Młodość Jasia Kunefała. Ucieczka z miejsc ukochanych - Stanisław Piętak - ebook

Młodość Jasia Kunefała. Ucieczka z miejsc ukochanych ebook

Stanisław Piętak

0,0

Opis

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka składa się z dwóch części. "Młodości Jasia Kunefała" - przedwojennej powieści dziejącej się na wsi oraz "Ucieczki z miejsc ukochanych" powojennych dalszych losów tytułowego bohatera.

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 700

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STANISŁAW PIĘTAK

MŁODOŚĆ JASIA KUNEFAŁA UCIECZKA Z MIEJSC UKOCHANYCH

Stanisław Piętak

młodość Jasia Kunefala ucieczka z miejsc ukochanych

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

Opracowanie graficzne:

MACIEJ HÜBNER

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Warszawa 1965

młodość Jasia Kunefala

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nasamprzód przyszedł Jan Kunefał, najstarszy brat Joachima, i jak zwykle głośno chrząkając, usiadł tuż przy chorym.

— Co ci to? Jesce wcoraj woziłeś gnój — rzekł i patrząc pytająco na skulone w kącie Marynę, Łuckę i Tereskę, wolno podnosił do nosa tabakę. Nikt się nie odezwał, chory leżał tak, jak i przed chwilą, surowy, nieruchomy, czasem tylko wargi jego zaskorupiałe czarnym osadem gorączki, drgały ledwo dostrzegalnie i zaciskały się w bolesnym skurczu jeszcze bardziej.

— Cy un juz nic ni pamięto? — zapytał i tym razem trwożnie popatrzył w stronę dziewcząt.

— Od wcora nie powiedzieli ani słowa. — Najmłodsza Tereska uniosła się z ławy i zakrywając połą spódnicy twarz, powlokła się do kuchni. Pozostałe, Maryna i Łucka, robiły wrażenie ogłuszonych; siedziały sztywne, przerażone — istne wrony przemokłe na najgorszej słocie.

— Gdzie Jędrzyj? — spytał znowu Jan, gdy nagle drzwi się otwarły i wszedł drugi brat Joachima, Wawrzyniec. Już od proga zaczął kaszleć i z lękiem stanął koło pieca, nie odezwawszy się do nikogo. Był wysoki i tak chudy, że ubranie leciało z niego najwyraźniej jak z kija.

— Ciężko, tu juz chyba nikt nie poradzi — rzekł Jan i ciężkim ciałem przegiął się na stołku. Maryna chowając bose, sine od zimna nogi pod burkę, zapłakała cicho i odwróciła się do ściany.

— Matka gdzie? — Jan podniósł się szybkim ruchem ze stołka. Ani jedna z dziewczyn nie odpowiedziała. Kot począł miauczeć. Nagle skrzypnęły wąskie drzwi od kuchni i ukazała się w nich kudłata głowa Jacka Kuliga, szwagra Kunefałów.

— Nie umar jesce? — Wszedł ciężkim krokiem i nie bez zadowolenia wyprostował swą olbrzymią postać na środku izby. — Zapolenie, o, to juz lada minuta — rzekł znowu i zdziwił się niepomiernie, bo nikt nie odezwał się do niego. Kunefałowie patrzyli w bok i woale nie zdawali się być nim zainteresowani.

— No pójdę, buroki mom jesce na Gatnem nie zwiezione, trza pojechać — powiedział tym razem ciszej i nałożył czapkę na kudłaty łeb.

Od strony kuchni ukazała się chuda, kulawa kobieta i żwawo podreptała ku stołowi. Poprawiła choremu poduszkę i nachyliła się nad nim.

— Joachim, Joachim — zaszeptała. Przez szare oczy Joachima nie przebiegł najlżejszy nawet błysk życia, skuliła się więc i przykucnęła na stołku. — Ksiądz był wco-raj — rzekła i przeżegnała się pokornie, zaczynając odmawiać słowa wieczornej modlitwy. Już za chwilę była nieobecna.

Za oknami huczał listopadowy wiatr, zacinało w szyby. Chwiały się ogromne drzewa na rozstaju, rozkładając jak krzyże czarne konary. Sznurami spadały stamtąd wrony, kawki — wrzeszcząc przeraźliwie leciały ku sinej wodzie, co szeroko rozlewała się na łąkach. Tereska wyszła cichutko z kuchni i znowu przysiadła obok sióstr na szerokiej ławie.

— Podobno Teofil wrócił, jest we dworze u ty safarki — powiedział cicho Jan i pochylił się z zapytaniem w stronę Joachimowej. Wstała i pociągnęła go za sobą do kuchni.

— Tu ni możno. Joachim może słysy, nie zniósłby tego.

Usiedli na ławie tuż przy oknie i nachylili się ku sobie.

— Un nie wi o tym? — spytał Jan i trwożnie popatrzył jej w oczy.

Za oknem wśród sinej paciepy o dobre staje od domu stały dwie duże, szeroko rozłożone konarami wierzby, ko-łysząc na czarnych kikutach stalowoszare, ciężkie niebo.

Tam popłynęły wolno jej spełzłe, zmęczone oczy, kiedy powiedziała:

— Wi, wi, może i dlotego umiro. — Nie uroniła ani łzy, tylko jej usta wąskie, otoczone zmarszczkami, opadły kącikami jeszcze niżej i broda zaczęła się trząść jak podczas ataku febry.

— Nie spałam juz od dwóch dni, straśniem zmęcono — wybąkała i chudym ciałem przylgnęła do ściany, nieruchoma, znękana.

— Teofil wróci do księży? — spytał Jan i uderzając grubymi palcami w zgrzebne portki, popatrzył na nią przenikliwie.

Jej ciało poderwało się jakby smagnięte kijem — już chciała rzec coś bardzo opryskliwego, ale za chwilę ręce jej opadły z powrotem na podołek.

— Wsystko w boży woli, cóz my robocki małe... — za-szeptała ledwo dosłyszalnie.

Nie zdołał z niej Jan wyciągnąć wiele i upłynęło parę dobrych lat, zanim się stało dlań jasne to, co było w tej chwili okryte grubą tajemnicą.

Jędrzyj Kunefał, kiedy lekko sobie podpił i był wzruszony, lubił o tych sprawach opowiadać swoim dzieciom:

— Was dziadek to był chłop, jakiego nie było we wsi — mówił. — Wysoki, pod powałę dostawoł głową, i taki nieprzystępny, zamknięty w sobie. Nic go nie obchodziło, tylko woły, kunie, pole. Casu chwili nie zmamowoł, taki juz był. A ze ciężką rękę dlo nos dzieci mioł, no cóz, może to i lepi było.

— Opowiedzcie, tato, o ich śmierci — prosił wtedy mały Pawełek i gramolił się na ławkę wyżej, by widzieć ojca, jak mówi.

— Ano rozpocęło sie to o Teofila, wasego stryja. Tak, tak... Was stryj był oddany do klastofu, mioł sie na księdza sposobić. Pamiętom — był juz tam dwa lata, kiedy jednego dnia Tereska, o, waso ciotka, Boguńka, rzece mi, ze Teofil jest od wcora we wsi. Chryste Jezu! Przęsło mie to jak lodem, bo myślę sobie: ucik cy co? Ide do mamy, ale mama powiadają mi: „Ni ma, co tobie sie śni!” — i tak ostro na mnie patrzą... Trza wom wiedzieć, mama moja, a waso babka — Panie, świeć nad jej dusą — mądro kobita była, ale i nieustępliwo. Padłaby, ale nie ustąpiła, kiedy wiedziała, ze słusność jest po ji stronie. Tak było i wtedy. Ukrywała Teofila już kilka tygodni, gdy nagle jednego dnia dosła o tym wieść do ojca. Siedzieliśmy włośnie przy misce — jo, Łucka, Maryna, a tu naroz Tereska z płacem, ze tata tam w stodole Teofila, marne...! Wypo-dom jo, lece. Patrzę, a oni stoją obydwaj na boisku naprzeciw siebie. Teofil tylko w kosuli i portkach, ojciec w kożuchu bez kapelusa.

„Powiadom ci, jesce dzisioj siądzies ze mną na wóz i po-jedzies, wielebnego księdza na kolanach będzies prosił” — krzycą ojciec.

A un powiaido:

„Ni, ni jade” — i tak hardo patrzy, ani mu to oko corne nie drgnie.

„Jak mówis?” — powtórzyli ojciec i zbliżyli sie do niego na krok.

„Ni pojade, juz dłuży ni mogę tego ścirpić, ojciec ni mo prawa tak mie męcyć!”

A ojca jakby w tej chwili zotrzęsło, widziołem — tylko te wargi zacęły im lotać tam i z powrotem, chycili orcyk i lu go przez łeb! Teofil sie tylko zachwioł, krew go obloła, runął na boisko. Mama w te razy do ojca z jakimś stras-nym krzykiem, a uni jak ich nie pchną! Zatocyli sie ino mama i bęc na zopolnice niezywo! Lece jo, biore kunewke wody, wracom —ojca juz ni ma, mama klęcą przy Teofilu, ocierają mu krew, mówią:

„Synecku mój, synecku...”

— To za dwa dni wtedy dziadek umarli? — pytał któryś z chłopców, a Jędrzyj Kunefał wstawał, wycierał czerwoną, zatabaczoną chustką nos i prawie nigdy nie kończył opowiadania. A przecież byłoby co opowiadać! Tu się zaczyna dopiero historia.

Owego dnia deszcz padał od rana i^ drogi rozciapały się na dobre, że po dzwona wozy zapadały się w błocie. Ponuro było na śwjecie. Płaskie, bezkresne pola, poprzecinane gdzieniegdzie bezładną plątaniną wierzb, kępami głogów i tarnin, sosnami, świeciły daleko wodą. Stada wron krążyły tu i tam, osiadając na wysokich gruszach, wlokąc się za wołami, ciągnącymi wolno pługi po kartofliskach.

Joachim chodził chmurny, nie odzywał się do nikogo, bił, co popadło — psa, konia... Dziewczyny pouciekały ze strachu do Jacka Kuliga, dom wyglądał jak po pogrzebie, przeraźliwie opustoszały.

— Zaprzęgnij woły, pojedziemy po kapustę na Kąty — powiedział Joachim do Jędrzeja. Była wtedy może druga po południu.

Pojechali. Po drodze nie zamienili ze sobą ani słowa. Deszcz, błoto — chałupy przy drogach kuliły się nad rozlewiskami żółtej wody. Ciemno robiło się okropnie. Załadowali już kapustę na wóz, kiedy Joachim rzekł nagle:

— Mos ty zamiar sie żenić cy nie? Nojwyzsy cas juz... Co ty myślis, jo zawse będę na świecie!...

Było to tak niespodzianie, że Jędrzej do cna stracił głowę. Przecież jeszcze przed miesiącem ojciec bił go, że po wieczorach wylatywał do Jagny Ziołowej. Jak to jest? Co to ma znaczyć?

Popatrzył — ojciec stał przed nim olbrzymi, boso, w żółtym kożuchu, przepasany powrozem, spod baraniej czapy wysuwały się czarne kosmyki włosów, szare oczy patrzyły dziwnie przenikliwie, a równocześnie były jakby zmęczone i dalekie.

— No, tato, jo do Jagny Michała Zioła tak, ale to przecie... — szepnął i zdjąwszy czapkę poskrobał się po głowie.

— Aha! — Tyle tylko powiedział Joachim i pod ją wszy gruby kij dębowy śmignął nim nad wołami. — No wio? wio! hetta!

Ciemność stawała się coraz gęstsza. Znienacka wychodziły z mgły gromadki sosen, smutne kikuty wierzb, czasem ptak zakrakał... Zajechali już do krzyża na rozstaju, gdy naraz wóz gibnął się, zatrzeszczał szprychami i usiadł na poślednim kole.

Cóż było robić? Trza było lecieć do wsi po koło. Kiedy Jędrzej wrócił z kołem na barkach, przeląkł się ogromnie — ojca nie było przy wozie.

— Tato — krzyknął — tato!

— No, jezdem — z ciemności wynurzyła się wielka postać i podeszła do niego. — Trza wóz podnieść, naładuj koło dobrze. — Joachim szybko zrzucił z siebie kożuch i czapę i tak w koszuli, boso, ku przerażeniu Jędrzeja, podpełznął pod wóz.

— Uwaga, Jędrzyj — rzekł, ale wóz ani nie drgnął.

Cekom — opowiadał nieraz Jędrzyj Kunefał. Ręce mi się trzęsą, a tu nic. Powiadam: — Tato, trza te kapustę zrzucić, gdzie tu taką chorobę podniesie sie na grzbiecie. Gdy nagle wóz jak na skrzydłach począł wychodzić w górę. Narychtowałem na luśnie kołem, buch! koło siedzi. — Ho-o, to juz! — krzyce — to juz, 'tato! — a tu ani słowa na odpowiedź. Pochyłom sie jo, znowu wołom: — Tato, to juz, wyłaźcie!

A tu ojciec tak cichutko:

— Dej rękę, coś mi sie stało, ni mogę, dej rękę.

Chryste Jezu! myślołem, ze padne z przerazenio. Wyciągnąłem jo ich — stanęli, patrzę, a tu uni, jak to dziecko, lecą mi przez ręce...”

— Co to wom, tato? — spytał Jędrzyj, a ojciec tylko:

—• Nic, nic, jedz. Usiądę se na wozie, to przejdzie. Za-mrocyło mnie, som nie wim.

Wyrzekł to wszystko jednak znowu tak cicho, że Jędrzeja dreszcz przeszedł. Jechali wolno, woły ryczały głucho, z pobliskiego stawu, który szeroko rozlewał się na skraju wsi, dolatywał przeraźliwy krzyk gęsi.

— Jędrzyj — posłyszał znowu chłopak szept ojca.

— A co?

Z ciemności zaczęły go dolatywać słowa dziwne, nieprawdopodobne:

— Twojo matka jest dzielno kobita, pilnuj ji ty, nie rób nic złego. Na twój i głowie wsystko...

Wyprowadziło to chłopaka z równowagi, przestraszył się na dobre i zaczął z wrzaskiem popędzać woły kijem:

— A k’sobie skurcybyki, a k’sobie! Gdzie idzieta, tam rów!

Wjechali w wieś, woda rozlewała się szeroko po obydwu stronach drogi rozmokłej i rozbitej tak przez koła, że gdzieniegdzie można było wpaść po pas. Potem za karłowatą gromadą wierzb rozpoczynały się domy. Świeciło się tu i ówdzie, na kominkach przez wpółotwarte drzwi wzdymał się szerokim kręgiem ogień.

— A k’sobie! a k’sobie! — wołał Jędrzyj i znów walił woły z całej siły. Złość go trapiła, nie mógł patrzeć na ciepłe płaty ognisk w izbach, był przemokły, co chwila w ciemnościach zapadał się po kolana, raz nawet potknął się o jakiś korzeń i wywalił się w wodę jak długi. To wszystko jednak nie było takie straszne, najgorsze było to, że ojcu coś się stało, ojcu...

Świat się zwęził, bo domy gęsto obsiadły drogę i drzewa — tu już nie było widać na krok. Co chwila ód płotu ktoś wołał:

— A kogóż to bida wygnała na taką słotę?

— Zatopita się w tym błocie!

Nie odpowiadał — czepiał się jarzma wolnego jeszcze silniej i teraz już bił po rogach:

— A k’sobie, a k’sobie!...

Tak zajechali do domu, który leżał nad błotnistymi łąkami u wylotu wsi. W domu się nie świeciło, nikt nie wybiegł im do pomocy. Krowy ryczały w zagrodach hurgocąc rogami o ścianę, pies wył, szamotał się na łańcuchu przy stajni.

Stanęli przed stodołą. Joachim zszedł z wozu i rzekł w ciemnościach.

— Wyprzęgnij tylko, nie będziemy zwołać — i znowu coś o matce, ale tego już Jędrzyj nie posłyszał, rozkuwał z jarzma woły, ręce mu dygotały, by to zrobić jak najprędzej.

,}Wyprzęgłem woły, zagnołem na oborę, zarzuciłem im siana za drabinę i ide do domu. Wchodzę, a tu sie ino lampa ćmi w kuchni — nikogusieńko, ani wos, ani Tereski, ani Maryny” — opowiadał w jakiś miesiąc potem Jędrzyj matce ze smutkiem, że usta mu drżały.

Rozglądnął się po izbie i zawołał:

— Tato, co to wos ni ma?

Dopiero po chwili doszedł go głos z głębi:

— Położyłem się, Jędruś, ogrozka mie trzęsie...

Jakby kto go w same usta kamieniem uderzył — nogi zachwiały się pod nim, wziął lampę w. dłoń i wszedł do drugiej izby. Ojciec leżał skulony na łóżku, twarzą zwrócony do ściany i trząsł się, końcem pierzyny dławił dreszcze w ustach.

— Okryje wos drugą pierzyną, ugotuje mlika — powiedział chłopak, nachylając się nad łóżkiem.

— Okryj — nie odwracając się szepnął Joachim ledwo dosłyszalnie.

Noc była słotna, taka sama jak dzień. Czarne olbrzymie drzewa chwiały się z hukiem za stodołami, deszcz chlupał w kałużach. Jędrzyj leżał na wznak i raz podrywając się pamięcią do góry, zapadał w szare głębiny snu, leciał, kiedy nagle wydało mu się, że ktoś stanął przed nim, coś mówi do niego. Poderwał się na łóżku i ręką szybko przetarł oczy. Choć było ciemno, poznał ojca — stał o krok od niego, wysoki, biały.

— Jasiu, wstoń! pojedziemy, trza kunie wypławić — usłyszał cichy szept nad sobą. Przeraziło go to bardzo.

— Tato, tato! co wom? Co wy robicie? Matko Bosko! — wyskoczył z łóżka, upadł na kolana przed ojcem i począł go całować po rękach.

— Taki war, a ty w kożuchu, może byś go zdjęła — znowu szepnął Joachim i uniósł ręce w powietrze. — Jo wezne, jaki to cięzor, zoden cięzor. — Chyba nawet uśmiechnął się w tej chwili, ale Jędrzyj nie widział nic. Uwieszony u rąk ojca, płakał bezbronnie jak dziecko, powtarzając:

— Tato, to jo, to jo, was Jędrzyj, was syn. To jo, cyz mie nie poznajecie? o Boże! o Matko Bosko!

Joachim drgnął, ogromne jego ciało zaruszało się na tle ściany jak drzewo na wietrze.

— To ty, Jędruś! Mom straśną ogrązke, som nie wim, co mi jest. Zaświć, jakie ciemno!

Kiedy Jędrzyj wrócił ze światłem z kuchni, Joachim już leżał na łóżku, prawie nagi — koszula była rozdarta na piersi.

— Matki ni ma? — Uniósł się na rękach, popatrzył groźnie rozszerzonymi, żółtym światłem zaszklonymi oczyma i nagle rzekł ostro, rozkazująco: — Idź po matkę.

Wyciągnął rękę przed siebie i znowu opadł na poduszkę. Jędrzyj poleciał po mleko, ale gdy wrócił, ojciec znowu nie był przy pamięci, majaczył szeptem. Najpierw były to słowa pojedyncze, potem jakieś zdania urywane, zupełnie nie powiązane ze sobą — o domu, o jakiejś rzece... Usiadł Jędrzyj przy łóżku, twarz ukrył w dłoniach: „Iść cy nie iść? Do Kępy tak daleko, a przecie tako ciemnica...” — gdy naraz poderwał go do góry głośniejszy szept ojca.

— Nie idź na lewo, tam bagno. Co? Tamtędy prędzej? Przecie jo cie odprowadzę az pod dom... Wstydzis sie może mnie, ze jo taki prostok, a twoi bracia ucne ludzie... Miesiąc świci, to dobrze. Prędzy jakiego lisa złapie, dworscy mnie nie chycą, ni, nie bój sie... Ześ okulała po ty chorobie, ześ brzydso?... Co ty plecies! Nie odsuwoj sie, cekoj, nie wstaj. Patrz, jesce nie świto...

„Jo zrozumiołem, ze to o wos, mamo, dlotego może i Izy mi było do wos lecieć przez te wieś, przez te ciemnice” — mówił potem Jędrzyj do matki.

Stara Anna kazała zaprzęgać i jeszcze w nocy wróciła z córkami na obejście Kunefałów. Od Jędrzeja niczego nie dowiedziała się po drodze; plótł od rzeczy o kapuście, o wozie, mleku i dygotał cały. Przed progiem domu przeżegnała się szeroko, potem pierwsza weszła i zaświeciła.

— No, co ty? — powiedziała cicho, wznosząc lampkę do dużej izby, lecz spojrzawszy w głąb, stanęła i z przejęcia omal nie wypuściła światła z ręki: Joachim klęczał na łóżku i żylastymi, długimi rękami pełzał po ścianie, darł palcami wapno, jakby to było najbardziej upragnione pożywienie.

— Joachim! Joachim! — zawołała i w jednej chwili przypadła do łóżka, jak zwierzę wierna, przerażona.

Odwrócił się, jego oczy były porżnięte krwawymi żyłkami i nabrzmiałe, wargi wykrzywione z bólu, jak po wypiciu gorzkiego napoju.

— Boli, boli! — uniósł rękę do czoła i spojrzał na nią z odruchem przytomności.

Ułożyła go w łóżku i choć wszystko zapadało się w niej ze wzruszenia, zawołała ostro:

— Maryna, podej pijowki, chyżo!

Tereska w tej chwili zapłakała nagle, aż jej zaczęło chrapliwie grać w piersiach. Maryna stała pod ścianą przeciwległą i patrzyła na siostrę — widać było, że i ona się rozpłacze, już usta jej latały w kącikach — jedynie Łucka zachowywała się inaczej. Siedząc skulona na stołku, wargi miała wpółotwarte boleśnie, jej duże, siwe oczy skupione były i zastygłe w spojrzeniu — jakby obce.

— Co nie daj es? — W rozterce nie wiedząc, co ma czynić, Joachimowa podbiegła do Maryny i uderzyła ją kilka razy pięścią w, kark. — Kozałam ci przynieść pijowki, nie słysys?!

Dziewczyna nie ruszyła się mimo to, zakryła twarz rękami i zaniosła się okrutnym, cichym szlochem. To ukoiło trochę Annę, zamilkła i sama podreptała za pijawkami do komory. „Zopolonie, zopolonie, na zopolonie umar jego ojciec” — to skojarzenie nachodziło ją z każdym uderzeniem serca. Kiedy wróciła, Łucka stała tuż przy głowie Joachima.

— Pomogę wom, mamo, Jędrzyj na warstacie usnął, widać straśnie przemęcony — szepnęła.

Podniosły nieprzytomnego Joachima i podparły go poduszkami. Anna wyjęła z flaszki jedną pijawkę, potem drugą, trzecią — dwie postawiła za prawym uchem, dwie za lewym, trzy pośrodku.

— Przypięły sie, jesce jak! — rzekła Łucka i rozchyliła wargi w podziwie. Małe żółtordzawe, poprzecinane ciemnymi liniami zwierzątka po paru minutach spęczniały nieprawdopodobnie i sczerniały od krwi, upodabniając się do dużych, ohydnych padalców. Najpierw jedna pijawka osunęła się z karku w dół, potem następna — i znowu, i znowu...

Dziewczyny przestały płakać, nawet Tereska usiadła w kuchni i podparłszy brodę ręką, spoglądała rozcieka-wiona. Anna brała pijawki jedną po drugiej między palce i wyciskała z nich krew. Wypróżnione z powrotem wpuszczała do wypełnionej wodą flaszki.

— Spijta razem we trzy. Jo muse ojca nakryć dwiema pierzynami — rzekła ostro i poczęła zrzucać z siebie szmaty.

— Zagasić? — spytała Łucka, kierując się w stronę sióstr, skulonych na przeciwległym łóżku.

— Zagoś.

Światło zgasło. W koszuli tylko i w chustce na głowie wsunęła się Anna pod pierzynę. „Trza, by sie wypocił, to ulży” — pomyślała i przesunęła rękami drugą pierzynę na plecy męża.

Już po paru minutach opuściła ją złość na Joachima zupełnie: przecież to było jej chłop, jej, niczyj inny!

Po strychu chodził kot czy tchórz, może to była wreszcie kuna — słychać było delikatne, monotonne stąpania. Ciemno było niesłychanie, nic nie było widać za oknem. Usta jej rozchyliły się, oczy raz po raz zamykały się, by popatrzeć z coraz większym znużeniem. „Ba, któren to chłop baby nie bije!” — uśmiechnęła się i objęła Joachima ramieniem przez pierś.

Ogarnęła ją niepojęta tkliwość po tym ruchu. Przycisnęła się jeszcze mocniej do męża i zarzuciła mu drugą rękę na plecy.

Zaprawdę, co to było? dlaczego tak drży? Tego przytłaczającego wzruszenia nie czuła już chyba od dwudziestu lat. Odkąd? Ach, to przecież od owego roku, kiedy okulała. Jakże, czy ona była stosowną żoną dla takiego chłopa jak Joachim? Urodny, ho, ho! czarny, wysoki, prościutki — i taki, taki... Och, jak przychodził do nich na Kępę, ileż to Józka Stanowcowa i Franka Głuchowa nie napyskowały się, nie nalatały, by go odbić. Nie słuchał, ożenił się z nią, bo tak, ją tylko chciał, ją... Że hardy był, zamknięty w sobie — Boże! czyż każdy musi być jednaki? Nie nagadała się z nim, to prawda, ale co z tego? Lubiła go za tę jego hardość, że dumny był, że nie ustępował ni żandarmowi... To był jej chłop, a to było najważniejsze.

Kiedy stała koło niego, czuła więcej powietrza w piersiach.

Szyby naprzeciw wysuwały się coraz więcej matowymi błonami z mroku, widać już było zarys gałęzi dębu za oknem. Niedaleko koguty piały natarczywie. ,,Matko, juz świto...” Przycisnęła się twarzą do karku Joachima, chwilę leżała bez ruchu, sen ją za ręce brał jak dziecko. Joachim! Joachim! — jeszcze zobaczyła swoją Kępę rodzinną...

Obudziło ją nagłe szarpnięcie. Otwarła oczy i krzyknęła z przestrachu.

Joachim siedział na łóżku, odrzuciwszy precz pościel z siebie i mówił do kogoś groźnie, z pogardą:

— To nie jo uderzyłem cie! Jo nie jezdem winien twoi śmierci, idź prec! Co chces? Odpowiem na boskim sądzie za wsystko!

Uczynił gniewny ruch, jakby chciał powstać. Rzuciła mu się tedy do rąk, zatrzymała go:

— Joachim, tu ni ma nikogo, cyz nie widzis! Joachim! Popatrzył na nią, nie poznając.

— Wody, Jędruś! — szepnął i wyciągnął rękę.

Łzy zaszkliły jej oczy, ale przemogła się, wstała i pogładziła go po włosach.

— Cyz nie poznajes? To jo, twoja Hanka, to jo przecie...

— Wody — powtórzył. Usta mu nagle opadły bezsilnie, przysiadł w kucki na łóżku.

„Un je okropnie chory” — pomyślała i nagle z gwałtownego przerażenia prawie ją zaćmiło. By nie upaść, chwyciła się za tył łóżka. Czuła — ktoś przywiązywał jej do nóg czarny, olbrzymi kamień, niżej była nieprzenikniona mgła, przepaść.

Cienie potem zadrgały przed oczyma i znowu jak fala ciepła przyszło to, że Joachim umrze, na pewno umrze.

— Boże, mój Boże! — Przyniosła garnuszek wody i przystawiając mu do ust, bezładnie prosiła: — Joachim, co ci to? Joachim, gdzie boli? Bardzo boli?... — Znowu gładziła go po twarzy, zaglądała pokornie, jak zwierzę, do oczu. Joachim leżał obcy na wszystko, co widzialne, nie słyszał, nie rozumiał.

Dniało już w najlepsze. Na polach wstawała ta sama szara, nie kończąca się nigdzie mgła. Na wyrajach ukazywały się stada przemokłych bezlistnych drzew, chałupy dawały o sobie znać pianiem kogutów, rykiem bydła.

Anna popatrzyła po izbie — dziewczyny spały przytulone do siebie jak kawki — znowu było jej duszno, ciężko. Uklękła przed Panem Jezusem w Ogrójcu i zaczęła szeptać Ojcze Nasz.

Wyglądała jak zwierzę ścigane, ogarnięte przerażeniem i strachem. Już za chwilę poderwała się z klęczek i wypadła na dwór. Wilgotne, ciężkie powietrze, które wdychała lecąc, osłabiło ją doszczętnie. Zatrzymała się przed dębem, który stał u wrót, i zatykając usta dłońmi, zapłakała znów jak dziecko... Dąb szumiał. Cóż, za rok tak samo będzie szumiał. Kłęby burej słoty leciały z zachodu, wiatr czarną wodę rozwłóczył po łąkach, bruzdach. Anna otarła oczy zapaską, znów szła — ze stodoły do stajen znosiła mieszankę dla krów, siano dla wołów i koni. Usiłowała zająć się swoją codzienną pracą, lecz co pewien czas przez głowę jak iskra przelatywała jej szybko myśl o nieszczęśniku i w przerażeniu serca nagle nogi zrywały się do ucieczki.

Dała już krowom i podstawiała stołek pod Krasę, by ją wydoić, kiedy do stajni wszedł Jędrzyj.

— No i cóz ty? — szepnęła cicho.

Stał ubrany w odświętne portki, w butach wysokich, jego złotawe, miałkie włosy jeszcze wilgotne były nad czołem od wody.

— Trza jechać po doktora — powiedział.

— Ano trza — odrzekła i pochyliła się nad skopcem mi-żerna, drobna, z podsiniałymi oczami, nagłym skurczem bark kryjąc w, sobie ogromny lęk, od którego ujść nie było sposobu. Chłopiec wyszedł. Kuląc się nad dojkami, słyszała, jak otwierał wrótnie stodoły, jak wypychał wóz. „Boże, ach! mój Boże!”

Wieś żyła już jak zwykle. Słychać było gdakanie kur, płochy świergot wróbli, tłukących się niefrasobliwie po podstrzeszach. Przystanąwszy na oborze, smutnym, zmęczonym wzrokiem ogarnęła siwe, niedalekie wieże klasztorne — w kościele dzwonił już na mszę stary Gronek, bliżej na obejściu Maćka Jadasia gziły się gniade źrebięta.

— Zacekoj, tak nie mozes jechać, przegotuje ci mlika — zawołała do Jędrzeja i pochylona powlokła się w stronę domu.

„Nie odezwo! sie, cyby nie słysoł? Cyzby az tak był przejęty chorobą ojca?”

Z troską ową weszła do izby. Tereska stała przy kominku, cicho popłakując, obok na małym stołku kucała Maryna i strugała kartofle.

— Cegóz rycys? — porwała Annę nagła złość, która w jednej chwili przywróciła jej siły. — Wyśta tu niepotrzebne dzisioj, pójdzieta na Kępę do babki! — rzekła rozkazującym głosem i szybko zaczęła się krzątać koło nakrzesania ognia.

— Ależ, mamo, przecie jak to? Tata tacy chorzy — powiedziała czternastoletnia Maryna i trwożnie podniosła na nią oczy.

— Powiedziałam, a ty wis: jo trzy razy jednego i tego samego powtarzać nie łubie — Anna zacisnęła wąskie usta i w pośpiechu nachylając się nad garnkami, nie powiedziała już ani słowa. Dziewczyny popatrzyły po sobie i w milczeniu zaczęły zbierać się w drogę. Za chwilę wpadł Ję-drzyj:

— Dejcie zwykłego mlika, jo nie bede cekoł. Mnie to wystarcy. — Wypił jednym łykiem, gdy mu postawiła, przekąsił kilka razy chlebem i unikając wzroku matki, brał za czapkę.

— Jeśliby sie im co złego przez ten cas wydorzyło... — zaczął.

— Jedź, będziemy z Łucką we dwie przy nim, jedź — powiedziała cicho.

Siedziały naprzeciw siebie, pogrążone w bolesnym oczekiwaniu. Łucka cichym, monotonnym głosem odczytywała psalmy, lecz nawet z najmniejszego drgnienia jej oddechu widać było, że duszą jest za szarymi przymglonymi szybami, a nie wśród tych przejmujących, dźwięcznych słów. Niekiedy przestawała czytać, wtedy Anna podnosiła się na stołku — jej siwe oczy nabierały blasku, szeptała: „cytoj, cytoj!”. Joachim leżał w zupełnej niepamięci od rana, nie ruszał się — ostro zarysowany profil zastygł w bolesnym skurczu brwi, z kącików warg wydostawała się czarnożółta ślina — jeszcze oddychał. Niska izba zatopiona była w półcieniu i w ciszy przykrej, nieskończonej. Słychać było brzęczenie zabłąkanej muchy i senny pomruk kota, kucającego u stóp Anny. Deszcz znów padał, przez południowe nizinne okno widać było opustoszałe pola — zdawały się odpływać w przestrzeń czarnoszklaną wodą.

— Mamo, jadą! — Łucka zerwała się i szarpnęła matkę za rękaw. Stanęły przy drzwiach i zastygły w przejmującym spojrzeniu, ogarnięte dziecinną wprost bo jaźnią.

— No jak, panie doktorze? — Ani jej nie drgnęły usta potem, kiedy lekarz urywanymi zdaniami opowiadał jej, że tu już nie ma ratunku — jeszcze może na jaką godzinę odzyska przytomność, ale i to niepewne, zapalenie mózgu, a zdaje się jeszcze coś do tego. Ale skoro wyszedł, odruchowo usiadła na ławce i tak w osłupieniu przesiedziała z pół godziny. Kiedy Łucka poruszyła ją za rękę, wydało się jej, że to ktoś podnosi ją z najcięższego snu.

— Co ty?

— Tata wos wołają — szepnęła dziewczyna.

— Dopiero teraz zobaczyła córkę i jednocześnie usłyszała żałosny szum wiatru za oknem.

— Ojciec? — Poderwała się i wbiegła do dużej izby. Joachim siedział na łóżku blady, okropnie zmizerowany.

Oczy ich spotkały się, na dnie jego źrenic ujrzała coś tak niewiarygodnie bolesnego, że nagły dreszcz ją przejął.

— Księdza — to były jego słowa i były głuche, złe, że najpokorniej chyląc głowę przed nim, zarzuciła grubą chustkę na siebie i boso wypadła na dwór.

Kiedy wracała, kuśtykając za księdzem i kościelnym, waliło za nią po błocie z pół wsi' bab, dzieci i wyrostków. Co chwila ktoś pytał:

— To od wcoraj?

Potakiwała.

— Boże! taki chłop! taki chłop! — ktoś mówił znowu.

— Kuzdemu taki los. Cóz my na ty ziemi? roboki liche — odpowiadano ciszej

Z tymi bolesnymi słowami Anna weszła za księdzem do izby. Joachim siedział nadal tak samo, wspierając brodę na piersi, patrzył w okno. Dopiero na widok ludzi, tłumnie cisnących się za Anną w drzwi, uniósł głowę — wyprostowana ręka uderzyła głośno o kant łóżka.

— Tu nie potrzeba! — zawołał.

— Co nie potrzeba, co? — ksiądz zwrócił się do niego z zapytaniem, to samo uczynił Błach Gronek, kościelny.

Joachim nie odrzekł, tylko jego usta sczerniałe od gorączki zacisnęły się jeszcze bardziej, upadł na poduszkę.

— Joachim chce som, bez ludzi. Jemu tak źle — powiedziała cicho Anna i nie przestając patrzeć mu trwożnie w oczy, uklękła obok niego. Ludzie, w. milczeniu chrząka-jąc, wysuwali się za drzwi, na ulicy zapalczywie coś mówili potem długo, omal nie zaglądali do okien.

— A to cie wzięło, połowy, zło krew, cie na pysku ni ma! — zawołał Gronek i z zadziwienia rozwalił bezzębne usta jak wrota.

Joachim nie odrzekł i tym razem, wciąż patrzył w okno.

— Wy chcecie, Joachimie, aby także oni tu nie byli? — ksiądz wskazał ręką Annę i Gronka.

— Nie.

Anna wyszła ostatnia i zaparła za sobą drzwi. Potem na chwilę usiadła na ławie, lecz tak długo wytrzymać nie mogła, wstała więc i uklękła przed progiem.

— Boże, bądź miłości w mnie grzesnej. Boże, bądź miłościwi — poczęła szeptać, aż to nagle usłyszała porywczy głos Joachima. Wołał. Zatykała uszy, by nie słyszeć. Ach, to było o tej zbrodni, co popełnił Franek Siudyga... Jezu! Jej Joachim był przy tym. Matko Nojświętsza!

— Na kolana! — krzyknął ksiądz, a potem nastała taka cisza, że Anna słyszała przelot muchy za drzwiami. Poczęła się znowu modlić, modliła się żarliwie dopóty, dopóki nie usłyszała z powrotem ściszonego szeptu chorego. Za jakiś czas drzwi się otworzyły i stanął w nich ksiądz. Był zlany potem, usta mu drżały.

— Dzięki Bogu — wyszeptał — przyjął komunię, dopiero teraz stracił przytomność.

— Teofil jest u ty safarki? — Jan pytał po raz drugi.

Nie odpowiedziała, bo jakże? Miała może powiedzieć, że to jej wybrane, najbardziej umiłowane dziecko... Ach, Boże! Przyszedł wczoraj wieczorem, blady był. Widziała, coś go dręczyło strasznego, bo wargi mu drżały i unikał jej oczu. Cały czas patrzył gdzieś w okno, na ziemię, tylko nie na nią. „Co ci to?” — spytała. Wtedy on pochylił się tak, że plecy wygięły mu się w kabłąk i powiedział cicho, że musi się z Rózią ożenić — będą mieć dziecko. Jakby ją kto uderzył w twarz, zerwała się: ,,Cy ty ni mos serca? Ojciec umiro”. „Nie umrze, nie bójcie się” — szepnął i zakrył ręką oczy. „Ach, to lada minuta!” — zawołała. „Lada minuta?” — Spojrzała na Teofila. Przez jego źrenice przebiegł tak nagły błysk radości, że poraziło ją to do szczętu. Cały wieczór nie mogła znaleźć sobie miejsca, chodziła to tu, to tam, modliła się. O północy, kiedy Łucka i Jędrzyj posnęli, długo leżała na zimnej ziemi przed obrazem Ukrzyżowanego, z głębi duszy rzucała w ciemność najżarliwsze słowa ofiarowania.

— Jędrzyj pojechoł do Żołnicy, mo tam być chłop, co lecy — odpowiedziała później na dalsze zapytania Jana i patrzyła uporczywie szklanym wzrokiem w szybę. — Powiadom wom, kiedy przyjechoł z Topolowa, spłakoł sie jak dziecko. Nic i nic, tylko: „Mamo, jo pojade po tego chłopa, un juz z najgorsych rzecy wylicył niejednego” — mówił wciąż. Ano cóz miałam robić? Nie wierze, ale kazałam jechać, zatraciłby się chłopok inacy.

— Tak, ten chłop, słysołem... — począł mówić Jan, gdy naraz drzwi się otwarły i do kuchni wszedł Jędrzyj z niskiego wzrostu chłopem, ubranym w łapcie, lnianą sukmanę i baranią czapkę.

— Pochwolony! — powiedział chłop i zdjął czapę, rozglądając się naokoło. — Gospodyni, co? — Podszedł do Anny i uśmiechnął się swobodnie. — Jesce młodzi, ho, ho! drugiego chłopa możecie na ten przykłod zedrzyć.

Popatrzyła na niego tak ostro, że w lot przybrał inną postawę i począł się usprawiedliwiać:

— Jo nie chciołem obrazić, o tak się paplo. Zimno, wicie? Zmorzłem.

Nie odpowiedziała, znowu popatrzyła mu w oczy przenikliwie, jakby go chciała do samego dna przejrzeć.

— No, chodźmy, chory ni mo casu cekać — powiedział i pierwszy przeszedł próg, prowadzący do dużej izby. Anna, Jan i Jędrzyj poszli za nim w milczeniu. Pochylając się ku przodowi, owczarz podszedł do łóżka i długo stał nad Joachimem. Potem zniżył się, wziął rękę chorego — najpierw lewą, później prawą, przykładał ucho do piersi, patrzył w oczy.

— Jedną nogą na tamtym świecie — szepnął i nagle zwrócił się porywczo do Anny. — Trza było mnie przywieźć przedwcoraj, wtedy dałoby sie zrobić wisystko, a tak to juz psu na buty! — Był zły, wyprostował się hardo: — Wy nic nie wierzycie, ano waso wola — powiedział i spoglądał po innych.

Znowu nie odpowiedziała, oparła się tylko o zatylnik łóżka i tak stała w nieruchomej postawie nad Joachimem. Za oknem chmury rozstępowały się pod świstem wiatru, miało się na wieczór, woda na łąkach stała w pożarze, sine obłoki na najwyższym niebie powlokły się różowymi światłami.

Owczarz zrobił dwa kroki w kierunku południowego okna, popatrzył i nagle odwrócił się.

Tu trza na te dolinę wypędzić wsystko bydło, woły, kunie.

Nikt się nie odezwał, wszyscy tylko zwrócili na niego wzrok, pytali oczyma.

— Jego podprowadzimy pod to okno. Zobocycie, jak ujrzy to wsystko, oprzytomnieje. Na krótko, ale oprzytomnieje! — zawołał i oczy rozszerzyły mu się jak w gniewie. — Prędzy, tu ni ma casu, klne sie na Boga!

Anna zadrżała.

— Jędrzyj, dziewcyce, idźta! — poczęła mówić i pchnęła Łuckę w kierunku drzwi. Potem dopadła do Maryny i Tereski: — No! no! Dali!

Za chwilę plac przed oknem napełnił się rykiem. Pierwsze szły woły. Widocznie wydawało się im, że idą pod jarzmem, bo rosochate łby chyliły ku czarnej ziemi, słaniając się na racicach. Dziewczyny pędziły krowy tuż obok, krów było sześć. Na końcu na gniadej kobyle jechał Jędrzyj.

Anna z Janem i Jackiem Kuligiem podniosła Joachima. Trzeba go było trzymać mocno i prowadzić pod okno, był jak martwy. Za chwilę stał podparty ramionami pod si-noczerwonym niebem, o głowę przewyższając wszystkich, blady w zgrzebnej koszuli rozdartej na piersiach, z ustami żółtymi jak kule wosku.

— Hej! — owczarz pchnął okiennice i zagwizdał przeraźliwie na palcach. W tej samej chwili woły poruszyły się, uniosły łby ku czerwonym, gasnącym chmurom i zaryczały głucho.

— Hej! — krzyknął owczarz i zagwizdał drugi raz. Gniada zarżała i węsząc nozdrzami, podbiegła pod samo okno.

— Tato! — zawołał Jędrzyj — tato! — lecz w tym momencie stało się coś niepojętego: Joachim odepchnął żonę, brata, Jacka Kuliga i tak jak za najzdrowszych swoich dni stanął przy oknie:

— „Przyprowadziłeś mi to, weź! weź to wsystko twoje!, krzyknęli — kończył Jędrzyj. — Podnieśli ręce do góry... Skocyłem z Gniady, chciołem przypaść do nich na klęckach, ale w prędkości wywróciłem sie na błocie. Podnose sie jo, a tu nikogo. Słyse tylko ogromny płac. — Nie zyją! — Podlatuje Łucka do mnie i płace. — Nie zyją!... — Wyobraźta sobie: upadli jak długi na ziemie — tak do tyłu...”

ROZDZIAŁ DRUGI

A to co? nie ma nikogo? — Jaś Kunefał obudził się i od-, rzucając z siebie pierzynę daleko w nogi łóżka, przesunął się powoli na chorych kolanach w stronę otwartego okna.

„Słońce wisi nad dębem. Będzie czwarta” — pomyślał.

Naprzeciw wysoko płynęło olbrzymie, błękitne niebo, a dalej, hen za wierzbami, na prawo zatrzymały się w żółtym słonecznym pyle na wzgórzach siwe wiatraki.

„Czwarta, na pewno czwarta. Może już nieszpory są, a tu ani Paluszkowej, ani Siudyzki, ani Stacha. Gdzie się to wszystko podziało?... Dzieci się pewnie bawią na rosa-dziskach: Marysia, Krzyś, Helka, Józia, Franek, Wojtek...”

Położył się na parapecie okiennym i zapatrzył się przed siebie. Tuż o kilka kroków stał, jak wieloramienny świecznik, stary, rozłożysty dąb — o jego wierzchołek potykały się białe, przezroczyste chmury! Było ciepło — brzęczały pszczoły i trzmiele w ogródku, ziemniaki jakby zasnęły na grządkach, na lewo na oborze, wysypanej żółtym żwirem, drzemał pies, łapy pochowawszy pod siebie.

„Ładnie, to i mama poszli na wieś. Pod Rawską siedzą pewnie ludzie tak jak zawsze. Na najwyższym drzewie Siudyzka z małą Stasią, Kulidzyna i Julka Skrzypkowa — na drugim Górajka, Ulina Ziołowa, Wartońka, a najniżej mama, Drożocka i w środku Jaś Sorek. Dokoła zaś dzieci — Mietek i Bronek, i Antek, i Michaś, i Staszek, i Frania, i Rózia...”

Zamknął oczy. Nagle tak wyraźnie zjawiła mu się wieś, że uśmiechnął się i przycisnął w zachwycie ramiona do piersi. Za ludźmi stały siwe drzewa, gęsi chodziły bezładnie po drodze obsadzonej akacjami.

— Sam jesteś? — Ktoś naraz z trzaskiem otworzył bramkę i kaszląc szedł ku drzwiom. Jaś podniósł się, przed nim stał ojciec i uśmiechał się serdecznie. — Przyniosłem ci książkę — powiedział i szare, małe oczka przetarł chustką, bo zaszły mu łzami.

— Lampa Aladyna.— Jaś przewrócił kilka kartek i przeczytał parę zdań na chybił trafił. — Aha, to to, o czym mówiła Stasia. — Podniósł oczy i zobaczył ojca już w izbie. Stał koło łóżka i nachylał się ku niemu.

— Wiesz, Jasiu, a jednak ta kąpiel pomaga, u prawej nogi kolano coś stęchło, a u lewej palce — powiedział cicho, lecz z takim przekonaniem, że Jasiowi ze wzruszenia serce zaczęło nagle bić prędko i urywanie.

— Naprawdę? — spytał.

— No tak, nie trza się martwić, wyjdziesz z tej choroby na pewno. Doktór doktorem, a prosty chłopski rozum też coś wart. — Odwrócił się w kierunku stołu, naładował tytoniem fajkę i naraz rzekł głośno: — Przy pomocy takich paprochów, w jakich my ciebie kąpiemy, wyleczył podobno chłop cara. Czy ja ci nie opowiadałem o tym?

— Nie.

— Ach, to pocieszna historia, zaraz, zaraz.

Samo wspomnienie zdań, które miał wypowiedzieć, rozjaśniło i wypogodziło mu twarz do niepoznania. Kaszlnął raz, dwa razy, aż duże świecące krople stanęły mu w oczach, wytarł brodę, usta, wąsy i zaczął spokojnie:

— Ano już nie pamiętam, jakiś tam Dymitr, Paweł czy Mikołaj zachorował i nie ma rady. Nożyska drą w kostkach i w kolanach, o, niby jak ciebie. Ze wszystkich stron zbiegły się doktory i na nic. Jedni dają takie likarstwa, drudzy insze, a tu carowi jeszcze gorzej kolana popuchły, że nieborak nie tylko po nocy, ale i w dzień rady sobie dać nie może. Co robić? Wziął się Mikołaj na rozum i każę wy-bębnić po wszystkich wsiach i miastach, że kto przyczyni się do jego wyzdrowienia, ten dostanie pół miliona rubli i córkę jego za żonę w dodatku. Wiera się jej jakoś nazywało.

— Wiera, Wiera, Wiera... — Jaś pochylił się, by nie stracić ani jednego ruchu warg opowiadającego.

— Ano mijają dni — mówił dalej ojciec — a tu nikt się nie zgłasza. Car już po nocach ryczy z bólu jak nieboskie stworzenie, prawa noga dalej puchnie wyżej kolana. Aż tu po tygodniu wpada na dwór tęga baba w kraciastej chustce i w szerokiej spódnicy. Lokaj zatrzymał ją. Widzi — baba rozmamłana, pomyślał, że wariatka — i ani rusz dalej. Ale ona nic, tylko: do cara i do cara! Rozmyślił się lokaj i puścił babę do pokoju, gdzie car jak węgorz wił się po łóżku bez ustanku. Zobaczył car babę, a że był prawie nagi, nakrył się i mówi:

„Co powiesz kobieto?”

A baba nie czekając ryp! jak długa na ziemię i od razu: „Ojce, careńku, przeboc ze tak godom do ciebie, ale mój Iwan mo likarstwo na twoje uzdrowienie!”

A car, jak się nie zerwie w. te razy, zrzucił z siebie, co miał do pasa, i rozdarł się, jak tylko mógł:

„Hej, skurczybyki, gdzieśta się pochowały? Prędzej tutaj! prędzej!” Wpada służba, a car do niej: „To tak stróżujecie, psisyny! Siadać na konie i jazda po chłopa tej baby, on ma dla mnie likarstwo! No, co stoicie!”

Rzuciła się służba zaprzęgać, a baba znowu plackiem na ziemię i podnosząc ręce, wołała:

„Ojce, careńku, przeboc, ze Iwan je głupi, bo un juz taki jest i doj mu choć połowę pieniędzy za te likarstwo, coś obiecoł, ale pani księznicki nie, bo Iwan mo babę, jo jezdem jego baba, u nasego popa ślub braliśwa.” — Latały oczy prędzej od słów, łamały się ręce na krzyż, gięły się plecy i głowa, chyląca się nagłymi ruchami z jednej strony karku na drugą.

Ano przyprowadzili Iwana...

— A ta baba? — spytał Jaś i wzruszony schował główkę zupełnie w ramiona.

— Poszła do domu. Cóż miała robić? Jak przyszła na bosaka, tak i poszła na bosaka. — Odgarnął ojciec włosy z czoła i dalej opowiadał o Iwanie: — Wepchnęli go gwałtem do pokoju, a tu car od razu do niego:

„To ty, psisynu, znałeś likarstwo i mnie, waszemu najwyższemu ojcuś, nie przyniósł!”

A Iwan na wszystkie pytania tylko:

„Ni — i — ni— i—ni!”

Rozzłościł się car, kazał Iwana do kłody zamknąć, zbić rózgami, ale i to nie pomogło. Iwan wciąż:

„Ni — i — ni — i ni!”

— A czego to tak, tato?

Poderwał ojciec głowę do tyłu, spuścił na znużone oczy kępki brwi i jakby balon pękł, rozwarły mu się usta szeroko wśród śmiechu.

— Cha, cha, cha! czego? Bo nie wiedział. Baba ze złości, że ją sprał, tak mu się przysłużyła.

— A dalej, co dalej?

— Ano minęły trzy dni, kolano carowe już wielkie jak głowa. Iwan obtłuczony na wszystkie boki jak worek... Co robić?

„Jak to co? Pokazać mu księżniczkę. Może jak zobaczy, zmięknie” — powiada najśmielszy z lokai, ten, co każdego popołudnia grał carowi do spania na flecie. Pokazać, to pokazać. Car już był tak bez głowy, że się nie sprzeciwiał. No i pokazali. Tego samego wieczora wpuścili Iwana, gdzie była księżniczka. Chłop był wygłodzony, bo coś ze trzy dni nic nie jadł, i tak był zamroczony, że nawet nie patrzał przed siebie. I ledwo otwarł oczy, a tu ona, i tak go oślepiło, nogi się pod nim zaruszały, że mało co, a by zemdlał. Spojrzał drugi raz i od razu w próg oczami, gdzie stała księżniczka. Czarne włosy rozpuszczone, czarne oczy jak talary, na gębie bieluteńka jak z mlika. Zatkało go na moment, ale później jak się nie zerwie i z rękami do niej, jakby go mięsem od rana do wieczora karmili. A tu:

„Stój!” — i czterech lokai wpadło do pokoju. Chłop ogłupiał do szczętu. Leży w nocy, przewraca się, nie może usnąć. Wspomniał sobie swoją babę i złość go porwała: „Co? Tako baba dlo mnie? Grubo, pomarscono i mo juz cter-dziestke, a tu tako bielućko, młodziutko, ze jakby miodem smarowoł”. Myśli, wspomniał sobie dziadka, co się kąpał w prochach z siana, i wymyślił. Rano nie czekając idzie do cara i powiada:

„Ojce, jest likarstwo.”

„No?” — i stęknął Mikołaj, bo już kolano było jak bania.

„Trza usiec furę siana nad Wołgą — to wiesz, Jasiu, taka rzeka w Rosji — potem je ususyć i z tego zrobić kąpiel.”

A car, gdy tylko to usłyszał, pierzynę ryp! z pleców — i jak nie ryknie:

„Hej, psisyny, prędzej do pierona!” — i w tere migi wygnał kupę lokai po siano nad Wołgę. Po południu już było siano, a wieczorem zrobili w beczce kąpiel dla cara. No i dzień po dniu pluskał się Mikołaj w beczce, kolano po-tęchło, po dwóch tygodniach car zdrów jak do tańca!

„Ano przyrzekło się, trudno, trza dać chłopu nagrodę” — powiada car, gdy się już na dobre podniósł z łóżka, i kazał zawołać do największej sali, jaka była w zamku, Iwana, księżniczkę, lokaja, co to grał na flecie, i wszystkich doktorów, co to przedtem na próżno pakowali w niego li-karstwa. Pierwsza weszła księżniczka, cała zapłakana, bo jak to iść za chłopa — potem ten z fletem, doktory i wreszcie na ostatku Iwan. Popatrzyła księżniczka z bliska i aż podskoczyła z ukontentowania. Chłop był z Iwana wysoki, czerwony, oczy miał siwe, nos ni mały, ni duży, piersi jak u kowala, że aż bluzka na nim pękała. Ano podniósł się car, zawinął ręce do tyłu i powiada:

„Zawołałem was tu, by w obecności wszystkich wynagrodzić Iwana, który jest mądrzejszy niż wy, skurczybyki, co darmo mój chleb żrycie.” Ostro się zwrócił oczami do doktorów i na cały głos krzyknął: „Hej, psisyny!” Natychmiast wypadło coś dziesięciu oprawców, a car pokazując na Iwana mówi: „Brać go!” — I nim się Iwan spostrzegł, już leżał na ziemi: jeden z oprawców przygniótł mu plecy, drugi nogi, trzeci siadł na głowie.

— Matko, a czego? — spytał Jaś. Przerażenie i zdziwienie jego nie miało granic, wyglądał tak, jakby mu ktoś wyrządził krzywdę.

— No, no, zaczekaj, zaraz. — Ojciec przestawił prawą nogę do przodu i pochylając się, począł opowiadać dalej: — Księżniczka rzuciła się, by nie dać go bić. „Bo za co? — powiada. Ale car nic i tylko ją ręką odepchnął.

„To tak, znałeś lekarstwo i dla swojego najlepszego ojca

nie chciałeś dać! A psisynu, dalej mu wsypać sto kijów!” Dziesięciu trzymało, a jeden najtęższy walił. Iwan jęczał i językiem lizał podłogę, księżniczka płakała, car się śmiał. Latał jak głupi naokoło i mlaskał z radości, a ten, co grał na flecie, skakał koło niego i krzyczał:

„A co, zmiękł, jak zobaczył księżniczkę, zmiękł! O, to twardy Iwan, dać mu jeszcze z pięćdziesiąt!”

Ojciec podciągnął nogi pod siebie, ręce opuścił na kolana i już przestając się uśmiechać, począł nabijać fajkę. „Czyżby to już był koniec? nie, niemożliwe!”

— Co się stało z Iwanem? — spytał Jaś.

— Wygnał car na cztery wiatry! Jakeś chciał?!

— A co Wiera? — Piersi wypełniła Jasiowi ogromna tkliwość, nie mógł wstrzymać jej naporu.

— Już ta nie wiem, jak się to z nią stało. 2\no musiała wyjść za mąż, bo jakżeby — odpowiedział ojciec i najobojętniej w świecie wypuszczając dym, podszedł do przeciwległego okna.

Zabolało to niemal Jasia. „Jakże to, ta Wiera, ten Iwan” — myślał.

— A i u nas we wsi był taki Iwan. — Ojciec kaszląc i śmiejąc się na przemian odwrócił się i podszedł do stołu. — Co, nie wierzysz? — powiedział jeszcze — był, był. Och, jaka to była zmyślna psiajucha! Jak sobie wspomnę, to aż mi się ciepło robi z uciechy. Jakub Siudyga się nazywał — był chłopem tej Marty Siudyzki zza kościoła. Ano naturalnie już pomarł ze dwadzieścia lat temu i na szczęście, boby chyba dziadom wsiowym zabierał miejsce przy kościele. Mówię ci, Jasiu, bez śmiechu nie mogę o nim opowiadać, bo aż zatyka mnie w piersiach.

Znowu wstał i śmiejąc się, i zacierając ręce przeszedł się kilka razy po izbie.

— No, jak to było, opowiedzcie — dopiero teraz Jaś odezwał się cicho. Na oczy sprowadził śmiech, ale w pochyleniu ciała i w wyrazie ust tyle jeszcze było goryczy.

— Ano Jakub, to był taki leptuska — rozpoczął ojciec. — Na gębie był czerwoniutki jak jabłko i ciągle się uśmiechał. O dom nie dbał, o Martę też nie, ziele zbierał na łące, na mszę co rano chodził. Baba się wściekała, bo jakże! Jakub ni w polu nic, ni w. domu i na nią, choć niedawno się ożenił, prawie nie spojrzał. Narabiali u nas obydwoje we żniwa i na wiosnę, i przy ziemniakach... Ojciec nieboszczyk i my, ilu nas tylko było, śmialiśmy się nieraz, że aż pokładaliśmy się na snopkach. Bo wiesz, Jasiu, Jakub był strasznie pocieszny. Co chwila ocierał pot z czoła i wołał Siu-dyzkę uroczyście, powoli, jakby czytał z książki: „Marciu, czy ja podlałem kwiatki dzisiaj rano?”. A Marta tylko jedno i to samo:

„Dej mi spokój, gówno mnie to obchodzi!”

Jakub zaś, jakby go to wcale nie dotykało: „Bo słuchaj ino, Marciu, wstałem, zmówiłem paciorek, zjadłem, wyszedłem na pole do sracza i nie pamiętam — może podlałem kwiatki, a może i nie!”

Ojciec wydymał policzki, ręce mięciutko układał na piersi na krzyż i otulając oczy słodkimi uśmiechami, mówił da-lej:

— Jednego ranka sam Jakub przyszedł do roboty... „A gdzie Marta?” — matka nasi zapytują. „No wiecie, Agnieszko, jak wam to powiedzieć, nie może przyjść...” „A cemu?” „No wiecie, Agnieszko, zległa mi Marcia, anim się nawet nie spodziewał”. A mama kiedy tylko to usłyszeli, od razu w śmiech. „O ty, płamęto, nie spodziewołeś sie, a do cego jesteś chłop, 'dziecko przecie nie spadło z księżyca!” Jakub zaś mimo to jak gdyby nigdy nic, podejmuje garście ze ścierniska i wolniutko do mamy: „Naprawdę, Agnieszko. Wczoraj, gdy tylko słoneczko zaszło, wykąpałem się na Jadasiówce i po rosie wracam, a Marta już na łóżku, a koło niej Tereska z Ulanowa. „Co to, Marciu?” — pytam, a Marcia nic. Poszedłem więc do stodoły i tam przespałem do białego rana na sianie. O wschodzie słońca idę do chałupy, a tu Tereska z proga do mnie krzyczy: „Jakub, syna masz!” Ano jest syn — i wiecie, Agnieszko, anim się nie spodziewał. Ja z Kaźmierzem, tośmy się skryli za furę, bo aż nas łamało od śmiechu, a Jakub sobie wciąż wolniuteńko: „Wydrwisz-kobieta z was, Agnieszko, ale powiedzcie mi, jakie imię mu dać! Pierworodny to mój,

więc chciałbym, by miał jak najładniejsze. My siałem nad tym już od rana, alem jeszcze nie znalazł! Jan — nie, Michał — nie, Paweł — nie...” A wtedy to Szczepan jak nie huknie: „Siudyga, a dajcie mu Teodor!” ,,Teodor? Teodor? Ach wiecie, Agnieszko, jest! Anim się nie spodziewał: Teodor Siudyga. Jak to ładnie wychodzi.” O, mówię ci, Jasiu, tylko się kłaść na ziemię ze śmiechu.

Ojciec przetarł zmącone wilgocią oczy i odczesawszy z czoła ostrą, czarną czuprynę, uśmiechał się ciągle, patrząc tak zapamiętale w przestrzeń, jakby to wszystko, o czym mówił, widział na kilka kroków od siebie.

— Albo raz spieszyliśmy się, bo się zachmurzyło, a tu pszenica była w Podmłyniu na, garściach. Jakub z Martą mieli przyjść, więc czekamy i czekamy. Zaczęło już pogrzani ewać, wyjeżdżamy na wieś — lecą dyrdką Marta, a dopiero kawał w. tyle za nimi najspokojniej w świecie, noga za nogą — Jakub. „Cego tak późno? — pytają nasi mama. A Siudyzka cała skrzywiona na gębie, jak się nie zacznie użalać: ,,Powiadom ci, Jaguś, skoranie boskie z tym chłopem. Mówię mu: — Chmurzy sie, Kunefalino nie będą cekać. — Ale co tam jemu godać albo nie godać, to wsystko jedno, posedł podliwać kwiotki do ogródka. I jak tu zyć z nim, powiedz sama, Jaguś. Nie lepi to było zasusyć sie w panieństwie, niz sprzęgać się z takim ciamajdą!” Wyjechaliśmy na wieś, a tu deszcz lunął jak z cebra, trza było nawracać. Nim dopadliśmy do domu, spłukała nas do samej nitki ulewa. Oj, miał też za swoje Jakub, miał! Od mamy, od Marty, a i od nas, chłopaków. Ale jak tu można się było na niego gniewać? Nawet nieboszczka mama nasi długo nie mogli. Czerwoniutkimi gębami się tylko uśmiechał i wolniutko sobie mówił: „Wy, Agnieszko, na mnie, a ja się wtedy przecież śpieszyłem jak rzadko kiedy. Zaraz z południa, jak się zaczęło chmurzyć, mówię do Marty: „Marciu, chodźmy, bo już na nas pewnie czekają”. A Marcia wyganiała krówkę na pastwisko, więc ja rozglądam się, patrzę, a tu moje tulipany zwiędnięte, pochylone. Jezus Maria? lecę do kuchni po wodę i podlałem natychmiast! Mama nie mogli mu zapomnieć zmokniętej pszenicy, więc ani na piędź nie

3 — Młodość Jasia Konefała

33

ustąpili i bez przerwy suszyli mu o nią głowę: „I potrza to było, za pół godziny dysc je lepi podloł niż ty!” A Jakub mimo to, jakby nic: „I mówię wam Agnieszko, jak zaraź ożyły moje tulipany, jak się podniosły liśćmi do góry...”. Nagle ojciec zerwał się i jakby nie mógł strzymać drgawek śmiechu napierających mu na gardło, zaniósł się ogromnym kaszlem.

— Ach, niech go diabli wezmą, jaka to była cholera.

Jaś siedział, skuliwszy się przy poduszce. To drugie opowiadanie ojca wywołało w nim dziwne wzruszenie — tak jakby stał nad siwą, czystą wodą, a zapach świeżo skoszonej trawy oplątywał mu oczy i usta wilgotną mgłą. Zamyślił się, chciał się podnieść znowu, powiedzieć tak cokolwiek, jak to przed snem się czyni, gdy nagle usłyszał zupełnie z innej strony głos ojca:

— No, śpij, śpij, nie bój się. Ja pójdę z Wójcikiem na chwilę pod kościół.

Jaś odwrócił się i ku wielkiemu swemu zdumieniu zobaczył za oknem ojca. Stał obok Michała Wójcika i niepewnie patrzył w stronę izby szarymi i jakby wylękłymi trochę oczyma. Uderzyło to Jasia z miejsca, ale nie zastanawiał się nad tym długo, bo znowu wytrąciły go z równowagi nowe słowa:

— Co to, Jaś już zdrowy? — To mówił Michał Wójcik i dziwacznie mrużył chore od czasu wojny lewe oko.

— Tak, za tydzień będzie już brykał po rosadziskach — odpowiedział ojciec i począł oddalać się krok za krokiem w stronę ulicy.

Ostatnie zdanie napełniło pierś Jasia tak radosnym wzruszeniem, że schylił się ku ziemi, podniósł miauczącego kota w górę i począł go całować i tulić do siebie.

— Będę zdrów, więc będę zdrów — powtarzał. Wziął książkę i otworzył ją na pierwszej stronicy, ale nie był w stanie czytać. Koło dębu płynęły bieluteńkie chmurki — jedna koło drugiej, jedna koło drugiej, a nad domem Paluszków krytym dachówką, rozpylał się w siwą, złoconą smugę szeroki płat błękitu.

— Czego nie ma ani Krzysia, ani Helki? Przykrzy mi się, no pewnie, przecież tak ciepło jest i ładnie — począł szeptać w zamyśleniu. I naraz: — No tak, tata sami mówili, że już dobrze nie pamiętają. Tylko tyle, że musiała za mąż wyjść. Ona była taka biała i miała czarne włosy, rozpuszczone, czarne oczy... A Iwan, że ją całą taką miał w oczach, wymyślił tylko dlatego to lekarstwo. A ten car, psisyn, i tak kazał go zbić kijami.

Jaś podniósł się i zwilżył palec w ustach. „A może nie tak się stało? Zwołał car do największej sali doktorów, tego z fletem, Wierę i Iwana i powiada:

— Wy, skurczybyki, za to, żeście męczyli mnie lekarstwami, na tydzień do aresztu, a ty Iwaś, żeś mnie uzdrowił, masz Wierę i pieniądze. — A Wiera aż podskoczyła z radości, bo też Iwaś był nie byle co! Oczy siwe, na gębie czerwony, że aż biło od niego, i piersi jak u kowala... „A dalej jak?” — Jaś przystanął, lecz naraz podskoczył na łóżku i skuliwszy się w sobie, dusił się wprost ze szczęścia. „Podszedł Iwaś do Wiery i pyta:

— Wiera, chcesz mnie, bo jak nie, to ja ustąpię. — A Wiera tymi czarnymi oczyma w niego i już nie wiedział, czy na ręce ją brać i tańczyć z radości od ściany do ściany! Za dwa dni, bo dłużej obydwoje już nie chcieli czekać, dał im pop rozgłośny ślub. Na chórze grał ten na flecie — i było pięknie. Wieczorem muzyka na zamku, hrabiowie, książęta, księżniczki i ludzi tyle, że się pomieścić nie mogli. Car się upił i skakał pośrodku sali jak nie przymierzając u nas na wsi Wojtek skrzypek. A potem zdarł bluzę z siebie, zdjął buty i każdemu, czy chciał, czy nie chciał, pokazywał kolano:

— Patrzta, skurczybyki, jakie zdrowe. Można w nie walić kołkiem i się nie rozleci!

A wszyscy ino:

— Tak, tak, ojcze careńku, zdrowe i szklące, jakby słoniną posmarował — i do pasa przed carem. Północ już wybił zegar, gdy Iwaś wziął Wierę pod ramię i poszli. Ten z fletem niósł świecę przed nimi i zaprowadził ich do wielkiego pokoju, gdzie już wszystko było przygotowane. A gdy ten z fletem wyszedł i zostali sami, Iwaś upadł przed nią na

i

kolana, położył głowę na jej podołku, rękami objął ją wpół i pyta:

— Kochasz mnie, nie gardzisz mną, że jestem chłopem?

— Nie i choćbyś był chłopem został dalej, wyszłabym za ciebie — powiedziała Wiera i nachyliła się ku niemu czarnymi oczami. A Iwaś jak nie skoczy, porwał ją na ręce i zaniósł na łóżko. Potem podkręcił światło, a ona wtedy bluzkę i koszulę z siebie i już siedzi bielutka jak mleko, czarne oczy jak talary i czarne rozpuszczone włosy. A potem...”

Zatrzymał się Jaś, czując w gardle, w rękach, wzdłuż nóg ogromne podniecenie i nagle uświadomił sobie, że koło tej pięknej kobiety naprzeciw stoi on sam i bierze ją za rękę. Przeraziło go to, rzucił się niespokojnie na łóżku i zaszep-tał:

— Ja wiem, że to grzech, ale jestem chory i ani Helki, ani Krzysia, ani Marysi, ani Józi... Józi — powtórzył i przesłonił dłońmi oczy. Z półsnu wydarł go naraz ostry, szyderczy głos:

— Co ty, Kunefoł, śpis?

Jaś zerwał się i przelękniony, szybko przesunął się do otwartego okna! Na ulicy stali brodami oparci o niskie sztachety Michaś, Józia, Wojtek i Stasia Paluszkowa. Zakłopotanie wzrosło, gdy uświadomił sobie, że jest w brudnej koszuli i nie uczesany, podczas gdy ten cholera Michaś Bryła... Trwało to jednak tylko chwilę, zaraz bowiem napuszył się i wywoławszy na twarz dobroduszny uśmiech rzekł:

— Ano tak, oblen i wiałem i grzeję się do słonka.

— Bo to prawda! jo słysołem, ze juz prawą nogą ani ru-sys, a i lewo ci puchnie — zawołał Michał i zmrużył złośliwie oczy.

Słowa te przyprawiły Jasia o gwałtowny wstyd, mimo to postanowił nie ustąpić z placu. Podniósł się na rękach i już chciał coś powiedzieć ostrego, gdy nagle jąkaty Wojtek, właściciel czubatej głowy, zaskoczył go nowym pytaniem:

— Podobno ciebie kąpią w paprochach, co?

Wytrąciło go to zupełnie z równowagi i zamilkł, wstydził się im spojrzeć w oczy. Jakie szczęście, że w tej chwili odezwała się Stasia:

— Stęchła ci noga jesce więcy? — spytała serdecznie i z ciekawością, patrząc w jego stronę.

— Tak, tak, Stasiu — odrzekł. — Przyjdź wieczór, zobaczysz, jeszcze tylko trochę spuchnięta...

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale inni odlecieli już daleko, a i Stasia przerażona pobiegła też za nimi. Przodem biegł Bryła z łańcuszkiem od zegarka w ręce, potem jąkaty Wojtek, Józia z złotawymi włosami na ramionach, wreszcie Stasia.

Zazdrościł im, że mogą tak swobodnie biegać, ale równocześnie śmiał się w duchu, czując się w spotkaniu z Michałem Bryłą zwycięzcą, gdy nagle uderzyła go w czoło garść tak przerażających słów, że na chwilę stracił pamięć.

— Te, Jasiu, nie groj przemądrzalca! Puchlizna juz jest za kolanem, potem dojdzie do serca i trza sie zabirać do świętego Pietra! — krzyczał Michał Bryła i śmiał się na cały głos.

Chwilę przeleżał Jaś w ostatecznej rozpaczy, chciało mu się płakać, wyjść daleko, uciekać. Naraz złapał się na tym, że już od paru minut nic innego nie czyni, tylko w skryto-ści serca życzy Michałowi Bryle rychłej śmierci. Zaniepokoiło go to, począł się usprawiedliwiać:

,,A bo czy to tak będzie zawsze? I modlę się, i do kościoła chodzę, i nie grzeszę, a tylko ja i ja! Na zapalenie ja, na rękę ja, na nogę ja, a taki Michał Bryła chodzi sobie najzdrowszy po świecie!... Ubranie nowiutkie, kołnierzyk, łańcuszek. Czego ja brzydki jestem, a do tego jeszcze choruję? Mnie się w głowie pomieścić nie może: on i oczy siwe, i nos prosty, i czoło inne, i włosy kręcone, i kradnie... Nie cyganię, gadał mi o tym Stach Kupała.”

Naraz poderwał się twarzą do góry i w myślach prawie krzyczeć zaczął aż spocony z uniesienia:

„Ale poczekaj, ty cholerny Bryło, pokażę ci ja, co to znaczy Jaś Kunefał! We dworze jak ojciec warował będziesz, a ja do miasta na naukę pójdę. I później zobaczymy, czyja Józia będzie, czy moja, czy twoja. Co tam, że cię pozdrawiała przez „białe talirze” — to nic, za kilka lat ja z nią będę spał, a nie ty, dworusie!”

Najmniejsza cząstka jego ciała wypełniła się pychą tężejącą jak szorstki wiatr. Upadł znowu na okno i planował, planował, metr po metrze zdobywał wyobrażalną przez siebie przyszłość.

Z zadumy wyrwało go wesołe szczekanie psa na dworze. Już po głosie poznał, że skakał on i łasił się radośnie do matki, więc jak zwykle, by wprawić się w dobry humor, począł udawać śpiącego.

— No co, Jasiu, czas na kąpiel. — Ach, to wypowiedziała jeszcze zza sztachet. Leżał bez ruchu na oknie wstrzymując oddech w piersiach. — Co ty, usnąłeś do słonka? — spytała znowu. Teraz już była przy oknie i oparła mu rękę na włosach. — Co ty, usnąłeś? — powtórzyła.

„No, czas!” — pomyślał i szybko podniósł się na rękach.

— Chodzicie pieron wie dokąd, a tu człowiekowi się przykrzy i ani mu nie ma kto wody przynieść — powiedział udając ogromnie rozeźlonego.

— Myślałam, że ojciec w domu — szepnęła i oczy, które były miękkie w wyrazie, czyste jak kotki wierzbowe na wiosnę, zwilżyła nieśmiałym uśmiechem.

— Chłopu się nie dziwić! — zawołał. — Od tego jest niedziela, żeby stanął pod kościołem czy pod kancelarią z innymi pogwarzyć, ale baba powinna siedzieć w domu i pamiętać o stworzeniu, a nie na bajdurzenia latać!

Przelękniona, z trwogą spojrzała mu w oczy.

— Przynieść ci co?

— Jeszcze się pytacie! A co, zdechnąć mam z głodu! — Nie skończył mówić, a matka już leciała do kuchni i krzątała się tam koło sporządzenia dla niego podwieczorku. Jaś siedział na łóżku, oczekiwał, kiedy matka przestąpi próg między kuchnią a dużą izbą i znowu widocznie planował coś niesfornego, bo oczy i usta śmiały mu się pełne zachwytu.

„Macie oczy na każdy czas inne — mówił w myślach do matki — i miłosierne, i miękkie, i śmieszne, i gorzkie, a zawsze jakby do płaczu gotowe. Mimo to przed dziadem zamykacie drzwi i nie ma mowy, abyście go wsparli, a dla mnie to i ukradlibyście, jeśliby się dało. I jak was nie lu-bieć — i za te oczy, i za wszystko!”

Matka wychyliła już głowę zza pieca, więc przykuli! się w sobie i nagle wybuchnął głośnym, niefrasobliwym śmiechem.

— O ty, płamęto, znowuś mnie ocyganił... Że tyż nie możesz żyć bez tego szachrajstwa. — Powiedziała to wszystko jednak pełna uradowania, postawiła przed nim mleko kwaśne i chleb i zapraszała do jedzenia.

Przysunął garnuszek mleka przed siebie i naraz spytał: — No, jak tam na wsi?

Oczy jej napełniły się, gdy to usłyszała, wilgotnym uśmiechem.

— A nie wiesz, pod Rawską, jak pod Rawską, całą wieś przewraca się gadaniem do góry nogami: juści to, juści tamto, i tak ani się obejrzysz, słoneczko na zachodzie..,

— Jaś Sorek byli?

— Był. Ale jak Julka Skrzypkowa zaczęła mu trajkotać nad uszami, a wyspocać się, pod boki się brać, tak chłop sie rozjuszył, lunął kapeluszem o ziemię i poszedł. Ano Jaś, jak Jaś, palameter i juz!

— Siedzieliście razem: Jaś, Drożocka i wy na najniższym drzewie — powiedział wolno, zaciśnięciem zębów powstrzymując wesołość buchającą mu ostrymi kłębami śmiechu z gardła.

— Tak... — Nagle spojrzała na syna i widząc, że się najwyraźniej dusi z radości, zaczęła się sama śmiać wesoło.

— O ty, płamęto, jedna! — szeptała bezustannie. — O ty płamęto!

— A o Bryłach mówili co? — spytał po chwili.

— Co by nie! A Zośka ma krzywą biedrę, a Michał, że gnojek i gałgan, a poza tym i o Balbinie, i o starym Krzysiu. — Nie cierpiała z duszy tej nowobogackiej rodziny wywodzącej się z czworaków, toteż mówiła opryskliwie, ze złością.

— Bryła — to taki sługus hrabski — poddał jej Jaś szybką myśl w szyderczym uśmiechu.

Wydęła wargi i opowiadała już z największą pogardą:

— Pewnie, wolarz, chamuła czysty. Nie tak dawno warował jeszcze na pańskiej niwie, a że teraz kupił sobie konia i trzyma trzy krowy na stajni, to popatrz, już nie stanie przed kościołem z Zychem czy z Partyką, ale z Jędrzejem Pikusem albo Michałem Wójcikiem — i dalej w radę o gospodarce. Tabak w ręce i nie ma rady, ani przystąp! Do czego to doszło, Boże kochany! Od małego dziecka to konie dworskie pasał, to wołami poganiał, a teraz nadęty po oczy i do takiego Franka Zycha ani się nie odezwie, bo jakże, do takiego dziada!

Zamyśliła się, rozpamiętując swoją krzywdę. Pochodziła z najbogatszej rodziny w Białej Wsi, a teraz co? Z Adamem nie mają ani ośmiu mórg razem — hej!

Usłyszała nagle za oknem jakieś trzeszczenie i gruby pomruk. Zerwała się i podbiegła do szyby. Pełna przerażenia i wstrętu odwróciła się w chwilę potem i szepnęła do Jasia:

— Słyszysz? — A gdy nie odpowiedział i omijał ją bo-jaźliwie oczami, szepnęła bardzo cicho: — No, jak mnie żyć z nim! Choćbym nie wiem jak chciała, czy się da z nim żyć?

Drzwi się w tej chwili z trzaskiem otworzyły i Michał Wójcik pierwszy wszedł do izby. Był pijany zupełnie, poznać to było po nim od razu, nie miał kapelusza, popielaty kosmyk włosów bezwładnie przylepił mu się do czoła, oczy biegały spojrzeniami w przeciwne strony, nigdy nie mogły się zatrzymać razem na jednym przedmiocie.

— Zosiu, jo cie kochom, pamiętos, obydwojeśmy razem chodzili do skoły i bydło pasaliśmy na Kopaninie. — Wyciągnął ręce i zwalił się nieprzytomnie na ławę obok Zośki Kunefaliny. — Zosiu! — zachwiał się nagle i upadł oślinionymi wargami na jej ręce.

— Michał, co ty Michał! — szepnęła i poważna, wzruszona odsunęła się od niego na drugi koniec ławy.

Ojciec Jasia wszedł dopiero po chwili. Był tak zamroczony alkoholem, że nie widział prawie nic. Zatoczył się tuż zaraz za progiem i obalił na piec.

— A hota heł! — począł kląć po angielsku najwidoczniej i próbował chwiejąc się popatrzeć przytomnie przed siebie.

Tymczasem Michał Wójcik znowu przesunął się na drugi koniec ławy i chwyciwszy Zośkę Kunefalinę, począł całować jej ręce, rozanielony czułością do ostatecznych granic.

Teraz już się nie broniła, wyglądała tak, jakby ją to ogromnie cieszyło, uśmiechała się tylko i mówiła cicho:

— Nie trzeba, Michaś, nie trzeba. Siedź spokojnie...

— Należy się, grzeczność nie zawadzi — rzekł Adam Ku-nefał. Popatrzył ku żonie i zobaczywszy jej wzrok pełen wyrzutu, skrzywił się i zawołał ostro: — No, już dosyć, chodźmy, Michał!

Jaś uczuł nagle, jakby kula przerażenia uderzyła go w usta, chciał krzyknąć, porozumieć się z matką, ale już było za późno. Ona tak brała sobie wszystko do serca, nie mogła zrozumieć, że do pijanego inaczej się mówi.

— Siadłbyś lepiej, bo po co się to narażać na śmiech — powiedziała i na jej twarzy najwyraźniej odmalowało się uczucie gwałtownego wstrętu.

Jak przeczuwał Jaś, stało się to najgorsze. Ojciec nagle uderzył kapeluszem o ziemię, zatoczył się i zalany krwią i gniewem po oczy, zakrztusił się przekleństwami.

— A bonę sit, gadem! Nic mnie nie obchodzi ani dom, ani ty! Podoba mi się, i przepiję wszystko! — wołał w uniesieniu i latał z jednej strony izby na drugą.

— Ale ja ci nie bronię ani nie namawiam, żeby nie — odpowiedziała niby cicho, a rzeczywiście z pogardą i dumnie, że Adam zrobił taki ruch, jakby się chciał z pięścią rzucić na nią. Nie wiadomo, jaki by obrót wzięła sprzeczka, gdyby nie wmieszał się do niej Michał Wójcik. Podszedł do Adama i objąwszy go wpół, zawołał:

— Ależ, Adom, dej spokój, co tam! Jo ciebie kochom i Zośkę, i moją Halkę, i jakem radny!...

— Pieron mnie obchodzi to wszystko, zresztą głupi jesteś, Michał — odpowiedział Adam Kunefał i już uspokojony trochę oparł się o piec.

Słowa te jak płomień smagnęły Michała po twarzy.

Przede wszystkim jego rozbiegane, żółte oczy złączyły się wreszcie — wspiął się na palcach i uderzył z całej siły w piersi:

— Jezdem Micho! Wójcik, radny, gospodorz na dziesięciu morgach i jak ty śmis, Adom?

— A bonę sit, mało mnie to obchodzi.

— Jak to? — Nadął się jeszcze bardziej Michał, oczy z oburzenia wyszły mu na wierzch. — Jak to? Jezdem Micho! Wójcik, na dwóch koniach jezdze z Halką na jarmark, a mój Tomek będzie mioł dwa razy tyle, co jo teroz, i wójtem zostanie!

— Hota heł z tobą i z twoją Halką — powiedział spokojnie Adam. — Ja mam sześć morgów i Zośkę, a gwiżdżę na ciebie. Twój Tomek będzie zawsze Tomkiem, choćby i lali w niego rozum, a mój Jaś byłby profesorem albo jakim wielkim człowiekiem — cóż, za mądry, a mądry się nie uchowa, jak to mówią. Jeszcze tydzień, z dwa tygodnie — i tyle jego życia na tym świecie.

Oczywiście Adam wypowiedział to zdanie w porywie wzruszenia, ale wtedy nie było czasu na rozpamiętywanie ukrytego znaczenia słów. Jaś pochylił się — i nagle siły go doszczętnie opuściły z przerażenia. Prawdopodobnie omdlał, bo słyszał tylko z daleka wesoły śmiech matki, dogadywania Michała Wójcika, kaszel ojca. Sprawiło mu to ból okropny, właściwie nie zdał sobie sprawy nawet, kiedy oni wyszli — widział Krzysia siedzącego na progu, matkę coś mówiącą do niego, ale nie był w stanie ani ręki podnieść do góry, na oczach wciąż wisiała szarożółta mgła, ślina na języku była gorzka, budząca nudności bez przerwy.

— Jasiu, kąpiel już gotowa... — Ten cichy szept matki poderwał go jak fala, do góry. Zareagował na niego bełkotem wściekłości.

— A mnie pieron po kąpieli?! Słyszeliście, co miły ojciec gadali, i sami dobrze wiecie, więc co przede mną udaj ecie miłosiernego liżybożka. Mnie nie trzeba tego świństwa. Był czas na ratunek. Gdy zdechnę, to niech to będzie na waszym sumieniu.

Nie odpowiedziała, nagły przestrach przesunął się cieniem po jej oczach, skuliła się i popatrzyła na niego pokornie, jakby prosiła o przebaczenie.

Zawstydziło go to, powiedział więc:

— A zresztą bierzcie mnie. Czy tak, czy inaczej, mnie wszystko jedno.

Wzięła go w ramiona i zaniosła do beczki wypełnionej wodą zielonkawą i ciepłą. Gdy zanurzył się po szyję, poczęła szeptać:

— Nie bój się, Jasiu! Ojciec, gdy pijany, to plecie sam nie wie co, a ja mam oczy i nie cyganię, bo i na cóż! Noga stęchła w kolanie i kostce. O, nie lękaj się, Pan Jezus przecie litościwy.

Naprzeciw okna stała niska chałupinka otoczona z trzech stron wierzbami. W małych szybach, zanurzonych w ścianie białej jak w mleku, odbijało się czerwone światło zachodu, z żółtego komina snuł się dym. Nie cieszyło go to dziś wcale — serce wypełniały mu gniew i nienawiść, cierpiał na wspomnienie każdego najmniejszego nawet słowa ojca, nazywał go w myślach Adamem Kunefałem, walczył z nim jak z wrogiem:

„Pieniądze to wy na wódkę macie — wołał — bo wy tylko o siebie stoicie! A gdybyście przywieźli doktora i nie packali mnie w paprochach, żyłbym jak Krzyś, jak Stach, jak Józia, jak Michał Bryła! I wy mieliście jeszcze sumienie cyganić mnie, że noga potęchła, głaskać mnie!...”

Próbował Krzyś z nim rozmawiać, nie odpowiadał mu wcale; próbowała matka nakłonić go do zjedzenia kolacji, odmruknął, że chce spać — przecież już pora, noc.

Gdy ściemniało na dobre i wszyscy w domu prócz matki usnęli, Jaś dopiero wtedy podniósł się, otwarł oczy i począł rozpamiętywać całe zdarzenie z ojcem na nowo — i już od innej strony.