Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kołobrzeg, lato 2018 roku. Mieszkańcy kamienicy w uzdrowiskowej części miasta tworzą małą, lokalną społeczność. Wojciech, starszy nauczyciel, gości na wakacjach ukochaną wnuczkę, Lidkę. Po sąsiedzku mieszkają Julia i Mateusz – rodzice malutkiego Felka, oraz Beata i Andrzej – małżeństwo przechodzące kryzys. Ich pogrążony w nieszczęśliwej miłości syn Darek jest niespełnionym pisarzem pracującym w muzeum historycznym. U dozorczyni Danuty na przepustce z więzienia przebywa syn Janek.
Sąsiedzi codziennie się mijają, rozmyślają o sobie i oceniają nawzajem. Pozostają jednak uwięzieni we własnych wyobrażeniach. Spotykają się i rozmawiają, ale prawie wszyscy są samotni. Każdy skrywa jakieś tajemnice, czegoś się wstydzi, coś kombinuje, za czymś tęskni.
Czytelnik zagłębia się w myśli, motywy działań, namiętności i lęki bohaterów. Ich barwną różnorodność odzwierciedla język. Niekiedy wulgarny i dosadny, kiedy indziej ociera się o styl naukowy.
Mniemania to powieść o samotności. Utwór błyskotliwy, wstrząsający i na pewno bardzo oryginalny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Inne książki Włodzimierza Kruszony
w Wydawnictwie REPLIKA:
Cień
Uwikłani w złudzenia
Burak
Wyrwane z pustki
Kiedyś sądził Bóg
Copyright © Włodzimierz Kruszona
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Ewelina Chodakowska
Korekta
Danuta Urbańska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2020
eISBN 978-83-66481-97-8
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
[…] jakąkolwiek rolę pragnąłby człowiek odgrywać,zawsze okaże się w końcu sobą.
Michel de Montaigne, Próby, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński
1.
Czerwone świąteczne litery na ściennym kalendarzu, a przede wszystkim to, że od świtu – właściwie od północy – obowiązuje czas letni, rozbudziły niespodziewany, w zasadzie obcy mu optymizm. W każdym razie napełniły go radością. Ochotą do pracy i do życia. Z jakiego powodu? Co niby takiego się stało?
Bez powodu. Czy ja wiem? Wszystko trzeba wiedzieć na tym świecie? Czuję w sobie nową siłę i energię. Nie wystarczy? Raczej nie wystarczy. Człowiek powinien analizować to, co się wokół niego, a zwłaszcza z nim i w nim samym, dzieje. Kontrolować swoje uczucia i reakcje. Na co reakcje? Aleś wypalił! Kontrolować swoje uczucia… Czy to w ogóle możliwe i wykonalne? Można zapanować nad uczuciami? Nie uzewnętrzniać ich, zgoda, to od biedy da się zrobić, lecz nakazywać sobie, co mam czuć, i podług rozkazu tak właśnie czuć?… Weź przestań, dziwaku!
POLUB NAS!
„Gazeta Kołobrzeska”, 29 czerwca 2018
Kto teraz do mnie i we mnie gada? Niecne próby wślizgnięcia się do mojego wnętrza szarganego wieloma konfliktami, do moich niezbornych myśli. Kto, do diaska, mędrkuje we mnie i z wyższością poucza pana nauczyciela? Od tego zacznijmy.
Od pani zimy. Akurat się skończyła, usunęła i zrobiła miejsce nowym czasom, zatem z tego skorzystaj i je wykorzystaj, hej! Dorzuć jeszcze „hej”, bo tak wykrzykiwał niegdyś zespół Breakout, kończąc zwrotkę. Twoja ulubiona kapela? Kapela to jest Jaś, zaś ja nie mam ulubionych zespołów muzycznych i nigdy nie miałem. Zwyczajnie: słucham radia i niektóre piosenki mi się podobają, inne mniej. Ze słów pierwszej polskiej piosenki, którą danego dnia usłyszę, staram się wywróżyć, czy wydarzy się w tym dniu coś pomyślnego, czy kicha i trzeba przygotować się na najgorsze[1]. Koniecznie musi to być polska piosenka, żebym zrozumiał tekst. Poza tym jak może nadejść najgorsze, kiedy Lidka przyjeżdża? Radio naigrawa się ze mnie.
Radio? No tak, bo kto teraz do ciebie gada? Czy to ja sam? Gadam do siebie niczym jakiś pokręcony? Nie, panie Wojteczku: pan myśli. Weź przestań, belferzyno. Na dziś wystarczy. Już rano wyczerpałeś limit bzdur. Czyli nie myślę? Jestem istotą bezmyślną, może całkiem bez mózgu? Skąd wobec tego wiem, że jestem istotą? Od tego zacznijmy. Nie, najpierw wypada ustalić, co to takiego myślenie. Platon, powołując się na Sokratesa, utrzymywał, iż to wewnętrzny dialog pomiędzy ja i mną. Schizofrenia, rozdwojenie? Cholera wie. Szczęście, że świat zewnętrzny prędko się wtrąca w tę paplaninę i zmusza dwóch swarzących się po próżnicy jegomościów, ażeby rychło się zjednoczyli – ogarnęli, jak to dzisiaj powiadają – i zajęli w te pędy czymś niezbędnym. Nie powiem pożytecznym, gdyż myślenie również jest pożyteczne i służy człowiekowi, lecz najpierw trzeba się nażreć, żeby dalej myśleć. Czyli należy zejść po zakupy, trudna rada.
Do kiosku stojącego na Norwida, tuż przed Niwą, nie pójdę, bo tam drogo jak diabli. Biedronka parę kroków dalej, na Okopowej, niedaleko, właściwie tuż za kładką. Albo delikatesy na Waryńskiego. Delikatesy mnie kuszą, gdyż Lidka, kiedy do mnie przyjeżdża, lubi tam chodzić, ganiać pomiędzy półkami. Zadziwiająca rzecz z tą Lidką. Sześcioletni szkrab – no, teraz już siedmioletni – a tak wrażliwy i moralnie rozwinięty, że nie chce zjadać innych istot, które czują, poruszają się i są świadome swojego bytu tak jak ona. Odczuwają ból. Zwierząt nie chce zjadać, mówiąc wprost. Nawet nie toleruje bajeczek, w których mowa, że wilk pożarł zajączka albo myśliwy zabił wilka. Po prostu nie znosi zabijania, trwoży ją i doprowadza do mdłości. Jak ona będzie żyła na tym świecie?
BĘDZIE REDUKCJA LISÓW
„Gazeta Kołobrzeska”, 18 maja 2018
Wstydzę się i czuję winny, kiedy rodzice Lidkę oszukują, podsuwając na talerzu schabowego i utrzymując, iż to kotlet sojowy. Tchórzliwie wtedy milczę. Lub inny kompromitujący fakt: nie powiem prawdy, kiedy dziecko w delikatesach wybiera kabanosy, gdyż lubi je chrupać i nawet nie przyjdzie mu do głowy, że kiełbasy, zresztą wszelkie wędliny, są robione z mięsa zabitych zwierząt. „Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?”[2] – zapytał Leśmian w Dziewczynie.
No bo nie ma innego, poeto – esteto! W delikatesach w każdym razie nie ma, choć podobno jest tam wszystko. Czy o tej porze będą już otwarte? Jak najbardziej, panie Wojteczku, wszak dobrze po ósmej. Czyli decyzja podjęta: idę do delikatesów, niczym z Lidką. Widzisz, myślenie, wspominanie na coś się jednak przydało: podjąłeś decyzję. Teraz wzuj buty – trzewiki po dawnemu[3] – i hajda na kładkę. Do rozpoczęcia lekcji pozostało jeszcze trochę czasu; dzisiaj zaczynam po dużej przerwie; zdążę obrócić i nawet jeszcze wziąć coś na ząb. Tylko nie mięso, błagam! Zgoda, sentymentalny nauczycielu, obejdziesz się bez mięsa, gdyż Lidka, twoje skrupuły moralne, poczucie winy i tak dalej, i tak dalej…
A może bliżej?
DNI KOŁOBRZEGU 2018
„Gazeta Kołobrzeska”, 18 maja 2018
Czy wiesz, że jesteś palantem?
Niedojdą, naiwniakiem, nieudacznikiem, ofiarą losu, ofermą – o tym słyszałem niejeden raz i z niejednych ust, zgadza się, lecz palantem? Kijem do palanta, niech w ostateczności by było, dlaczego jednak palantem, całą grą? Za dużo, przesada… Co za dużo, to niezdrowo: tymczasem przed zakupami musisz pomyśleć, co służy twojemu zdrowiu.
Nie pomyślał. Typowy preceptor; nigdy nie myśli, tylko gada i gada. Kupił śmietankowy serek Almette, mleko w kartonie, pół chleba, pączka na podwieczorek, masło i jeszcze słoik dżemu. Jak zwykle w jakimś zamroczeniu. Właściwie z rozpędu. Bo tak najłatwiej. I tanio; nie zapomnij podkreślić, że tanio, a ty liczysz każdy grosz, kutwo. Raczej biedaku – dziurawy durszlaku. Nie mam tych groszy zbyt wiele, pensja nauczycielska od biedy starcza do pierwszego i tyle. A tak przy okazji: czy durszlak nie musi mieć dziurek?
Nie zastanawiał się nad tym. Jak zawsze strach go obleciał przed wejściem na lekcję i miał pietra, kiedy ze swoimi nieudolnościami stanął przed klasą. Z duszą na ramieniu prowadził zajęcia na temat wybranych wierszy Słowackiego. Nauczyciel – poślednia rola. Z takimi pośladkami zawsze przypadnie mi poślednia rola, mawiała niegdyś Mira. Niegdyś żona. Jakie to ma dzisiaj znaczenie? Żadnego. Przestań więc smęcić i bujać w obłokach, kiedy wygramoliłeś się jakoś z chałupy i z duszą na ramieniu stawiłeś do pracy w gimnazjum na Okopowej, tym imienia Zjednoczonej Europy. Też mi patron; wzór do naśladowania! I gimnazjum już się w Polsce kończy, odchodzi w niebyt. Nie ma nowego naboru, szkoła zamiera. Czyli ja również się kończę jako nauczyciel; facet niedługo przed emeryturą w trymiga pójdzie w odstawkę. Na zieloną trawkę, jak lubił czasami pan Wojciech myśleć z głupia frant.
Myślę tak, ponieważ jestem głupi – prosta sprawa! Gdzie ona zwykle siedzi, ta dusza, która teraz rozpiera się na moim ramieniu? Czy jej tam wygodnie? Strach pomyśleć! Oraz wstydzić się za siebie, bo czy to jest na miejscu: durne rozmyślania w trakcie lekcji o wierszach wieszcza? Poniosło mnie, zdecydowanie mnie poniosło. Czas wrócić do historii Słowackiego.
HISTORIA NIE MA DLA NICH TAJEMNIC
„Gazeta Kołobrzeska”, 18 maja 2018
Do Kołobrzegu przeniósł się dopiero co, na początku dwudziestego pierwszego wieku, czyli dobrych kilkanaście lat temu, lecz Sierakowski o wszystkim, co wydarzyło się w nowym stuleciu zwykł sądzić, iż to całkiem niedawno, na wyciągnięcie ręki, świeże wydarzenia. Tak jak jego rozwód. Rozszedł się z Mirką w dwutysięcznym drugim, zostawił jej wszystko, o nic się nie handryczył – zwinął manatki i wyniósł się w cholerę. Tak się fortunnie dla niego złożyło (chociaż zawstydza taki osąd, z tego również zdawał sobie sprawę), sprzyjało mu to, że zmarła ciotka Jaźwik z Kołobrzegu, samotna kobieta, mieszkająca zawsze tylko z pieskiem. Przez lata przyjeżdżali do niej z Mirką na wakacje, potem już on sam, dobrze więc wiedziała, iż między małżonkami czarna dziura: pustka i narastająca niechęć, separacja. Wysłuchując co roku w kuchni jego skarg, na wszelki wypadek zapisała mu swoje mieszkanie przy Conrada-Korzeniowskiego. Po rozwodzie miał zatem gdzie się podziać. Może dlatego rozszedł się z Mirką, gdyż było co ze sobą począć? Tak w każdym razie czasami mniemał, krytyczny wobec siebie i swoich posunięć. W każdym razie zwiał nad morze, znalazł pracę w świeżo utworzonym gimnazjum – i od lat przeczekiwał. Na co czekał? Na emeryturę? Na przyjazd Lidki do dziadka na wakacje? Na śmierć?
Bał się śmierci – może nie tyle samej śmierci, co umierania. Przepaść, zniknąć, tego coraz częściej łaknął, lecz zniedołężnienie, uzależnienie od obcych, samotność na korytarzach lekarskiej przychodni i przede wszystkim samotność na szpitalnym łóżku – to napawało go trwogą. Najadł się strachu, napasł się nim już na zapas. Do syta.
Zawracanie głowy i nic więcej z tym ględzeniem o śmierci! – sarka niechętna mu sąsiadka z naprzeciwka, gnieżdżąca się po drugiej stronie krótkiego korytarzyka. Beata Myga, tak się nazywa. Zawsze ostrzyła sobie zęby na mieszkanie po starej Jaźwik, bo naprawdę zdałoby się Darkowi, może nareszcie by go skłoniło do ożenku, wszak ona wieczna nie jest, ciągle to powtarza, burząc spokój męża i syna, nawet sprawia jej cichą satysfakcję ich przestrach. W każdym razie znajduje w nim jakieś potwierdzenie, że jest dla nich ważna. Jeszcze by nie! Codziennie obiadki pod nos, w szafie wyprane i wyprasowane koszule. Czego więcej potrzeba? Miłości? Czy w ogóle ją kochają? A sama ich kocha? Darka na pewno, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Całe życie poświęciła temu dziecku. Lecz męża czy kocha? Boże, co za pytanie – zadane kobiecie w jej wieku! Mało jest pilniejszych spraw na świecie? Beata zaraz się denerwuje. Wysoka, prędka w ruchach, mówiąca krótkimi zdaniami, często podniesionym głosem – jak gdyby wiecznie była rozdrażniona albo niezadowolona. Z siebie? Nie wiadomo. Z męża i syna na pewno. Z całego świata. Z życia. W domu wszyscy boją się jej utyskiwań, złośliwych uwag, a cięty ma język, oj cięty – i bardzo jest wymagająca, nikomu nie odpuści. Andrzej, czyli jej mąż, już nawet się nie odzywa, schowany w swoim pokoju siedzi z nosem utkwionym w gazecie; syn kręci się myślami gdzieś po manowcach, właściwie nie wiadomo, o czym tak duma całymi dniami. Próbował pisać, lecz wydawnictwa i redakcje czasopism odrzucały jego wypociny. Brak talentu czy nieumiejętność wyjścia do ludzi, pokazania się z korzystnej strony? Jeden mruk na balkonie z „Wyborczą” w łapie, drugi myśli o niebieskich migdałach i trwoni czas na bzdety zamiast się ożenić, a każdy z nich dwóch wygodny jak wszyscy diabli: byle zwalić wszystko żonie i matce na łeb i mieć święty spokój! Tylko czy spokój jest święty? – wydurnia się Darek na całego. Boże, co za rodzina! To mają byćmężczyźni; moi mężczyźni?
Nie przepada za rodzajem męskim? Trudno powiedzieć. Zawiodła się na chłopach bądź zbyt wiele od nich oczekiwała? W każdym razie czegoś więcej. Tymczasem to lenie, Boże święty, każdy jest śmierdzącym leniem, nawet jej Darek, chociaż on może jeszcze się zmieni, kiedy jego serce drgnie i wreszcie zacznie chłopak żyć na serio, a nie kiepsko markować życie. Marnować je – nazywajmy rzeczy po imieniu. Któraś dziewczyna musi go w końcu zmienić, w kobietach cała nadzieja. Żeby tylko Darek pozostał jej wierny. Mówi się, że to podobno niewiasty bywają niestałe. W ulubionej powieści pani Mygi, Wojnie i pokoju hrabiego Lwa Tołstoja, zjawiskowa Natasza pozwoliła się zbałamucić Kuraginowi, lecz to przecież ewidentnie wina jej narzeczonego, Bołkońskiego, każdy to widzi. Zostawił samą, biedaczkę, na skandalicznie długi czas – jak gdyby zupełnie nie miał pojęcia o ludzkich pragnieniach, o potrzebach ludzkiego serca i ciała. Niebywały z niego matoł, lecz Natasza prędko się opamiętała, opiekowała się swoim Andrzejem aż do jego śmierci – i to w bardzo trudnych warunkach. Później pokochała zazdrośnie Pierra Bezuchowa. Takie już jest życie. Bezuchow był jej pisany? Dajmy pokój bzdurom! Czy Andrzej jest mi pisany? Dlaczego za niego wyszłam; dlaczego się na niego zdecydowałam? Starał się o mnie, prawda, zależało mu na mnie, nie przeczę. I to mi wystarczyło? Pożądanie? Nie, pożądania wielkiego tutaj nie było; może w ogóle nie jestem zdolna do namiętności? Pragnę podziwiać, służyć. Co takiego mogę podziwiać w Jędrku? Zbyt długo i za dobrze go znam. Spowszedniał? Och, nie wiem; nie będę tego teraz roztrząsała; nie mam na to czasu. W każdym razie paplania o przeznaczeniu nie znoszę. Filozofowania o losie albo o tym, że traktowany jako los Pan Bóg akurat tak właśnie chciał, że trzeba się pogodzić z Jego wyrokami i dalej w ten deseń. Wobec tego ja osobiście chciałam małżeństwa? Andrzej to imię księcia Bołkońskiego w Wojnie i pokoju, może więc podświadomie przylgnęłam do Mygi? Nigdy bym siebie o coś podobnego nie podejrzewała; o aż taką dziecinadę. Na nikim nie sposób polegać, nawet na sobie. Wymyślam niestworzone historie zamiast zająć się czymś pożytecznym! Pranie czeka… Pani Jaźwik prałam aż do jej śmierci. Z wyrachowania? No zgoda, miałam swoje kalkulacje. I jak się skończyły? Jaźwik zapisała mieszkanie temu niewydarzeńcowi Sierakowskiemu, bo jej siostrzeniec. Niech będzie, zawsze jest potrzebny jakiś kamuflaż. Ale byłam pewna, że to tylko formalność, Sierakowski w trymiga pozbędzie się tego lokalu, sprzeda go na wolnym rynku, bo to świetne miejsce, w części uzdrowiskowej, blisko dworca, i jeszcze apteka pod bokiem. Sama, naradziwszy się z Andrzejem, złożyłam mu ofertę – a Sierakowski pod nosem, spuszczając jak zawsze głowę z zawstydzenia: wie pani, pieniądze nie są jednak najważniejsze, ja muszę gdzieś mieszkać, życie mi się pomikiciło i tak dalej…
Co zrobił: zwiózł mnóstwo książek. To dla niego znaczy mieszkać?
[1] „I nasz kult nauki […] nie powoduje bynajmniej, że stajemy się bardziej «racjonalni» w innym sensie; jesteśmy tak samo zabobonni jak nasi przodkowie dwa tysiące lat temu”. L. Kołakowski, Iluzje demitologizacji [w:] tenże, Moje słuszne poglądy na wszystko, Kraków 2000, s. 80.
[2] B. Leśmian, Dziewczyna [w:] Poezja naszego wieku. Antologia wierszy publikowanych po 1918 roku, wyb. i oprac. W. Kaliński, Warszawa 1989, s. 9.
[3] Lidka się śmieje z używania przeze mnie archaicznego rzeczownika „trzewiki”.
2.
Koci, koci, łapci, pojedziem do babci. Babcia da nam sera, chociaż to hetera. Takie przyśpiewki układam, nucąc Felkowi do uszka, kiedy zasypia. Bo co – ciągle będę go fotografowała i kręciła filmiki dokumentujące pierwsze miesiące jego życia? Takie to już oklepane, że aż nudne. Wózek trzeba na balkon wystawić: dzisiaj słonecznie i ciepło, letnio. Przydałoby się pojechać z małym na spacer do parku albo nawet nad morze, jeśli zbyt mocno nie wieje, tylko że sama nie dam rady znieść wózka po tych krętych schodach. Jeszcze Felek wypadnie. Nie zaryzykuję, a Mati w pracy. Sąsiadów nie będę prosiła o pomoc, poradzimy sobie sami, tylko my dwoje, prawda, Felku? Ciekawe, co by odpowiedział. O czym on w ogóle myśli, patrząc na mnie z tapczanu? To dopiero jest frapujące. Jak taki niemowlak ocenia świat w pierwszym roku swojego życia, jak go widzi? Wszystko nowe. Co sobie myśli o mnie, swojej matce? Nigdy się tego nie dowiem. Tymczasem to dopiero byłaby bezcenna dla mnie informacja, ważniejsza niż fotografiei filmiki, które są zawsze spojrzeniem z zewnątrz, z mojej strony i moim okiem. Przecież nie mogę wejść do jego główki, zanurzyć się w jego wrażeniach i pomyśleć jego myślami. A może spróbować coś takiego uczynić? Jest przecież mój, przez dziewięć miesięcy żył i rozwijał się właśnie we mnie, był ze mną połączony. Był mną, można powiedzieć. I do teraz jest całkowicie ode mnie uzależniony, żyjemy w symbiozie. Ja to on, więc chyba mogę myśleć za niego, a mówić – to już bez dwóch zdań. Napiszę w jego imieniu dziennik; to dopiero będzie pamiątka! Wiele lepsza niż fotografie bobaska, których każdy ma na kopy i pyszni się nimi przed teściową oraz znajomymi. Owszem, lecz czego pamiątką będą moje wypociny? Moich fantazji i moich emocji – przecież nie Felka. Będę pisała o tym, jak, odczuwająca silną więź z dzieckiem, matka wyobraża sobie jego punkt widzenia, czyli będę pisała o sobie. O to mi chodzi? Nie – chcę, żeby to była jego narracja. I będzie! Tylko muszę się odważyć i zacząć.
W dawnych czasach, w dawnych wiekach przywędrował Piast z daleka…
Nie, basta, co za głupota! Poważne musi być to, co napiszę, gdyż Felek to ktoś poważny i prawdziwy, nie jakaś moja idiotyczna fantazja. On by tak głupio nie mówił. Czyli jak? Od czego zacząć? Tylko nie pisz, że urodził się w Kołobrzegu, bo on jeszcze nic nie wie o Kołobrzegu. O narodzinach na pewno wiele wie, lecz jak ująć jego doświadczenia? A o mnie co konkretnie wie? Można rozpocząć: „Rano przewinęła mnie mama…”? Nie zna słowa „przewinąć”, nie ma pojęcia, co to poranek. Zgadza się, lecz jeżeli będę dopasowywała się do jego słownictwa, wówczas niczego nie napiszę oprócz „am” i „bam”, ponieważ on jeszcze nie zna żadnych słów niezbędnych do nazywania świata. Czyli muszę pisać tak, jak gdyby znał język polski; nie mam innego wyjścia.
Wózek na balkon, ja do wózka. Nie lubię, jak on pachnie w słońcu. Jakoś dziwnie. Aż dusi w gardle. A mama gdzie? Co teraz robi? Nie widzę jej, może sobie poszła. I jeszcze wózek tak ustawiony, że słońce świeci mi prosto w oczy. Zapiszczałem, nadbiegła w te pędy mama, pomogła. Okręciła wózek na bok. Ulica, ktoś krzyczy albo śpiewa, i jeszcze mrucząc, sunie coś dziwnego. To chyba nazywają auto, o!
– Pani Kapica, wystawiła pani dziecko na balkon?
– Dzień dobry, pani Górna. Jak pani widzi, ano wystawiłam.
– Dzień dobry; bo zapomniałam powiedzieć. Dziwię się, że pani z Felkiem na tym balkonie zamiast pójść na spacer. Tak ładnie dzisiaj. Jak malowanie.
– No ładnie, ładnie, tylko kto mi zniesie wózek? Sama nie dam rady.
– Ja bym pani pomogła. Przyjdę i pomogę.
– Dziękuję, ale pani ma swoją robotę, nie mogę pani wykorzystywać.
– Jakie tam wykorzystywanie? Bzdura! To aby chwilka. Skoczę na górę i raz-dwa, załatwione. A zamiatanie mi przecież nie ucieknie.
– Piesek pani ucieknie.
– Kto, Fala? Nie ucieknie. To mądry pies, ona aby tutaj łazi, po obejściu. Przyzwyczajona.
– No, kiedy pani tak mówi, to przygotuję Felka do wyjścia, sama się ogarnę i zaraz panią zawołam, kiedy pani taka dobra.
– Nie muszę być specjalnie dobra, pani Kapica. Zwyczajnie. Od czego człowiek ma dozorcę? Żeby pomagał, no nie?
Płacze, kiedy niesiemy wózek, aż mi się serce kraje, kiedy tego słucham, no ale co ja mam zrobić? Sama sobie przecież nie poradzę, a mały musi być codziennie na spacerze. Tak, dziecko musi być codziennie na spacerze, ja o tym wiem, pani Kapicowa, sama przecież wychowałam Janka. Ile się go nataszczyłam po tych schodach tam i nazad! Takie moje życie. A teraz sprzątaj i pomagaj. Sierakowski, ten nauczyciel z drugiego piętra, kiedy z nim wczoraj gadałam, powiada, że jak człowiek ma umierać, kiedy jeszcze tutaj nie żył? W jakiejś książce to jest napisane, Cudzoziemka czy jakoś tak. Ale jaka tam ze mnie cudzoziemka? Rodzice na początku lat sześćdziesiątych sprowadzili się tutaj, znaczy się do Kołobrzegu, i od tej pory tak sobie żyję. W swoim obejściu. Za granicą nigdy nie byłam. Znaczy się ja całkiem stąd, swoja. Nawet czynsz płacę trochę niższy, odkąd wzięłam dozorstwo. Zawsze jakaś ulga.
Akurat – ulga! Psu na budę takie gadanie, tyle jest warte. Rano, ledwie się budzę, wyłażę jak jakaś nocna mara. Zaraz leć na dół do apteki sprzątać, zanim otworzą, i tak już od paru lat, aż spłacę to, co Janek tam nakradł, tak się z nimi dogadałam, żeby nie narobili wielkiego halo. Policja niepotrzebna. A Janek, znaczy się syn, mój syn oczywiście, no bo czyj, siedzi teraz za kradzież, ale to już inna para kaloszy. Na plaży okradał ludzi, taki jest. Co na to poradzić? Stary chłop i bez własnego grosza przy duszy to nawet, powiem każdemu jawnie, nie wypada. A kraść wypada? Dlaczego nie? Byle tylko go nie złapali. Sama bym kradła, żeby się na wszystkich zemścić, pokazać gnojom, ile jestem warta. Bardzo by mnie to podniosło we własnych oczach. Janka sama wychowywałam, wszystko sama, bo Włodek, ojciec Janka znaczy się, aby mnie zbałamucił parę razy, jak przyjechał tutaj na wakacje, i potem szukaj wiatru w polu. Jak byłaś głupia, to szukaj wiatru w polu! Tylko bzika dostaniesz. Moja wina, że Jasiu miał takie życie, jakie miał, że dzisiaj kradnie.
Nie powinnam tego tak brać do siebie, wiem, bo to stary koń, po trzydziestce, ale zawsze co matka to matka. A tę aptekę tak głupio jakoś nazwali: Pod Różą Wiatrów. Cholera wie, co to znaczy. Kołobrzeg podobno miasto róż, tak kiedyś gadali, w gazetach pisali, a wieje tutaj tęgo, nie powiem, bo ile się człowiek nazamiata tych papierzysk i kurzu, szkoda słów. Ci, którzy do apteki przyłażą i tutaj na tej ławce się rozsiadają, to papierochy kurzą, papierki po cukierkach rozrzucają, jak gdyby nie mogli do śmietnika, a śmietnik przecież tuż pod nosem, ledwie zejdą po stopniach z apteki, już mają kubły, ale gdzie tam, nie chce im się, wolą wyciepnąć na ścieżkę albo na trawnik, bo tak łatwiej, a ty, człowieku, sprzątaj do usranej śmierci, musisz się mitrężyć, od tego jesteś. No, pomogę czasami znieść wózek, jak teraz Kapicowej, czemu nie. To nawet lubię, zawsze rozprostuje się grzbiet, pogada trochę, pożartuje, to nawet miłe, ale jak z naprzeciwka, z sanatorium znaczy się, dzieciaki przylatują, to pędzę precz to tałatajstwo, bo zawsze bałaganu narobią, ostatnio krzaki przy ulicy mi połamali. Ale latem, jak tu wczasowicze nazjeżdżają, samochody na trawniku porozstawiają, to ich dzieciaki jeszcze gorsze od tych ze Słoneczka, całkiem bez nadzoru, dla niczego nie mają szacunku. Jak szarańcza, jak taka istna szarańcza, powiadam wam. Nawet Fali nie zostawią w spokoju, potargają, za ogon pociągną i takie tam ich żarciki. A potem: proszę panią, dlaczego ten pies tak szczeka? Skaranie boskie…
Pani Górna, lecę do Caritasu na Kasprowicza[4], to może sprawunki jakieś pani zrobić w tym kiosku przy kładce?… Nie, nie, dziękuję pani za dobre serce, pani Mygowa, ale muszę skoczyć potem do miasta, na Łopuskiego do ZUS-u i też jeszcze na pocztę list do Janka wysłać, to sama sobie wszystko pozałatwiam. Idę od tej baby. Gadatliwe utrapienie. Zaraz o Bogu będzie mi nawijała, co za przyjemność tego słuchać? Ale za dobre chęci z serca dziękuję, pani Myga. Dzisiaj to taka rzadkość, że ktoś tobie chce pomóc, białą kredą na czarnym kominie to trzeba zapisać, tak zawsze mówię.
Chce być człowiek miły, to się baba wykręca. Nie to nie. Ale muszę jej nadskakiwać, żeby piwnicę nam wysprzątała i pokoje przed długim weekendem, bo może goście przyjadą, Andrzej już dał ogłoszenie w internecie, a my tak zwykle się urządzamy, że jak wynajmujemy pokoje, to sami przenosimy się na dół, do piwnicy. Zawsze jesteśmy na miejscu, wszystko mamy tutaj na oku, nikt nas nie oszuka, a goście wolą całe mieszkanie mieć do swojej dyspozycji, więc trzeba im je dać. Tak lepiej, nie siedzimy na kupie i oni też są swobodni. Swobodnie chleją, to chciałaś powiedzieć? Niekoniecznie; młodzi, to pewno się tam swobodnie ciupciają. Bezeceństwo? A nie wynająć – również grzech: w części uzdrowiskowej dom, dwa kroki do morza, więc wszyscy tutaj się starają o gości. Pieniądz piechotą nie chodzi, czyli po prostu grzech nie wynajmować. Rozrzutność. Musiałabym się z tego spowiadać, a teraz właśnie lecę do spowiedzi i jak co rano na mszę, od tego zaczynam każdy boży dzionek. Jak człowiek hoży, to dzień jest boży, tak moja mama zawsze mówiła i od wiosny do jesieni latała na plażę się kąpać. Ja już tego nie robię, zdrowie zbyt cenne, po prawdzie boję się zimna, ale pomodlić się, pochwalić Pana Boga przed ołtarzem jak najbardziej lubię. Jędrek to chyba nawet o tym nie wie, on już zasuwa w robocie. Niedaleko ma, aby po sąsiedzku, bo tutaj w Niwie jest konserwatorem. Trawniki też skosi; tak mu się ładnie udało robotę podłapać, jak tę Niwę otwierali. A ja co – taka świątobliwa jestem, że na mszę rano latam? Nie, święta to już na pewno nie jestem; nawet nie wiem, czy rzeczywiście można o mnie powiedzieć, żem pobożna. W Pana Boga wierzę, nie będę się zarzekać, a skoro istnieje, to głupotą byłoby z Nim nie trzymać. Oględnie się wyrażając, warto Go mieć zawsze po swojej stronie, każdy to powie. Poprosisz o coś i może ci da; co szkodzi sprawdzić? Czyli z czystego wyrachowania klepię pacierze przed ołtarzem? No, z wyrachowania może nie, wstyd tak powiedzieć, ale ze strachu. Taka siła jak Bóg zawsze może człowiekowi zaszkodzić; lepiej Mu się nie narażać. A przymilać się do Niego, odgrywać pobożnisię wypada? Co to komu szkodzi, się pytam. Zawsze mam pretekst, żeby wylecieć na trochę z domu, pogadać z jakąś kumą po drodze. Andrzej się ze mnie śmieje, że jestem babą na cztery nogi kutą, ale przecież ja nie mam czterech nóg. Pies ma cztery łapy, chociażby Fala pani Górnej, a ja tylko dwie nóżki, więc w tym gadaniu Jędrusia wielka przesada. On tak lubi sobie ze mnie poszydzić, pokazać swoją przewagę, nawyrzekać na baby, już się do tego przyzwyczaiłam, niech mu będzie, jak mu to do szczęścia potrzebne, niech mu będzie, moja strata. Za to kiedy czegoś potrzebuje, na przykład zwykły guzik mu przyszyć, wtenczas łasi się i komplementami obłaskawia. Stwarza atmosferę. Prawidłowo, tak właśnie ma być. W najważniejszych sprawach kobieta rządzi, a man prosi, prezenty jej znosi. No, z tymi prezentami to przesadzam, dawno już nie dostałam od niego prezentu. Od żadnego mężczyzny dawno nie dostałam prezentu. Na Gwiazdkę, na imieniny i urodziny to tak, bo się należy, ale poza tym to w ogóle nic. Posucha. Ksiądz tylko: ciało Chrystusa, ciało Chrystusa, i opłatek ci pod pysk podsuwa, ale taki tam i prezent ta cała jego komunia! W komunii z Chrystusem sama jestem albo i nie jestem, ksiądz nie ma nic do tego. Nawet nasz ksiądz proboszcz.
– Mamo, daj mi stówę, proszę.
– Na co ci?
– Książkę chcę kupić.
– Nie wstyd ci tak, Darku, naprzykrzać się matce o pieniądze?
– Czego mam się wstydzić, kiedy idę do mamy?
– Choćby tego, że sam tak mało zarabiasz. Nawet na książki ci nie wystarcza.
– Oddaję ci co miesiąc pieniądze, to ich nie mam. Przecież wiesz.
– I zaraz je z mojej kieszeni wyciągasz na różne duperele.
– W porządku! Skoro stówa to dla ciebie taki problem, więcej nie przyjdę.
– Och, nie obrażaj się już, dziecko! Książka kosztuje aż sto złotych?
– Jakieś sześć dych. Patrzyłem ostatnio w księgarni na Giełdowej. Powieść Austera 4321 kosztuje dokładnie pięćdziesiąt dziewięć złotych dziewięćdziesiąt groszy.
– Dużo.
– No dużo, dużo. Co na to poradzę? Nie ja ustalam ceny. Książki są drogie, a powieść Austera to spore tomiszcze, z dziewięćset stron będzie.
– A ty koniecznie musisz ją przeczytać?
– Chcę[5].
Nie powiem przecież, że zamierzam zobaczyć, jak Auster prowadzi narrację, bo sam planuję coś napisać, różne momenty w historii Kołobrzegu albo o życiu Żydów w naszym mieście, coś w ten deseń. Skrzętnie ukrywam, że zbieram się do pisania, bo by się ze mnie śmiali, a ojciec to już pierwszy.
– Tak, chcę przeczytać Austera, mamo. Mówię przecież wyraźnie.
– To sobie pożycz z biblioteki.
– I czekaj co najmniej pół roku, bo to nowa książka. Zanim ją zakupią, zaksięgują, opracują, umieszczą w katalogu, długo potrwa.
– Dzisiaj Dzień Bibliotekarza. Może się pospieszą.
– Bardzo wątpię. Sami wezmą tę powieść do czytania; w pierwszej kolejności. Zresztą lubię mieć własne książki. Przecież wiesz.
– Jeśli lubisz, zacznij na nie zarabiać. Jedyna rada, synek.
Taka właśnie jest rozmowa z mamą; tak wygląda. Zaraz usłyszę, że moja praca w muzeum do niczego. Nie warto było kończyć studiów, żeby tyrać za dwa tysiące. Gdyby nie mama, w ogóle gdyby nie zapobiegliwi rodzice, którzy od maja do września wynajmują pokoje, z głodu bym umarł w tym swoim muzeum.
MIASTO GOTOWE DO SEZONU
„Gazeta Kołobrzeska”, 15 czerwca 2018
Wywiesiłam na balkonie płachtę, że tutaj czekamy na letników; z ulicy dobrze ją widać, lecz żeby Darek tak kogoś zachęcił, zaciągnął do nas!… Stropił się i powiedział cicho: ja nie bardzo się do tego nadaję, mamo. Jeśli nie potrafisz nic zdziałać, to nie zabieraj głosu. Do dziadka również tak mówiłaś, póki żył. Ty dziadka lepiej nie przywołuj. Też lepszy miglanc. Aby zawrócił ci w głowie paplaniną o początkach Kołobrzegu. Przez niego trafiłeś do muzeum, żebyś wiedział. Fatalny los, synek, fatalny. Nie ma tutaj nawet o czym gadać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[4] Tylko tak się mówi dla skrótu, że do Caritasu, bo od razu wszyscy tutaj wiedzą, o co chodzi, ale pełna nazwa, oficjalna, to kaplica Aniołów Stróżów, i ta boczna uliczka, która do niej prowadzi, też się nazywa Aniołów Stróżów. Tam rzeczywiście jest punkt Caritasu, w tej kaplicy, dary się zanosi, odbiera, no ale to przede wszystkim kościółek, na mszę blisko, żeby skoczyć rano, tak na jednej nodze. Nie trzeba zaraz lecieć do Świętego Marcina prawie pod molo albo, nie daj Boże, gdzieś aż za kładkę, do katedry, bo to mordęga by była i utrapienie. Komu by się chciało zasuwać tak daleko, ja się pytam.
[5] Długo będę czytał, z przerwami, odpoczywając. Trzeba odzipnąć, gdyż to nie jakiś tekst naukowy, dokument albo czasopismo. Wtenczas lektura płynie mi raz-dwa, ciurkiem, nawet o niej nie myślę. Jednak w przypadku powieści bądź dramatu stąpam uważnie, pomalutku, skupiając się na każdej stronie. Często przerywam, muszę odłożyć książkę na półkę, przetrawić to, co przeczytałem, odnieść się do tego w duchu, przemyśleć każdy epizod, przeżyćgopo prostu. Być z tymi postaciami, być w nich, w samym środku wydarzeń, ponieważ stały się moją egzystencją, wstrząsnęły mną, zmieniły ździebko, a na coś takiego trzeba przecież czasu, wiadomo. To nawet nie same myśli mnie trapią, często uczucia. Ponieważ nie mam innych, nie mam prawdziwej miłości, to dlatego.