Mocą Jego Rąk - Lynn Austin - ebook + książka

Mocą Jego Rąk ebook

Austin Lynn

4,8

Opis

Osiągnął niewiarygodne bogactwo i władzę, jednak w dalszym ciągu nie ma dziedzica. Wspaniałe dziedzictwo stworzone przez jednego z największych królów Judy – Hiskiasza – jest zagrożone. Jego ukochana żona, Chefsiba, jest bezpłodna. W desperackiej próbie uratowania ciągłości rodu królewskiego, Chefsiba decyduje się zawrzeć zakazany pakt z boginią płodności Aszerą. Oburzony bałwochwalczym występkiem Chefsiby, Hiskiasz niszczy doszczętnie miejsce pogańskiego kultu; sam jednak zostaje poważnie ranny. Podczas gdy Hiskiasz usiłuj euratować duszę żony i ocalić swój lud, pojawia się sędziwy prorok Izajasz, z boskimi instrukcjami, które pomog uporządkować królewski dom i wybrać następcę tronu.

Niepewny swego życia oraz przyszłości swojego królestwa, Hiskiasz raz jeszcze donośnym głosem wzywa Pana...

 

Seria Kronik składa się z pięciu tomów:
I. BOGOWIE I KRÓLOWIE
II. PIEŚŃ ODKUPIENIA
III. MOCĄ JEGO RĄK
IV. WIARA MOICH OJCÓW
V. POMIĘDZY BOGAMI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (15 ocen)
13
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Spiewik

Nie oderwiesz się od lektury

jesli chcesz nauczyć się ufac Bogu
00

Popularność




Mojej Matce, Jinny Davis,która nauczyła mnie kochać książki

Pan jest mocą i pieśnią moją, i stał się zbawieniem moim. Wj 15,2, Biblia Warszawska (BT: Pan jest moją mocą i źródłem męstwa! Jemu zawdzięczam moje ocalenie.)

LYNN AUSTIN trzykrotnie otrzymywała nagrodę Christy za powieści historyczne: Hidden Places, Candle in the Darknessi Fire by Night. Oprócz pisania Lynn często wykłada podczas konferencji, rekolekcji i innych imprez kościelnych czy szkolnych. Z mężem i trójką dzieci mieszka w Illinois.

Wyjaśnienie dla Czytelnika

Krótko po śmierci Króla Salomona w 931 r. przed Chrystusem Ziemia Obiecana została podzielona na dwa odrębne królestwa. Izrael, który był większym państwem i zajmował jej północną część, założył swoją stolicę w Samarii i nie był już dłużej zarządzany przez potomków króla Dawida. Natomiast w państwie południowym, Judzie, nadal rządził – ze stolicy w Jerozolimie – królewski ród Dawidowy.

Opowieść nasza skupia się wokół wydarzeń z życia króla Judy Hiskiasza, który rządził od 716 do 687 r.

Wnikliwe studium Pisma i komentarzy pomogło sfabularyzować tę historię. W celu nadania autentyzmu wypowiedziom autor sparafrazował słowa niektórych postaci biblijnych. Zastosowano jednak bezpośrednie cytaty z Biblii Tysiąclecia tam, gdzie postaci odczytują lub recytują fragmenty Pisma i tam, gdzie prorocy głoszą słowa Pana. Jedyna dyspensa, jakiej autorka sobie udzieliła, to zmiana słów „Pan” na „Jahwe”.

Zainteresowanych czytelników śledzących trzeci tom serii Kronik zachęcam do przestudiowania pełnych relacji o tych wydarzeniach w Piśmie Świętym.

Fragmenty Pisma Świętego, do których odwołuje się powieść Moc Jego prawicy:

2 Krl 18,13–37

2 Krl 19–20

2 Krn 32

Iz 36–39

Zobacz też:

1 Sm 4–6

Iz 22,15–25

Iz 30,12–18

Iz 31,1–3

Iz 53

Iz 54,1

Prolog

Ucałowawszy koniuszki palców, Eliakim dotknął mezuzy na odrzwiach swego domu. Zwykle odprawiał ten rytuał bezwiednie. Ale nie dziś. Efekt rozmowy z królem Hiskiaszem sprawił, że Eliakim, oddając cześć pudełeczku ze świętym prawem, odczuwał serdeczne dziękczynienie.

Pchnięciem otworzył ciężkie drzwi wejściowe. Zza narożnika wyglądał jego mały synek. Kędzierzawe włosy chłopca były tak samo potargane, jak jego własne.

– To abba! Abba wrócił! – krzyknął.

Eliakim ukucnął, a chłopiec rzucił mu się w ramiona, składając na policzku ojca ciepły, mokry pocałunek.

− Abba, zobacz, co mam – powiedział, otwierając dłoń, do której przylepiły mu się dwie zgniecione figi. – Chcesz?

− Naprawdę chcesz się ze mną podzielić swoim skarbem? – Eliakim udał zaskoczenie.

− Yhm. Proszę, abba. Dobre są.

− „Błogosławiony, czyj wzrok miłosierny, bo chlebem dzieli się z biednym”, powiada jedno z Salomonowych przysłów – odparł ojciec, głaszcząc włosy chłopca. – Ale możesz je zjeść, Jerimocie. Nie jestem głodny.

Chłopczyk prędko pochłonął figi i oblizał palce z lepkiego soku.

Eliakim nadał mu imię Jerimot po ojcu Jeruszy. Jednak okrągła twarz i figlarne brązowe oczy chłopca bardziej niż swego imiennika przypominały jego drugiego dziadka, Chilkiasza. Syn Eliakima i Jeruszy urodził się przed czterema laty, ale jego ojciec wciąż się nim zachwycał, zdumiony dobrocią Boga, który nie tylko dał mu Jeruszę za żonę, ale jeszcze pobłogosławił ich miłość tym pięknym dzieckiem.

− Gdzie mama? – zapytał.

− Z dziadkiem w ogrodzie.

Eliakim wstał, wziął na ręce Jerimota i zaniósł go do ogródka. Znajome ciepło rąk synka owiniętych wokół jego szyi sprawiało mu rozkosz.

− No, no. Patrzcie, kto to wraca tak wcześnie – powiedział na przywitanie Chilkiasz. – Co to za okazja? – spytał, siadając na kamiennej ławie i podrzucając delikatnie na kolanie Tirzę, maleńką córeczkę Eliakima, jak gdyby wiózł ją konno.

− Jeszcze, jeszcze! – prosiła za każdym razem, gdy tylko przerywał.

− To chyba jedyne słowo, jakie to dziecko zna – stwierdził.

− To nieprawda – roześmiał się Eliakim. – Umie powiedzieć „abba”. Prawda, kochanie?

Postawił Jerimota i niespodziewanie porwawszy dziewczynkę z kolan, uniósł ją wysoko.

− Ostrożnie! – jęknęła Jerusza. Eliakim śmiał się jednocześnie z chichoczącym dzieciątkiem. Odsunął z jej czoła ciemne loki i pocałował.

− O. Ty też się lepisz – stwierdził, stawiając ją na ziemi. Dziewczynka wdrapała się niepewnie na kolana dziadka.

− Dojrzały już figi – powiedziała żona Eliakima. – Objadamy się nimi od rana.

− To mogę zaryzykować twojego całusa? Mmm... słodszy od fig.

− Dlaczego już wróciłeś, abba? – spytał mały Jerimot, ciągnąc ojca za szatę. – Jeszcze nie pora na wieczerzę.

− Właśnie, synu. Co się stało? – zdziwił się Chilkiasz. Dziewczynka znów zaczęła podskakiwać na jego kolanie, jakby jechała konno. – Nie ma nowiu... Szawuot dopiero co obchodziliśmy, więc chyba nie mamy żadnego święta. Urodziny króla, tak?

− To już nie można wrócić wcześniej tak po prostu, do rodziny? – odparł Eliakim, rozkładając ręce. – Musi być jakaś przyczyna?

Jerusza i Chilkiasz spojrzeli na siebie znacząco i roześmieli się.

− Synu, dzień, gdy wrócisz z pracy wcześniej niż zwykle, będzie jak śnieg w lecie.

− I co ty na to? Mój własny ojciec nie wierzy ani jednemu mojemu słowu.

− Ani ja, kochanie – odparła Jerusza, przysuwając go do siebie i bawiąc się jego brodą. – To dlaczego dziś wróciłeś tak wcześnie?

− Żeby podzielić się z wami dobrymi wieściami.

− A nie mówiłem? – zaśmiał się Chilkiasz. – Musiał mieć jakiś powód.

− Awansowałem – powiedział poważnie Eliakim.

− Awansowałeś? – Chilkiasz aż przestał kołysać wnuczkę. – Jak to awansowałeś? Już jesteś naczelnym inżynierem. Są jeszcze jakieś wyższe stanowiska?

− Król poprosił mnie, bym został jego sekretarzem stanu.

− Sekretarzem stanu! – Starszy mężczyzna o mało co nie upuścił dziecka.

− Eliakimie! Co to znaczy? – spytała Jerusza, chwytając męża za rękę.

− To znaczy... no cóż.... Najwyższym władcą jest oczywiście Hiskiasz. Po nim jest Szebna, jako pierwszy minister. Trzecim co do rangi urzędnikiem jest sekretarz stanu. Czyli ja.

− Boże Abrahama! – krzyknął Chilkiasz, zamknąwszy oczy i wzniósł twarz ku niebu. – Święty Izraela! Kimże ja jestem, że tak błogosławisz mojemu domowi i mojej rodzinie?

− Wiesz, abba, sam Go o to spytałem.

− Mój syn... trzecią najważniejszą osobą w kraju? Zasiada po lewicy króla? Eliakimie! Wypełnia się proroctwo Izajasza!

− Wiem, abba. Też o tym myślałem.

− Pewnej nocy, gdy Eliakim był jeszcze dzieckiem, posłano go z wiadomością do domu proroka. Kiedy Izajasz włożył na niego ręce i powiedział mu, że Bóg położy klucz domu Dawidowego na jego ramieniu, wydawało się to fantazją niemożliwą do spełnienia. A jednak spełniło się właśnie dziś.

− Ciekawe. Kiedyś marzyłem, by zostać kimś znacznym. – Objąwszy żonę ramieniem, Eliakim przysunął ją do siebie. – Ale przestałem, gdy zgodziłaś się wyjść za mnie. Od tego czasu nie dbam o władzę.

− Synu, chyba nie odmówiłeś! – Oczy Chilkiasza rozszerzyły się z przerażenia.

Uśmiechając się przebiegle, Eliakim wyciągnął prawą rękę. Na palcu lśnił złoty sygnet sekretarza stanu.

− Nie, abba. Nie odmówiłem. Jakże mógłbym? Mówi przecież psalmista: „Bóg jedynie jest sędzią – tego zniża, tamtego podnosi”.

− Zmieniłeś pracę, abba? – zapytał mały Jerimot, sięgając ciekawie do dłoni ojca, by przyjrzeć się błyszczącemu pierścieniowi.

− Tak, synku – odparł Eliakim, zdziwiony, że syn był w stanie podążać za tokiem rozmowy dorosłych.

− To jutro też możesz wcześniej wrócić? – zapytał ponownie, wzbudzając ogólną wesołość.

− Chyba nie – odparł Eliakim, czochrając włosy dziecka.-– Dziś król musiał mnie odprawić, ponieważ gdy usłyszałem o nominacji, mało nie zemdlałem. Ale od jutra będę musiał spędzać w nowym gabinecie w pałacu sporo nadgodzin.

− A dalej będziesz budował?

− Tak, w pewnym sensie będę budował cały nasz kraj.

− Aha. – Wyraz twarzy Jerimota wskazywał, że chłopiec znudził się już tym tematem.

− A tobie trzeba będzie sprawić trochę eleganckich sukien, byś mogła towarzyszyć sekretarzowi stanu w oficjalnych przyjęciach.

− Chcesz powiedzieć, że będę gościem na oficjalnych przyjęciach w pałacu? W obecności króla?

− Oczywiście.

− Ale ja nie mogę! Nie jestem arystokratką!

− Co to przeszkadza? Ja też nie jestem arystokratą.

− Ale ja jestem z pochodzenia ubogą wieśniaczką! Na litość boską, sypiałam na stryszku nad oborą!

− Mmm.... ale za to teraz pięknie pachniesz. – Figlarnie powąchał jej szyję i włosy. – A poza tym, nie sądzisz, że rozmowa z królową mogłaby być interesująca? Na pewno chętnie porozmawia z tobą o spaniu nad oborą.

− Bądź poważny! – odpowiedziała, popychając go żartobliwie.

− Jestem zupełnie poważny. Będziesz tam najpiękniejsza. Będę zaszczycony twoim towarzystwem, gdziekolwiek ze mną pójdziesz czy pojedziesz.

− Mamo, naprawdę spałaś z krowami? – spytał mały Jerimot, znów wszystkich rozweselając.

Eliakim poczuł radosny dreszcz. Trudno mu było usiedzieć. Chciało mu się tańczyć i skakać ze szczęścia.

− Chyba tak musiał się czuć król Dawid – powiedział, patrząc na żonę i dzieci, a potem na sygnet, do którego jeszcze nie mógł się przyzwyczaić. – Mój kielich się przepełnia.

Część Pierwsza

Hiskiaszowi powodziło się we wszystkich jego przedsięwzięciach. Jednak Bóg opuścił go, wystawiając go w ten sposób na próbę, aby ujawniły się w pełni zamiary jego serca.

2 Krn 32,30-31

1

–Możesz wracać do siebie, Wasza Wysokość. Jej Wysokość Chefsiba mówi, że ma kobiecą przypadłość.

− No, nie! – Uczucie głębokiego zadowolenia, które jeszcze chwilę wcześniej przepełniało serce króla Hiskiasza, prysło niczym bańka mydlana. Razem z nadzieją na następcę tronu. Krótki dystans dzielący go od skrzydła dla kobiet pokonał, myśląc już, jak towarzystwo żony umili mu ten ciepły wiosenny wieczór. Nie spodziewał się tak złej wiadomości na przywitanie.

− Jak to znosi?

− Jak zawsze, Wasza Wysokość – odpowiedziała Merab.

Hiskiasz spojrzał w głąb komnaty. Chefsiba siedziała przy otwartym oknie i patrzyła w ciemność. Wiedział już z doświadczenia, że tak jak każdego miesiąca głęboko przeżywa fakt, że znów nie poczęła dziecka. Rzadko udawało mu się ją pocieszyć, ukoić jej gorzkie łzy. Ale ona tyle razy dodawała mu otuchy swoją miłością, swoim śmiechem, swoim pięknym śpiewem, więc i on chciał ukoić jej ból.

− Zostaw nas na chwilę samych, Merab.

Przysunął do Chefsiby niewielki podnóżek. Żona nawet na niego nie spojrzała.

− Piękny wieczór – powiedział. – Może pójdziemy na dach?

Zaprzeczyła ruchem głowy, nadal patrząc w ciemność.

− Przykro mi, że nie jesteś w ciąży. Wiem, że jesteś bardzo rozczarowana.

− Wiesz, ile to już lat? – spytała z boleścią w głosie.

− Wiem. Dużo.

− To czemu nie przyjmiesz tego wreszcie do wiadomości? – spytała, odwracając do niego swą piękną, choć teraz wilgotną od łez twarz i patrząc oczami pełnymi żalu. – Jestem bezpłodna, Hiskiaszu. Nie dam ci potomka.

− Przecież Jahwe obiecał...

− Tobie nie obiecał potomka.

− Ależ, Chefsibo. – Starał się mówić łagodnie, ale musiał przekonać ją o swojej mocnej wierze w Słowo Boże. – Jahwe obiecał, że zawsze będzie następca Dawida, który będzie panował na tronie...

− Czemu nie chcesz zrozumieć prawdy? Nigdy nie będę matką. Nigdy!

− Bo to nie jest prawda. Pan zaprzysiągł Dawidowi – Hiskiasz odwołał się do psalmu swojego przodka – trwałą obietnicę, od której nie odstąpi...

− Daj spokój – jęknęła. – Trzymasz się obietnicy, której twój Bóg wcale tobie nie złożył.

− Ależ złożył!

− Nie tobie! Dawidowi!

− A jaka różnica? Bóg powiedział Dawidowi: „Potomstwo z ciebie zrodzone (…) na wieki zasiądzie na twoim tronie”.

− Skończ z tymi cytatami i posłuchaj mnie wreszcie! – odparła, zasłaniając uszy. – Godoliasz też jest potomkiem Dawida, prawda?

Wspomnienie o bracie nieco poirytowało Hiskiasza.

− I ma czterech synów?

Robił się coraz bardziej niespokojny. Nie tak miała przebiegać ta rozmowa. Nie w tym kierunku.

− Tak – przyznał, wstając nerwowo z miejsca. – Ale co to zmienia?

− Oni wszyscy są potomkami Dawida, Hiskiaszu!

− Są. I co?

− Nie rozumiesz? Jeśli nie będziesz miał syna, twoim następcą może zostać Godoliasz lub któryś z jego synów. Jahwe może dotrzymać obietnicy złożonej Dawidowi również w ten sposób!

Hiskiasz nie mógł nie uznać słuszności jej słów. Czuł się jak głupiec, że sam tego przez tyle lat nie zauważył. Rozwiązanie problemu jej bezpłodności było tak proste. I tak niesprawiedliwe. Usiadł przy oknie obok niej i starał się znaleźć jakąś odpowiedź.

− Ale... jak to? – jęknął.

− Chcesz, by następcą tronu był po tobie twój rodzony syn? Czy też zgodzisz się, by odziedziczył go twój brat lub bratanek?

Zaskakujące pytanie. Oczywiście, że pragnął, by po nim królował jego syn. Godoliasz tolerował kult bożków. Kto wie, może jego synowie również. Jak miał się na to zgodzić?

− Jeśli chcesz, by tron odziedziczył twój syn, musisz mnie odprawić, bo jestem bezpłodna. – Zakryła twarz i rozpłakała się w głos, trzęsąc się od szlochu.

A Hiskiasz dopiero teraz zrozumiał jej cierpienie i zawód. Sam też pragnął mieć syna. To nie było sprawiedliwe. Jednak w całym tym swoim bólu miał świadomość, że Chefsiba cierpi bardziej niż on. I że go potrzebuje.

− Nie mogę cię odprawić – odparł cicho.

− Dlaczego? Jahwe ci zabrania?

− Nie. Dlatego, że cię kocham.

Objął ją, po raz pierwszy ignorując w ten sposób Prawo, które zakazywało mu jej dotykać.

− Kocham cię, Chefsibo – powtórzył, głaszcząc jej miękkie włosy. – Jesteś dla mnie ważniejsza niż kwestia następcy tronu.

− Ale ja chcę, żebyś ty miał następcę – odpowiedziała, podnosząc głowę. Beznadziejny smutek, jaki dostrzegł w jej oczach, ściskał mu serce. – Chcę, Hiskiaszu, żeby następnym królem Judy był twój syn, a nie syn Godoliasza. Kocham cię tak bardzo, że chętnie sama z ciebie zrezygnuję, żebyś mógł mieć takiego dziedzica.

− Nie, Chefsibo. Nie rozwiodę się z tobą.

− To może jest inny sposób? Nie ma gdzieś jakiegoś wyjątku, który pozwalałby ci mieć drugą żonę, dlatego że jestem bezpłodna?

− Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

Gdy szedł do niej, był pełen wiary w przyszłość. A teraz czuł się tak, jakby Bóg wyrwał mu ją z rąk i podarował Godoliaszowi.

− To niesprawiedliwe, że musisz wybierać między wiernością mnie a posiadaniem syna. Jak Bóg, który miłuje, mógłby stawiać cię przed takim wyborem?

− Wielu spraw nie rozumiem... – zaczął, ale Chefsiba nie mogła już na powrót powstrzymać swojej goryczy.

− Dlaczego Jahwe ma zabronić ci jutro się modlić tylko przez to, że mi współczujesz i mnie przytuliłeś? Dlaczego, Hiskiaszu, twój Bóg jest tak niesprawiedliwy? Tak ci odpłaca po tym wszystkim, co dla Niego zrobiłeś? Dając ci wybór między rozwodem ze mną a oddaniem królestwa Godoliaszowi?

− Ćśśś... Chefsibo – odpowiedział, przytulając ją jeszcze mocniej – przestań już.

Jej gorycz napędzała jego gorycz. Siła tego sprzężenia przerażała go. Wiedział, że Bóg nie jest niesprawiedliwy. Ale nie wiedział, jak pogodzić swoją dezorientację i zawód z wiarą w Bożą dobroć. Musiał to przemyśleć w samotności. Nie mógł pozwolić sobie na wysłuchiwanie gniewnej frustracji i wątpliwości Chefsiby.

− Posłuchaj mnie. Przed laty Szebna usiłował namówić mnie na zawarcie z jednym z sąsiadów przymierza potwierdzonego małżeństwem z córką tamtego króla. Był przekonany, że Prawo nie zakazuje mieć większej liczby żon, i upierał się, że interpretacja mojego dziadka była błędna. Chciał mi wykazać, że Tora na to pozwala, ale ja nie chciałem go słuchać.

− Chcesz powiedzieć, że to by znaczyło, że nie musisz się ze mną rozwodzić? Że możesz mieć syna?

− Nie wiem. Muszę się tego dowiedzieć. Nacierpiałaś się przeze mnie, prawda? Przepraszam.

− To nieważne. Bylebyś miał syna – zapewniła, przytulając się jeszcze mocniej.

− Kapłani i lewici są uczeni w Prawie. Jeśli istnieje rozwiązanie tego problemu, oni je znają. Nie wierzę, że Bóg mógłby być dla nas niesprawiedliwy.

Mimo własnych zapewnień dręczący niepokój nie chciał go opuścić. Dlaczego przez tyle lat nie dostrzegł tego, że Bóg obiecał potomka Dawidowi, nie jemu? Przez tyle lat pocieszał Chefsibę, nigdy nie wątpiąc w Bożą obietnicę. Potępiał jej brak wiary, a to ona od początku miała rację. Nigdy nie da mu upragnionego syna.

Uwierzył w Bożą obietnicę, w to, że będzie miał potomka, tak jak uwierzył w nią Abraham, ale Bóg zawiódł jego zaufanie. Po tym wszystkim, co uczynił dla Jahwe – wszystkich przeprowadzonych reformach, wiernym przestrzeganiu Jego Prawa – Bóg miał oddać tron Godoliaszowi. Bałwochwalcy. Ta niesprawiedliwość doprowadzała go do szału.

− Nie płacz już – szepnął łagodnie. – Wszystko się ułoży. Jutro z rana porozmawiam z kapłanami i lewitami i wieczorem przyjdę tu już z gotową odpowiedzią. Nigdy bym nie mógł cię zostawić, Chefsibo – zapewnił, przyciskając ją do siebie. – Nigdy.

---

Gdy Hiskiasz wyszedł, Chefsiba dalej siedziała i spogladała w okno. Nie mogła powstrzymać łez. Pokojówka, powróciwszy do komnat, natychmiast podbiegła do jej boku:

− Och, pani! Próbowałam powiedzieć królowi, żeby nie wchodził. Wiedziałam, że sprawi ci przykrość.

− Nie, Merab. – Chefsiba pokręciła przecząco głową, ocierając z uśmiechem łzy. – Płaczę z radości. Przytulił mnie dziś. Naprawdę.

− Ale Prawo...

− Wiem! Dziś w końcu zrozumiał, jak niesprawiedliwe są zasady Jahwe. Powiedział mi, że znajdzie sposób, by złamać Prawo, tak żeby mógł mieć syna, nie rozwodząc się ze mną.

− Tak powiedział?

− Tak! Merab, wiesz, ile ja się o to modliłam? Jak długo prosiłam boginię, by przemieniła jego serce?

− Długo, Wasza Wysokość.

− No, a dziś się w końcu spełniło. Wszystko zawdzięczam Aszerze!

Wstała i pośpiesznie podeszła do drewnianej skrzynki, którą trzymała obok łóżka. Wyjęła z niej złoty posąg Aszery, przez chwilę kołysała go niczym ukochane dziecko, a potem postawiła na stoliku. Następnie zapaliła lampki oliwne i kadzielnice, by odprawić wieczorny obrzęd ku czci bogini. Dziś jednak wydało jej się to niewystarczające.

− Merab, gdzie jest to kadzidło, które dał mi król?

− Sądzisz, pani, że powinnaś je spalić? Chciał, żebyś je wzięła do świątyni Jahwe.

− Nieważne. Przynieś je. Bogini zasługuje na najlepsze, jakie mam.

Służąca pośpiesznie wyszła po kadzidło, a Chefsiba wyjęła małą urnę pogrzebową, którą przygotowała przed kilku laty. Słowa przysięgi wypisane węglem, gdy ofiarowała bogini swoje pierworodne dziecko, wciąż były doskonale widoczne. Może teraz Aszera wysłucha pozostałych jej modlitw i wreszcie otworzy jej łono, by mogła wypełnić obietnicę.

Gdy zapaliła już wszystkie lampy i kadzielnice, upadła na twarz i rozpoczęła błagalno-dziękczynną modlitwę do Aszery.

---

Hiskiasz przeszukiwał zwoje, które przechowywał w swoim gabinecie, aż w końcu odnalazł egzemplarz „wskazań dotyczących przyszłego króla”. Przysunął sobie świecznik, usiadł i zaczął uważnie czytać:

„Nie będzie miał zbyt wielu żon, aby nie odwróciło się jego serce”. Powtarzał ten fragment raz po raz. „Zbyt wielu”. Szebna ma rację. Tora nie mówi „tylko jednej”. Czy dwie to „zbyt wiele”? A nałożnice? W ogóle nie były żonami według Prawa. On sam od chwili koronacji nie wzywał żadnej z nich i nawet nie mieszkały już w pałacu. Kazał im się przeprowadzić do willi, którą im zbudował w obrębie nowych murów Eliakima.

Studiując przed laty to Prawo, usłyszał od dziadka, że przestrzeganie go uchroni go przed trzema największymi pokusami królów: pokusą władzy, pychy i przyjemności. Ale przecież nie chce pojąć drugiej żony dla przyjemności. Chodzi o następcę tronu.

Odłożył zwój i patrzył w dal. Wokół słudzy w milczeniu rozpalali pozostałe lampy. Z racjonalnego punktu widzenia drugi ożenek miał sens, a jednak myśl o nim niepokoiła go. Wiedząc, że nie spocznie, póki nie rozwikła tego dylematu, wezwał służącego.

− Zobacz, czy Joach, Lewita, jest jeszcze w pałacu. A jeśli nie on, to Eliakim ben Chilkiasz. Wezwij tu jednego lub drugiego.

Czekał, a pytanie Chefsiby: „Wiesz, ile to już lat?”, coraz bardziej go nurtowało, wystawiając wiarę na próbę. Ponad dziesięć. Czekał przez te lata, ufając, że będzie miał następcę tronu. Dziesięć długich lat. Rozumiał gorycz oskarżeń kierowanych przez Chefsibę pod adresem Boga. Spojrzał znów na zwój.

„Nie będzie miał zbyt wielu żon”. Po co z uporem interpretował Prawo tak, by udowodnić coś, czego Bóg wcale nie powiedział? Dlaczego nie posłuchał przed laty Szebny? Chefsibie oszczędziłby lat nerwów i bólu. A teraz miałby już kilku synów.

Kilka minut później powrócił służący w towarzystwie Joacha i Eliakima.

− Odszukałem obu, Wasza Wysokość.

− Świetnie. Siadajcie, panowie. – Zaprosił, wskazując ruchem ręki w stronę siedzisk, po czym usiadł naprzeciw nich i podał zwój Joachowi. – Chodzi o interpretację przepisu Prawa. Przeczytajcie fragment o królewskich żonach. O tu.

Pokazawszy palcem stosowne miejsce, pochylił się wyczekująco, opierając się łokciami o kolana i patrzył badawczo w twarz Joacha, który czytał Pismo. Skończywszy, Lewita podał zwój Eliakimowi. Ten zmrużył oczy i obrócił go tak, by na drobne litery padało więcej światła.

− Chodzi o to, czy według tego przepisu królowi wolno poślubić tylko jedną żonę? – zapytał Hiskiasz, gdy Eliakim skończył czytać. – Czy tak właśnie interpretujecie ten fragment?

− Nie. Nie jest tu napisane, że tylko jedną – odpowiedział Joach po chwili namysłu. – Sądzę natomiast, że należy zastanowić się nad powodem, dla którego Jahwe dał nam ten właśnie przepis.

− Co według ciebie nim jest?

− Myślę, że ten konkretny fragment ma przestrzegać królów Izraela przed brakiem samokontroli w sprawach osobistych, co może prowadzić do braku tejże w innych obszarach życia. A to z kolei może zagrażać ich relacji z Jahwe.

− Rozumiem. Czy ty, Eliakimie, interpretujesz ten fragment podobnie?

− Tak. Sądzę, że problemy Salomona, będące wynikiem faktu posiadania przez niego wielu żon, są dobrym przykładem zagrożeń, przed jakimi ma nas chronić ten przepis.

Hiskiasz z namysłem gładził brodę. Po chwili znów pochylił się, opierając łokcie na kolanach i splatając palce obu dłoni.

− Zatem gdybym pojął drugą żonę, taką, która czciłaby tylko Jahwe, czy złamałbym prawo Tory?

− Nie, Wasza Wysokość – odpowiedział po chwili namysłu. – Nie sądzę. Ale podkreśliłbym, że posłuszeństwo celowi stanowienia Prawa jest równie ważne, jak posłuszeństwo jego literze.

− Chciałbym zatem bardzo wyraźnie naświetlić powody, dla których zastanawiam się nad powtórnym ślubem. Kocham Chefsibę, ale przez wszystkie te lata jest bezpłodna. Ożeniłbym się powtórnie po to, by mieć następcę tronu. O ile Prawo mi na to zezwala.

− To słuszny powód – odpowiedział Joach. – Muszę jednak zwrócić uwagę Waszej Wysokości na jeszcze inny przepis, zawarty, o ile pamiętam, w Piątej Księdze Mojżeszowej. Przewiduje on, że jeśli niekochana żona pierwsza powije syna, prawa pierworodnego będą przysługiwać właśnie jemu, nawet gdyby umiłowana żona również urodziła syna, ale później.

− Czy to znaczy, że gdy nowa żona da mi syna, ewentualny syn Chefsiby, gdyby Bóg nawet cudownie otworzył jej łono, nie będzie mógł odziedziczyć tronu Judy?

− Tak właśnie, Wasza Wysokość.

To wydawało się niesprawiedliwe. Hiskiasz znów przypomniał sobie oskarżenia Chefsiby pod adresem praw Jahwe. Ale alternatywą była zupełna rezygnacja z następcy.

− Rozumiem – odpowiedział po dłuższej chwili. – Możesz coś jeszcze dodać, Joachu?

− Tylko pewną radę. Dla zachowania rodzinnej równowagi będziesz musiał obu żonom poświęcać tyle samo czasu i uwagi.

− Rozumiem... – powtórzył Hiskiasz, zastanawiając się, czy Chefsiba również to zrozumie. Ofiarowała gotowość do podzielenia się nim, by mógł mieć syna. Ale czy zdawała sobie sprawę z tego, że będzie się nim musiała dzielić przez resztę życia?

− Czy chcesz coś dodać, Eliakimie?

− Nie, Wasza Wysokość. Joach zna się na Prawie lepiej ode mnie.

− To nie będę was dłużej zatrzymywał. Dziękuję, że przyszliście.

Mężczyźni wyszli, a Hiskiasz długo rozmyślał nad tym, co mówił Joach. Wyglądało na to, że Tora zezwala na drugie małżeństwo, ale jemu samemu trudno było zaakceptować ten pomysł. Przez wiele lat był pewien, że jest inaczej. Wiedział, że nigdy nie pokocha tej drugiej żony tak, jak kocha Chefsibę, i że trudno mu będzie traktować obie jednakowo. A dzielić swój czas z jakąś inną kobietą będzie jeszcze trudniej. A ponadto nadal pragnął, żeby tron po nim objął syn Chefsiby.

Bijąc się z tymi myślami, zastanawiał się jednocześnie nad reakcją samej żony na to, co powiedział Lewita. Czy jego słowa pocieszą ją, napełnią nadzieją? Czy też rozniecą jeszcze bardziej jej gorycz i zazdrość? Będzie musiała sporo przemyśleć. Trzeba z nią to wszystko wnikliwie omówić przed podjęciem ostatecznej decyzji.

Ale nie trzeba z tym czekać do jutra. Można przecież o wszystkim powiedzieć jej już dziś.

Niewielką odległość dzielącą gabinet od haremu pokonał szybko. Przez szparę pod drzwiami komnaty Chefsiby sączył się snop światła. Zapukał delikatnie. I nie czekając na pokojówkę, sam otworzył drzwi.

− Chefsibo, chcia... – zaczął, wchodząc do środka.

Ale nie był w stanie przekazać żonie tego, z czym przyszedł. Królowa biła bowiem pokłony złotemu posążkowi Aszery.

2

Gdy powoli szedł w stronę klęczącej Chefsiby, wydawało mu się, że podłoga chwieje się pod stopami. Patrzył to na ołtarz, to na żonę, nie chcąc uwierzyć własnym oczom. Koszmar na jawie. To niemożliwe, żeby klękała przed bożkiem. Niemożliwe! Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Siłą powstrzymał nudności.

„To tylko sen” – pomyślał.

Ale to nie był sen. To była jawa. A w głębi jego wnętrza wzbierał okrzyk udręczenia.

− Nie! O, Jahwe... proszę... nie!

Drżącymi rękami chwycił przód swojej szaty i rozdarł ją wpół. Potem porwał tkaninę na strzępy, krzycząc w udręce przy każdym ruchu.

− Jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś?

Skuliła się ze strachu. Cała krew odpłynęła z jej twarzy. Złapał ją za ramiona, ale nie mógł opanować drżenia rąk. Wściekłość w nim wręcz pulsowała. Puścił ją zaraz, obawiając się, że ją zabije.

− Od kiedy trzymasz to w moim domu? – krzyknął. – Od kiedy czcisz bałwana?

− Prze... pra... szam... – wyjąkała. – Wszystko... ci wytłumaczę...

Nie mógł na nią patrzeć. Odwrócił się z obrzydzeniem i wtedy jego wzrok padł na ołtarzyk. Srebrne lampy napełniła najlepszą oliwą z królewskich składów. W kadzielnicach płonęło królewskie kadzidło przeznaczone do Świętego Świętych Jahwe. Bogini z nabrzmiałym brzuchem i pełnymi piersiami uśmiechała się do niego wzgardliwie.

Wtedy zobaczył urnę z jego własną pieczęcią. Podniósł ją i odczytał rotę ślubu. Dowód obciążający Chefsibę... Och, Jahwe... nie, tylko nie to... Zadrżał z przerażenia. Przysięgła, że zabije jego dziecko.

− Chefsibo, chciałaś ofiarować naszego syna?

− Ale ja złożyłam ten ślub dla ciebie! Żeby wróg nie napadł na nasz kraj!

− Nie – jęknął, starając się powstrzymać łzy. – Nie!

Dokładnie z tego samego powodu jego ojciec ofiarował swych synów Molochowi. Hiskiasz przypomniał sobie przerażenie brata spadającego z krzykiem w rozpaloną paszczę potwora. Na myśl, że Chefsiba byłaby gotowa wrzucić ich dziecko w ogień, zadrżał z przerażenia.

Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Czas jakby zamarł, wydawało się, że pozostanie w tej strasznej chwili na zawsze. Ale w końcu krew w jego żyłach znów ruszyła, przekształcając wstrząs w nieopanowaną wściekłość.

Z całej siły rzucił urną o przeciwległą ścianę, roztrzaskując ją w pył. Ohydna bogini dalej uśmiechała się do niego szyderczo. Stracił resztki kontroli nad sobą. Złapał stół, jakby był lekki niczym piórko, i z dzikim wrzaskiem rzucił go w dal. Złoty bałwan spadł na podłogę, pękając na pół. Ze środka wysypał się piach. To, co wydawało się szczerozłotym posągiem, okazało się fałszerstwem, glinianą figurką pokrytą tylko cienką warstwą złota.

Stół, lampy i kadzielnice poleciały na wszystkie strony, przewracając jeden z płonących świeczników. Zanim zdążył zareagować, kałuże oliwy zapłonęły żywym ogniem. Płomień przebiegł przez kobierzec, objął stos trzcinowych mat i przeniósł się na miękkie pufy do siedzenia.

Dał się słyszeć głośny podmuch, gdy zajęły się wysuszone pędy palmowe w glinianym dzbanie. Z nich płomień z wściekłym skwierczeniem przeskoczył na zawieszony powyżej proporzec. Obok króla w płomieniach stanęło plecione przepierzenie zasłaniające wannę, od którego zaraz zajęły się zwiewne zasłony otaczające łoże Chefsiby. Żywioł był nieopanowany. Trzeba było działać.

Rozerwał swoją wierzchnią szatę i zaczął nią gasić rozprzestrzeniający się ogień. Z rozpaczą uderzał z całej siły suknem w płonące miejsca.

Ale płomień rozprzestrzeniał się szybciej, niż Hiskiasz go tłumił. Po łukowatej trajektorii, wytyczonej przez rozlaną oliwę, pełzła ściana ognia, otaczając króla. W miejscu, w którym rozdarł tunikę, żar parzył jego tors, iskry paliły mu ramiona i twarz. Walcząc z żywiołem, nie zwracał uwagi na ból.

Nagle usłyszał krzyk Chefsiby. Wycofała się w narożnik obok płonącego łóżka i nie miała już drogi ucieczki. Zerwał zasłony z baldachimu.

− Uciekaj, Chefsibo! Wyjdź stamtąd!

Nie ruszyła się na krok.

Zanim zdążył ją złapać i wyciągnąć, kawałek płonącego zgliszcza spadł na jego ubranie, zapalając skraj jego tuniki i frędzle. Zmagał się z płonącym strojem, krzycząc z bólu, a płonąca oliwa wypalała spory płat skóry na jego nodze.

Półprzytomny z szoku i bólu, walcząc o życie swoje i Chefsiby, rozpaczliwie starał się opanować rozprzestrzeniający się nieubłaganie pożar. Gdy nie mógł już gasić płomieni swoją szatą, zaczął wylewać wodę z wanny na dywan. Garściami zbierał piach z rozbitego bałwana, by gasić płonące kałuże oliwy. Ściągnął gorejący proporzec i podarł go, by nie zajęły się od niego belki powały. Krztusząc się gryzącym dymem, zerwał zasłony z okna, zanim płomienie zdążyły się do nich zbliżyć i wykorzystał ciężką tkaninę, by dalej walczyć z żywiołem. W końcu go pokonał, choć wydawało się, że trwa to wiele długich godzin.

Wycieńczenie zgięło go wpół. Ból rozdzierał płuca pełne dymu. Pokryte pęcherzami dłonie paliły tak, jakby wciąż były zanurzone w ogniu, a goleń jego prawej nogi, gdzie płomienie ogarnęły jego szatę, pulsowała bólem z otwartej rany. Lepiej jednak, że to on, że to jego ogarnęły płomienie, niż jego pierworodnego.

Zapach spalonego ciała i włosów, który wciąż czuł w nozdrzach, wydawał się zupełnie na miejscu. Zapach bałwochwalstwa…

Rozbita Aszera Chefsiby leżała tam, gdzie upadła, a jej głowa, oderwana od reszty posążka, dalej uśmiechała się tak, jakby nic się nie stało. Hiskiasz schylił się mimo dojmującego bólu i wziął garść piachu, by zanieść go kulącej się za łóżkiem Chefsibie. Złapał jej dłoń i siłą ją otworzywszy, wysypał na nią piach.

− Masz swoją boginię. Módl się do niej dalej.

I przeszedłszy nad dopalającymi się zgliszczami, zostawił ją samą.

---

Ze wszystkich stron do komnaty Chefsiby śpieszyli słudzy, ale ona siedziała pośród zrujnowanej komnaty w bezruchu, kompletnie załamana.

− I co ja narobiłam? Co narobiłam? – szlochała.

Wyszedł. Gdy zniknął za drzwiami, wiedziała już, że traci go na zawsze. Do końca życia będzie ją prześladowała udręka i osłupienie, jakie widziała na jego twarzy. Lepiej jej było zginąć w płomieniach.

Wiedziała przecież, jak ważny był dla Hiskiasza jego Bóg, jak ciężko pracował, by przeprowadzić reformę religijną. Po co było go oszukiwać i zdradzać, czcząc boginię? Teraz, w kontekście gniewu i nienawiści Hiskiasza, jej wcześniejsze motywy wydały się jej banalne. On nigdy jej nie wybaczy. Pora umierać.

Spojrzała na piach trzymany w zaciśniętej dłoni. Obserwowała, jak powoli przesypuje się przez jej palce. Oddała Hiskiasza, swój jedyny powód do życia, za garść ziarenek.

---

Odurzony król kuśtykał przez korytarz do swoich komnat, krztusząc się dymem, który wciąż wypełniał mu płuca. Palący ból poparzonego ciała powoli przebijał się przez wstrząs psychiczny, ale cierpienie, jakie sprawiła mu Chefsiba, wciąż było daleko dotkliwsze.

Zanim zdążył dotrzeć do drzwi, dobiegł do niego Eliakim.

− Wasza Wysokość, co się stało? Czy...? Boże Abrahama, ratuj! Wasza Wysokość, spójrz tylko na siebie!

− Pożar w skrzydle kobiet... – odpowiedział niepewnie Hiskiasz, patrząc na swoje podarte, wypalone szaty. – Oliwa wylała się z lamp... ale już ugaszony.

− Wasza Wysokość jest potwornie poparzony. Pomogę Waszej Wysokości.

Z pomocą sekretarza stanu, utykając, Hiskiasz wszedł do komnaty i opadł na kanapę. Niczym z przeciwległego końca długiego tunelu słyszał, jak Eliakim wzywa sługi i wydaje rozkazy.

− Nalać zimnej wody do miednicy. Ale szybko! Ty biegnij do haremu. Był pożar. Upewnij się, że wszystko ugaszone. A ty wezwij tu zaraz medyków!

Obok stał, załamując bezczynnie ręce, sługa Hiskiasza.

− Ty! Przynieś mi tu mocnego wina! No już!

Służący wybiegł, zostawiając ich samych.

Ból wzbierał i eksplodował niczym potężna fala, przybierając na sile z każdą minutą. Dłonie i tors wciąż parzyły, jakby nadal znajdowały się w ogniu, ale najwięcej cierpienia sprawiało oparzenie na nodze. Oddychając z wysiłkiem i starając się nie stracić przytomności, zmusił się do mówienia.

− To chyba było głupie... gasić pożar... samemu. Ale nie mogłem wzywać pomocy... nie chciałem... by ktokolwiek... widział...

Pot zalał mu twarz i oczy. Próbował je otrzeć przedramieniem, opuchnięte dłonie były jednak bezużyteczne. Jakby należały do kogoś innego. Eliakim chwycił lniany ręcznik i otarł nim twarz i szyję króla.

− Wytrzymaj, Wasza Wysokość. Pomoc już nadchodzi.

− Noga! – jęknął Hiskiasz.

− Tak. Wiem. Boże Abrahama! Słabo to wygląda.

Hiskiasz starał się rozmawiać, by nie zemdleć.

− Eliakimie, ty jesteś żonaty, prawda?

− Tak, nie pamięta Wasza Wysokość? Ożeniłem się z Izraelitką, która uciekła Asyryjczykom.

− Pamiętam... niesamowicie dzielna... Kochasz... – oparłszy głowę o poduszki, stłumił jęk – ją?

− Tak. Jak własne życie. To dla mnie skarb, dar od Boga.

Król zamknął oczy i odwrócił się. Przez chwilę słowa Eliakima raniły go mocniej niż wszystkie oparzenia. Chefsiba też była darem. Od Achaza.

− Jeśli kochasz żonę... tak jak ja kochałem Chefsibę... to zrozumiesz. – Otworzywszy oczy, spojrzał na Eliakima. – Dziś... gdy przyszedłem do niej... miała odlaną statuetkę Aszery... modliła się do niej.

− Co???

− Próbowałem ją zniszczyć... strąciłem lampy. Ogień rozprzestrzenił się tak szybko... nie do opanowania...

− O, Boże Abrahama!

Na wspomnienie urny i przysięgi wypisanej na niej węglem drzewnym, ręką Chefsiby, zadrżał.

− I do tego...

Smutek stłumił jego słowa. Grymas bólu wykrzywił mu twarz, dając jednocześnie nadzieję, że Eliakim nie zauważy, że król powstrzymuje łzy.

− Wasza Wysokość... nie wiem, co powiedzieć...

Tu w ogóle nikt nie miałby nic do powiedzenia. Stało się to, co niewyobrażalne.

Do komnaty wbiegł sługa z winem. Eliakim odebrał je natychmiast i Hiskiasz usłyszał, jak sekretarz nalewa je do pucharu.

− Proszę – powiedział, podając go monarsze do ust. – Pomoże ukoić ból.

Pijąc gorzki napój, miał świadomość, że nie jest on w stanie ukoić bólu duszy. Nigdy nie wybaczył ojcu, że ten był gotów złożyć go w ofierze. Jak ma wybaczyć Chefsibie chęć złożenia w ofierze jego dziecka?

Eliakim trzymał puchar do momentu, gdy Hiskiasz wypił całą jego zawartość. Czuł, jak rozpala mu przełyk do samego żołądka, ale pulsujący, gorejący ból w nodze tylko narastał. Hiskiasz nie był w stanie powstrzymać jęku. Eliakim szybko napełnił puchar ponownie, ale król był już zbyt odurzony, by pić więcej.

− Nie... już nie mogę.

Inny sługa przyniósł wodę w brązowej misie. Hiskiasz zanurzył w niej dłonie, pragnąc, by chłód przyniósł mu ulgę. Ale ta ulga trwała tylko chwilę, zaraz ból znów wstrząsnął jego ciałem i władca dalej musiał walczyć z omdleniem. Spojrzał na Eliakima i zmusił się, by dalej mówić.

− Gdybym schwytał ją... z innym... nawet to byłoby lepsze. Zdradziła mnie... i wszystko, w co wierzyłem. Wniosła to... do mojego domu.

Eliakim po raz kolejny podał mu puchar. Hiskiasz dostrzegł w oczach przyjaciela głęboki ból.

− Co mamy z nią zrobić, Wasza Wysokość? – zapytał cicho sekretarz.

Bałwochwalstwo należało karać śmiercią. Obaj o tym wiedzieli. Ale jednak nawet w takim gniewie Hiskiasz nie był w stanie wydać na Chefsibę takiego wyroku.

− Nie umiem, Eliakimie – rzekł cicho. – Nie umiem jej zabić.

Eliakim skinął ze zrozumieniem głową.

− Ale nie jest już moją żoną – mówił dalej. – Niech Szebna przygotuje dokumenty rozwodowe. Dla mnie umarła. Nie wspominajcie więcej jej imienia.

Do komnaty schodzili się, jeden po drugim, nadworni medycy.

− Musisz się położyć, Wasza Wysokość – powiedział jeden z nich, oglądając nogę. – Łatwiej nam będzie cię opatrzyć.

Słudzy pomogli Hiskiaszowi dotrzeć do łóżka. Ruch wzbudził kolejną falę bólu i nudności, które niemal odebrały mu przytomność. Położył się płasko na plecach i dyszał ciężko, powstrzymując krzyk.

Medycy badali jego ramiona, twarz i tors, kładąc na liczne oparzenia gęsty balsam z aloesu. Następnie nałożyli balsam na opuchnięte dłonie i delikatnie owinęli je bandażem. W końcu zajęli się nogą. Sam ją widział i wiedział, że wszystkie mięśnie na goleni spłonęły z wyjątkiem kilku sczerniałych włókien wciąż widocznych w otwartej ranie.

− Frędzle i złote nici z szaty wtopiły się w ranę – powiedział któryś z medyków. – Jest też jakieś błoto. Może to piach?

− Tak... chyba piach. – Hiskiasz pomyślał o pustym bożku. – Próbowałem stłumić ogień piachem.

− Przepraszam, ale będziemy musieli bardzo dokładnie oczyścić ranę. Będzie bardzo bolało.

− Wytrzymam.

Z miłą chęcią zgodzi się na ból, jeśli tylko on pomoże mu zapomnieć o tym, co zrobiła Chefsiba. Powstrzymywał łzy gorzkiej ironii, jakie wzbudzała jej zdrada. Był wierny jednej żonie, żeby nie narażać się na pokusę bałwochwalstwa, a ona przez cały ten czas potajemnie czciła bożki. Nigdy nie zauważył zła, jakie skrywała w sercu. Zaufał jej, dzielił z nią życie, kochał ją jak nikogo innego. A ona go okłamywała, udawała, że służy Bogu, ukrywając przed nim swoją tajemnicę, złą tajemnicę. Przez wszystkie te lata.

− Mamy mikstury, Wasza Wysokość. Możemy je wymieszać z winem. Zadziałają przeciwbólowo – powiedział medyk.

Król odmówił ruchem głowy. Przypomniał sobie ojca.

− No to przygotujcie się – polecił lekarz sługom. – Nie możecie pozwolić mu się ruszyć.

Złapali go za ramiona i kostki.

Hiskiasz zacisnął zęby i przygotowując się na jeszcze większy ból, zaczął recytować w myśli: „Słuchaj, Izraelu!... Jahwe jest twoim Bogiem, Jahwe jedyny!… Będziesz miłował Jahwe, Boga swego całym swoim sercem...”.

Przeszyło go pierwsze obezwładniające cięcie. Krzyknął i nic już więcej nie poczuł. Stracił przytomność.

3

Wiele godzin później obudził go ból. Spróbował usiąść i natychmiast jęknął. Z ciemności obok niego wyłonił się medyk.

− Leż spokojnie, Wasza Wysokość, nie ruszaj się.

Usta i język wyschły mu zupełnie. Ledwo mógł mówić.

− Strasznie chce mi się pić...

− Proszę. Napij się wody.

Własnymi rękami nie mógł nic zrobić. Były opuchnięte, pokryte pęcherzami i owinięte bandażem. Medyk delikatnie uniósł mu głowę i przysunął puchar do ust. Trochę wody spłynęło do gardła, reszta ściekła po brodzie. Hiskiasz przeklinał swoją bezradność.

− Podać coś przeciwbólowego, Wasza Wysokość?

− Nie. – Ledwo wytrzymywał ten ból, ale nie chciał przyznać się do słabości. – Jak długo będę w takim stanie?

− Rano jeszcze raz zbadamy oparzenia i...

− Nie. Teraz mi powiedz.

− Jak z pewnością wiesz, masz wiele oparzeń i...

− Jak poważnych?

− Na dłoniach i częściowo na torsie jest sporo pęcherzy.

− A noga?

− Skóra zupełnie się spaliła. Rana jest bardzo głęboka. Do tego została zanieczyszczona piachem i nićmi. Zrobiliśmy, co się dało, żeby ją oczyścić, ale...

− Kiedy wyzdrowieję? Ile mam znosić tę niewypowiedzianą udrękę, tę bezradność przyprawiającą o szaleństwo?

− Nie wiemy na pewno, ale musisz leżeć przynajmniej przez tydzień.

„Tydzień. Leżeć bezradnie i pozwalać, żeby woda ciekła mi po brodzie” – pomyślał.

− Nie! Nigdy!

− Ale odpoczynek jest najlepszym lekarstwem, panie – zaoponował medyk, podając Hiskiaszowi kolejny puchar wody, po czym otarł mu twarz jak dziecku.

− Zostaw mnie samego – polecił król.

− Ale możesz potrzebować...

− Wezwę cię.

− Tak, Wasza Wysokość.

Usłyszał zamykające się drzwi. Został sam. Zamknął oczy, ale ból nie pozwalał mu zasnąć.

Chefsiba czciła pogańskiego bożka.

Nigdy nie zapomniał wstrząsającego widoku braci płonących żywcem w ogniu Molocha. Jak więc ma usunąć z pamięci widok własnej żony kłaniającej się Aszerze, ślubującej ofiarować jej jego dziecko? Całe życie walczył z pożarem bałwochwalstwa, aż ostatniej nocy ten pożar go pokonał.

Leżąc samotnie w ciemności, nie musiał powstrzymywać łez spływających po jego twarzy i niknących w brodzie. Chefsiba, jedyna kobieta, którą w życiu kochał, oszukała go. Jak długo czciła bożki? Rok? Dziesięć lat? Co za różnica, czy przez jeden dzień, czy przez całe życie? Nigdy jej tego nie wybaczy.

Kobieta i mężczyzna... Bóg zamieszka pośród nich...

Gdy przed laty dziadek opowiadał mu o tym, jak Bóg zaplanował małżeństwo, Hiskiasz sądził, że właśnie taki rodzaj miłości dzieli z Chefsibą. W swoim szczęściu myślał, że Boża obecność ich błogosławi. Ale to było kłamstwo. Ukrył twarz w zabandażowanych dłoniach i się rozpłakał.

O wschodzie słońca obiecał sobie nie uronić z powodu Chefsiby ani jednej łzy więcej. Pogrzebał swoją miłość do niej głęboko na dnie duszy, razem z bólem z powodu jej straty. Zamknął je tam, gdzie – jak sobie poprzysiągł – nigdy nie będzie ich szukał. Teraz jego uwagę pochłaniały dwa uczucia: dotkliwy ból i niepohamowany gniew.

Pozwolił, by gniew ten wzbierał w nim całą noc, aż wreszcie przyćmił wszystko, łącznie z bólem. A gdy niebo zaczęło się rozjaśniać, krzyknął na sługę. Za nim do komnaty weszło trzech nadwornych medyków.

− Pomóżcie mi wstać – polecił. – Już niedługo czas na ofiarę poranną.

Nikt się nie ruszył.

− Nie gapcie się tak na mnie! Powiedziałem, żebyście pomogli mi wstać!

Zaczął siadać, więc sługa pospieszył mu z pomocą.

− No właśnie. Teraz zsuń mi nogę na bok.

Ten wykonał polecenie. Hiskiasz jęknął mimowolnie, gdy do rannej nogi napłynęła krew.

− Wasza Wysokość, myślę, że... – Jeden z medyków wystąpił naprzód. W jego szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie.

− Nie płacę ci za myślenie – odpowiedział Hiskiasz, zaciskając zęby. – Tylko za to, żebyś mnie leczył. Znajdź Szebnę i każ mu przygotować dokumenty rozwodowe. Reszta niech pomoże mi się ubrać.

Z wysiłkiem włożył swoje odzienie. Każdy ruch potęgował ból. Gdy słudzy przez głowę wsuwali na niego tunikę i lniana tkanina przesunęła się po torsie, niemal zemdlał. Potwornie bolesne były krawędzie ran, gdzie pęcherz stykał się ze zdrową skórą.

− Czy mamy zamówić lektykę, Wasza Wysokość?

− Po co?

− No, żeby zanieść cię na...

− Nie trzeba mnie nosić! – Nie pozwoli przecież, by bałwochwalstwo Chefsiby uczyniło z niego kalekę.

Wstał i zrobił krok do przodu. Komnata zawirowała, a pole widzenia zbiegło się do rozmiarów tunelu. Medycy przyskoczyli do niego, by go złapać.

− Nie! Zostawcie! Mogę iść sam!

Noga za nogą zaczął posuwać się naprzód, ignorując dręczący go ból i kołyszącą się w szaleńczym rytmie podłogę, aż dotarł do siedziska w salonie.

− Dziękuję za waszą pomoc – oświadczył medykom. – Możecie odejść.

− Ależ nie może Wasza...

− Owszem, mogę. I będę. Dobrego dnia.

Czekając na Szebnę, usiłował przeliczyć, ile musi przejść, by dostać się do świątyni, ile pokonać schodów.

− Nalej mi trochę – polecił słudze, pokazując butelkę z mocnym winem, którym wieczorem poił go Eliakim. Od ciepłego trunku palił go cały przełyk aż po żołądek, ale opróżnił puchar do końca, mając nadzieję, że wino uśmierzy ból na tyle, by dał radę dostać się do świątyni i wrócić.

− Przynieś mi jeszcze coś do jedzenia.

Kilka minut później zjawił się Szebna ze zwojem pergaminu w ręku.

− Wasza Wysokość! Wyglądasz okropnie! – oświadczył wstrząśnięty. – Naprawdę uważasz, że powinieneś wstawać z łóżka?

− Oczywiście, że powinienem. Siedzę tu chyba, nie? Gdzie pergaminy rozwodowe?

− Tu. – Szebna podniósł zwój, po czym opuścił dłoń z powrotem.

− Czy Eliakim wyjaśnił, czemu o nie poprosiłem?

− Tak, słyszałem, co się stało. Bardzo mi przykro, Wasza Wysokość.

− Pewnie cały kraj już zdążył usłyszeć, co się stało. Dlatego pójdę do świątyni. Nic i nikt nie powstrzyma mnie przed dawaniem przykładu mojemu ludowi.

− Uważasz, że to rozsądne pokazywać się ludziom w tym stanie?

− O co ci chodzi?

− Wasza Wysokość, czy patrzyłeś w zwierciadło?

− Nie powinienem był walczyć z pożarem – westchnął Hiskiasz, patrząc na obandażowane dłonie. – Niechby się to wszystko spaliło.

− Oglądałem rano to pobojowisko – odpowiedział Szebna. – Komnata jest w kompletnej ruinie.

− To i dobrze. Każ ją odbudować jakoś inaczej. Dla mojej nowej żony – dodał, czując ucisk w żołądku. Rozwód przypieczętuje to wszystko. Nigdy więcej nie zobaczy Chefsiby. Zastanawiał się, czy będzie umiał pokochać inną. Zaufać jej. A może miłość i zaufanie nie mają znaczenia? Może wystarczy mieć syna.

− Pokaż mi te pergaminy, Szebno.

− Na pewno? Bardziej odpowiednią karą byłoby...

− Nigdy nie byłem niczego bardziej pewien!

Szebna, westchnąwszy ciężko, podał zwój królowi. Hiskiasz spróbował chwycić go w obandażowane dłonie, ale nie mógł go utrzymać. Pergamin upadł na ziemię.

− Przeklinam ją za to, co mi zrobiła! – krzyknął. – I Jahwe też ją przeklął. Podnieś to wreszcie i daj mi podpisać.

− Ale jak to zrobisz?

− Znajdę sposób. Zdejmij mi te nieszczęsne bandaże.

− Nie jestem medykiem...

− Zdejmij!

Szebna chciał coś jeszcze powiedzieć, otworzył usta, ale zaraz zamknął je i ostrożnie podniósł prawą dłoń Hiskiasza. Odnalazł koniec bandaża, rozsupłał go i delikatnie odwinął opatrunek. Podczas jego pracy Hiskiasz starał się trzymać dłoń sztywno, ale całe ciało trzęsło się z wściekłości i bólu. Spod bandaża wyłaniały się dłonie pokryte wielkimi, mięsistymi pęcherzami.

− Wielkie nieba! – jęknął Szebna.

− Wygląda gorzej, niż jest naprawdę – zapewnił Hiskiasz, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie będzie w stanie chwycić nic do pisania ani skreślić swojego imienia. – Ten też zdejmij – polecił, podając Szebnie lewą dłoń. Gdy kanclerz skończył, ciemna twarz Hiskiasza zupełnie zbladła. – A teraz ściągnij sygnet.

− Nie zejdzie. Palec za bardzo spuchł.

− Natrzyj oliwą. Tam, w lampie, powinno być jej trochę.

Hiskiasz zaczął się zastanawiać, ile czasu zajmie mu przyzwyczajenie się do tego ciągłego, bezlitosnego bólu i czy kiedykolwiek przyjdzie taki czas, że się od niego uwolni. Przygotował się, by wytrzymać, ale gdy Szebna namaścił palec i próbował zdjąć pierścień, król nie mógł się powstrzymać od krzyku.

− Przepraszam, panie! – Szebna gwałtownie się cofnął.

− W porządku. Próbuj dalej.

− Nie. Nie zrobię tego.

− Szebno, rozkazuję ci zsunąć mi pierścień z palca.

− Prędzej złożę dymisję, niż sprawię ci więcej bólu – odparł kanclerz, patrząc wyzywająco na króla. Hiskiasz wiedział, że w walce na siłę woli upór Szebny dorównuje jego własnemu. Ciszę przerwało wejście sługi z tacą.

− Przyniosłem śniadanie, Wasza Wysokość.

Monarcha popatrzył jeszcze przez chwilę na Szebnę, po czym powiedział:

− Możesz odejść.

Nie chciał pozwolić, by kanclerz lub ktokolwiek inny widział, jak służący karmi go łyżeczką.

− Masz nikomu nie mówić, że trzeba mnie karmić, słyszysz? Bo inaczej zapłacisz głową.

− Tak, Wasza Wysokość.

Ledwie zdołał przełknąć kilka upokarzających kęsów, gdy w świątyni zagrał szofar.

− Przynieś mój szal modlitewny.

Wydawało się, że do świątyni jest sto mil drogi. Ale jakoś trzeba będzie je przejść. Złożyć ofiarę. Wyznać grzech wpuszczenia do pałacu bożka, grzech miłości do bałwochwalczyni. Poprosić Boga o przebaczenie.

Wstał, ale już po kilku krokach ból sprawił, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. A świat utonął w czerni.

---

Podchodząc z ojcem pod Wzgórze Świątynne, Eliakim nie mógł przestać myśleć o Hiskiaszu, jego straszliwych obrażeniach i widoku spalonego ciała, który przyprawiał o mdłości.

− Wczoraj wróciłeś wyjątkowo późno, synu – odezwał się Chilkiasz. – A i dziś jesteś niezwykle mało rozmowny. Czy coś się stało?

− Nie chciałem ci mówić przy sługach.

− A więc jednak coś się stało? – Ojciec zatrzymał się zaniepokojony. – Coś strasznego?

− Obawiam się, że tak.

Stali tak na środku drogi, a wokół nich przelewał się strumień obijających się o nich wiernych. Eliakim odciągnął Chilkiasza na bok. Czy powiedzieć mu o bałwochwalstwie Chefsiby? Ufał ojcu i wiedział, że potrafi on dochować każdej tajemnicy. Jednak świadomość jej straszliwego czynu stanowiła bolesne brzemię, którym nie chciał obciążać nikogo innego. To, co zrobiła, było niewybaczalne. Znieważyła wszystko, w co Hiskiasz wierzył i nad czym tyle lat pracował. A w kontekście jego głębokiej miłości do niej jej oszustwo było wręcz niepojęte.

− Abba, wieczorem w skrzydle dla kobiet wybuchł pożar – powiedział w końcu.

− Komuś się coś stało?

− Królowa nawdychała się dymu i przeżyła silny wstrząs, ale nic jej nie jest.

− Dzięki Bogu.

− Ale król osobiście walczył z żywiołem i zajęło się na nim ubranie...

− O, Boże!

− Byłem pierwszą osobą, która ujrzała go po wypadku, i widać było, że bardzo cierpi. Medycy powiadają, że jego poparzenia są bardzo poważne.

− Musimy się więc modlić za niego.

− Tak, abba. Musimy.

Dołączyli z powrotem do tłumu wiernych spieszących na Wzgórze, ale nic więcej nie mówili. Gdy weszli na dziedziniec wewnętrzny, Chilkiasz szarpnął Eliakima za ramię i gestem głowy wskazał na królewskie podwyższenie. Hiskiasza nie było.

− Nigdy nie opuszcza ofiary porannej – szepnął.

− Wiem. – Zachmurzył się Eliakim. – Musi być z nim źle. Módl się za niego, abba – poprosił i czym prędzej ruszył, by zająć przeznaczone dla siebie miejsce na podwyższeniu.

Po skończonej modlitwie natychmiast ruszył w stronę pałacu. Na korytarzach panowało zamieszanie, wszędzie szeptem przekazywano sobie najróżniejsze plotki. Dlaczego król nie poszedł do świątyni? Dlaczego nie ma go w sali tronowej? Jakaś grupka dworzan dostrzegła Eliakima i szczelnie go otoczyła.

− Mości sekretarzu, co się dzieje?

− Gdzie król?

− Czy królowi coś się stało?

Eliakim podniósł dłoń, by ich uciszyć.

− Król nie będzie dziś urzędował – odpowiedział. – Wróćcie jutro.

Ignorując ich gorączkowe pytania, przepchnął się przez tłumek i odszedł.

U wejścia do prywatnych komnat króla przywitał go Szebna. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie niechętnie, wreszcie kanclerz wpuścił go do środka.

− Wracam ze świątyni – odezwał się Eliakim, zanurzając dłoń we włosach. – Wszyscy się dziwią, że króla nie było. Jak się czuje?

− Niedobrze.

− Gorzej niż wczoraj?

− Tak.

− Mogę z nim porozmawiać?

− Nie.

− Jest przytomny?

− Był przytomny.

Wydobywanie informacji z Szebny przypominało czerpanie wody metodą zanurzania wiadra w głębokiej studni po to, by nabrać jedną kroplę. Biorąc pod uwagę gniew w oczach zarządcy i całą historię ich wzajemnej wrogości, domyślał się, że cały niepokój i stres pierwszego ministra skupi się teraz na jego osobie.

Nigdy nie rozumiał, po co Hiskiasz mianował właśnie Szebnę – Egipcjanina i zaprzysięgłego bezbożnika – na stanowisko tak eksponowane, jak zarządca pałacowy, zasiadający po prawicy króla. Z pewnością był to niezwykle inteligentny człowiek, a Hiskiasz znał go od dzieciństwa. Szebna był wówczas jego guwernerem. Ale król znał również Słowo Boże, które mówi: „Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą występnych”. Odkąd tylko Eliakim został członkiem rady królewskiej, często bywali oponentami, szczególnie wówczas, gdy sedno sprawy zahaczało o Boże Prawo. I dziś Eliakim nie szukał zwady, ale nie zamierzał też od niej uciekać. Podszedł o jeszcze jeden krok i stanął naprzeciw Szebny.

− Mów mi, co się dzieje.

− Król – odpowiedział Egipcjanin po długiej chwili milczenia – gdy tylko się obudził, zaczął wydawać krzykiem rozkazy. Upierał się, że pójdzie do świątyni, ale...

− Pójdzie?! Dlaczego nikt nie kazał przynieść lektyki?

− Odmówił. Gdy zaczął iść, zemdlał. Są u niego medycy.

− Przekazali ci jakiś raport?

− Mówią, że musi odpoczywać. Nie może znów wstać z łóżka.

− Więc zadbajmy, żeby nie wstał.

− Jak? Nie widziałeś jego uporu! Ani złości.

− Nie. Ale widzę twoje. Nie krzycz na mnie, Szebno. Nie przyszedłem tu się z tobą kłócić.

Zarządca nie odpowiedział. Odwrócił się do okna i stał z wysuniętą prowokacyjnie szczęką. Eliakim wiedział, że współpraca z Egipcjaninem pod nieobecność króla nie będzie łatwa, ale trzeba próbować.

− Zabierzmy się do pracy – powiedział po chwili. – Na dole panuje zupełny chaos. Co mamy do zrobienia?

− Przygotowałem już dokumenty rozwodowe, których zażądał król. Ale jeszcze ich nie podpisał. Nie jest w stanie.

− Ręce? – Eliakim wzdrygnął się na myśl o pęcherzach i opuchliźnie na rękach Hiskiasza.

− Tak. Nie rozumiem tylko, po co się z nią rozwodzi. Powinna zostać ukamienowana.

Eliakim wziął głęboki oddech.

− Już wieczorem zapytałem króla, co zamierza. Mimo że bardzo się gniewał, powiedział, że nie chce skazać Chefsiby na śmierć.

− Co to znaczy? Tego przecież wymaga wasze Prawo!

− Wiem. Ale on ją kocha.

− Miłość nie ma w tym wypadku żadnego znaczenia. Musimy mu wytłumaczyć, że ma ją skazać na śmierć. Znasz Prawo. Musisz mi pomóc go przekonać.

− Nie mogę tego zrobić – odparł Eliakim, kręcąc przecząco głową.

− Zasługuje na śmierć!

− Tak, zgodnie z Prawem rzeczywiście zasługuje. Ale miłość zostawia miejsce na miłosierdzie i... – przerwał. Pogardliwe spojrzenie Szebny wskazywało, że nie jest on w stanie tego zrozumieć. Nie wierzy w miłującego Boga, więc jak ma pojąć, czym jest miłosierdzie?

− Musi zostać stracona. – Szebna nie ustępował. – Król musi przykładem pokazać ludowi, co dzieje się z tymi, którzy uprawiają bałwochwalstwo.

− Król nie chce, by lud czcił Boga ze strachu przed karą śmierci. I sam Bóg też oczywiście nie chce takiej czci. Wiara w Boga to coś więcej niż tylko zewnętrzny obrzęd. Potrzebne jest przekonanie płynące z głębi serca – wyjaśniał Eliakim, dodając w myśli: „I właśnie dlatego nigdy cię nie lubiłem. Jesteś zakłamany i jesteś bałwochwalcą tak samo jak Chefsiba”.

− Możesz wrócić do domu – powiedział nagle Szebna. – Król na pewno nie będzie dziś wykonywał żadnych oficjalnych czynności. Ja tu z nim zostanę.

Eliakim zdawał sobie sprawę z tego, że ten chce wykorzystać chorobę Hiskiasza, by przeprowadzić wszystko, co zechce, niezależnie od tego, czy będą to decyzje zgodne z Prawem Bożym, czy nie. A na to nie można pozwolić. Patrzyli na siebie wrogo. Eliakim widział, że Egipcjanin nienawidzi go tak mocno, jak on Egipcjanina. A chyba nawet mocniej.

− Nie, Szebno – odpowiedział cicho. – Ja też zostaję.

Hiskiasz obudził się. Nad jego łóżkiem stała jakaś ciemna postać. Wytężywszy wzrok, rozpoznał Szebnę, który patrzył na niego z widocznym niepokojem.

− W porządku, Szebno. Twoje na wierzchu. Pojadę w lektyce – oświadczył, uśmiechając się słabo. Ale twarz Egipcjanina pozostała posępna.

− Dokąd się wybierasz, Wasza Wysokość?

− Do świątyni. Na ofiarę poranną.

− Już się zakończyła – odparł kanclerz, kręcąc przecząco głową.

− Już? Jak długo byłem nieprzytomny?

− Kilka godzin, Wasza Wysokość – odpowiedział stojący po drugiej stronie łoża Eliakim. – Południe już minęło.

− Już jest tak późno?

Czuł się słabiej niż rano. Gdy był nieprzytomny, gniew gdzieś wyparował i teraz Hiskiasz obawiał się, że pochłonie go ból... Dopiero w tej chwili po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze skali swoich obrażeń i z faktu, że przyszło mu wprost walczyć o życie.

− Pomóżcie mi wstać.

− Błagam – zaoponował Szebna. – Niech Wasza Wysokość da już spokój z tą bohaterszczyzną. Musisz odpoczywać. W ten sposób tylko sam sobie szkodzisz.

− O czym ty mówisz?

− Nawet twoi dzielni przodkowie nie bali się przyznawać do swoich słabości – wyjaśnił Egipcjanin. Mars na jego twarzy przerażał króla, ale Hiskiasz wiedział, że poddanie się lękowi może doprowadzić do klęski.

− Od kiedy to tak znasz się na historii moich przodków?

− Pomóż mi go przekonać – poprosił Szebna Eliakima.

− Zmiłuj się nade mną, Panie, bo jestem w ucisku. Siłę moją zachwiał ucisk i kości moje osłabły.

− To chyba napisał Dawid? – stwierdził Szebna.

− Brawo, Szebno. Stajesz się uczonym w Prawie. Ale teraz pomóż mi usiąść. Wolałbym sam, ale siłę moją zachwiał ucisk.

Zobaczył, że Eliakim mimowolnie się uśmiechnął. Razem podnieśli go delikatnie do pozycji siedzącej i podparli mu plecy poduszkami. Hiskiasz zacisnął zęby i mrugnął, by strącić pot, który pojawił się na jego brwi, sumiennie ukrywając wszelkie cierpienie, jakie sprawiał mu ruch.

− Chyba mamy jakąś pracę do wykonania? Czy też może królestwo funkcjonuje własnym sumptem? Albo w ogóle zdetronizowano mnie podczas mojej nieświadomości?

− Chce Wasza Wysokość pracować? – spytał z przestrachem Szebna. – Teraz? Tutaj?

− No cóż. Skoro nie mogę chodzić, bo po dwóch krokach przewracam się na twarz, to chyba nie mam innego wyboru?

− Nie wolałbyś odpocząć? – zapytał Eliakim. – My z Szebną możemy...

− Wiem, że możecie. Nie o to chodzi. I tak za bardzo mnie boli, żebym był w stanie odpocząć.

− Wezwę medyków.

− Nie, Szebno. Nie chcę ich mikstur. Przynajmniej dopóki jeszcze wytrzymuję. Muszę się tylko czymś zająć.

− Rozumiem. Przyniosę wszystko, co potrzebne. – Skłonił się lekko i odwrócił w stronę drzwi.

− Szebno!

− Tak, Wasza Wysokość?

− Podpiszę od razu dokumenty rozwodowe.

---

W chwilę później Egipcjanin zjawił się z aktem rozwodu i naręczem innych zwojów.

− Czy życzysz sobie, Wasza Wysokość, bym odczytał je na głos?

− Nie. Nie chcę nawet już słyszeć jej imienia. Daj mi po prostu te pergaminy. Chyba uda mi się opieczętować je bez zdejmowania pierścienia.

− Rozjątrzysz sobie rany – ostrzegł Egipcjanin.

− Gorzej już z nimi i tak być nie może! Podłóż coś pod zwój, na przykład tamtą tacę. Potem nałóż lak w odpowiednim miejscu i przynieś wszystko tutaj. – Musiał podpisać te dokumenty, choćby miał od tego umrzeć.

Wyciągnął dłoń nad zwojem tak, by sygnet znalazł się dokładnie nad lakiem.

− Naciśnij na sygnet.

− Nie. – Szebna aż się cofnął. – Odmawiam.

− Eliakimie! Zrób, co mówię! Mocno, żeby się odcisnęło.

Sekretarz usłuchał i po chwili formalności stało się zadość. Oficjalna pieczęć mocno odbita w miękkim laku zakończyła małżeństwo Hiskiasza. Nie ma już żony.

Naraz opadły go wspomnienia Chefsiby, niemal zupełnie wysysając z niego żywotność i siłę. Wspominał ten wieczór krótko po koronacji, gdy po raz pierwszy do niej poszedł. Jej uroda zapierała dech w piersi, uwodząc go tak, że padł ofiarą jej uroku. Choć przyznała się do bałwochwalstwa, porzucił dla niej wszystkie nałożnice. Przypominał sobie jej delikatny zapach, jej śpiew, który go urzekał, słodycz jej pocałunków. Krzyk rozpaczy wzbierał w nim jak fala przypływu.

− Co ci jest, Wasza Wysokość? – zapytał Eliakim. – Zabolało, gdy nacisnąłem?

− Nie – odpowiedział król chrapliwie. – Co jeszcze jest do zrobienia?

Przez resztę popołudnia Hiskiasz był zajęty sprawami państwowymi. Ale nocą ból nawiedzał go nawet w płytkim i niespokojnym śnie. Obudził się słaby i zmęczony. Szebna z Eliakimem przynosili mu pracę, zapewniając w ten sposób zajęcie przez większość dnia. Obaj rzadko odchodzili od jego łoża. Hiskiasz nie próbował już wstawać ani kłócić się, że pójdzie do świątyni, ale nie miał apetytu. Niewiele jadł z posiłków, którymi sługa starał się go karmić. Z dnia na dzień był coraz słabszy.

Pod koniec tygodnia niczym już nie mógł odwrócić swojej uwagi od cierpienia. Ból nogi promieniował wszędzie niczym szalejący pożar. Trwało to tak długo, aż każdy staw i mięsień cierpiał i drżał z bólu. Ktoś lub coś było czasem w stanie odwrócić jego uwagę, ale udręka wracała na swoje honorowe miejsce z każdą pojawiającą się myślą. Czasem wydawało się, że jakby nieco zelżała, ale ona trwała. Czasem zaś jeszcze wzbierała i wzmacniała się, stając się nie do zniesienia, a Hiskiasz nie mógł już dłużej tłumić jęku.

Nie miał też już nadziei, że to wszystko kiedykolwiek mu przejdzie. O niczym więcej nie myślał, ból zapanował nad nim niepodzielnie, stał się tyranem bardziej przerażającym niż jakikolwiek władca Asyrii. Wypierał ze świadomości wszystko inne i przejmował kontrolę nad jego wolą i ciałem. Nie było jak się uwolnić.

Leżenie w tej samej pozycji było nie do wytrzymania, ale jej zmiana była jeszcze większą udręką. Słudzy zostawiali na noc zapalone lampy, bo zasypiał tylko na chwilę. Zaraz szarpał nim ból. Mocne wino, poza tym, że przyprawiało go o mdłości, niewiele pomagało. Błagał, żeby go czymś zająć, a Eliakim z Szebną dwoili się i troili, ale wszystko, co wymyślili, wystarczało tylko na krótką chwilę.

Król zaczął się zastanawiać, ile jeszcze wytrzyma, zanim dostanie obłędu.

Szóstego dnia, późnym popołudniem, gdy Szebna mu coś czytał, Hiskiasz zaczął majaczyć. Egipcjanin czytał w obcym języku, zmuszając króla do tłumaczenia. Ten był w stanie się skupić tylko przez chwilę. Zaraz poczuł się, jakby się zsuwał po długim stromym zboczu, zostawiając na jego szczycie Szebnę i Eliakima, swoje cierpienie i udręczenie.

− Szebno... proszę... – jęknął, odwracając głowę. Komnata zawirowała, jak gdyby ręka Boga zatrzęsła całym pałacem. Zamknął oczy, by przerwać to szaleństwo.

− Tak, Wasza Wysokość? Co się stało?

− Czułeś to? Wszystko się rusza.

Obydwaj z Eliakimem zerwali się z miejsca. Gwałtowny ruch jeszcze bardziej go oszołomił.

− Nie! Nie ruszajcie się! Bo się zawali!

− Co się stało, Wasza Wysokość? Co się zawali?

Hiskiasz nie był w stanie skupić uwagi na swoim sekretarzu.

− Nie czujesz, Eliakimie? Dlaczego wszystko się rusza?

Sekretarz położył dłoń na skroni króla. Dotyk jego palców był cudownie zimny, jak kamienie z górskiego potoku.

− Ooch... trzymaj tak.

− Pomóż nam, Boże Abrahama! Jest rozpalony!

− Nie. Był pożar, ale już nie ma. Ugasiłem.

− Majaczy! Wezwać medyków!

− Tylko pić mi się chce... dajcie wody.

Eliakim podstawił mu puchar do ust. Król wypił chciwie. Ale dlaczego podali słoną? Tylko rozpalała pragnienie.

Wokół łoża natychmiast zrobił się ruch. Mnóstwo ludzi. Znów rozchwiali komnatę.

− Przestańcie! – jęknął. – Wszystko przez was runie.

− Do czego to? – usłyszał głos Szebny. – Co chcecie mu zrobić?

− Zimny kompres zbije gorączkę. – Tego głosu nie rozpoznał, ale natychmiast poczuł chłód, który ogarnął całe jego ciało. Jak dobrze. Jak zimno. Oj, nie. Za zimno. Nie ma jak się ogrzać. Zaczął drżeć. Wkrótce cały już się trząsł. Nie mógł przestać. I ból, ten straszliwy ból, gdzie się nie ruszyć.

− Zdejmijcie! To go zabija! – krzyknął Szebna.

− Panie, musimy zbić gorączkę, bo inaczej zemrze od tych konwulsji.

Zemrze? Przecież nie chce umierać. Uriasz znów trzyma go w śmiertelnym uścisku. Za moment wytrzęsie z niego życie. Musi walczyć!

− Co mu jest?! – krzyknął Szebna.

− Jad z nogi rozchodzi się po całym ciele – odpowiedział ten sam, nieznany Hiskiaszowi głos.

Ależ pragnienie. Czemu nie dadzą mu wody? No tak, kazał ukryć źródło pod ziemią. Eliakim będzie je umiał odnaleźć.

− Eliakimie... posłuchaj...

− Tak, Wasza Wysokość?

Hiskiasz usłyszał jego głos, ale go nie widział.

− Źródło... w tunelu... przynieś wody... – Jak mu to wytłumaczyć?

− Musimy zmienić na nodze opatrunek – powiedział inny głos. – Musimy drugi raz oczyścić ranę.

Czyjeś ręce dotknęły jego nogi. Hiskiasz krzyknął. Zabierali bandaże. Nie! Zabierali mu nogę!

− Stop! Stop!

Niech ktoś ich powstrzyma!

− Odsunąć się! Zabijecie go!

− Musimy oczyścić ranę, panie. Jeśli tego nie zrobimy, zabije go jad.

„Szebno, ratuj! Nie chcę umierać!”

− Wielmożny panie, lepiej będzie, jeśli zechcesz poczekać za drzwiami.

− Nie, ja muszę zostać przy królu.

− Panie Eliakimie, proszę, by zechciał pan wyprowadzić pana zarządcę.

− Chodź, Szebno. My tu nic więcej nie pomożemy.

Hiskiasz zobaczył w ciemności dłoń. Smukłą, zimną i białą. Skinęła na niego, by poszedł ku niej, w nicość, dalej od bólu. Straszliwego bólu.

Jahwe! Ratuj!

Usłyszał czyjś krzyk. Nie był w stanie dłużej zmagać się z nieuniknionym. Był zbyt zmęczony, zbyt słaby. Chciał już przestać walczyć, poddać się i odpłynąć od tego cierpienia – w nicość.

Sięgnął po tę rękę jakby z kości słoniowej i zacisnął na niej swoją.

4

Chefsiba siedziała przy otwartym oknie w swoim nowym mieszkaniu. Zatęchłej i ciasnej izbie, która niegdyś należała do jednej z nałożnic Hiskiasza. Cały pałac wydawał się pozbawiony życia, pusty i upiornie cichy.

− Merab, czemu tu tak cicho? Dziedziniec, korytarze – cały pałac jest jak grobowiec.

− Drżysz, pani – odpowiedziała służąca. – Usiądź przy ogniu, ogrzej się.

− Nie! Posłuchaj. – Chefsiba jakby na potwierdzenie przerwała na chwilę. – Jest za cicho. Nie zauważyłaś? Ta cisza mnie przeraża.

− Zamknę okiennice. Przeziębisz się, pani, siedząc przy oknie – odparła pokojówka i zaczęła odwijać drewniane okiennice, ale Chefsiba ją powstrzymała.

− Poczekaj, Merab. Wyjrzyj na dół. O tej porze zwykle dziedziniec jest pełny. A co teraz widzisz?

− Jest pusty, pani. A teraz zapraszam. Ogień jest ciepły i miły – oświadczyła, zamykając okiennice i zatrzaskując je, po czym delikatnie pchnęła Chefsibę, jakby chciała ją odwrócić w stronę paleniska.

− A gdzie wielmoże, petenci? Codziennie przewijają się tu od rana do wieczora. Coś się dzieje. Czuję to.

− Nonsens.

− To dlaczego król nie chodzi do świątyni? Już ponad tydzień. A wyglądam go codziennie. Musiałby przechodzić pod tym oknem. Nie wychodził z pałacu.

− Głupstwa. Pałac ma więcej wyjść niż to jedno. Pewnie korzysta z innego.

− Nie. Wiem, że by tak nie zrobił.

− Chodź, pani, i usiądź przy ogniu. – Merab ujęła ją za dłonie i poprowadziła w stronę ognia. Ale gdy Chefsiba zobaczyła pąsowiejące pod rusztem węgle, przypomniała sobie, że obiecała wrzucić w płomienie dziecko Hiskiasza. Zaczęła drżeć. Merab owinęła jej barki wełnianym szalem i zaczęła rozcierać jej ramiona.

− Powinnaś się położyć, pani. Tu jest zimniej niż w starym mieszkaniu. Ciągle się trzęsiesz.

− Boję się, Merab. Bardzo się boję.

− Ćśśś. Nie ma czego.

− Mieszkam w tym pałacu od dziesięciu lat! Widzę, że coś się dzieje.

Zauważyła, że pokojówka nie chce jej spojrzeć w oczy.

− Patrzcie no, jak się toto zmechaciło – mruknęła, zeskubując jakiś kłaczek z szala.

− Merab, jeśli wiesz, co się dzieje, masz mi powiedzieć – poleciła Chefsiba, łapiąc służącą za rękę.

− Przyniosę drugi. Ten...

− Powiedz!

− Dobrze, dziecko. Ćśśś... spokojnie... Nie chciałam cię martwić, ale... król nie pojawia się oficjalnie, bo... bo jest chory.

− Co mu jest??

− Nie wiem. Nikt nie chce mi nic mówić. Jak raz spytałam, jedna ze służek mnie opluła.

− Muszę go zobaczyć – odpowiedziała Chefsiba, wyzwalając się z objęć dawnej opiekunki. – Muszę mu pomóc.

− Nie, czekaj! Pani, nie ma mowy, żeby cię w ogóle dopuścili w pobliże króla. Też cię oplują. Wszyscy obwiniają ciebie, pani, za to, co się stało!

− Co? – Chefsiba zamarła z przerażenia.

− Niektórzy uważają, że... że pani... – Nie dokończyła.

Chefsiba przez wszystkie te dni raz za razem odtwarzała sobie w pamięci straszliwe chwile poprzedzające wybuch pożaru. Gniewny wzrok odkrywającego jej zdradę Hiskiasza. Teraz, pod wpływem słów Merab, obrazy jakby nagle ożyły, przeskakując do kolejnej sceny. Ogień już odciął jej drogę, a Hiskiasz, stojąc wśród płomieni, walczył o jej życie. Jego ubranie zajęło się ogniem. Słyszała jego krzyk, palił się. A ten pożar – to jej wina.

Musi do niego iść. Pomóc mu. I błagać o przebaczenie.

− Merab, musisz odwrócić uwagę szambelana, bym mogła się wymknąć.

− Wiesz, pani, że nie wolno ci opuszczać haremu.

− Muszę zobaczyć męża. Nie obchodzi mnie, co mi zrobią.

− Chodź, połóż się na chwilę. Lepiej się poczujesz...

− Nie! Musisz mi pomóc! Rozkazuję ci, żebyś mi pomogła! – Nigdy wcześniej nie krzyknęła na Merab. Oczy służącej zaszkliły się łzami.

− Tak, pani.

Chefsiba zaczekała, aż Merab zajmie się szambelanem, i wyślizgnęła się z izby, by przemknąć korytarzami do komnat króla. Gdy dotarła do drzwi, te nagle otworzyły się i stanęła twarzą w twarz z Szebną.

− A ty, co tu robisz? – zapytał nieznoszącym sprzeciwu głosem. Jej serce przyspieszyło ze strachu. Nie była nawet w stanie głębiej odetchnąć.

− Przy... szłam do męża.

− Król Hiskiasz nie ma żony!

− Ależ ja...

− Król rozwiódł się z tobą. Osobiście sporządziłem list, który nazajutrz po pożarze opieczętował.

− Kłamiesz. Nie otrzymałam żadnych dokumentów rozwodowych – odpowiedziała, choć na wspomnienie gniewu i odrazy na obliczu Hiskiasza pomyślała ze strachem, że to może być prawda.

− Tylko dlatego, że jeszcze nie wpisałem rozwodu do akt – odparł nienawistnie, podchodząc o krok bliżej. – Jeśli Hiskiasz umrze, staniesz się własnością kolejnego króla. Nie przychodzi mi do głowy żadna właściwsza dla ciebie kara niż wyrok, który książę Godoliasz ogłosi całemu miastu z dachu pałacu.

− Nie umrze!

− Za to, co zrobiłaś, należałoby cię ukamienować. – Złapał ją za ramiona, wbijając w nie swoje palce. – Ale to byłoby zbyt miłosierne. No, wynoś się już!

Pchnął ją brutalnie w głąb korytarza, w stronę haremu, po czym odmaszerował w przeciwnym kierunku.

Oniemiała, słysząc jego słowa. Musi to sprawdzić. Odwróciła się i pobiegła korytarzem. Zatrzymała pierwszego sługę, jakiego spotkała.

− Pomóż mi, proszę. Gdzie znajdę pana Eliakima?

− Tędy, pani.

Idąc za sługą do gabinetu sekretarza, próbowała się opanować, zebrać myśli. Musiała zastanowić się, jak z nim rozmawiać. Eliakim był bardziej uprzejmy niż Szebna, miał więcej litości. On pomoże. On powie prawdę. Mimo to ledwo dyszała ze strachu.

Eliakim siedział za wielkim stołem i przeglądał stosy dokumentów i urzędowych raportów. Gdy weszła, podniósł znad nich wzrok. I zacisnął usta. Nieznany jej wcześniej chłód w jego ciemnych oczach przeraził ją bardziej niż otwarta nienawiść Szebny.

− Czego tu chcesz, Chefsibo?

− Panie, błagam. Muszę się zobaczyć z mężem.

− To niemożliwe – odrzekł zimno. – Król nie jest już twoim mężem.

A więc Szebna nie kłamał. Wpatrywała się z przerażeniem w Eliakima.

− Według Prawa – ciągnął – król może się z tobą rozwieść z powodu twojego bałwochwalstwa.

Przełknęła ślinę, starając się powstrzymać falę lęku i żalu.

− Proszę, posłuchaj. Wiem, że Hiskiasz mnie nienawidzi, ale musisz mi uwierzyć! Gdy posąg się rozpadł, a ze środka wysypał się piach, zrozumiałam, że to nie bóg. Zrozumiałam... – Przerwała nagle i zasłoniwszy twarz, zapłakała. – Przepraszam... przepraszam...

Eliakim westchnął.

− Słuchaj, nie wolno ci tu przebywać. Wezwę sługę, żeby cię odprowadził do haremu – oświadczył, obchodząc szeroki stół w stronę drzwi.

− Proszę, powiedz prawdę – powiedziała, zagradzając mu drogę. – Czy Hiskiasz umrze?

Patrzył ponad nią, nie odpowiadając, jakby nie miała prawa wiedzieć.

− Muszę to wiedzieć! – krzyknęła, padając na kolana. – Proszę! Błagam!

− Król Hiskiasz – odpowiedział po chwili przerażającym głosem – jest śmiertelnie chory.

− Po pożarze?

− Tak.

− Proszę, daj mi go zobaczyć. Chcę tylko jeszcze raz ujrzeć jego twarz. Chcę wyjaśnić...

− Nie proś, Chefsibo. Wstań.

− Nie. Póki nie odpowiesz. Panie. Proszę.

Eliakim w końcu przestał patrzeć w dal i spojrzał na nią. Już nieco mniej gniewnie.

− Przysięgam na Boga, Chefsibo, że wolałbym, by nic z tego się nie stało. Ale prawda jest taka, że to ty sama opieczętowałaś swój list rozwodowy w dniu, w