Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowie opowieści. O morzu
Justyna Czechowska, kuratorka serii „Mistrzowie opowieści” ponownie zabiera nas w literacką podróż. Tym razem przez ciemne i wzburzone wody mórz, które od wieków inspirowały pisarzy i poetów.
Najnowsza antologia „O morzu” zawiera zarówno opowiadania, jak i poezję autorów związanych z morzem, takich jak Konstandinos Kawafis i Tomas Tranströmer. Znajdziemy tu także klasyczną (i zarazem najsłynniejszą) morską baśń, ”Małą Syrenkę” Hansa Christiana Andersena oraz współczesne teksty ukazujące dramatyczną sytuację uchodźców na Morzu Śródziemnym, takie jak reportaż Wolfganga Bauera.
W książce znalazła się również twórczość palestyńskiej pisarki Adanii Shibli oraz zakazanego przez białoruski reżim Alhierda Bacharewicza. Mamy tu też klasycznych i współczesnych autorów i autorki, Johna Updike’a, Italo Calvino, Mercè Rodoreda’y, Petera Mickwitza czy Judith Schalansky.
Nie mogło zabraknąć także twórczości Tove Jansson, której opisy morza i marzenia o własnej wyspie wprowadzają do antologii odrobinę egzotyki. Znalazły się tu również opowiadania mniej znanych w Polsce autorów, takich jak Sharon Millar z Trynidadu i Haitanki Yanick Lahens, a także południowoafrykańskiej pisarki Marii Rothmann.
“O morzu” to zbiór dla każdego, kto pragnie zgłębić wielowymiarowość morza – od romantycznych marzeń po surową rzeczywistość. Proponowana przez Czechowską kolejność tekstów to literacka fantazja o najróżniejszych twarzach morza, od przygód, w tym erotycznych, do historii, przerażająco nam bliskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Morza mam tyle, ile o nim czytam
Jestem wnuczką łąk, lasów i pagórków Roztocza, ale to morze zaprowadziło mnie w dorosłość. A właściwie czterokilometrowy przesmyk między Szwecją a Danią, najwęższy fragment Sundu. Duńska poetka Inger Christensen mieszkająca po jego drugiej stronie napisała w tomie alfabet „tu idę w dół do cichego / wiecznie lśniącego / błękitu Sundu, rzucam / do wody kamyk, / patrzę jak kręgi / rozchodzą się, sięgają / najdalszych brzegów”. O tym lśniącym błękicie i najdalszych brzegach jest ta książka. Ale nie tylko. Znajdzie się tu także morze ciemne, wzburzone i niebezpieczne. Najróżniejsze, bo tak właśnie przedstawiano je w literaturze przez tysiące lat. Groźny czy piękny, od Odysei Homera obszar panowania bogini Talassy nigdy nie był obojętny. Stąd różnorodność tekstów tu zawartych. Są w tym zbiorze nie tylko opowiadania, konieczne wydało mi się przypomnienie wierszy dwóch poetów nierozłącznie z morzem związanych – Konstandinosa Kawafisa i Tomasa Tranströmera. Jest tu też najsłynniejsza morska baśń, ta o Małej Syrence, która narodziła się pod piórem Andersena. W wyborze nie mogło zabraknąć tekstów, które przywołując marzenia o morzu, przypominają o okrutnej współczesności – takimi są opowiadania pochodzącej z Gazy palestyńskiej pisarki Adanii Shibli i zakazanego przez białoruski reżim Alhierda Bacharewicza. Od lat jesteśmy świadkami olbrzymiej tragedii rozgrywającej się na najważniejszym dla europejskiej kultury Morzu Śródziemnym, dlatego przytoczona została historia uchodźców, której nie ma potrzeby fabularyzować, a pojawia się w formie fragmentów reportażu Wolfganga Bauera.
„morza mam tyle ile przy nim stoję” napisała Krystyna Miłobędzka. Nad jakim morzem stoisz ty? Morzem Czerwonym, Morzem Białym, Morzem Czarnym jak Michajło Kociubynski? Błękitnym, zielonym, turkusowym, lazurowym, żółtym? Morzem Martwym czy żywym? Słonym, czy tylko półsłonym Bałtykiem Judith Schalansky, tej od Atlasu Wysp Odległych? Głębokim, płytkim? Morzem Karaibskim jak bohaterki mało znanych polskiemu czytelnikowi Sharon Millar z Trynidadu i Haitanki Yanick Lahens, czy nad brzegiem oceanu jak u południowoafrykańskiej pisarki Marii Rothmann?
Zwyczajowo wstęp jest po to, by streścić i zaprezentować zawartość antologii. Lecz temat morza jest niezwykle szeroki i zachęca raczej do spisania wszystkich strat, opowieści, których, między innymi przez ograniczoną objętość, nie udało się tu zamieścić, ale które najgoręcej czytelnikowi polecam. Jest wśród nich choćby cała twórczość Josepha Conrada i niemała biblioteka autorów Maghrebu, przypomnijcie sobie, gdzie rozgrywa się kluczowa scena Obcego Camusa. Z pewnością warto zajrzeć także do bibliotek japońskiej, tajwańskiej i indyjskiej. Ciekawym Morza Północnego polecam serię o norweskiej wyspie autorstwa Roya Jacobsena. Niejedna morska opowieść znajdzie się u Ernesta Hemingwaya i D.H. Lawrence’a, a Fale i Do latarni morskiej Virginii Woolf to przecież dwa filary europejskiego modernizmu. Francuscy znajomi donoszą, że antologia La mer dans la littérature française (Morze w literaturze francuskiej) liczy ponad 1300 stron. Nietrudno się domyślić, że podobna mogłaby powstać w Portugalii. Są bowiem kraje, dla których morze jest równie oczywistą przestrzenią i żywiołem tworzącym kulturę i język, jak dla Polski pole i las. Faktycznie, w porównaniu z dość nudnym, bo jednostajnym, prostym, po całej długości piaszczystym, a ponadto historycznie dość młodym wybrzeżem polskim, linia brzegowa krajów na północ od Bałtyku, położonych na skałach, szkierach i nad fiordami, to niekończący się przymorski zawijas. Stąd odrobina egzotyki w morzu opisywanym przez Tove Jansson, której akurat w tej antologii nie mogło zabraknąć. Stąd jej marzenie o własnej wyspie.
Skoro czytelnik i czytelniczka już sięgnęli po tę antologię, to pewnie dlatego, że jakoś ukochali morze, czy to przez wspomnienie letnich wakacji, dalekich, odbytych lub ciągle planowanych podróży, czy to przez wyobrażenie od dawna karmione literaturą. Lekturę można zacząć od ukochanego autora albo od tego, którego się wcześniej nie znało. Można ustawić obok hamaka globus i obracać nim na wschód lub na zachód. Można podejść do lektury tradycyjnie i zacząć od tekstu, który powstał najdawniej. Alfabetycznie według nazwiska autora lub nazwy kraju, z którego pochodzi. Zaproponowana przeze mnie kolejność jest moją fantazją literacką o najróżniejszych twarzach morza. Proponuję przejście od marzeń przez głębiny do wybrzeża, od przygód, w tym erotycznych, do historii, przerażająco nam bliskiej. Jak zawsze dziękuję niezastąpionym tłumaczom i tłumaczkom literatur mi niedostępnych – jesteście najdoskonalszymi znawcami i szperaczami. Wszystkim życzę wspaniałych odkryć i zaskoczeń w tej i kolejnych książkach o morzu, bo morza masz tyle, ile o nim czytasz.
Justyna Czechowska
Cytaty pochodzą z książek: I. Christensen alfabet, tłum. B. Sochańska, Kraków 2018 oraz K. Miłobędzkiej ciebie ode mnie, Lusowo 2022.
KONSTANDINOS KAWAFIS (1863–1933) – jeden z najwybitniejszych nowożytnych poetów greckich, urodził się w Aleksandrii, ale część dzieciństwa spędził w Anglii. Swoją poezję oceniał bardzo krytycznie, teksty poprawiał wielokrotnie, ale za jego życia nie ukazał się żaden zbiór jego wierszy – sławę zyskał dopiero po śmierci. W Polsce był tłumaczony przez Zygmunta Kubiaka, Ireneusza Kanię, Antoniego Liberę i Jacka Hajduka.
KONSTANDINOS KAWAFIS
MORZE O PORANKU
Z greckiego przełożył Ireneusz Kania
Tu sobie stanę. Przyjrzę się nieco przyrodzie. Morza o poranku i bezchmurnego nieba jasnym błękitom i żółtawym brzegom. A wszystko śliczne i wielkim oblane blaskiem.
Tu sobie stanę. Niech się nawet łudzę, że to wszystko widzę (widziałem naprawdę przez moment, gdym przyszedł), a nie, także tu, rojenia mej fantazji, wspomnienia i zwidy dawnej rozkoszy.
JOHN UPDIKE (1932–2009) – amerykański powieściopisarz, poeta, autor kilkunastu zbiorów opowiadań, krytyk literacki i dwukrotny laureat nagrody Pulitzera. Związany z tygodnikiem „New Yorker” i „The New York Review of Books”. Tematyką jego książek jest życie amerykańskiej klasy średniej z małych miasteczek. Do jego najbardziej znanych utworów należą m.in. cykl powieści o Harrym „Króliku” Angstromie oraz zekranizowane w 1987 roku Czarownice z Eastwick.
JOHN UPDIKE
ZIELONA MONOTONIA MORZA
Z angielskiego przełożyła Maria Skibniewska
Piszę to na plaży. Powiedzmy zatem, że jestem pisarzem na plaży. Dawniej człowiek dobrze wychowany nie przyznawał się do takich rzeczy, podobnie jak udawaliśmy, że osoba wchodząca do łazienki lub z niej wychodząca jest niewidzialna, ale żyjemy w epoce uproszczonych obyczajów. Nie ukrywamy niczego. A jednak wszystko jest sekretem. W pewnym sensie osoba obserwowana, gdy wchodzi i zamyka za sobą drzwi, jest jakby za nimi mniej obecna niż ktoś, kogo usilnie staramy się nie widzieć.
Siedzę zwrócony twarzą do morza[1]. Ciągnąca się aż po widnokrąg zielona tafla jest naznaczona milionami wklęśnięć czy karbów nieokreślonych odcieni, podobnie jak ta kartka. Ale kartka wypełnia się, chociaż z wolna, jakąś sensowną treścią, a znaki na powierzchni morza są wszędzie takie same. Oto różnica między Sztuką a Przyrodą.
Jednakże znaki na morzu są ruchome, co im nadaje doniosłą wymowę. Można też dostrzec wielką różnorodność barw: fioletowe cienie chmur rzucane z góry, przeświecające od dołu zarysy raf koralowych, linia horyzontu ciemniejsza niż obszar pośredni, prawie czarna, podczas gdy wodę przy brzegu rozjaśnia biel piasku zalegającego dno, tak że przezroczysta, intensywna zieleń staje się subtelna, kwaskowata i sztuczna. Chwilami mam wrażenie, że widzę niezgodne z prawami perspektywy, pionowo przebiegające smugi metalicznego koloru, nitki złota czy srebra – nie sposób rozstrzygnąć, tak są nieuchwytne i rozedrgane, ale z pewnością cenne, ukryte na niemożliwej do oszacowania głębokości pod płaską powierzchnią masywnej, jednolitej wody.
No, dość tego... Chronicznie nęka nas pytanie, czy powiedzieć najprościej: „morze”, i zostawić resztę ludzkiej wyobraźni, czy też mnożyć przymiotniki? Nie mam zbyt pomyślnych doświadczeń, jeśli chodzi o ludzką wyobraźnię, toteż osobiście skłonny jestem ufać raczej przymiotnikom. Ale czy można na nich polegać? Czy słowa są dość mocne, by powierzać im cały ciężar naszych myśli? Tak sądzą najlepsi pisarze. Ja też czasem w to wierzę. Ale niepokoi mnie brak logicznych przesłanek tej wiary. Skąd słowa czerpią swoją istotną siłę? Źródło mowy, z którego biorą początek wszystkie te cienie (barwne, dźwięczne, kształtne, ale tylko cienie), także ukryte jest w cieniu.
Cóż więc robić? Oto jestem ja, pisarz, a przede mną morze – temat. Dla matematycznej ścisłości wyłączmy wszystko inne: niebo, obłoki, piasek na moich łokciach, a także obawę, że lada chwila mogą nadbiec moje dzieci, żeby plażować razem ze mną. Załóżmy, że świat składa się z dwóch elementów: ja i czynnik zewnętrzny – mój temat. Myślę, że trafne będzie takie przedstawienie świata jako dwuosobowego parlamentu, w którym dwaj przedstawiciele zabierają głos w imieniu wszystkich stronnictw. Powiedzcie mi, co mam robić. A raczej dostarczcie mi uzasadnienia, bo moje stanowisko jest z góry wyznaczone, jestem w opozycji i nasza dysputa tkwić będzie w martwym punkcie, dopóki jeden z nas nie umrze.
Człowieka, który w jaskini przy ognisku opowiadał bajki, usprawiedliwiały błyszczące, spragnione oczy słuchaczy[2]. Ta sama fala niosła Homera. Ajschylos czuł się usprawiedliwiony. Sofokles bohatersko odtrącał wszelkie wątpliwości, ale co do Eurypidesa nic nie wiadomo: jak gdyby w zakłopotaniu przetrząsał kieszenie, jąkał się, nerwowo plątał się w dłużyznach. Potem jednak, raz na zawsze, jak się wydaje, zjawia się nieodparty argument. Znał go Dante. I Milton także. Tołstoj, Dickens, Balzac obgryzali tę kość. Była tak wspaniała, że do dziś można się nią żywić. Shakespeare i doktor Johnson krzepili się pieniędzmi; jest to posilna dieta, ale dziś już nie uchodzi za higieniczną. Piękno, mówił Keats. Złudzenie optyczne. Jaźń, mówili Wordsworth i Goethe. Tautologia. Rzeczywistość, mówili realiści, a opozycja zmiażdżyła ich pamfletami. Nudzę was. To także sporna kwestia. Czy mam obowiązek nie nudzić? Czy jeśli nie nudzę, wystarcza to, żeby mnie usprawiedliwić? Tym sposobem mógłbym bezpiecznie wylądować w przytulnej gospodzie pornografów, gości proszonych obiadów i osobistości występujących na ekranach telewizji. Bylibyście zapewne szczerze zdumieni, gdybyście mogli widzieć, z jakim oburzeniem odrzucam ten azyl, ja – pertraktujący na równej stopie z bezbrzeżnym morzem. Wybaczcie, wiem, że proponowaliście mi to z dobrego serca. Ale wróćmy do historii: Conrad i James uważali, że poszukiwanie po omacku samo w sobie stanowi cel, a Proust i Joyce uzupełniali opowieść wspaniałą kakofonią świetnych efektów. Opuściłem zapewne w tym przeglądzie kilka nazwisk, które możecie sami dorzucić. Pozostaje interesujący problem: czy Joyce i Proust coś zakończyli, czy też rozpoczęli? Sądząc po nowościach, jakie wnieśli, można by myśleć, że to początek, ale w miarę upływu czasu stwierdzając, że ich nowość nie starzeje się, można dojść do przeciwnego wniosku, że wszystko, co potem nastąpiło, jest próżnią, w której powierzchnia tamtych starych dzieł, zamiast popękać i pozapadać się, została zakonserwowana w całej świeżości barw.
Czuję się bardzo zmęczony. Wyczerpałem wszystkie środki strategii: skomplikowane manewry, głośno oklaskiwane i wielokrotnie przedrukowywane perory, namiętne zabiegi kuluarowe. Jestem bliski śmierci. Tymczasem Oponent wydaje się młodszy niż kiedykolwiek. Zrozumiałe, on przecież nigdy się nie wysila. Ma sprawnych pomocników – wszyscy chyba zwinni pomocnicy stanęli po jego stronie; przy mnie została garstka staruszków czekających na osiągnięcie wieku emerytalnego, a muszę wyłuskiwać prawdę z jego odpowiedzi na opracowany przeze mnie kwestionariusz; w dodatku udziela tych odpowiedzi bardzo niechętnie, pod silnym naciskiem. Nigdy nie wstaje, by złożyć głośne oświadczenie, tak by słyszała je galeria. Mimo to wpływ jego szerzy się wśród publiczności. Wprawdzie galeria zdobywa się jeszcze na kilka oklasków, żeby wynagrodzić moje mężne wysiłki, w których nie ustaję, chociaż zgarbiony i dychawiczny, ale z szacunkiem odnosi się do jego siły. Czas wyplątać się z tej metafory i parlamentarnych dekoracji! Mówmy po prostu. Ja też mam jeszcze trochę siły. Jego milczenie można obrócić na moją korzyść.
Piszę w słońcu, to mi utrudnia sprawę. Może tym się wszystko tłumaczy. Nie można pisać w słońcu ani też w doskonałym stanie zdrowia. Muszę się struć mnóstwem papierosów, zanim coś z siebie wydobędę. Niektórzy pisarze uciekają się do alkoholu. Inni czytają dużo. Jeszcze inni są uprzywilejowani jakąś ułomnością. Zdrowie ciała i duszy, a także blask słońca – to nie dla nas. Nawet kler – który w pocie czoła próbujemy ratować – pogardza nami. Siedząc na plaży, zastanawiam się, czy nie jestem jednym z tych ogromnych krabów, które operator Wehikułu Czasu odkrywa na zgrzybiałej ze starości ziemi gramolące się w piasku, wyciągające sztywne czułki ku rozdętemu, przyćmionemu i spłaszczonemu na biegunach słońcu. Może jestem ostatnim pisarzem na świecie. Może, wyruszywszy z zapadłej prowincji, do której wiadomości docierają z wielkim opóźnieniem, znalazłem się w stolicy na chwilę przed zamknięciem jej bram na wieki. Może my wszyscy, pisarze dnia ostatniego, podobni jesteśmy do księży, których stan chłopski dostarczał Kościołowi jeszcze przez długi czas, gdy arystokracja doszła już do wniosku, że to przebrzmiała muzyka.
Patrzę bowiem na morze, które ma być moim tematem, i nie znajduję tematu. Nie wolno mi snuć czarodziejskich legend o tym, skąd wzięła się w nim słona woda, bo to już wiadomo. Jeśli jeszcze nie wiemy, to wkrótce będziemy wiedzieli wszystko o jego składzie chemicznym, ciężarze właściwym, głębi, wieku, o żyjących w nim stworzeniach, tak sugestywnie przypominających nam o naszej śmiertelności. Żyły srebra czy też złota są już wyznaczone na mapie i jutro będą eksploatowane. Zostaje – powiecie może – jego istota, jego esencja. Ens. Tak, ale cóż w tej dziedzinie możemy odkryć po Platonie, Tomaszu z Akwinu, Einsteinie? Czy ich śmiałe koncepcje nie są już tak samo przestarzałe jak mit o Posejdonie?
A jednak – rzecz dziwna – mogę czymś nowym wzbogacić ludzką wiedzę o morzu. Właśnie w tej chwili dokonałem odkrycia. Rewelacja. Jeżeli na plaży położymy głowę na piasku i zamkniemy jedno oko, morze traci jeden wymiar i zamienia się w ścianę. Czarna krawędź doskonale gładkiego szczytu wydaje się równie bliska, jak blada kwaskowata podstawa. Osobliwy boczny ruch pośrodku ściany, jakiś swobodny ruch, niezrozumiały w murze o tak sztywnym zarysie, udziwnia tę wizję. Ale nie nasuwa mi podejrzeń, że jest to cienka kurtyna, którą mógłbym ręką rozedrzeć. Nie, zbyt wrażliwe mam czoło i pięści, aby żywić podobne złudzenia. Ale wydaje mi się – i to tak, jakby ktoś z zewnątrz kiwał na mnie palcem – że gdybym prędko podbiegł i dotknął nagą piersią wibrującej pionowej powierzchni, gdybym do niej przylgnął całym wyprężonym od stóp do głowy ciałem – wyczułbym pod moim tętniącym sercem bicie drugiego żywego serca. Siadam podniecony, obsypany piaskiem, otwieram oboje oczu – i morze cofa się znowu, rozlewa na ogromnym obszarze. Mimo to mam wrażenie, że w szepcie przyboju słyszę zachętę zza ściany pozorów – posępny, stłumiony głos, bo na nic więcej nie może się zdobyć, ono także ujęte w pułapkę – głos zachęcający, abym powtarzał próbę, abym myślami wybiegał wciąż na nowo przed siebie.
W moim rzemiośle (którego – przyznaję ochoczo – nie opanowałem dotychczas[3]) wróciłem do pierwszych czarodziejów, wierzących, że w sieć słów złowią pogodę, skłonią drzewa, by rodziły owoce, chmury, by płakały, a gwiazdy, by udzielały im rad. Ja nie oczekuję tak wiele, nie mam nadziei, że fale usłuchają rozkazów mojej różdżki albo że udźwigną mój ciężar. Za bardzo jestem zmęczony, a może gubi mnie skromność. Spodziewam się tylko, że w moją usnutą na oślep pajęczynę słów wpadnie to, czego szukam – wpadnie, zapisze się i zda rachunek. Nie zapowie, co chce dalej robić. To nie jest tajemnica, znamy się przecież od dawna. Umiem obserwować. Nie poprze mnie w głosowaniu, nie ogłosi werdyktu, tego się nie spodziewam. Za długo trwała debata. Pragnę tylko, żeby wyjawiło mi swoją tożsamość. Czym jest? Ta rozległość, to rozmigotanie, ta zieleń i monotonia intrygują mnie. Co to jest? Gdybym wiedział, mógłbym odpowiedzieć.
PRZYPISY