Mistrzowie opowieści o morzu - Justyna Czechowska [wybór] - ebook
NOWOŚĆ

Mistrzowie opowieści o morzu ebook

Justyna Czechowska [wybór]

0,0

Opis

Mistrzowie opowieści. O morzu

 

 

Justyna Czechowska, kuratorka serii „Mistrzowie opowieści” ponownie zabiera nas w literacką podróż. Tym razem przez ciemne i wzburzone wody mórz, które od wieków inspirowały pisarzy i poetów.

Najnowsza antologia „O morzu” zawiera zarówno opowiadania, jak i poezję autorów związanych z morzem, takich jak Konstandinos Kawafis i Tomas Tranströmer. Znajdziemy tu także klasyczną (i zarazem najsłynniejszą) morską baśń, ”Małą Syrenkę” Hansa Christiana Andersena oraz współczesne teksty ukazujące dramatyczną sytuację uchodźców na Morzu Śródziemnym, takie jak reportaż Wolfganga Bauera.

W książce znalazła się również twórczość palestyńskiej pisarki Adanii Shibli oraz zakazanego przez białoruski reżim Alhierda Bacharewicza. Mamy tu też klasycznych i współczesnych autorów i autorki, Johna Updike’a, Italo Calvino, Mercè Rodoreda’y, Petera Mickwitza czy Judith Schalansky.

Nie mogło zabraknąć także twórczości Tove Jansson, której opisy morza i marzenia o własnej wyspie wprowadzają do antologii odrobinę egzotyki. Znalazły się tu również opowiadania mniej znanych w Polsce autorów, takich jak Sharon Millar z Trynidadu i Haitanki Yanick Lahens, a także południowoafrykańskiej pisarki Marii Rothmann.

“O morzu” to zbiór dla każdego, kto pragnie zgłębić wielowymiarowość morza – od romantycznych marzeń po surową rzeczywistość. Proponowana przez Czechowską kolejność tekstów to literacka fantazja o najróżniejszych twarzach morza, od przygód, w tym erotycznych, do historii, przerażająco nam bliskiej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Mo­rza mam tyle, ile o nim czy­tam

Jes­tem wnuczką łąk, la­sów i pa­gór­ków Roz­to­cza, ale to mo­rze za­pro­wa­dziło mnie w do­ro­słość. A wła­ści­wie czte­ro­ki­lo­me­trowy prze­smyk mię­dzy Szwe­cją a Da­nią, naj­węż­szy frag­ment Sundu. Duń­ska po­etka In­ger Chri­sten­sen miesz­ka­jąca po jego dru­giej stro­nie na­pi­sała w to­mie al­fa­bet „tu idę w dół do ci­chego / wiecz­nie lśnią­cego / błę­kitu Sundu, rzu­cam / do wody ka­myk, / pa­trzę jak kręgi / roz­cho­dzą się, się­gają / naj­dal­szych brze­gów”. O tym lśnią­cym błę­ki­cie i naj­dal­szych brze­gach jest ta książka. Ale nie tylko. Znaj­dzie się tu także mo­rze ciemne, wzbu­rzone i nie­bez­pieczne. Naj­róż­niej­sze, bo tak wła­śnie przed­sta­wiano je w li­te­ra­tu­rze przez ty­siące lat. Groźny czy piękny, od Ody­sei Ho­mera ob­szar pa­no­wa­nia bo­gini Ta­lassy ni­gdy nie był obo­jętny. Stąd róż­no­rod­ność tek­stów tu za­war­tych. Są w tym zbio­rze nie tylko opo­wia­da­nia, ko­nieczne wy­dało mi się przy­po­mnie­nie wier­szy dwóch po­etów nie­roz­łącz­nie z mo­rzem zwią­za­nych – Kon­stan­di­nosa Ka­wa­fisa i To­masa Trans­trömera. Jest tu też naj­słyn­niej­sza mor­ska baśń, ta o Ma­łej Sy­rence, która na­ro­dziła się pod pió­rem An­der­sena. W wy­bo­rze nie mo­gło za­brak­nąć tek­stów, które przy­wo­łu­jąc ma­rze­nia o mo­rzu, przy­po­mi­nają o okrut­nej współ­cze­sno­ści – ta­kimi są opo­wia­da­nia po­cho­dzą­cej z Gazy pa­le­styń­skiej pi­sarki Ada­nii Shi­bli i za­ka­za­nego przez bia­ło­ru­ski re­żim Al­hierda Ba­cha­re­wi­cza. Od lat je­ste­śmy świad­kami ol­brzy­miej tra­ge­dii roz­gry­wa­ją­cej się na naj­waż­niej­szym dla eu­ro­pej­skiej kul­tury Mo­rzu Śród­ziem­nym, dla­tego przy­to­czona zo­stała hi­sto­ria uchodź­ców, któ­rej nie ma po­trzeby fa­bu­la­ry­zo­wać, a po­ja­wia się w for­mie frag­men­tów re­por­tażu Wol­fganga Bau­era.

„mo­rza mam tyle ile przy nim stoję” na­pi­sała Kry­styna Mi­ło­będzka. Nad ja­kim mo­rzem sto­isz ty? Mo­rzem Czer­wo­nym, Mo­rzem Bia­łym, Mo­rzem Czar­nym jak Mi­chajło Ko­ciu­byn­ski? Błę­kit­nym, zie­lo­nym, tur­ku­so­wym, la­zu­ro­wym, żół­tym? Mo­rzem Mar­twym czy ży­wym? Sło­nym, czy tylko pół­sło­nym Bał­ty­kiem Ju­dith Scha­lan­sky, tej od Atlasu Wysp Od­le­głych? Głę­bo­kim, płyt­kim? Mo­rzem Ka­ra­ib­skim jak bo­ha­terki mało zna­nych pol­skiemu czy­tel­ni­kowi Sha­ron Mil­lar z Try­ni­dadu i Ha­itanki Yanick La­hens, czy nad brze­giem oce­anu jak u po­łu­dnio­wo­afry­kań­skiej pi­sarki Ma­rii Ro­th­mann?

Zwy­cza­jowo wstęp jest po to, by stre­ścić i za­pre­zen­to­wać za­war­tość an­to­lo­gii. Lecz te­mat mo­rza jest nie­zwy­kle sze­roki i za­chęca ra­czej do spi­sa­nia wszyst­kich strat, opo­wie­ści, któ­rych, mię­dzy in­nymi przez ogra­ni­czoną ob­ję­tość, nie udało się tu za­mie­ścić, ale które naj­go­rę­cej czy­tel­ni­kowi po­le­cam. Jest wśród nich choćby cała twór­czość Jo­se­pha Con­rada i nie­mała bi­blio­teka au­to­rów Ma­gh­rebu, przy­po­mnij­cie so­bie, gdzie roz­grywa się klu­czowa scena Ob­cego Ca­musa. Z pew­no­ścią warto zaj­rzeć także do bi­blio­tek ja­poń­skiej, taj­wań­skiej i in­dyj­skiej. Cie­ka­wym Mo­rza Pół­noc­nego po­le­cam se­rię o nor­we­skiej wy­spie au­tor­stwa Roya Ja­cob­sena. Nie­jedna mor­ska opo­wieść znaj­dzie się u Er­ne­sta He­min­gwaya i D.H. Law­rence’a, a Fale i Do la­tarni mor­skiej Vir­gi­nii Wo­olf to prze­cież dwa fi­lary eu­ro­pej­skiego mo­der­ni­zmu. Fran­cu­scy zna­jomi do­no­szą, że an­to­lo­gia La mer dans la lit­téra­ture fra­nça­ise (Mo­rze w li­te­ra­tu­rze fran­cu­skiej) li­czy po­nad 1300 stron. Nie­trudno się do­my­ślić, że po­dobna mo­głaby po­wstać w Por­tu­ga­lii. Są bo­wiem kraje, dla któ­rych mo­rze jest rów­nie oczy­wi­stą prze­strze­nią i ży­wio­łem two­rzą­cym kul­turę i ję­zyk, jak dla Pol­ski pole i las. Fak­tycz­nie, w po­rów­na­niu z dość nud­nym, bo jed­no­staj­nym, pro­stym, po ca­łej dłu­go­ści piasz­czy­stym, a po­nadto hi­sto­rycz­nie dość mło­dym wy­brze­żem pol­skim, li­nia brze­gowa kra­jów na pół­noc od Bał­tyku, po­ło­żo­nych na ska­łach, szkie­rach i nad fior­dami, to nie­koń­czący się przy­mor­ski za­wi­jas. Stąd odro­bina eg­zo­tyki w mo­rzu opi­sy­wa­nym przez Tove Jans­son, któ­rej aku­rat w tej an­to­lo­gii nie mo­gło za­brak­nąć. Stąd jej ma­rze­nie o wła­snej wy­spie.

Skoro czy­tel­nik i czy­tel­niczka już się­gnęli po tę an­to­lo­gię, to pew­nie dla­tego, że ja­koś uko­chali mo­rze, czy to przez wspo­mnie­nie let­nich wa­ka­cji, da­le­kich, od­by­tych lub cią­gle pla­no­wa­nych po­dróży, czy to przez wy­obra­że­nie od dawna kar­mione li­te­ra­turą. Lek­turę można za­cząć od uko­cha­nego au­tora albo od tego, któ­rego się wcze­śniej nie znało. Można usta­wić obok ha­maka glo­bus i ob­ra­cać nim na wschód lub na za­chód. Można po­dejść do lek­tury tra­dy­cyj­nie i za­cząć od tek­stu, który po­wstał naj­daw­niej. Al­fa­be­tycz­nie we­dług na­zwi­ska au­tora lub na­zwy kraju, z któ­rego po­cho­dzi. Za­pro­po­no­wana przeze mnie ko­lej­ność jest moją fan­ta­zją li­te­racką o naj­róż­niej­szych twa­rzach mo­rza. Pro­po­nuję przej­ście od ma­rzeń przez głę­biny do wy­brzeża, od przy­gód, w tym ero­tycz­nych, do hi­sto­rii, prze­ra­ża­jąco nam bli­skiej. Jak za­wsze dzię­kuję nie­za­stą­pio­nym tłu­ma­czom i tłu­macz­kom li­te­ra­tur mi nie­do­stęp­nych – je­ste­ście naj­do­sko­nal­szymi znaw­cami i szpe­ra­czami. Wszyst­kim ży­czę wspa­nia­łych od­kryć i za­sko­czeń w tej i ko­lej­nych książ­kach o mo­rzu, bo mo­rza masz tyle, ile o nim czy­tasz.

Ju­styna Cze­chow­ska

Cy­taty po­cho­dzą z ksią­żek: I. Chri­sten­sen al­fa­bet, tłum. B. So­chań­ska, Kra­ków 2018 oraz K. Mi­ło­będz­kiej cie­bie ode mnie, Lu­sowo 2022.

KON­STAN­DI­NOS KAWA­FIS (1863–1933) – je­den z naj­wy­bit­niej­szych no­wo­żyt­nych po­etów grec­kich, uro­dził się w Alek­san­drii, ale część dzie­ciń­stwa spę­dził w An­glii. Swoją po­ezję oce­niał bar­dzo kry­tycz­nie, tek­sty po­pra­wiał wie­lo­krot­nie, ale za jego ży­cia nie uka­zał się ża­den zbiór jego wier­szy – sławę zy­skał do­piero po śmierci. W Pol­sce był tłu­ma­czony przez Zyg­munta Ku­biaka, Ire­ne­usza Ka­nię, An­to­niego Li­berę i Jacka Haj­duka.

.

KON­STAN­DI­NOS KAWA­FIS

MORZE O PO­RANKU

Z grec­kiego prze­ło­żył Ire­ne­usz Ka­nia

*

Tu so­bie stanę. Przyj­rzę się nieco przy­ro­dzie. Mo­rza o po­ranku i bez­chmur­nego nieba ja­snym błę­ki­tom i żół­ta­wym brze­gom. A wszystko śliczne i wiel­kim ob­lane bla­skiem.

Tu so­bie stanę. Niech się na­wet łu­dzę, że to wszystko wi­dzę (wi­dzia­łem na­prawdę przez mo­ment, gdym przy­szedł), a nie, także tu, ro­je­nia mej fan­ta­zji, wspo­mnie­nia i zwidy daw­nej roz­ko­szy.

JOHN UPDIKE (1932–2009) – ame­ry­kań­ski po­wie­ścio­pi­sarz, po­eta, au­tor kil­ku­na­stu zbio­rów opo­wia­dań, kry­tyk li­te­racki i dwu­krotny lau­reat na­grody Pu­lit­zera. Zwią­zany z ty­go­dni­kiem „New Yor­ker” i „The New York Re­view of Bo­oks”. Te­ma­tyką jego ksią­żek jest ży­cie ame­ry­kań­skiej klasy śred­niej z ma­łych mia­ste­czek. Do jego naj­bar­dziej zna­nych utwo­rów na­leżą m.in. cykl po­wie­ści o Har­rym „Kró­liku” Ang­stro­mie oraz ze­kra­ni­zo­wane w 1987 roku Cza­row­nice z Eastwick.

.

JOHN UPDIKE

ZIE­LONA MO­NO­TO­NIA MO­RZA

Z an­giel­skiego prze­ło­żyła Ma­ria Skib­niew­ska

*

Piszę to na plaży. Po­wiedzmy za­tem, że je­stem pi­sa­rzem na plaży. Daw­niej czło­wiek do­brze wy­cho­wany nie przy­zna­wał się do ta­kich rze­czy, po­dob­nie jak uda­wa­li­śmy, że osoba wcho­dząca do ła­zienki lub z niej wy­cho­dząca jest nie­wi­dzialna, ale ży­jemy w epoce uprosz­czo­nych oby­cza­jów. Nie ukry­wamy ni­czego. A jed­nak wszystko jest se­kre­tem. W pew­nym sen­sie osoba ob­ser­wo­wana, gdy wcho­dzi i za­myka za sobą drzwi, jest jakby za nimi mniej obecna niż ktoś, kogo usil­nie sta­ramy się nie wi­dzieć.

Sie­dzę zwró­cony twa­rzą do mo­rza[1]. Cią­gnąca się aż po wid­no­krąg zie­lona ta­fla jest na­zna­czona mi­lio­nami wklę­śnięć czy kar­bów nie­okre­ślo­nych od­cieni, po­dob­nie jak ta kartka. Ale kartka wy­peł­nia się, cho­ciaż z wolna, ja­kąś sen­sowną tre­ścią, a znaki na po­wierzchni mo­rza są wszę­dzie ta­kie same. Oto róż­nica mię­dzy Sztuką a Przy­rodą.

Jed­nakże znaki na mo­rzu są ru­chome, co im na­daje do­nio­słą wy­mowę. Można też do­strzec wielką róż­no­rod­ność barw: fio­le­towe cie­nie chmur rzu­cane z góry, prze­świe­ca­jące od dołu za­rysy raf ko­ra­lo­wych, li­nia ho­ry­zontu ciem­niej­sza niż ob­szar po­średni, pra­wie czarna, pod­czas gdy wodę przy brzegu roz­ja­śnia biel pia­sku za­le­ga­ją­cego dno, tak że prze­zro­czy­sta, in­ten­sywna zie­leń staje się sub­telna, kwa­sko­wata i sztuczna. Chwi­lami mam wra­że­nie, że wi­dzę nie­zgodne z pra­wami per­spek­tywy, pio­nowo prze­bie­ga­jące smugi me­ta­licz­nego ko­loru, nitki złota czy sre­bra – nie spo­sób roz­strzy­gnąć, tak są nie­uchwytne i ro­ze­dr­gane, ale z pew­no­ścią cenne, ukryte na nie­moż­li­wej do osza­co­wa­nia głę­bo­ko­ści pod pła­ską po­wierzch­nią ma­syw­nej, jed­no­li­tej wody.

No, dość tego... Chro­nicz­nie nęka nas py­ta­nie, czy po­wie­dzieć naj­pro­ściej: „mo­rze”, i zo­sta­wić resztę ludz­kiej wy­obraźni, czy też mno­żyć przy­miot­niki? Nie mam zbyt po­myśl­nych do­świad­czeń, je­śli cho­dzi o ludzką wy­obraź­nię, to­też oso­bi­ście skłonny je­stem ufać ra­czej przy­miot­ni­kom. Ale czy można na nich po­le­gać? Czy słowa są dość mocne, by po­wie­rzać im cały cię­żar na­szych my­śli? Tak są­dzą naj­lepsi pi­sa­rze. Ja też cza­sem w to wie­rzę. Ale nie­po­koi mnie brak lo­gicz­nych prze­sła­nek tej wiary. Skąd słowa czer­pią swoją istotną siłę? Źró­dło mowy, z któ­rego biorą po­czą­tek wszyst­kie te cie­nie (barwne, dźwięczne, kształtne, ale tylko cie­nie), także ukryte jest w cie­niu.

Cóż więc ro­bić? Oto je­stem ja, pi­sarz, a przede mną mo­rze – te­mat. Dla ma­te­ma­tycz­nej ści­sło­ści wy­łączmy wszystko inne: niebo, ob­łoki, pia­sek na mo­ich łok­ciach, a także obawę, że lada chwila mogą nad­biec moje dzieci, żeby pla­żo­wać ra­zem ze mną. Za­łóżmy, że świat składa się z dwóch ele­men­tów: ja i czyn­nik ze­wnętrzny – mój te­mat. My­ślę, że trafne bę­dzie ta­kie przed­sta­wie­nie świata jako dwu­oso­bo­wego par­la­mentu, w któ­rym dwaj przed­sta­wi­ciele za­bie­rają głos w imie­niu wszyst­kich stron­nictw. Po­wiedz­cie mi, co mam ro­bić. A ra­czej do­starcz­cie mi uza­sad­nie­nia, bo moje sta­no­wi­sko jest z góry wy­zna­czone, je­stem w opo­zy­cji i na­sza dys­puta tkwić bę­dzie w mar­twym punk­cie, do­póki je­den z nas nie umrze.

Czło­wieka, który w ja­skini przy ogni­sku opo­wia­dał bajki, uspra­wie­dli­wiały błysz­czące, spra­gnione oczy słu­cha­czy[2]. Ta sama fala nio­sła Ho­mera. Aj­schy­los czuł się uspra­wie­dli­wiony. So­fo­kles bo­ha­ter­sko od­trą­cał wszel­kie wąt­pli­wo­ści, ale co do Eu­ry­pi­desa nic nie wia­domo: jak gdyby w za­kło­po­ta­niu prze­trzą­sał kie­sze­nie, ją­kał się, ner­wowo plą­tał się w dłu­ży­znach. Po­tem jed­nak, raz na za­wsze, jak się wy­daje, zja­wia się nie­od­party ar­gu­ment. Znał go Dante. I Mil­ton także. Toł­stoj, Dic­kens, Bal­zac ob­gry­zali tę kość. Była tak wspa­niała, że do dziś można się nią ży­wić. Sha­ke­spe­are i dok­tor John­son krze­pili się pie­niędzmi; jest to po­silna dieta, ale dziś już nie ucho­dzi za hi­gie­niczną. Piękno, mó­wił Ke­ats. Złu­dze­nie optyczne. Jaźń, mó­wili Word­sworth i Go­ethe. Tau­to­lo­gia. Rze­czy­wi­stość, mó­wili re­ali­ści, a opo­zy­cja zmiaż­dżyła ich pam­fle­tami. Nu­dzę was. To także sporna kwe­stia. Czy mam obo­wią­zek nie nu­dzić? Czy je­śli nie nu­dzę, wy­star­cza to, żeby mnie uspra­wie­dli­wić? Tym spo­so­bem mógł­bym bez­piecz­nie wy­lą­do­wać w przy­tul­nej go­spo­dzie por­no­gra­fów, go­ści pro­szo­nych obia­dów i oso­bi­sto­ści wy­stę­pu­ją­cych na ekra­nach te­le­wi­zji. By­li­by­ście za­pewne szcze­rze zdu­mieni, gdy­by­ście mo­gli wi­dzieć, z ja­kim obu­rze­niem od­rzu­cam ten azyl, ja – per­trak­tu­jący na rów­nej sto­pie z bez­brzeż­nym mo­rzem. Wy­bacz­cie, wiem, że pro­po­no­wa­li­ście mi to z do­brego serca. Ale wróćmy do hi­sto­rii: Con­rad i Ja­mes uwa­żali, że po­szu­ki­wa­nie po omacku samo w so­bie sta­nowi cel, a Pro­ust i Joyce uzu­peł­niali opo­wieść wspa­niałą ka­ko­fo­nią świet­nych efek­tów. Opu­ści­łem za­pewne w tym prze­glą­dzie kilka na­zwisk, które mo­że­cie sami do­rzu­cić. Po­zo­staje in­te­re­su­jący pro­blem: czy Joyce i Pro­ust coś za­koń­czyli, czy też roz­po­częli? Są­dząc po no­wo­ściach, ja­kie wnie­śli, można by my­śleć, że to po­czą­tek, ale w miarę upływu czasu stwier­dza­jąc, że ich no­wość nie sta­rzeje się, można dojść do prze­ciw­nego wnio­sku, że wszystko, co po­tem na­stą­piło, jest próż­nią, w któ­rej po­wierzch­nia tam­tych sta­rych dzieł, za­miast po­pę­kać i po­za­pa­dać się, zo­stała za­kon­ser­wo­wana w ca­łej świe­żo­ści barw.

Czuję się bar­dzo zmę­czony. Wy­czer­pa­łem wszyst­kie środki stra­te­gii: skom­pli­ko­wane ma­newry, gło­śno okla­ski­wane i wie­lo­krot­nie prze­dru­ko­wy­wane pe­rory, na­miętne za­biegi ku­lu­arowe. Je­stem bli­ski śmierci. Tym­cza­sem Opo­nent wy­daje się młod­szy niż kie­dy­kol­wiek. Zro­zu­miałe, on prze­cież ni­gdy się nie wy­sila. Ma spraw­nych po­moc­ni­ków – wszy­scy chyba zwinni po­moc­nicy sta­nęli po jego stro­nie; przy mnie zo­stała garstka sta­rusz­ków cze­ka­ją­cych na osią­gnię­cie wieku eme­ry­tal­nego, a mu­szę wy­łu­ski­wać prawdę z jego od­po­wie­dzi na opra­co­wany przeze mnie kwe­stio­na­riusz; w do­datku udziela tych od­po­wie­dzi bar­dzo nie­chęt­nie, pod sil­nym na­ci­skiem. Ni­gdy nie wstaje, by zło­żyć gło­śne oświad­cze­nie, tak by sły­szała je ga­le­ria. Mimo to wpływ jego sze­rzy się wśród pu­blicz­no­ści. Wpraw­dzie ga­le­ria zdo­bywa się jesz­cze na kilka okla­sków, żeby wy­na­gro­dzić moje mężne wy­siłki, w któ­rych nie ustaję, cho­ciaż zgar­biony i dy­cha­wiczny, ale z sza­cun­kiem od­nosi się do jego siły. Czas wy­plą­tać się z tej me­ta­fory i par­la­men­tar­nych de­ko­ra­cji! Mówmy po pro­stu. Ja też mam jesz­cze tro­chę siły. Jego mil­cze­nie można ob­ró­cić na moją ko­rzyść.

Pi­szę w słońcu, to mi utrud­nia sprawę. Może tym się wszystko tłu­ma­czy. Nie można pi­sać w słońcu ani też w do­sko­na­łym sta­nie zdro­wia. Mu­szę się struć mnó­stwem pa­pie­ro­sów, za­nim coś z sie­bie wy­do­będę. Nie­któ­rzy pi­sa­rze ucie­kają się do al­ko­holu. Inni czy­tają dużo. Jesz­cze inni są uprzy­wi­le­jo­wani ja­kąś ułom­no­ścią. Zdro­wie ciała i du­szy, a także blask słońca – to nie dla nas. Na­wet kler – który w po­cie czoła pró­bu­jemy ra­to­wać – po­gar­dza nami. Sie­dząc na plaży, za­sta­na­wiam się, czy nie je­stem jed­nym z tych ogrom­nych kra­bów, które ope­ra­tor We­hi­kułu Czasu od­krywa na zgrzy­bia­łej ze sta­ro­ści ziemi gra­mo­lące się w pia­sku, wy­cią­ga­jące sztywne czułki ku roz­dę­temu, przy­ćmio­nemu i spłasz­czo­nemu na bie­gu­nach słońcu. Może je­stem ostat­nim pi­sa­rzem na świe­cie. Może, wy­ru­szyw­szy z za­pa­dłej pro­win­cji, do któ­rej wia­do­mo­ści do­cie­rają z wiel­kim opóź­nie­niem, zna­la­złem się w sto­licy na chwilę przed za­mknię­ciem jej bram na wieki. Może my wszy­scy, pi­sa­rze dnia ostat­niego, po­dobni je­ste­śmy do księży, któ­rych stan chłop­ski do­star­czał Ko­ścio­łowi jesz­cze przez długi czas, gdy ary­sto­kra­cja do­szła już do wnio­sku, że to prze­brzmiała mu­zyka.

Pa­trzę bo­wiem na mo­rze, które ma być moim te­ma­tem, i nie znaj­duję te­matu. Nie wolno mi snuć cza­ro­dziej­skich le­gend o tym, skąd wzięła się w nim słona woda, bo to już wia­domo. Je­śli jesz­cze nie wiemy, to wkrótce bę­dziemy wie­dzieli wszystko o jego skła­dzie che­micz­nym, cię­ża­rze wła­ści­wym, głębi, wieku, o ży­ją­cych w nim stwo­rze­niach, tak su­ge­styw­nie przy­po­mi­na­ją­cych nam o na­szej śmier­tel­no­ści. Żyły sre­bra czy też złota są już wy­zna­czone na ma­pie i ju­tro będą eks­plo­ato­wane. Zo­staje – po­wie­cie może – jego istota, jego esen­cja. Ens. Tak, ale cóż w tej dzie­dzi­nie mo­żemy od­kryć po Pla­to­nie, To­ma­szu z Akwinu, Ein­ste­inie? Czy ich śmiałe kon­cep­cje nie są już tak samo prze­sta­rzałe jak mit o Po­sej­do­nie?

A jed­nak – rzecz dziwna – mogę czymś no­wym wzbo­ga­cić ludzką wie­dzę o mo­rzu. Wła­śnie w tej chwili do­ko­na­łem od­kry­cia. Re­we­la­cja. Je­żeli na plaży po­ło­żymy głowę na pia­sku i za­mkniemy jedno oko, mo­rze traci je­den wy­miar i za­mie­nia się w ścianę. Czarna kra­wędź do­sko­nale gład­kiego szczytu wy­daje się rów­nie bli­ska, jak blada kwa­sko­wata pod­stawa. Oso­bliwy boczny ruch po­środku ściany, ja­kiś swo­bodny ruch, nie­zro­zu­miały w mu­rze o tak sztyw­nym za­ry­sie, udziw­nia tę wi­zję. Ale nie na­suwa mi po­dej­rzeń, że jest to cienka kur­tyna, którą mógł­bym ręką ro­ze­drzeć. Nie, zbyt wraż­liwe mam czoło i pię­ści, aby ży­wić po­dobne złu­dze­nia. Ale wy­daje mi się – i to tak, jakby ktoś z ze­wnątrz ki­wał na mnie pal­cem – że gdy­bym prędko pod­biegł i do­tknął nagą pier­sią wi­bru­ją­cej pio­no­wej po­wierzchni, gdy­bym do niej przy­lgnął ca­łym wy­prę­żo­nym od stóp do głowy cia­łem – wy­czuł­bym pod moim tęt­nią­cym ser­cem bi­cie dru­giego ży­wego serca. Sia­dam pod­nie­cony, ob­sy­pany pia­skiem, otwie­ram oboje oczu – i mo­rze cofa się znowu, roz­lewa na ogrom­nym ob­sza­rze. Mimo to mam wra­że­nie, że w szep­cie przy­boju sły­szę za­chętę zza ściany po­zo­rów – po­sępny, stłu­miony głos, bo na nic wię­cej nie może się zdo­być, ono także ujęte w pu­łapkę – głos za­chę­ca­jący, abym po­wta­rzał próbę, abym my­ślami wy­bie­gał wciąż na nowo przed sie­bie.

W moim rze­mio­śle (któ­rego – przy­znaję ocho­czo – nie opa­no­wa­łem do­tych­czas[3]) wró­ci­łem do pierw­szych cza­ro­dzie­jów, wie­rzą­cych, że w sieć słów zło­wią po­godę, skło­nią drzewa, by ro­dziły owoce, chmury, by pła­kały, a gwiazdy, by udzie­lały im rad. Ja nie ocze­kuję tak wiele, nie mam na­dziei, że fale usłu­chają roz­ka­zów mo­jej różdżki albo że udźwi­gną mój cię­żar. Za bar­dzo je­stem zmę­czony, a może gubi mnie skrom­ność. Spo­dzie­wam się tylko, że w moją usnutą na oślep pa­ję­czynę słów wpad­nie to, czego szu­kam – wpad­nie, za­pi­sze się i zda ra­chu­nek. Nie za­po­wie, co chce da­lej ro­bić. To nie jest ta­jem­nica, znamy się prze­cież od dawna. Umiem ob­ser­wo­wać. Nie po­prze mnie w gło­so­wa­niu, nie ogłosi wer­dyktu, tego się nie spo­dzie­wam. Za długo trwała de­bata. Pra­gnę tylko, żeby wy­ja­wiło mi swoją toż­sa­mość. Czym jest? Ta roz­le­głość, to roz­mi­go­ta­nie, ta zie­leń i mo­no­to­nia in­try­gują mnie. Co to jest? Gdy­bym wie­dział, mógł­bym od­po­wie­dzieć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Jest to Mo­rze Ka­ra­ib­skie, tym się tłu­ma­czy na­strój idyl­liczny.
[2] Czy błysz­czały na­prawdę? Czy głód opo­wie­ści jest rów­nie silny jak zew płci? Po cóż by przy­roda bu­dziła w czło­wieku ten ape­tyt? Ale po co przy­roda robi wiele in­nych rze­czy?
[3] A czy ktoś może się tym po­chwa­lić? Muza to sy­rena i jej okryte łu­ską ciało wy­śli­zguje się z na­szych ra­mion, gdy pró­bu­jemy za­cie­śnić uścisk.
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Ko­or­dy­na­tor pro­jektuAnna Dzi­wiń­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Re­dak­cja Anna Ko­łat Mi­ro­sław Gra­bow­ski Re­gina Gro­macka
Ko­rektaJa­dwiga Prze­czek Ju­styna Do­ma­gała
Wy­daw­nic­two do­ło­żyło wszel­kich sta­rań, aby do­trzeć do wła­ści­cieli praw do tłu­ma­cze­nia opo­wia­da­nia Ocean Spo­kojny W. So­mer­seta Mau­ghama, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Pro­simy ewen­tu­al­nych wła­ści­cieli praw o kon­takt z wy­daw­nic­twem w celu ure­gu­lo­wa­nia kwe­stii praw­nych.
Co­py­ri­ght © Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-113-7
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.