Geniusz? Magia? Czy ma w gło­wie kom­pu­ter, który wypluwa roz­wią­za­nia? Na czym polega sztuczka? Ale prawda była taka, że nie wie­dział, jak to się dzieje. Nie umiał tego wytłu­ma­czyć. Jego mózg robił to sam, tak jak serce pom­po­wało krew czy płuca nasy­cały komórki tle­nem. Chwy­tał wzory i ciągi bez jego pozwo­le­nia, a cza­sem i świa­do­mo­ści, i wypeł­niał mu umysł natło­kiem liczb i obra­zów. Kiedy chciał roz­wią­zać zagadkę, wystar­czyło mu ją sobie wyobra­zić. Cza­sami, kiedy recy­to­wał z pamięci tysiące cyfr liczby pi, w jego umy­śle poja­wiała się struk­tura, splą­tane kolory pro­wa­dziły go naprzód dokład­nie tak, jak to się stało, gdy ukła­dał kostkę Rubika. Nie­któ­rzy leka­rze wie­rzyli, że prze­ni­ka­nie się zmy­słów, czyli syne­ste­zja, było odpo­wie­dzią jego mózgu na uszko­dze­nie i klu­czem do jego zdol­no­ści. Ale on nie był pewien. Naj­czę­ściej to było jak otwar­cie drzwi: infor­ma­cje po pro­stu napły­wały.

Thes­saly poszła na drugi koniec gabi­netu, wska­zała mu, żeby usiadł na kana­pie, i zajęła miej­sce naprze­ciwko. Odpo­wie­działa na jego spoj­rze­nie z uważ­no­ścią cha­rak­te­ry­zu­jącą wyszko­lo­nych tera­peu­tów. Po wypadku spo­ty­kał ich mnó­stwo i wie­dział, czego się spo­dzie­wać: współ­czu­ją­cego tonu głosu, prób nawią­za­nia więzi emo­cjo­nal­nej. Nie podo­bała mu się w tym pre­ten­sjo­nal­ność i sztucz­ność, ale Thes­saly Moses spra­wiała wra­że­nie szcze­rej. W końcu spro­wa­dziła go tu z kon­kret­nego powodu.

Wycią­gnęła z teczki zło­żoną kartkę i podała mu.

– To jest ten rysu­nek. Jestem cie­kawa, co on według pana zna­czy.

3

Kartka była lekka i cienka, nie­mal prze­zro­czy­sta. Kiedy ją roz­ło­żył, zoba­czył duży krąg nama­lo­wany czar­nym tuszem. Roz­cho­dziły się z niego pro­mie­nie jak ze Słońca, a zewnętrzny brzeg oko­lony był licz­bami od 1 do 72. W samym środku znaj­do­wał się ciąg hebraj­skich liter nama­lo­wanych gru­bymi pocią­gnię­ciami pióra. Bez wysiłku, nawet nie zauwa­ża­jąc, że to robi, zaczął roz­kła­dać krąg na czyn­niki pierw­sze, jego umysł wypa­try­wał wzo­rów, szu­ka­jąc szcze­gól­nego spo­sobu upo­rząd­ko­wa­nia, który odróż­niał zagadkę od wszyst­kiego innego na Ziemi: jej syme­trii i ele­gan­cji, jej ukry­tego skarbu, potrzeby bycia roz­wią­zaną. To działo się za każ­dym razem, gdy sta­wał twa­rzą w twarz z zaska­ku­ją­cym lub nie­ty­po­wym wzo­rem: coś w nim iskrzyło i skwier­czało, roz­pa­la­jąc pło­mień cie­ka­wo­ści i pra­gnie­nia, od któ­rego nie dawało się odwró­cić.

Ale ta zagadka – jeśli to w ogóle była zagadka – była nie­pełna, tylko w dzie­się­ciu pro­cen­tach wypeł­niona licz­bami i sym­bo­lami, i tajem­nica tych bra­ków wcią­gała go, drwiąc z niego. Czego nie zauwa­żył? Co zna­czyły puste miej­sca? Poło­żył kartkę na sto­liku mię­dzy sobą i Thes­saly.

– Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łem.

– Ale może mi pan powie­dzieć, co to jest, prawda?

Zer­k­nął na hebraj­skie litery, na wir liczb. Było jasne, że to począ­tek cze­goś… ale czego?

– Nie­wiele się tutaj dzieje. Żad­nego wyraź­nego wzoru, żad­nych oczy­wi­stych cią­gów, nic, na czym mógł­bym się zacze­pić.

Dok­tor Moses wyda­wała się zawie­dziona. Było dokład­nie tak, jak się spo­dzie­wał: ocze­ki­wała od niego, że mach­nie cza­ro­dziej­ską różdżką i odkryje prawdę scho­waną pod ilu­zją.

– Ale to nie­moż­liwe – stwier­dziła. Odwró­ciła kartkę, na dru­giej stro­nie były napi­sane odręcz­nie dwa słowa: „Mike Brink”. – Chciała, żebym pana odna­la­zła. Na pewno jest pan w sta­nie mi coś na ten temat powie­dzieć.

– Kto chciał?

– Mówi panu coś imię i nazwi­sko Jess Price?

Był bli­ski uzna­nia tego nazwi­ska za nie­zna­czące, ale przed oczami jego wyobraźni poja­wił się frag­ment gazety. Zoba­czył czarno-białą foto­gra­fię kobiety z rękami sku­tymi kaj­dan­kami za ple­cami, a powy­żej nagłó­wek: JESS PRICE, CENIONA PISARKA, ARESZ­TO­WANA POD ZARZU­TEM MOR­DER­STWA. Tak, pamię­tał Jess Price. Kilka lat wcze­śniej wszę­dzie było o niej gło­śno. Była oskar­żona o zabi­cie czło­wieka w rezy­den­cji z pozła­ca­nego wieku na pół­nocy stanu. Gdy ją aresz­to­wano, nie chciała roz­ma­wiać z poli­cją, praw­ni­kami ani mediami i została ska­zana za zabój­stwo, nie wypo­wie­dziaw­szy ani jed­nego słowa na swoją obronę.

– Ma pani na myśli pisarkę Jess Price?

– W sumie od dawna nic nie napi­sała – powie­działa dok­tor Moses. – Jest tu od pra­wie pię­ciu lat i nie poro­zu­mie­wała się ze mną w żaden spo­sób aż do ostat­niego tygo­dnia, kiedy nary­so­wała ten krąg i powie­działa, żeby go panu prze­ka­zać.

– Dla­czego aku­rat mnie? – zapy­tał, cho­ciaż nie­trudno było się domy­ślić. Sława, któ­rej przy­spo­rzyły mu jego zagadki, trwała już od dzie­się­ciu lat.

– Jess Price zdaje sobie sprawę z pana zdol­no­ści. I cho­ciaż nie mam poję­cia, dla­czego nama­lo­wała ten krąg, wie­rzę, że może on być klu­czem do zro­zu­mie­nia naj­bar­dziej tajem­ni­czej i fru­stru­ją­cej pacjentki, z jaką kie­dy­kol­wiek mia­łam do czy­nie­nia. W ciągu lat, kiedy pró­bo­wa­łam się z nią poro­zu­mieć, widzia­łam rze­czy, od któ­rych zaczę­łam wąt­pić w swoje umie­jęt­no­ści. Zro­bi­ła­bym wszystko, żeby do niej dotrzeć. A jed­nak ona prosi o pana.

Spoj­rzał ponow­nie na krąg, odczu­wa­jąc prze­możne pra­gnie­nie, by w niego wpaść, chcąc obna­żyć jego tajem­nicę, niczym pro­mień świa­tła obnaża róg pokoju ukryty w cie­niu. Zamiast tego odsu­nął go od sie­bie.

– Roz­wią­zy­wa­nie zagadki to jedno – odparł. – Ale anga­żo­wa­nie się w coś takiego? Nie mam spe­cjal­nej ochoty.

Dok­tor Moses wytrzy­mała przez chwilę jego spoj­rze­nie, po czym otwo­rzyła teczkę i poło­żyła ją przed nim.

– To jest doku­men­ta­cja doty­cząca Jess Price – powie­działa. – Pro­szę rzu­cić na nią okiem. Może zoba­czy pan coś, co wyja­śni, dla­czego o pana pytała.

Zna­lazł tam stos rapor­tów kli­nicz­nych, z któ­rych każdy był pod­pi­sany na dole, stertę zdjęć i kilka wycin­ków z gazet. Spo­mię­dzy kar­tek wypadł na stół jakiś arty­kuł. Była to kse­ro­ko­pia strony gazety „Hud­son Val­ley” zawie­ra­jąca foto­gra­fię Brac­ken House, rezy­den­cji poło­żo­nej nie­da­leko rzeki Hud­son, gdzie dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Noah Cooke został bru­tal­nie zamor­do­wany. Tuż obok zamiesz­czono zdję­cie Jess Price zro­bione po jej aresz­to­wa­niu, które widział pięć lat temu, a nad nim pogru­biony nagłó­wek. Przy­pa­trzył się zdję­ciu z bli­ska, porów­nu­jąc je ze swoją pamię­cią. Było iden­tyczne: Jess Price, z rękami w kaj­dan­kach, pro­wa­dzona do sądu. Oprócz arty­kułów z gazet w teczce było też zdję­cie por­tre­towe Jess Price – praw­do­po­dob­nie z okładki jej książki – i kilka uryw­ków z mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Prze­glą­da­jąc je, zoba­czył kobietę z sze­roko roz­sta­wio­nymi nie­bie­skimi oczami, blond fry­zurą pixie i wyra­zi­stymi, deli­kat­nymi rysami. Zro­biła na nim wra­że­nie osoby nie­zdol­nej do skrzyw­dze­nia kogo­kol­wiek, a co dopiero zabi­cia czło­wieka.

– Ona nie wygląda na… – był bli­ski powie­dze­nia „sza­loną”, ale ugryzł się w język. – Zabu­rzoną.

– Wszystko wska­zuje na to, że nie była. Przed nocą, kiedy zostało popeł­nione mor­der­stwo, była zrów­no­wa­żoną młodą kobietą pro­wa­dzącą względ­nie nor­malne życie. Teraz cierpi na cały zespół cho­rób psy­chicz­nych, z któ­rych żad­nej nie byłam w sta­nie w pełni zdia­gno­zo­wać. Zdaje się mie­wać halu­cy­na­cje słu­chowe, czyli sły­szy rze­czy, któ­rych nie ma. Cierpi na cięż­kie zabu­rze­nia lękowe, pro­wa­dzące do samo­oka­le­cza­nia — dra­pie się po rękach do krwi, nie chce jeść, cią­gnie się za włosy i je wyrywa. W zeszłym tygo­dniu ogry­zła sobie paznok­cie, aż palce zaczęły krwa­wić.

– I w ogóle się z panią nie poro­zu­miewa? – zapy­tał, zasta­na­wia­jąc się, jak mogła funk­cjo­no­wać bez moż­li­wo­ści komu­ni­ko­wa­nia swo­ich potrzeb.

Dr Moses otwo­rzyła szarą kopertę zawie­ra­jącą zeszyt.

– Dałam to Jess na początku naszej zna­jo­mo­ści. Zakła­da­łam, że w ten spo­sób uda się poko­nać mur, za któ­rym się scho­wała. Pisa­nie może być świet­nym narzę­dziem tera­peu­tycz­nym. Jej poprzedni tera­peuta, dok­tor Ernest Ray­the, zosta­wił notatki, w któ­rych twier­dził, że udało mu się w ten spo­sób coś wskó­rać. Ale nie takich wyni­ków się spo­dzie­wa­łam… – Otwo­rzyła zeszyt. Był pełen liczb i kształ­tów, sia­tek i list słów, zaga­dek wycię­tych z gazet i wkle­jo­nych na wielu kolej­nych stro­nach zeszytu. – Ona żyje w zagadce.

Brink wziął zeszyt i przej­rzał go. Zoba­czył swoje wła­sne zagadki, a były ich setki, wszyst­kie roz­wią­zane nie­bie­skim tuszem.

– Widzi pan – zaczęła dok­tor Moses, napo­tkaw­szy jego wzrok – pana gry są jedy­nymi rze­czami, które ją inte­re­sują.

– Zagadki – spro­sto­wał, czu­jąc ucisk w klatce pier­sio­wej. – Ja pro­jek­tuję zagadki, a nie gry.

Rzu­ciła mu roz­ba­wione spoj­rze­nie, tak jakby pocie­szała dziecko.

– To jest jakaś róż­nica?

– Zagadki skła­dają się ze wzo­rów. One służą do tego, by je roz­wią­zy­wać. Mają zawsze usta­lony porzą­dek i jed­no­znaczną odpo­wiedź. Gry się wygrywa czę­sto za sprawą szczę­ścia lub oko­licz­no­ści loso­wych. Jest w nich ele­ment nie­prze­wi­dy­wal­no­ści. Można być naj­bar­dziej uta­len­to­waną i zde­ter­mi­no­waną osobą na świe­cie, ale ni­gdy nie wygrać żad­nej gry. Róż­nica jest ogromna.

Dok­tor Moses wytrzy­mała jego spoj­rze­nie przez chwilę i powie­działa:

– Tak więc pana zagadki stały się dla niej w pew­nym sen­sie obse­sją. Jess roz­wią­zała wszystko, co pan kie­dy­kol­wiek opu­bli­ko­wał, mię­dzy innymi pań­skie coty­go­dniowe zagadki w nie­dziel­nych wyda­niach „Timesa”. Przy nich wycho­dzi na zewnątrz. Kiedy pra­cuje nad jedną z tych zaga­dek, wygląda na pra­wie szczę­śliwą. Nie jest prze­sadą twier­dze­nie, że pana zagadki oca­liły jej życie.

Ni­gdy nie myślał o swo­ich dzie­łach jako o czymś innym niż sta­wia­ją­cych wyzwa­nie odskocz­niach, zabaw­nych spo­so­bach na spę­dze­nie leni­wego nie­dziel­nego poranka – kawa, baj­gle i zagadka od Brinka. Oczy­wi­ście two­rzył je z myślą, żeby do kogoś tra­fiły, ale ten czło­wiek był abs­trak­cyjny, nie­zde­fi­nio­wany przez żadne kon­kretne cechy. A tu miał Jess Price, praw­dziwą osobę, przed­sta­wioną na foto­gra­fii. To, że jego zagadki były dla tej kobiety tak ważne, to, że ura­to­wały jej życie, spra­wiło, że poczuł wielką odpo­wie­dzial­ność.

– Cie­szę się, że mogły jej pomóc – powie­dział w końcu.

– Istot­nie, poma­gają – potwier­dziła dok­tor Moses, łago­dząc ton głosu. – Jej nie­umie­jęt­ność wyra­ża­nia sie­bie bar­dzo jej szko­dziła, może nawet bar­dziej niż uwię­zie­nie w celi. Pań­skie zagadki dały jej coś, na czym mogła się oprzeć. Pozwo­liły jej komu­ni­ko­wać się ze świa­tem. I pro­szę, jej pierw­sza próba nawią­za­nia z kimś kon­taktu doty­czyła pana. – Dok­tor Moses zamknęła zeszyt i scho­wała go z powro­tem do koperty. – I tu poja­wia się drugi powód, dla któ­rego pana zapro­si­łam. Mia­łam nadzieję, że może chciałby się pan z nią spo­tkać.

– Spo­tkać? – zapy­tał zbity z tropu. – Ma pani na myśli teraz?

– To będzie krót­kie spo­tka­nie, ale może mieć ogromne zna­cze­nie dla jej powrotu do zdro­wia – powie­działa.

– Pro­szę posłu­chać, rozu­miem, że to dla pani ważne, i chciał­bym pomóc, ale nie mogę zostać dłu­żej. Mam przed sobą długą drogę z powro­tem do mia­sta. Obie­ca­łem redak­to­rowi jedną zagadkę na jutro i drugą po week­en­dzie. I mój pies został w cię­ża­rówce.

– Może się pan z nią zoba­czyć teraz. To zaj­mie naj­wy­żej pięt­na­ście minut. Tak naprawdę wszystko jest już usta­lone. Ma pan pozwo­le­nie na widze­nie. – Wycią­gnęła iden­ty­fi­ka­tor z kie­szeni sukienki i podała mu go. – I przy­go­to­wa­łam ciche, spo­kojne miej­sce, w któ­rym będzie­cie mogli poroz­ma­wiać. Pro­szę się nad tym zasta­no­wić. Nie dość, że spo­tka pan swoją naj­więk­szą fankę, to jesz­cze może dowie­dzieć się cze­goś o tym rysunku.

Krąg fak­tycz­nie go intry­go­wał i czuł silne pra­gnie­nie, aby go zro­zu­mieć, ale coś ostrze­gało go, żeby się w to nie anga­żo­wać.

– Nie wiem – powie­dział. – Nie jestem pewny, czy w ogóle się na coś przy­dam.

– Panie Brink, jesz­cze ni­gdy nie zapro­si­łam nikogo, żeby spo­tkał się z jedną z moich pacjen­tek – oznaj­miła. – Ale Jess Price nie jest po pro­stu zwy­kłą pacjentką. Tu dzieje się coś dziw­nego. Coś, czego nie umiem wytłu­ma­czyć. Cza­sem w jej towa­rzy­stwie czuję się… nie wiem, jak to dokład­nie wytłu­ma­czyć. Prze­stra­szona. A nawet bar­dziej. Prze­ra­żona. Tak jak­bym była bli­sko cze­goś potęż­niej­szego ode mnie. Cze­goś groź­nego. Ten rysu­nek może powie­dzieć nam dla­czego.

Zer­k­nął na rysu­nek, nie­zde­cy­do­wany. Mógłby powie­dzieć „nie” i być z powro­tem w swoim miesz­ka­niu przed kola­cją. Albo mógłby zostać, spo­tkać Jess Price i roz­wią­zać jedną z naj­dziw­niej­szych zaga­dek, jakie kie­dy­kol­wiek widział.

Dok­tor Moses wyczuła jego waha­nie i naci­skała.

– Rozu­miem, że pro­szę o wiele. Szanse, że w ogóle przy­je­dzie pan do Ray Brook, a co dopiero pomoże kobie­cie, któ­rej ni­gdy wcze­śniej pan nie spo­tkał, były małe. Ale jest pan jej jedyną nadzieją.

Na dźwięk słowa „szanse” zamilkł. Rozu­miał lepiej niż kto­kol­wiek inny, jak to jest wal­czyć z nie­mal nie­moż­li­wymi do poko­na­nia prze­ciw­no­ściami. Szansa, że w ogóle prze­żyje wypa­dek, była jedna na milion, a że uraz dopro­wa­dzi do roz­woju umie­jęt­no­ści, które ma, jedna na miliard. Ale stało się: Mike Brink wygrał z losem. Jak mógł odmó­wić komuś innemu szansy na doko­na­nie tego samego?

Wło­żył rękę do kie­szeni i wycią­gnął srebr­nego dolara. Od czasu wypadku nosił go ze sobą wszę­dzie i wie­rzył w niego – w ustruk­tu­ry­zo­waną loso­wość wyni­ków osią­ga­nych z praw­do­po­do­bień­stwem pół na pół, jego bru­talną jasność w momen­tach nie­zde­cy­do­wa­nia – wie­rzył bar­dziej niż w cokol­wiek innego. Reli­gię czy naukę, fik­cję czy fakt, wycho­wa­nie czy czyn­niki wro­dzone. Nic nie było tak sta­bil­nie nie­moż­liwe do prze­wi­dze­nia, jak rzut monetą.

Umie­ścił monetę na czubku kciuka, przy­go­to­wu­jąc ją do rzutu.

– Jeśli wypad­nie orzeł, spo­tkam się z nią – powie­dział. – Jeśli reszka, jadę do domu. Umowa stoi?

Dok­tor Moses spoj­rzała na niego zdez­o­rien­to­wana. Było to dziwne, ale gdyby go wygo­oglo­wała, wie­dzia­łaby o wszyst­kich jego dzi­wac­twach. Pew­nego dnia rzu­cił swoim srebr­nym dola­rem przed waż­nymi zawo­dami zagad­ko­wymi i zgod­nie z wyni­kiem oddał star­cie wal­ko­we­rem i odszedł. Dok­tor Moses ski­nęła głową, zga­dza­jąc się na jego warunki.

Moneta błysz­czała na jego palcu, zadrżał w ocze­ki­wa­niu, poczuł dreszcz nie­pew­no­ści. Nie był czło­wie­kiem prze­sąd­nym, wie­rzył w siłę wzo­rów, sub­telne piękno liczb i syme­trię roz­sądku, ale jed­nak ta moneta miała szcze­gólny wpływ na jego los. Słu­żyła mu jako kanał, por­tal, przez który przy­by­wała przy­szłość, pew­nego rodzaju wyrocz­nia.

Wypo­zio­mo­wał monetę i wystrze­lił ją do góry. Pole­ciała wysoko, obró­ciła się raz, dwa razy, a potem jesz­cze raz i wylą­do­wała na jego dłoni. Odwró­cił ją, przy­ci­snął zimny metal do skóry i czu­jąc napię­cie w klatce pier­sio­wej, pod­niósł dłoń i spoj­rzał.

4

Dok­tor Moses wyjęła z kie­szeni pęk klu­czy i otwo­rzyła drzwi wię­zien­nej biblio­teki. Brink wszedł za nią do prze­stron­nej sali wypeł­nio­nej rega­łami i dłu­gimi drew­nia­nymi sto­łami. Potrój­nej wyso­ko­ści okna na samym końcu pomiesz­cze­nia wycho­dziły na ogród, gdzie więź­niarki usu­wały chwa­sty z kwiet­ni­ków. Każde okno skła­dało się ze szkla­nych kwa­dra­tów i licząc je, podzi­wiał wzór: dwa­dzie­ścia sie­dem kwa­dra­tów na okno, stos ide­al­nych sze­ścia­nów. Dok­tor Moses zapro­wa­dziła go do stołu pod oknami.

– Pójdę teraz po Jess – powie­działa z uśmie­chem. – Wra­cam za pięć minut.

Brink pod­szedł do okna i wyj­rzał na dzie­dzi­niec. Była tam ścieżka, którą szły kobiety w sza­rych kom­bi­ne­zo­nach, a dalej par­king. Jego pokie­re­szo­wana cię­ża­rówka paso­wała do hond, for­dów i che­vych, błysz­czą­cych w póź­no­po­ran­nym słońcu, jak pięść do nosa. Jego wóz był for­dem z 1991 roku, czer­wo­nym jak pomi­dor, z rdzą na kra­wę­dziach, który z tru­dem w ogóle doto­czył się do Ray Brook. Drżał i prze­chy­lał się, kiedy jechał szyb­ciej niż sto kilo­me­trów na godzinę, a prze­łą­czony na piąty bieg wyda­wał ostrze­ga­jące skrze­cze­nie. Cię­ża­rówka była już w nie naj­lep­szym sta­nie w 2008 roku, kiedy jechał nią z Cle­ve­land do Bostonu na stu­dia, ale nale­żała do jego ojca – była to jedna z nie­licz­nych rze­czy, które zostały mu po jego śmierci, i nie mógł się z nią roz­stać. Psuła się bez prze­rwy, ale Brink akcep­to­wał jej wady w ten sam spo­sób, w jaki akcep­tuje się nie­do­łęż­ność uko­cha­nego sta­rego psa: z tole­ran­cją i poczu­ciem końca, smut­nego, lecz nie­unik­nio­nego, widocz­nego coraz bli­żej na hory­zon­cie.

Cię­ża­rówka towa­rzy­szyła mu we wszyst­kich naj­waż­niej­szych chwi­lach nasto­let­niego życia: w niej nauczył się jeź­dzić, upi­jał się ze zna­jo­mymi, upra­wiał pierw­szy w życiu seks w śpi­wo­rze na tyl­nym sie­dze­niu. Jechał nią tego dnia, kiedy wszystko się zmie­niło, 12 paź­dzier­nika 2007 roku, w dniu mistrzostw szkół śred­nich w fut­bolu w sta­nie Ohio. Zapar­ko­wał ją nie­da­leko boiska fut­bo­lo­wego. Ni­gdy nie przy­szło mu do głowy, że kilka godzin póź­niej będzie odjeż­dżał stam­tąd karetką. Wysłu­żone winy­lowe sie­dze­nia, ostra woń kurzu i potu, a nawet źle dzia­ła­jąca skrzy­nia bie­gów – to wszystko przy­po­mi­nało mu, kim kie­dyś był: roz­gry­wa­ją­cym i kapi­ta­nem mistrzow­skiej dru­żyny, przy­stoj­nym i pew­nym sie­bie, wylu­zo­wa­nym i mają­cym szczę­ście chło­pa­kiem, który szedł przez życie bez więk­szych trud­no­ści.

Zawsze było mu trudno się sku­pić przed waż­nym meczem, ale tej nocy oka­zało się to jesz­cze trud­niej­sze niż zwy­kle. Mieli być tam łowcy głów, bacz­nie obser­wu­jący grę, i jego przy­szłość zale­żała od tego, jak mu pój­dzie. Wygrana zapew­ni­łaby mu mnó­stwo ofert w pełni opła­co­nych stu­diów na naj­lep­szych fut­bo­lowo col­lege’ach, a prze­grana pozo­sta­wia­łaby go z ofer­tami z dru­go­rzęd­nych pla­có­wek, które i tak się już do niego zgło­siły. Tak czy tak, po tym wie­czo­rze wybie­rał się gdzieś na sty­pen­dium spor­towe.

Nawet bez tego sty­pen­dium rodzice pomo­gliby mu przejść przez col­lege. Wspie­rali go zawsze, nawet kiedy coś skno­cił, jak na przy­kład gdy dostał man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści albo zawa­lił w szkole histo­rię Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Się­ga­jąc wzro­kiem poza boisko, wypa­trzył ich w dru­gim rzę­dzie try­bun, tuż za dru­żyną, osła­nia­ją­cych sobie kolana weł­nia­nym kocem. Jego mama, gdy zoba­czyła, że ją dostrzegł, poma­chała do niego, a tata ski­nął głową, doda­jąc mu otu­chy, i Mike poczuł się przez moment dumny. Teraz w końcu mógł im się odwdzię­czyć. Za wszystko, co dla niego zro­bili, za wszyst­kie mecze za mia­stem, na któ­rych byli, za cały sprzęt, który kupili, za całe wspar­cie, które od nich dostał. Tego wie­czoru będą z niego dumni.

Hałas był ogłu­sza­jący. Tupot stóp, stac­ca­towe skan­do­wa­nie che­er­le­ade­rek, pier­wotny rytm orkie­stry dętej – pró­bo­wał tego wszyst­kiego nie sły­szeć i skon­cen­tro­wać się na grze. Zimna, bru­talna pogoda końca sezonu prze­ni­kała boisko i oba­wiał się rzu­ce­nia piłki pod wiatr. Szczę­śli­wie jego dru­żyna wygrała rzut monetą. Prze­ciwna dru­żyna wybrała reszkę, a sędzia wyrzu­cił orła, dając Mike’owi prze­wagę gra­nia z wia­trem. Po kop­nię­ciu z powie­trza jego dru­żyna miała silną pozy­cję, więc zde­cy­do­wał się prze­jąć ini­cja­tywę. Zarzą­dził zagra­nie, które wycięło drogę przez śro­dek boiska, pozwa­la­jąc mu prze­biec z piłką aż do samego końca. To był nie­ty­powy pomysł, ryzy­kowny przy tej odle­gło­ści od bramki, ale prze­ci­śnię­cie się roz­gry­wa­ją­cego wytrą­ci­łoby prze­ciw­ni­ków z rów­no­wagi i dowio­dłoby jego zwin­no­ści i szyb­ko­ści. Przy­ło­że­nie w pierw­szej minu­cie poka­za­łoby im, kto tu rzą­dzi.

Chwy­cił piłkę, wyco­fał się, zamar­ko­wał poda­nie i ruszył przed sie­bie tak szybko, jak potra­fił. Dzie­sięć jar­dów, dwa­dzie­ścia jar­dów, trzy­dzie­ści. Czuł piłkę przy­ci­śniętą do boku. Czuł chłodny podmuch wia­tru na ple­cach. W oddali widział pole punk­towe, sze­roko otwarte, cze­ka­jące na niego. I wtedy nastą­piło ude­rze­nie. Prze­wró­cił się gwał­tow­nie, jego głowa ude­rzyła o wnę­trze hełmu i wszystko pochło­nęła ciem­ność.

Obu­dził się przy­wią­zany do drew­nia­nej deski w karetce. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że coś sobie zła­mał, ale oka­zało się, że oprócz roz­ma­za­nego widze­nia i guza roz­miaru gęsiego jaja nic mu się nie stało. Po szcze­gó­ło­wych bada­niach na izbie przy­jęć lekarz powie­dział mu, że doznał wstrzą­śnie­nia mózgu, i ode­słał go do domu, pole­ca­jąc chło­dzić głowę lodem i odpo­czy­wać.

Pierw­sze oznaki, że uraz był poważ­niej­szy, poja­wiły się po kilku dniach. Docho­dził do sie­bie w domu, kiedy zauwa­żył, że wszystko dookoła niego wydaje się jakieś dziwne. Bar­dziej upo­rząd­ko­wane, bar­dziej spójne niż wcze­śniej. Zdu­miony stwier­dził, że widzi wzory we wszyst­kim. Mar­mu­rowa pod­łoga w kuchni – sza­chow­nica czar­nych i bia­łych pól – była geo­me­trycz­nym cudem, trój­wy­mia­rową ukła­danką wypeł­nioną nie­koń­czą­cymi się kory­ta­rzami. Pew­nego popo­łu­dnia spę­dził czter­dzie­ści pięć minut pod prysz­ni­cem, po pro­stu przy­pa­tru­jąc się ruchowi wody i jej tra­jek­to­rii od główki prysz­nica do kafel­ków, gdzie krę­ciła się spi­ralą przy odpły­wie. Woda ukła­dała się w wyszu­kane struk­tury – tęcze i frak­tale, mate­ma­tyczne wzory, które otwie­rały się przed nim w kolo­ro­wych falach. Kiedy patrzył na grę wzo­rów w wodzie, coś zasko­czyło. Nie wie­dział jak, ale rozu­miał te struk­tury. Ist­niał sys­tem, pod­sta­wowy porzą­dek świata, i on go widział.

Z cza­sem zauwa­żył wię­cej zmian w swoim postrze­ga­niu świata. Kiedy myślał o pew­nych licz­bach lub lite­rach, poja­wiały się w jego umy­śle w żywych kolo­rach, jasnych i nasy­co­nych, nie­mal migo­czą­cych: cyfra 9 była czer­wona jak wiśnie, 6 żółta jak kana­rek, 3 inten­syw­nie błę­kitna jak stal. Dwu­cy­frowe liczby uka­zy­wały się jako mie­szanki kolo­rów, tak więc 63 stało się zie­lone, 93 głę­boko ultra­fio­le­towe, 69 jasno­po­ma­rań­czowe. Dźwięki rów­nież wypeł­niały jego świa­do­mość kolo­rami, czy­niąc pio­senkę poka­zem roz­bryź­nię­tych kolo­rów, nama­lo­wa­nym kon­cer­tem w tle jego umy­słu.

Te zmiany w doświad­cza­niu rze­czy­wi­sto­ści były tak dziwne, że na początku nikomu o nich nie mówił. Wie­dział jedy­nie, że regu­lar­nie doświad­cza wysoce upo­rząd­ko­wa­nych geo­me­trycz­nych halu­cy­na­cji, i cho­ciaż zda­wał sobie sprawę, że to, co widzi, jest praw­dziwe, nie był pewien, że kto­kol­wiek by mu uwie­rzył, gdyby pró­bo­wał to wyja­śnić. Był prze­ko­nany, że wzory i kolory odejdą, kiedy guz na jego gło­wie znik­nie. Zde­cy­do­wał, że to prze­czeka, da temu tro­chę czasu i zoba­czy, co się sta­nie.

Ale nie prze­szło. Minęły cztery mie­siące od wypadku, a jego stan się nie popra­wił. Był na nogach przez całe noce, a całe dnie prze­sy­piał. Ucier­piały na tym przy­jaź­nie, a jego dziew­czyna, którą podej­rze­wał o to, że lubiła jego fut­bo­lową koszulkę bar­dziej niż jego samego, już nawet nie pró­bo­wała się z nim skon­tak­to­wać. Nękany paniką nie był w sta­nie cho­dzić do szkoły. Aż w końcu pew­nej nocy miał już tego dość. Liczby, wzory i kolory zale­wały jego umysł z siłą wodo­spadu, tak wiele obra­zów i kształ­tów, że oba­wiał się uto­nię­cia. Poszedł do kuchni, usiadł przy stole śnia­da­nio­wym i się roz­pła­kał. Potrze­bo­wał pomocy, ale nie potra­fił powie­dzieć komu­kol­wiek, co się dzieje.

Jego matka usia­dła obok niego przy stole. Uparła się, żeby opo­wie­dział, o co cho­dzi. Mike zwie­rzył się jej, że od mie­sięcy widzi wzory i boi się o tym mówić. Powie­dział, że podej­rzewa, iż traci zmy­sły, i roz­waża zabi­cie się, żeby tylko się to skoń­czyło. Matka słu­chała, kiedy opo­wia­dał jak czarno-biała mozaika pod­łogi kuchen­nej otwo­rzyła się przed nim, jak stwo­rzyła ogromną róż­no­rod­ność wzo­rów – sza­chow­nicę, potem krzy­żówkę, potem tablicę liczb – czarno-białą macierz nie­skoń­cze­nie zmie­nia­ją­cych się moż­li­wo­ści. Słu­chała, jak opi­sy­wał zagadkę, która poja­wiała się w jego gło­wie i zni­kała tylko po to, żeby za chwilę powró­cić.

Matka zna­la­zła kartkę i ołó­wek i podała mu je.

– Pokaż mi, co widzisz – powie­działa, a on nama­lo­wał zagadkę: tabelkę z licz­bami, o któ­rej póź­niej dowie­dział się, że to kla­syczny kwa­drat magiczny nazy­wany kwa­dratem Luoshu: układ dzie­wię­ciu liczb, w któ­rym suma liczb w każ­dej kolum­nie, wier­szu i prze­kąt­nej jest równa 15. Ten kwa­drat magiczny został po raz pierw­szy stwo­rzony w Chi­nach około 2300 roku przed naszą erą. Mike nie miał poję­cia o jego histo­rii, kiedy nary­so­wał go dla swo­jej mamy o trze­ciej nad ranem pew­nej zim­nej luto­wej nocy 2008 roku. Przy­glą­dała się kwa­dratowi uważ­nie i zauwa­żyw­szy, że skon­stru­ował coś nie­sa­mo­wi­tego, powie­działa:

– Otrzy­ma­łeś dar. Możesz go zigno­ro­wać albo możesz zro­bić z niego uży­tek. Ale nie możesz przed nim uciec.

Dopiero po rezo­nan­sie magne­tycz­nym zro­zu­miał, że miała rację. Nie było powrotu do tego, kim był przed wypad­kiem. Neu­ro­chi­rurg wyja­śnił, że kiedy ude­rzył w zie­mię, wewnątrz jego czaszki powstało ciśnie­nie ośmiu­set fun­tów na cal kwa­dra­towy. Odrzut jego mózgu w drugą stronę uszko­dził lewą pół­kulę. I choć nie miał zwy­kłych obja­wów uszko­dze­nia mózgu – żad­nych napa­dów padacz­ko­wych, żad­nych zani­ków pamięci, żad­nych ura­zów neu­ro­lo­gicz­nych, żad­nego bólu – Mike Brink zmie­nił się na zawsze.

5

Straż­nik zapro­wa­dził Jess Price do stołu przy oknach, zdjął jej kaj­danki i wyco­fał się do kory­ta­rza, gdzie sta­nął przy drzwiach.

– Jeśli będzie działo się coś nie­do­brego… – Dok­tor Moses wska­zała na straż­nika, szybko ski­nęła głową Brin­kowi i zamknęła za sobą drzwi.

Jess Price sie­działa przy stole ską­pana w świe­tle z okna. Pod­cho­dząc bli­żej, Brink szybko na nią zer­k­nął, porów­nu­jąc ją ze zdję­ciami poka­za­nymi mu przez Thes­saly. Choć foto­gra­fie były zro­bione zale­d­wie pięć lat wcze­śniej, nie przy­po­mi­nały więź­niarki przy stole. Kobieta na zdję­ciu z okładki była psotna i figlarna i jej mina wyra­żała pew­ność sie­bie. Na kobie­cie, na którą patrzył teraz, trauma odci­snęła swoje piętno. Wyda­wała się zła­go­dzona, jak posąg, któ­rego ostre kra­wę­dzie pod­dały się dzia­ła­niu żywio­łów. Była bar­dzo chuda, włosy miała dłu­gie i słabe, a na czub­kach jej pal­ców znaj­do­wały się pół­księ­życe zaschnię­tej krwi świad­czące o samo­oka­le­cza­niu, o któ­rym wspo­mi­nała dok­tor Moses.

A jed­nak było w niej coś pocią­ga­ją­cego. Tajem­ni­cza aura, która nie miała nic wspól­nego z jej wyglą­dem. To było uchwytne, cięż­kie jak gra­wi­ta­cja. Nie umiał tego wyja­śnić, ale coś się zmie­niło, kiedy do niej pod­szedł. To było jak sta­nie na kra­wę­dzi mor­skiego wiru, mroczna i nie­moż­liwa do odpar­cia siła, zarówno eks­cy­tu­jąca, jak i nie­bez­pieczna.

Powie­sił torbę na opar­ciu krze­sła, zdjął kurtkę i usiadł naprze­ciwko Jess. Patrzyła na niego oczami peł­nymi cie­ka­wo­ści i cze­goś trud­niej­szego do okre­śle­nia – inten­syw­nego zain­te­re­so­wa­nia, pod­szy­tego ostroż­no­ścią. Był gotowy na ciszę, ale sie­dze­nie naprze­ciwko niej wywo­ły­wało w nim lęk. Pustka mię­dzy nimi była sze­roka i głę­boka. Aby dotrzeć do Jess, musi pierw­szy wycią­gnąć rękę.

– Dok­tor Moses mówiła mi, że lubisz zagadki – powie­dział w końcu, czu­jąc się nie­zręcz­nie.

Jej spoj­rze­nie było wypeł­nione inte­li­gen­cją, spo­kojną uważ­no­ścią, która wyklu­czała jaką­kol­wiek moż­li­wość, że jest umy­słowo nie­sta­bilna. Wręcz prze­ciw­nie, za jej nie­bie­skimi oczami wyczuł jasność, uwię­zioną i lśniącą niczym złota moneta zawie­szona w bryle lodu.

– Dała mi to. – Brink poło­żył mię­dzy nimi kartkę i spoj­rzał na krąg jesz­cze raz, cho­ciaż nie musiał. Widział oczyma wyobraźni zagadkę ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. Był to efekt uboczny wypadku, a może naj­lep­sza rzecz, która z niego wyni­kła: mógł widzieć wzór przez kilka sekund i zapa­mię­ty­wał go na zawsze. Ale mimo zdol­no­ści wyobra­że­nia jej sobie, ta zagadka wpra­wiała go w zakło­po­ta­nie. Prze­no­siła go w czasy stu­diów na MIT, kiedy jego pro­fe­sor i men­tor, dok­tor Vivek Gupta, dał mu zada­nie tak trudne, że wyda­wało się nie do roz­wią­za­nia. Nie spał przez całą noc, przy­glą­da­jąc mu się z każ­dej strony, odwra­ca­jąc je, skła­da­jąc, skrę­ca­jąc i obra­ca­jąc w każ­dej moż­li­wej per­mu­ta­cji, aż coś prze­sta­wiło się w jego myśle­niu – jak otwar­cie okna pozwa­la­jące świa­tłu wpaść do ciem­nego pokoju – i natra­fił na wej­ście. Od tego momentu mógł tylko patrzeć, jak ścieżka odkrywa się sama. Zna­le­zie­nie roz­wią­za­nia było jak bło­go­sła­wień­stwo, jakie dla nie­któ­rych mogłoby być łaską, ale dla Brinka było czymś wię­cej. Było ratun­kiem, jedyną rze­czą, która powstrzy­my­wała go przed uto­nię­ciem.

Ale kiedy pró­bo­wał powtó­rzyć to samo z krę­giem, zoba­czył jedy­nie pyta­nia: Skąd ta liczba w tym miej­scu? Skąd hebraj­skie litery w środku? Jakie zna­cze­nie miała liczba 72? Odchrząk­nął i spró­bo­wał jesz­cze raz.

– Chcia­łaś, żebym to zoba­czył, i przy­znam, że jestem zain­try­go­wany. Umie­ram z cie­ka­wo­ści. Ale potrze­buję wię­cej infor­ma­cji. Czy możesz pomóc mi zro­zu­mieć, co mam przed sobą?

Patrzyła na niego w ciszy. Robiła to w dener­wu­jący spo­sób. Nagle powie­trze stało się wro­gie i duszące. Naci­skało na niego, gorące i mdlące. Czuł, jak skóra mu wil­got­nieje. Prze­by­wa­nie w pobliżu Jess wywo­ły­wało w nim zmiany che­miczne, zupeł­nie jak sól zmie­nia tem­pe­ra­turę wrze­nia wody.

– Posłu­chaj – powie­dział, przy­su­wa­jąc się bli­żej. – Nie mam poję­cia, co ozna­cza ten rysu­nek ani dla­czego jest dla cie­bie ważny, ale dok­tor Moses wie­rzy, że ma coś wspól­nego z tym, co się z tobą stało. Chcę pomóc, ale musisz mi dać coś, czego mógł­bym się chwy­cić.

Dalej badała go wzro­kiem.

– Na przy­kład, gdzie pierw­szy raz zoba­czy­łaś ten krąg? Czy to ory­gi­nał? Czy to kopia? – zapy­tał.

Cisza.

– Tar­cza liczb od 1 do 72 i hebraj­skie litery. To nie­ty­powe połą­cze­nie. Wygląda, jakby bra­ko­wało nie­któ­rych liczb i liter. Czy wiesz, dla­czego ich nie ma?

Kiedy nie odpo­wie­działa, odło­żył kartkę na bok. Zada­wa­nie bez­po­śred­nich pytań nie dzia­łało. Było widać, że chciała się z nim poro­zu­mieć – z jakiego innego powodu napi­sa­łaby jego nazwi­sko na odwro­cie zagadki? – ale coś ją powstrzy­my­wało. Objęła się ramio­nami, jakby chciała się chro­nić, tak jakby pyta­nia spra­wiały jej ból. Patrząc na nią, poczuł ukłu­cie współ­czu­cia. Przy­po­mi­nała mu jego samego po wypadku: prze­stra­szo­nego, zdez­o­rien­to­wa­nego, uwię­zio­nego tak głę­boko we wła­snej gło­wie, że nie był w sta­nie wyja­śnić, przez co prze­cho­dzi. Potrze­bo­wał tylko jed­nej osoby, która prze­bi­łaby się przez jego mur. Jed­nej osoby, która uwie­rzy­łaby mu, kiedy opi­sy­wał to, co nie­wia­ry­godne. Tą osobą była jego matka i jej cier­pli­wość go ura­to­wała. Może on mógłby być tą osobą dla Jess Price.

– Kie­dyś przy­da­rzyło mi się coś złego – powie­dział, bacz­nie się jej przy­glą­da­jąc. – Doświad­cza­łem rze­czy, które wyda­wały się zupeł­nie… sza­lone. Wszę­dzie widzia­łem wzory, liczby i kolory. Byłem prze­ra­żony. Chcia­łem zna­leźć wyja­śnie­nie, ale nikt, kogo zna­łem, by mi nie uwie­rzył. Pomy­śle­liby, że zwa­rio­wa­łem. Zna­czy, do dia­bła, sam myśla­łem, że jestem sza­lony. Czy wiesz, co to zmie­niło?

Lekko poki­wała głową. Była to led­wie zauwa­żalna reak­cja, ale wystar­czyła. Poczuł triumf: odpo­wie­działa mu.

– To… – Się­gnął do torby i wyło­wił z niej notat­nik i swój ulu­biony dłu­go­pis – czte­ro­ko­lo­rowy mecha­niczny dłu­go­pis kul­kowy marki BiC, i nary­so­wał kwa­drat, który poka­zał swo­jej matce tej nocy, gdy powie­dział jej prawdę.

Przyj­rzała się licz­bom, po czym jej pyta­jące spoj­rze­nie wró­ciło do Brinka.

– To sta­ro­żytny mate­ma­tyczny kwa­drat, kwa­drat Lo Shu. Po raz pierw­szy nary­so­wano go około czte­rech tysięcy lat temu w Chi­nach. Z jakie­goś powodu po wypadku nie mogłem się od niego uwol­nić. Poja­wiał się w mojej gło­wie, wszyst­kie liczby pło­nęły kolo­rami, a potem zni­kał. Nie mia­łem poję­cia dla­czego i tak naprawdę cią­gle nie wiem. Moi leka­rze wysu­wają różne hipo­tezy, ale nie mają one dla mnie zbyt dużego zna­cze­nia. Naprawdę liczy się to, że jak­kol­wiek dziwne by to było, to, co odczu­wa­łem, było praw­dziwe.

Jess patrzyła na kwa­drat Lo Shu, ana­li­zu­jąc go.

– Ludziom od zawsze zda­rzały się prze­ra­ża­jące rze­czy – stwier­dził. – Nie jestem jedyny. Ani ty nie jesteś.

Kiedy spoj­rzała na niego, oczy miała pełne łez.

– Powiedz mi, o co cho­dzi – dodał, prze­su­wa­jąc rysu­nek okręgu pomię­dzy nich. – Uwie­rzę ci. Obie­cuję.

Jess powoli odwró­ciła wzrok od Brinka i popa­trzyła w kąt pomiesz­cze­nia. Podą­żał za jej spoj­rze­niem do kamery umiesz­czo­nej na sufi­cie biblio­teki, a potem spoj­rzał na Jess. Jej twarz zadrżała i prze­mknął przez nią lęk.

– Boisz się, że jeste­śmy obser­wo­wani? – zapy­tał, ści­sza­jąc głos do szeptu.

Przy­tak­nęła i wtedy wszystko zaczęło się ukła­dać w spójną całość. Każdy zaka­ma­rek wię­zie­nia był pod obser­wa­cją. Chcia­łaby coś powie­dzieć, ale bała się, że zosta­nie pod­słu­chana. I nagle przy­szedł mu do głowy pomysł. Było jasne, że mogła zapi­sy­wać liczby, litery i wykresy – roz­wią­zała prze­cież pra­wie wszyst­kie zagadki, które kie­dy­kol­wiek stwo­rzył. Wziął swój dłu­go­pis i napi­sał: „Nie musisz mówić, a i tak cię usły­szę”.

Podał jej zeszyt. Na moment zasty­gła w bez­ru­chu, waha­jąc się. Wzięła dłu­go­pis i nama­lo­wała szu­bie­nicę do słow­nej gry w wisielca. Prze­szedł go dreszcz, kiedy to zoba­czył. Wisie­lec działa na tej samej zasa­dzie, co jego ulu­biona gra słowna Wor­dle. Grał w Wor­dle’a każ­dego ranka, zazwy­czaj roz­wią­zu­jąc je, zanim kawa mu wysty­gła. Zasady były pro­ste: trzeba zna­leźć słowo, odga­du­jąc poło­że­nie liter. Jest sześć prób i każde poprawne odgad­nię­cie przy­bliża do odpo­wie­dzi. W grze w wisielca z każ­dym błęd­nym wska­za­niem frag­ment ludzika jest ryso­wany na szu­bie­nicy. Po odpo­wied­nio wielu złych tra­fach ludzik zostaje powie­szony, a gra jest prze­grana.

Jess zro­biła miej­sce na sześć liter pod szu­bie­nicą. Brink wie­dział ze swo­jego doświad­cze­nia z Wor­dle’a, że wystar­czyło mu odgad­nąć poło­że­nie tylko jed­nej litery, aby roz­wią­zać zagadkę. Wszyst­kie moż­liwe usta­wie­nia słów z tą literą na tej pozy­cji prze­bie­gały przez jego umysł, porów­ny­wał je z poprzed­nimi roz­wią­za­niami – a pamię­tał każde – i przed oczami poja­wiała mu się wła­ściwa odpo­wiedź. Zawsze zga­dy­wał wła­ściwe słowo. To było pro­ste, za pro­ste, i w osiem­dzie­się­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków znał odpo­wiedź po dwóch pró­bach.

Spoj­rzał na zagadkę Jess i roz­po­czął od naj­częst­szej litery w angiel­skim alfa­be­cie. Wziął dłu­go­pis i napi­sał literę A.

Jess pra­wie nie­do­strze­gal­nie pokrę­ciła głową. Żad­nego A. Nary­so­wała głowę wisielca.

Spró­bo­wał z dwiema następ­nymi lite­rami w kolej­no­ści czę­sto­ści wystę­po­wa­nia: I, O, a Jess nary­so­wała ciało wisielca i jedną rękę. Poczuł nara­sta­jące napię­cie. Może to przez bli­skość Jess Price, bo ni­gdy nie miał pro­ble­mów z zagad­kami słow­nymi. To prawda, to była bar­dziej zga­dy­wanka niż zagadka, ale i tak nie powinna być trudna. Zer­k­nąw­szy na szu­bie­nicę, zoba­czył, że została mu już tylko jedna próba, żeby odgad­nąć słowo. Wybrał literę E. Jess uśmiech­nęła się i zapi­sała literę E na dru­giej pozy­cji.

Poczuł triumf, kiedy słowo zapło­nęło w jego umy­śle. To było jak zła­pa­nie tęczy w sło­iku. Każda litera wybu­chała kolo­rem, nie­uchwytna i migo­cząca. PEW­NYŚ?3

– Chcesz wie­dzieć, czy możesz mi zaufać – wyszep­tał.

Spoj­rzała mu pro­sto w oczy i wszystko, co czuł wcze­śniej, powró­ciło. Miał rację, nie musiała mówić, żeby ją zro­zu­miał. Czuł jej każdą myśl.

– W wielu rze­czach jestem kiep­ski, ale zawsze dotrzy­muję słowa. Jeśli powiesz mi, czego potrze­bu­jesz, obie­cuję pomóc naj­le­piej jak potra­fię – oświad­czył.

Zasta­na­wiała się, patrząc na zeszyt tak inten­syw­nie, że spo­dzie­wał się, iż sta­nie w pło­mie­niach. Prze­wró­ciła kartkę i na następ­nej czy­stej stro­nie zapi­sała coś, przy­kry­wa­jąc to dło­nią. Kiedy skoń­czyła, ugry­zła pokryty stru­pami pazno­kieć, otwie­ra­jąc ranę. Krew zebrała się w szkar­łatną kro­plę na czubku palca i Jess odci­snęła ją na papie­rze, pla­miąc go tak, jakby chciała wytrzeć skórę do czy­sta. Wyrwała stronę z zeszytu, zmięła ją w kulkę i wci­snęła mu do ręki.

Jej dotyk spra­wił, że poczuł się jak spa­ra­li­żo­wany. To było elek­tryczne, wypeł­nione pul­su­jącą, gorącą ener­gią uczu­cie, tak przy­tła­cza­jące, że ledwo mógł oddy­chać. Wydało mu się, że czas zamarzł, kiedy prze­chy­liła się nad sto­łem i poca­ło­wała go lekko w usta. Biblio­teka osu­nęła się w nie­byt i nagle zna­lazł się wewnątrz zagadki, jej wiry liczb i sym­boli ukła­dały się w ciąg zazę­bia­ją­cych się ście­żek dookoła niego, a w środku była Jess Price, kobieta uwię­ziona w labi­ryn­cie. Przy­cią­gnął ją bli­sko, odwza­jem­nia­jąc poca­łu­nek i czu­jąc, jak zapada się w nią głę­biej i głę­biej, kiedy nagle sta­nął nad nimi straż­nik wię­zienny.

– Żad­nego kon­taktu fizycz­nego z więź­niami – powie­dział szorstko, odcią­ga­jąc Jess, skuł jej z powro­tem nad­garstki kaj­dan­kami i wypro­wa­dził ją.

6

Drzwi do biblio­teki się zamknęły i Brink został sam. Czuł pul­so­wa­nie w całym ciele i kiedy się­gnął po swoją torbę, zauwa­żył, że drży mu ręka. Co do dia­bła się ze mną dzieje? Po spo­tka­niu z Jess Price krę­ciło mu się w gło­wie, tra­cił rów­no­wagę, serce biło mocno, a jego umysł był wypeł­niony pyta­niami. Czuł się tak samo, kiedy wykań­cza­jące zawody – dzie­sięć godzin zaga­dek licz­bo­wych lub sza­chów – jed­no­cze­śnie napeł­niły go ener­gią i usma­żyły mu mózg.

Rozej­rzał się po biblio­tece, szu­ka­jąc jakie­goś ustron­nego miej­sca. Półki były usta­wione dokład­nie tak, aby to unie­moż­li­wić, dając nad­zo­rowi kamer pełen obraz całego pomiesz­cze­nia. Prze­rzu­ciw­szy torbę przez ramię, zabrał kurtkę z opar­cia krze­sła, otarł pot z czoła i pod­szedł do rzędu okien na samym końcu biblio­teki. Odwró­cił się tyłem do kamery, roz­wi­nął kartkę, którą wci­snęła mu Jess. Była pognie­ciona i pokryta pla­mami krwi. Wygła­dził ją naj­le­piej, jak potra­fił i zoba­czył pięć wier­szy naba­zgra­nych na środku. Jess Price napi­sała wia­do­mość. Prze­czy­tał:

Pycha, trudno o czer­woneJabłka, i w ogro­dziegol­den deli­cious,glo­ster,kosz­tela, rubin, papie­rówka.

To było wszystko. Pięć lini­jek… czego? Poezji? Prze­czy­tał je jesz­cze raz, pró­bu­jąc prze­ana­li­zo­wać ich zna­cze­nie. Nie miały abso­lut­nie żad­nego sensu. Ta kobieta nie poro­zu­mie­wała się z nikim od lat, a kiedy się w końcu na to zde­cy­do­wała, napi­sała tajem­ni­czy wiersz o odmia­nach jabłek? Miał ochotę zmiąć kartkę i wyrzu­cić do kosza, ale wie­dział, że kryje się tu coś wię­cej. Jess oba­wiała się, że jest pod­słu­chi­wana, więc bałaby się też, że ktoś może odczy­tać jej wia­do­mość. Ten wiersz mógł być łami­główką.

Zazwy­czaj łami­główka opiera się na powszech­nym zaso­bie wie­dzy, pew­nym wspól­nym punk­cie odnie­sie­nia, który rozu­mieją obie strony. Ale jego i Jess Price nie łączyły żadne wspo­mnie­nia i na pewno ni­gdy nie roz­ma­wiali o jabł­kach. Zer­k­nął przez okno, tak jak gdyby na zewnątrz rosły jabło­nie, ale nie było tam niczego oprócz pokry­tej kurzem drogi.

Się­gnął do lewej kie­szeni i wyczuł swo­jego srebr­nego dolara. Był to dolar Mor­gana, wybity w 1899 roku, kolek­cjo­ner­ska moneta warta kil­ka­set dola­rów. Tą wła­śnie monetą rzu­cił sędzia na początku meczu o mistrzo­stwo stanu, zale­d­wie kilka minut przed wypad­kiem Brinka. Tra­dy­cyj­nie moneta prze­cho­dziła w ręce zwy­cię­skiego zespołu. Jego dru­żyna wygrała bez niego i jed­no­gło­śnie zde­cy­do­wała, aby mu ją prze­ka­zać.

Nabrał zwy­czaju pocie­ra­nia jej mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym, kiedy się zasta­na­wiał, przez co jej kra­wędź była wygła­dzona niczym rzeczny kamień. Zwy­kle poma­gało mu się to skon­cen­tro­wać, ale nie tym razem. Czy­tał na głos sylaby napi­sane przez Jess, mając nadzieję, że znaj­dzie jakąś wska­zówkę w ich ryt­mie, ale nie był to rytm regu­larny. Usta­wił słowa jedno za dru­gim w linii, usu­wa­jąc spa­cje, pró­bu­jąc zoba­czyć, czy nie ukaże mu się jakaś wia­do­mość. Nic z tego. To nie miało sensu nawet jako łami­główka.

Ale wtedy zauwa­żył coś nie­zwy­kłego: plamy krwi znaj­do­wały się w kon­kret­nych miej­scach na kartce. Nie były, jak na początku myślał, roz­rzu­cone, ale upo­rząd­ko­wane, każda kro­pla wypa­dała na lite­rze. Jess przy­ci­snęła czu­bek palca do ośmiu liter w pierw­szym rzę­dzie, ośmiu w dru­gim, czte­rech w trze­cim i tak dalej. W ten spo­sób zazna­czyła dwa­dzie­ścia osiem liter.

Natych­miast prze­szu­kał różne mate­ma­tyczne wła­sno­ści liczby dwa­dzie­ścia osiem: jest drugą liczbą dosko­nałą, liczbą o dziel­ni­kach har­mo­nicz­nych, liczbą trój­kątną. Jest liczbą Størmera i czwartą magiczną liczbą w fizyce, jed­nak czy­ta­jąc ponow­nie wersy, zoba­czył, że sama liczba dwa­dzie­ścia osiem nie zna­czy w tym kon­tek­ście nic.

I nagle zasko­czyło. Oczy­wi­ście liczby nie miały z tym nic wspól­nego. Jess Price była pisarką i poro­zu­mie­wała się sło­wami, a nie licz­bami. To nie była łami­główka, ale szyfr, zako­do­wana wia­do­mość, i to cał­kiem bez­po­śred­nia. Ozna­czyła litery krwią i wła­śnie te litery były klu­czem do wia­do­mo­ści.

Pycha, trudno o czerwone Jabłka, iw ogrodzie golden delicious,gloster, kosztela, rubin, papierówka.

Wyzwa­nie obu­dziło w Mike’u Brinku coś żywio­ło­wego, pier­wotne dąże­nie, wymie­szane z cie­ka­wo­ścią i pra­gnie­niem. Chciał chwy­cić tajem­nicę i oswoić ją, roze­brać na czyn­niki pierw­sze i odkryć jej sekrety jeden po dru­gim, aż jej nie­uchwyt­ność roz­kru­szy się w jego rękach. Krótko mówiąc, zagadka go pochwy­ciła. Nie miał wyboru – musiał ją roz­wią­zać.

Scho­wał srebr­nego dolara do kie­szeni, wyjął z torby dłu­go­pis i wyno­to­wał ozna­czone litery w każ­dym wier­szu:

P

y

c

ha

,

tr

u

d

no o cze

r

won

e

YHA­TR­DRE

Jab

ł

k

a

,

i

w

ogro

dzie

ŁAIW­DZIE

golde

n

del

i

c

io

us,

NIIO

g

l

o

ster.

GO

kos

z

te

l

a, ru

bi

n, p

a

p

i

erówka.

ZLBIAI

Oczy­wi­ście litery były pomie­szane. Musiał uło­żyć je we wła­ści­wej kolej­no­ści, aby zro­zu­mieć ich zna­cze­nie. Uło­że­nie liter w wyobraźni i poprze­sta­wia­nie ich, aż utwo­rzyły słowa, nie zajęło Brin­kowi wię­cej niż kilka sekund. Zapi­sał słowa w trze­ciej kolum­nie obok szy­fru i spoj­rzał na nie.

P

y

c

ha

,

tr

u

d

no o cze

r

won

e

YHA­TR­DRE

Dr Ray­the

Jab

ł

k

a

,

i

w

ogro

dzie

ŁAIW­DZIE

wie­dział

golde

n

del

i

c

io

us,

NIIO

i oni

g

l

o

ster,

GO

go

kos

z

te

l

a, ru

bi

n, p

a

p

i

erówka.

ZLBIAI

zabili.

Zapi­sał zda­nie i odczy­tał: „Dr Ray­the wie­dział i oni go zabili”4.

7

Mike Brink zapu­kał do drzwi gabi­netu dok­tor Thes­saly Moses dwoma sil­nymi ude­rze­niami, sil­niej­szymi, niż zamie­rzał. Nie odpo­wie­działa. Spró­bo­wał jesz­cze raz, czu­jąc palącą potrzebę, żeby z nią poroz­ma­wiać. Spo­tka­nie z Jess ode­brało mu rów­no­wagę, tak jakby prze­su­nął się jego śro­dek cięż­ko­ści. Nie mógł usu­nąć z pamięci jej twa­rzy ani mrocz­nego przy­cią­ga­nia, które przy niej czuł. Całe ciało wciąż mro­wiło go od ich poca­łunku. Nie chciał przy­znać, nawet przed samym sobą, że jest do głębi poru­szony. Może dok­tor Moses mogłaby mu powie­dzieć, jak na to wszystko patrzeć.

– Panie Brink – dobiegł z kory­ta­rza głos dok­tor Moses. Na ciem­no­nie­bie­ską sukienkę narzu­ciła białą kurtkę, na ramie­niu nio­sła torebkę marki Louis Vuit­ton, z któ­rej wysta­wały doku­menty. Miała też w ręce kubek ze Star­bucksa, więc można było zakła­dać, że wła­śnie wraca z lun­chu.

– Dok­tor Moses – powie­dział. – Czy przy­sze­dłem o wła­ści­wej porze?

– Mów mi Thes­saly. Jasne, zapra­szam – rze­kła, otwie­ra­jąc gabi­net. Przy­trzy­mała mu drzwi, a potem je za nim zamknęła. – Jestem nie­zmier­nie cie­kawa, co się stało w biblio­tece.

Nie był pewny, jak dużo powi­nien ujaw­nić z tego, co się wyda­rzyło mię­dzy nim i Jess Price. Spę­dził z nią w sumie tylko pół godziny, a już miał wra­że­nie, że powi­nien być wobec niej lojalny, i po tam­tym poca­łunku odczu­wał nie­po­ko­jącą potrzebę zro­zu­mie­nia jej. Chciał jej pomóc. Ale jak? Fakt, że zaszy­fro­wała wia­do­mość, nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że to, co prze­ka­zała, ujaw­niła tylko jemu i nie może to tra­fić w ręce pra­cow­ni­ków wię­zie­nia. Ale nie mógł pomóc jej sam. I jeśli na tym świe­cie kto­kol­wiek był po jej stro­nie, była to Thes­saly Moses. W zasa­dzie Jess zaan­ga­żo­wała już Thes­saly w całą sprawę, mówiąc jej, żeby go zna­la­zła. Samo to czy­niło ją godną zaufa­nia.

Thes­saly odło­żyła torebkę na biurko i wypiła łyk kawy.

– I jak poszło?

– Deli­kat­nie mówiąc, nie tego się spo­dzie­wa­łem.

Posłała mu spoj­rze­nie pełne cie­ka­wo­ści.

– Jak to?

– I tak dowiesz się od straż­ni­ków, więc rów­nie dobrze mogę powie­dzieć ci od razu: poca­ło­wała mnie – oznaj­mił.

– Poca­ło­wała cię? – zdu­miała się Thes­saly.

– Ponad sto­łem. Straż­nik ją wypro­wa­dził.

– Jasne, że tak zro­bił – rze­kła, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem. – Kon­takt fizyczny jest zabro­niony, a cało­wa­nie jest abso­lut­nie…

– Nie tylko to się stało – dodał.

– Co? – zapy­tała, krzy­żu­jąc ręce na piersi, tak jakby się przy­go­to­wy­wała.

– Coś napi­sała.

Thes­saly zmru­żyła oczy.

– Poro­zu­mie­li­ście się na piśmie?

– Tak jakby. Nary­so­wała kolejną zagadkę. Szyfr.

Thes­saly oparła się o biurko.

– Podej­rze­wa­łam, że dobrze na cie­bie zare­aguje, ale jestem zadzi­wiona, że otwo­rzyła się tak szybko.

– Nie jestem pewny, czy będziesz tak samo zachwy­cona, kiedy się dowiesz, co napi­sała.

Thes­saly wyglą­dała na zakło­po­taną.

– Dla­czego?

– Mówi­łaś, że jak nazy­wał się jej poprzedni tera­peuta?

– Dok­tor Ray­the – odparła zasko­czona Thes­saly. – Dla­czego pytasz?

– Mówi­łaś, że dok­to­rowi Ray­the’owi udało się do niej dotrzeć – powie­dział, uwa­ża­jąc na słowa. – Że jego metody na nią dzia­łały.

– Opie­ra­jąc się na rapor­tach, które zosta­wił, wie­rzę, że to prawda – oznaj­miła. – Ale na krótko. Cokol­wiek się wyda­rzyło, nie trwało długo.

Przy­po­mniał sobie roz­wią­za­nie szy­fru Jess: „Dr Ray­the wie­dział i oni go zabili”. Co takiego dokład­nie wie­dział?

– Czy miał na jej temat jakieś szcze­gólne infor­ma­cje?

– Nie mam poję­cia – stwier­dziła, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wana.

– Jeśli miał, to czy nie powinno być na ten temat jakiejś doku­men­ta­cji? Notatki medyczne albo coś podob­nego?

– Oczy­wi­ście. To nasza praca – powie­działa obron­nym tonem, marsz­cząc brwi, tak jakby suge­ro­wał, że pomi­nęła coś waż­nego. – Ale prze­czy­ta­łam wszyst­kie jego notatki i nie było tam nic, co by wska­zy­wało, że wie­dział o niej coś nowego lub nad­zwy­czaj­nego.

– Mogła­byś spoj­rzeć na nie jesz­cze raz?

– Cóż, nie wiem, czy to cokol­wiek da. Przej­rza­łam wszystko, co napi­sał. Dok­tor Ray­the zosta­wił po sobie doku­men­ta­cję w sta­nie kom­plet­nego cha­osu i moje pierw­sze tygo­dnie na tym sta­no­wi­sku spę­dzi­łam, pró­bu­jąc ją upo­rząd­ko­wać. Nie był szcze­gól­nie zor­ga­ni­zo­wany, ale wąt­pię, że pozosta­wiłby nie­udo­ku­men­to­wane coś tak waż­nego jak infor­ma­cja o Jess Price… Zaraz, cze­kaj. Muszę coś spraw­dzić.

Prze­szła na drugą stronę biurka.

– Hur­towa cyfry­za­cja danych o więź­niach odby­wała się mniej wię­cej wtedy, gdy zastą­pi­łam dok­tora Ray­the’a. Jeśli część jego doku­men­ta­cji nie była w pełni wpro­wa­dzona do sys­temu, może być w maga­zy­nie. – Wpi­sała coś do kom­pu­tera, zatrzy­mała się na chwilę, żeby prze­czy­tać, co udało jej się wyszu­kać, i odwró­ciła się do Brinka. – Wygląda na to, że to moż­liwe. Dok­tor Ray­the mógł trzy­mać część swo­ich doku­men­tów w sta­rym maga­zy­nie. Pójdę się tam rozej­rzeć i powiem ci, co zna­la­złam.

– Byłoby świet­nie – odparł coraz bar­dziej pod­eks­cy­to­wany Brink. Gdyby udało jej się coś zna­leźć w doku­men­tach Ray­the’a, może potra­fiłby odgad­nąć, co Jess Price pró­bo­wała mu prze­ka­zać. – Jesz­cze jedno: mówi­łaś, że zastą­pi­łaś dok­tora Ray­the’a. Dla­czego?

Spoj­rzała na niego dziw­nie, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, do czego zmie­rzają jego pyta­nia.

– Sta­no­wi­sko się zwol­niło, ponie­waż dok­tor Ray­the umarł.

– I to się zda­rzyło tak nagle?

– Tak, to była nagła śmierć. Pro­ces zatrud­nie­nia mnie prze­biegł bar­dzo szybko i mię­dzy innymi dla­tego jego doku­men­ta­cja była tak nie­upo­rząd­ko­wana.

– Myślę, że powin­naś to zoba­czyć – stwier­dził, wycią­ga­jąc szyfr Jess z torby i poka­zu­jąc go Thes­saly: „Dr Ray­the wie­dział i oni go zabili”. – Jess Price uważa, że dok­tor Ray­the został zamor­do­wany.

Przy­glą­dał się, jak na twa­rzy Thes­saly nie­do­wie­rza­nie zmie­niło się w czy­sty szok.

– Ale to abso­lut­nie, abso­lut­nie nie­moż­liwe – powie­działa prze­ra­żona. – Jego samo­chód wpadł w poślizg na oblo­dzo­nej auto­stra­dzie trzy­dzie­ści dwa i prze­le­ciał przez barierkę. To był wypa­dek. Wszy­scy to wie­dzą.

– Wszy­scy oprócz Jess Price.

Thes­saly ponow­nie obej­rzała kartkę i zło­żyła ją na pół.

– Nie rozu­miem – ode­zwała się w końcu. – Dla­czego wybrała ten spo­sób komu­ni­ka­cji?

– Bo się kogoś boi. To dla­tego chciała, żebyś mnie tu ścią­gnęła. Jestem w sta­nie dostrzec rze­czy, któ­rych inni nie widzą. Nie myślisz, że jest w doku­men­tach dok­tora Ray­the’a coś, co mogłoby wyja­śnić, dla­czego ona się tak czuje?

– Przyj­rzę się, ale to może tro­chę potrwać – oznaj­miła Thes­saly. – Stare doku­menty są prze­cho­wy­wane w czę­ści wię­zie­nia wyłą­czo­nej z użyt­ko­wa­nia i będę musiała dostać zezwo­le­nie. Jeśli ode­zwiesz się do mnie jutro rano, powiem ci, jak mi idzie.

Brink pla­no­wał wró­cić do mia­sta od razu – nie miał ubra­nia na zmianę ani nawet szczo­teczki do zębów, a karma dla Con­nie została w domu – ale nawet przez myśl mu nie prze­szło, żeby odje­chać, zanim zro­zu­mie, co Jess Price pró­bo­wała mu powie­dzieć.

– Znajdę jakiś hotel, ale chciał­bym jesz­cze raz zoba­czyć się z Jess. Czy mogła­byś zała­twić kolejne widze­nie?

Thes­saly zagry­zła wargę, zasta­na­wia­jąc się, jak to zro­bić.

– Nie mogę nic obie­cać. Nie było łatwo zor­ga­ni­zo­wać to spo­tka­nie i moi prze­ło­żeni mogą nie zgo­dzić się na kolejne. Tak czy ina­czej, to, co stało się dzi­siaj, było ogrom­nym prze­ło­mem. Udało ci się skło­nić Jess Price do poro­zu­mie­nia się z tobą, a to wię­cej, niż doko­nał kto­kol­wiek inny, więc zoba­czę, co da się zro­bić. Trzy­maj się, Brink. Zadzwo­nię, jak tylko się cze­goś dowiem.

8

Jaskrawy, wielki jak bil­l­bo­ard neo­nowy szyld motelu Star­li­ght w stylu retro mru­gał na czer­wono i nie­bie­sko napi­sami POKOJE Z KLI­MA­TY­ZA­CJĄ i BRAK WOL­NYCH POKOI. Brink zapar­ko­wał i wyłą­czył sil­nik. Była to tro­chę mor­dow­nia, ale szyld przy­po­mi­nał mu jego rodzinne strony – stare motele i kina samo­cho­dowe roz­rzu­cone po całym Środ­ko­wym Zacho­dzie. Nie odwie­dzał Ohio od lat, ale było nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z jego prze­szło­ścią.

Zamel­do­wał się w recep­cji w głów­nym budynku, gdzie wisiało około tuzina klu­czy, co nie pozo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści, że wolne pokoje jed­nak są. Upew­nił się, że Conun­drum będzie mile widziana i zapła­cił za póź­niej­sze opusz­cze­nie pokoju, żeby Con­nie mogła w nim zostać, kiedy on następ­nego dnia odwie­dzi wię­zie­nie. Wziął jabłko z miski ze sto­iska z kawą i poszedł do swo­jego pokoju.

Zakwa­te­ro­wał się pod nume­rem trzy, który przy­po­mi­nał bar­dziej ciemne pudło niż pokój: z niskim sufi­tem, wiel­kim łóż­kiem i sta­rym szaf­ko­wym kli­ma­ty­za­to­rem. Wykła­dzina w kolo­rze zie­lo­nego mchu roz­cią­gała się aż do łazienki w stylu lat pięć­dzie­sią­tych, któ­rej tur­ku­sowe kafelki i umy­walka wiel­ko­ści poidła dla pta­ków pach­niały chlo­rem. Budy­nek był w nie naj­lep­szym sta­nie i Brink spo­dzie­wał się, że neon nie pozwoli mu zasnąć, ale to nie miało zna­cze­nia. Nie zosta­wał na długo, a motel był bli­sko wię­zie­nia.

Rzu­cił torbę na biurko i zabrał się do przy­go­to­wa­nia jedze­nia, które kupił dla Conun­drum w super­mar­ke­cie przy auto­stra­dzie: ćwierć funta sie­ka­nej polę­dwicy, różyczki bro­kuła i tarta mar­chewka. Con­nie była mię­so­żercą stwo­rzo­nym do polo­wa­nia, więc kar­mił ją świe­żym mię­sem, kiedy tylko mógł. Bar­dzo się o nią trosz­czył i śle­dził, ile każ­dego dnia jadła białka i tłusz­czu, dbał, żeby miała kości do gry­zie­nia dla wzmoc­nie­nia zębów, i zapew­niał jej mnó­stwo fil­tro­wa­nej wody. Nie­liczni z jego przy­ja­ciół, któ­rzy poznali Con­nie, stwier­dzali, że dba o nią bar­dziej niż o samego sie­bie, i była to prawda: dieta Con­nie była lep­sza i zdrow­sza niż jego wła­sna.

Opie­ko­wa­nie się nią stało się ważną czę­ścią jego życia. Zaadop­to­wał Conun­drum jako szcze­niaczka pod­czas pan­de­mii, kiedy był samotny i potrze­bo­wał przy­ja­ciela. W cza­sie wie­lo­mie­sięcz­nego lock­downu orga­ni­zo­wał swoje życie według jej potrzeb – wypro­wa­dzał ją na spa­cery, rzu­cał jej gumową piłkę w parku, uczył ją sztu­czek. Nauczyła się wszyst­kich, które zazwy­czaj umieją psy – apor­to­wa­nia, odwra­ca­nia się brzu­chem do góry i poda­wa­nia łapy – ale też kilku nie­ty­po­wych, jak na przy­kład łapa­nie kilku fris­bee naraz i (co lubił naj­bar­dziej) uda­wa­nie mar­twej. Ni­gdy sobie nie wyobra­żał, że mógłby spę­dzać tyle czasu z dwu­dzie­sto­fun­to­wym krót­ko­wło­sym jam­ni­kiem, ale to wła­śnie się działo: Conun­drum była jego naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem.

Kiedy Con­nie jadła, Brink wyjął lap­top i otwo­rzył nową zagadkę, nad którą pra­co­wał. Było to trian­gu­lum, geo­me­tryczna łami­główka z pie­kła rodem, którą robił dla „New York Timesa”. Zaczął tak jak zwy­kle: od odpo­wie­dzi. Kiedy już wie­dział, jak ma się skoń­czyć pro­ces roz­wią­zy­wa­nia, odtwa­rzał go wstecz, ukła­da­jąc wyzwa­nia i wska­zówki w spo­sób, który miał się wyda­wać zarówno nie­unik­niony, jak i nie­spo­dzie­wany. Zazwy­czaj było to pro­ste, intu­icyjne. Ale z jakie­goś powodu trian­gu­lum mu nie wycho­dziło. Wyzwa­niem dla Brinka ni­gdy nie było samo stwo­rze­nie zagadki – mógłby to zro­bić nawet we śnie – ale skon­stru­owa­nie zagadki wspa­nia­łej, w któ­rej ide­al­nie rów­no­wa­żyły się wszyst­kie ele­menty. Powinna sta­wiać wyzwa­nie, ale nie fru­stro­wać, powinna być nie­uchwytna, ale nie nie­ja­sna, a ponad wszystko wspa­niała zagadka powinna dawać poczu­cie satys­fak­cji z każ­dego kroku pod­czas jej roz­wią­zy­wa­nia. Two­rze­nie takiej zagadki było sztuką, a Mike Brink był arty­stą.

Aby roz­wią­zać trian­gu­lum, należy umie­ścić liczby od 1 do 6 w każ­dym okrą­głym polu, tak aby wzdłuż sza­rych linii liczby się nie powta­rzały. Umie­ścił trzy liczby w trój­ką­tach w trzech polach. Doda­wały się one do więk­szej liczby. Było to ele­ganc­kie, logiczne i ambitne, a takie zagadki lubił naj­bar­dziej.

Kiedy skoń­czył, pod­łą­czył się do mote­lo­wego wi-fi i wysłał zagadkę mej­lem do swo­jego redak­tora. Nie wspo­mniał, że ukrył w niej wła­sne nazwi­sko, ale nie musiał. Jego redak­tor wie­dział, że Brink uwiel­biał zosta­wiać Easter eggs5 w swo­ich zagad­kach – jego ini­cjały, nazwi­sko, jakąś swoją tajem­nicę – ukryte wśród roz­wią­zań.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Łaciń­ski palin­drom „Krą­żymy w nocy i pochła­nia nas ogień”. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

2.Conun­drum (ang.) – zagwozdka. [wróć]

3. W ory­gi­nale sło­wem do odgad­nię­cia było TRUST, czyli ZAUFA­NIE. Pierw­szymi pię­cioma lite­rami były E, A, I ,N, O, a pierw­szą tra­fioną – T. [wróć]

4. W ory­gi­nale rów­nież było 28 liter, zako­do­wa­nych za pomocą odmian jabłek:Thus we eat redapples, every THER­DARY Dr Ray­theWonderful kind, WEKN knew Pink Lady, NAD andHokuto, Early Gold, Liberty, HKTE­LY­DLIE they kil­ledMcIntosh. MIH. him. [wróć]

5. Dosłow­nie „jajka wiel­ka­nocne”; ter­min pocho­dzący z gier kom­pu­te­ro­wych, ozna­cza­jący ukrytą treść, naj­czę­ściej o cha­rak­te­rze humo­ry­stycz­nym i odno­szącą się do innej gry lub dzieła arty­stycz­nego. [wróć]