Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pachnące kwiaty zwiastowały wiosnę, ale sad był również pełen tajemnic i złamanych serc… Głębokie pragnienie posiadania domu niegdyś zaprowadziło Elizę do Sadów Wyatta. Teraz jako wdowa z trojgiem dzieci zmaga się z rosnącymi długami i świadomością, że wszystko jest na jej barkach. Nie ma jednak pojęcia, jak samodzielnie zająć się sadem. Gdy u jej drzwi zjawia się nieznajomy, Eliza z początku traktuje go jak pozostałych włóczęgów, którzy szukają pracy w czasach wielkiego kryzysu. Jednak sposób, w jaki Gabe opiekuje się farmą, rodzi w myślach kobiety wiele pytań bez odpowiedzi. Jej bezbronne serce mimowolnie ulega łagodności mężczyzny, jednak ona obawia się, że Gabe ukrywa swoją przeszłość i motywy, które mogą zagrozić wszystkiemu, o co walczyła dla siebie i swoich dzieci…
PORYWAJĄCA OPOWIEŚĆ O ŻYCIU, W KTÓRYM SPLATAJĄ SIĘ POTRZEBY, OKOLICZNOŚCI, RODZINA I MIŁOŚĆ.
Lynn Austin - była nauczycielka, która na dzień dzisiejszy zajmuje się tylko pisaniem oraz prelekcjami. Zdobyła sześć nagród Christy Awards za powieści historyczne. Jedna z powieści, Hidden Place, została zekranizowana. Lynn wraz z mężem wychowali trojkę dzieci i mieszkają niedaleko Chicago.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z całego serca dziękuję moim wiernym czytelnikom: Florence Anglin, Joy Bocanegrze, Cleo Lampos i Jane Rubietcie
oraz
Charlotte i George’owi Gatchellom z Gatchell Apple Farm w St. Joseph w Missouri,
a także
Tomowi i Laurel McGrathom za przedstawienie mnie Mrużkowi.
„W życiu każdego z nas (…) jest miejsce, oddalone niczym wyspa, w którym panuje nieskończony żal lub tajemnicze szczęście”.
Sarah Orne Jewett
Listopad 1930 roku
Mówią, że każdy ma anioła stróża, który nad nim czuwa, ale ja nigdy go nie potrzebowałam tak bardzo, jak wtedy, gdy zmarł Frank Wyatt. Frank był moim teściem, ostatnim mężczyzną w klanie Wyattów.
Istnienie anioła stróża uświadomiła mi Betty, ciocia mojego męża. Powiedziała, że będzie się modlić, by jeden z nich przyszedł i mi pomógł. Ostatni raz w ogóle myślałam o aniołach wiele lat wcześniej, na szkółce niedzielnej w jednym z wielu miast, które mijaliśmy z tatą podczas naszych podróży. Tata zawsze pilnował, bym poszła do kościoła, jeśli w niedzielny poranek jakiś był w pobliżu. Tej niedzieli poszłam do kościoła metodystów gdzieś w Missouri. Niska, stara, białowłosa nauczycielka szkółki niedzielnej powiedziała wtedy, że zawsze powinniśmy gościć nieznajomych, bo nigdy nie wiemy, czy któryś z nich nie jest aniołem. Tak to właśnie ujęła – „gościć”. Dlatego od tej pory wydawało mi się, że powinnam przed nimi żonglować albo chodzić po linie i zastanawiałam się, w jaki, do licha, sposób ta stara, mała, pomarszczona nauczycielka może gościć nieznajomych.
Zatem gdy złożyliśmy Franka Wyatta do rodzinnego grobu, obok jego żony i dwóch synów, miałam nadzieję, że Bóg szybko odpowie na modlitwy ciotki Betty i że anioł naprawdę pokaże się, żeby mi pomóc. Zaczęłabym się martwić tym, jak go zająć, gdyby już do mnie dotarł.
– Co teraz zrobisz, Elizo?
Po pogrzebie wszyscy zadawali mi to pytanie, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Tak naprawdę jednak pytali o następującą rzecz: Jak takie mizerne stworzenie, z trójką dzieci na wychowaniu, poradzi sobie z prowadzeniem ogromnych Sadów Wyatta? Zwłaszcza że od dziesięciu lat nie postawiłam nawet nogi na farmie. Oczywiście, oni nie znali mojej przeszłości – nikt w Deer Springs jej nie znał, nawet mój biedny mąż Sam. Za bardzo się wstydziłam, by komukolwiek o niej powiedzieć. Ale ludzie i tak zastanawiali się, jak sobie poradzę. Alvin Greer, mój sąsiad, był jedną z takich osób.
– Co pani teraz zamierza, pani Wyatt, gdy Frank nie żyje?
Napełniłam jego kubek kawą i podałam mu bez słowa. Czy nie widział, że zaledwie godzinę wcześniej pogrzebałam teścia i że mój dom był nadal wypełniony sąsiadami, którzy przyszli pożegnać zmarłego, i że nie miałam jeszcze czasu pomyśleć? Podejrzewam, że nie, ponieważ pan Greer nie dawał za wygraną.
– Czy zna pani kogoś, kto mógłby przejąć obowiązki w Sadach Wyatta z nadejściem wiosny? – zapytał.
Napełniłam kolejny kubek i podałam go pastorowi Dillowi, który stał w kolejce tuż za panem Greerem. Starałam się powstrzymać drżenie dłoni. Dawno temu nauczyłam się, że jeśli nie odpowiadam od razu, wielu ludzi zaczyna odczuwać podenerwowanie i sami próbują wypełnić ciszę, zwykle oferując swoją radę. Tym razem pierwszy odezwał się pastor Dill.
– Czy ma pani jakąś bliską rodzinę, po którą moglibyśmy posłać, pani Wyatt? Chyba nigdy nie słyszałem, skąd dokładnie pochodzicie.
– Chce pastor śmietankę do kawy? – zapytałam, podając mu dzbanek i ignorując pytanie.
Pokręcił głową.
– Nie, dziękuję. Piję czarną. Nie pochodzi pani z Deer Springs, prawda?
– Nie, nie pochodzę. – Zajęłam się układaniem łyżeczek i sprawdzeniem, czy cukiernica jest pełna. Nie powinno go obchodzić, kim jest moja rodzina ani skąd pochodzę. Ten wiejski dom, pełen zakamarków, podniszczonych mebli i wyblakłych tapet, był teraz moim domem –i tak było od dziesięciu lat. Troje moich dzieci i ja mieliśmy prawo tu mieszkać, z Frankiem Wyattem i jego synem Samem, czy bez nich.
– Oczywiście nie ma szans, by udało się pani sprzedać to miejsce, kiedy kraj jest pogrążony w takim kryzysie – dodał pastor. – Banki nie mają pieniędzy na pożyczki.
– Cóż, ona nie może prowadzić sadu samotnie! – powiedział pan Greer poirytowanym tonem.
Cofnęłam się, tłumacząc, że muszę napełnić dzbanek do kawy. Niech ci dwaj kłócą się o moją przyszłość, jeśli ich to tak bardzo interesuje. Jednak drogę ucieczki zablokowała mi ciocia Betty. Jej palce przywarły do mojego ramienia jak klamerki do bielizny.
– Celowo ignorujesz tych intrygantów, prawda, skarbeńku? – wyszeptała. – Ja robię to samo. Jeśli udajesz niemowę, wtedy ludzie naprawdę myślą, że nią jesteś, i dają ci spokój.
Ciocia Betty przypominała mi papugę aleksandrettę. Jej nos sterczał jak dziób papugi, a gdziekolwiek się znalazła, kręciła się wszędzie jak szczęśliwy mały ptaszek. Była mała i pulchna. Jej puszyste szare włosy ledwo dosięgały mojego podbródka, a ja nie byłam o wiele wyższa od uczennicy. W przeciwieństwie do tych wszystkich bezbarwnych starych wron w mieście, ciocia Betty ubierała się w jasne kolory, jak jakiś rzadki tropikalny ptak, i nigdy nie przejmowała się tym, czy jej strój pasuje do danej okazji. Tego dnia miała na sobie kwiecistą letnią sukienkę, białe koronkowe rękawiczki oraz słomkowy kapelusz z dużym rondem, jakby wybierała się na piknik z okazji czwartego lipca a nie na pogrzeb swojego szwagra w ponury listopadowy dzień. Widziałam, jak wyprowadza na spacer swojego jednookiego psa, mając na sobie jasnoróżowy szlafrok i pantofle, widziałam ją też, jak przemierza sad w tweedowej marynarce i spodniach. Sam zawsze nazywał ją za jej plecami „ciocią Bzdetty”. „Ona ma nierówno pod sufitem” – mawiał i nakreślał palcem kółko na skroni, jakby nakręcał zegar z kukułką. Mój teść mocno mnie przestrzegał, bym trzymała się od niej z daleka.
– Nikogo poza tobą nie powinno obchodzić to, kim jesteś i skąd pochodzą twoi krewni – powiedziała ciocia Betty, gdy w końcu odczepiła ode mnie palce. Z jednego ramienia zwisała jej ogromna słomiana torebka. Ciocia ruszyła wzdłuż stołu, nucąc „Raduj się świecie”, po czym zgarnęła po drodze w serwetkę udko kurczaka, dwa ogórki konserwowe i kawał korzennego ciasta i wepchnęła to wszystko do swojej torebki. – Na później – wyjaśniła z uśmiechem. Tłuszcz i sok z ogórków poplamiły czubki jej białych rękawiczek.
Pan Greer i pastor Dill w końcu odeszli od stołu, ciągle dyskutując, co powinno się zrobić z Sadami Wyatta. Odetchnęłam z ulgą i wróciłam, by obsługiwać gości.
– Może kawy, ciociu Betty? – zapytałam, gdy skończyła swoją wyprawę wokół stołu.
– Nie, dziękuję, skarbeńku. Wyciekłaby z mojej torebki wprost na twoją czystą podłogę. – Zaśmiała się jak psotne dziecko, a ja nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. – Przy okazji – dodała – nikt nie mówi do mnie Betty, nie wiesz o tym? Od lat nikt nie używa tego imienia. Jestem Bzdetty. Zmieniono mi imię z Betty na Bzdetty. Ludzie często zmieniają imiona, gdy zobaczą Boga: Abram stał się Abrahamem, Saraj zmieniła imię na Sara, Jakub na Izrael… – Zamilkła, by powąchać faszerowane jajko, po czym dodała je do swojej kolekcji w torebce. – Ja też widziałam Boga, wiesz? Poznałam Go po oczach. – Ponownie chwyciła moje ramię i nachyliła się, by szepnąć mi do ucha: – Bóg ma bardzo miłe oczy.
Od kiedy usłyszałam, jak kaznodzieja w kościele baptystycznym w Kentucky powiedział, że oczy Pana przeczesują całą ziemię, to wyobrażałam sobie Boże spojrzenie jako dość zmęczone. Ale podejrzewam, że jego oczy mogą być jednocześnie zmęczone i miłe.
Ciocia Bzdetty stanęła na palcach, żeby obejrzeć pokój pełen ludzi, po czym skinęła głową w stronę mojego salonu, gdzie stała grupka kobiet z kościoła.
– Wiesz, o czym szepczą te stare kwoki? – zapytała. – Rozmawiają o tym, jak są zszokowane, widząc mnie na pogrzebie Franka. On był najpierw moim kawalerem, zanim moja siostra Lydia wyszła za niego. Wydaje im się, że przez te wszystkie lata czułam żal, ale wiesz co? Anioł stróż o mnie dbał. Tak właśnie uciekłam Frankowi Wyattowi, dzięki aniołowi stróżowi. – Ponownie się zaśmiała i do swojej bezdennej torebki wrzuciła kawałek biszkopta. – Ty wyszłaś za mojego siostrzeńca Sama, prawda?
Nagle poczułam w gardle kluskę. Musiałam ją przełknąć, zanim mogłam odpowiedzieć.
– Tak… ale on nie żyje, ciociu. Sam zmarł rok temu, pamiętasz?
Ciocia zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń, a jej oczy zaszły łzami.
– Moja siostra Lydia miała trzech synów: Matthew był najstarszy, potem Samuel, na końcu młody Willie. Biedny Willie zmarł w 1910 roku, prawda? A może to był 1911, nigdy nie miałam dobrej pamięci. – Odsłoniła koronkowe zasłony swoimi dłońmi w rękawiczkach i wskazała na moje dzieci, które bawiły się na tyłach domu. – Mam wrażenie, jakby dopiero co chłopcy Lydii biegali dookoła jak te dzieci.
Jimmy, Luke i Becky Jean tak się wiercili w swoich niedzielnych ubraniach, że w końcu pozwoliłam im iść się pobawić. Nie obchodziło mnie, czy kobiety z kościoła szeptały za ich plecami, jakie to niewłaściwe, by dzieci biegały jak szalone zaledwie godzinę po pogrzebie dziadka.
– To są moje dzieci – powiedziałam. – Moje i Sama.
– Cóż, sama wyglądasz jeszcze jak dziecko – odrzekła ciocia. – Za młoda, by być żoną, a co dopiero wdową. Biedny Sammy. A teraz odszedł też jego ojciec. Ach… To chyba oznacza, że jestem w Deer Springs twoją najbliższą krewną. – Pokręciła głową, a czarna siateczka, która służyła za pogrzebową woalkę i była przyczepiona do słomkowego kapelusza taśmą klejącą, oderwała się i opadła na podłogę. – Niektórzy mówią, że ten dom jest nawiedzony albo przeklęty, wiesz? Jedna tragedia za drugą, przez te wszystkie lata. Najpierw zmarł mały Willie, potem odszedł od nas młody Matthew, następnie zmarła moja siostra… Ale żadna z tych śmierci nie była wypadkiem. Nie obchodzi mnie, co ci mówią ludzie, młoda damo.
– Żadna nie była… wypadkiem? – Nie chciałam nawet myśleć, czym innym mogły być.
– Nie! Na poddaszu tego domu znajduje się ogromna ilość smutku. Byłaś tam ostatnio? W piwnicy też najpewniej jest duża sterta.
Patrzyłam, jak moje dzieci grają w berka pod sznurami na pranie, i chciałam powiedzieć cioci Bzdetty, że smutek od dawna przepełnił poddasze i piwnicę. Był na tyle głęboki i szeroki, że mógł wypełnić całą stodołę.
Ciocia Bzdetty ścisnęła moje ramię.
– Jeżeli będziesz kiedykolwiek potrzebować pomocy w odgarnięciu go, daj mi znać, dobrze? Mieszkam w chatce przy sadzawce. Przypomnij mi, jak cię nazywają?
– Eliza Rose, ciociu. Eliza Rose Wyatt.
Ciocia Bzdetty pokręciła głową.
– No proszę! Za dużo smutku dla jednego domu. – Gdy objęła mnie w talii ramieniem, jej torebka odbiła się od mojego biodra. – Tym, czego potrzebujesz, skarbeńku, jest twój własny anioł stróż, który będzie cię pilnował. Pomoże ci w potrzebie. Wiesz co? Gdy następnym razem zobaczę Boga, poproszę Go, by zesłał ci jednego, dobrze?
Przypomniały mi się słowa, które wypowiadał mój tata, gdy kładł mnie wieczorem do łóżka: „Niech Pan posyła swoje anioły, by cię strzegły”, i musiałam przełknąć kolejną kluchę, która pojawiła mi się w gardle.
– Myślę, że nie zaszkodzi poprosić o jednego, ciociu Bzdetty – powiedziałam.
Zima 1931 roku
„Gościnności nie zapominajcie; przez nią bowiem niektórzy, nie wiedząc o tym, aniołów gościli”.
List do Hebrajczyków 13,2
Luty 1931 roku
Wyszłam właśnie przez drzwi kuchenne w lodowatą lutową noc, gdy pewien nieznajomy przeraził mnie prawie na śmierć. Nie słyszałam, żeby długą, pustą drogą, prowadzącą do mojej farmy, jechał jakikolwiek samochód, więc gdy cień w ciemnościach przyjął nagle postać rosłego mężczyzny, wystraszył mnie tak bardzo, że upuściłam na schody kubeł pełen popiołu. Chwyciłam się obiema dłońmi za serce, żeby powstrzymać je przed wyskoczeniem z klatki piersiowej.
– Proszę mi wybaczyć, proszę pani. Nie miałem zamiaru pani przestraszyć – powiedział nieznajomy. Nawet w ciemnościach widziałam, że naprawdę mu przykro. Stał z rozpostartymi ramionami, jak gdyby chciał mnie złapać, gdybym padła nagle na ziemię z przerażenia.
– W porządku – odrzekłam. – Nie słyszałam po prostu, jak pan podjeżdża.
– Nie podjechałem. Przyszedłem pieszo. – Postawił na ziemi płócienny worek i schylił się, by pozbierać rozrzucony popiół.
– Ostrożnie, te węgielki mogą być jeszcze ciepłe.
– Tak, proszę pani. Mimo to miłe uczucie. – Miał gołe dłonie i nie posiadał żadnej czapki. Od zimna chroniło go tylko kilka warstw poszarpanych ubrań. Większość twarzy zakryta była zbyt długimi włosami i gęstą brodą. Ale to przez jego woń, silny zapach niemytego ciała i dymu z drewna, stało się dla mnie jasne, że ten człowiek jest włóczęgą, jednym z wielu tysięcy, którzy przemierzali tej zimy Amerykę w poszukiwaniu pracy. Musiał zboczyć do sadów ze szlaku, zwabiony światłem z naszych okien.
– Twój dom jest oznakowany – powiedział mi stary Abe Walker, gdy ostatnim razem odwiedziłam jego sklep w Deer Springs. – To właśnie robią włóczędzy, wiesz? Gdy raz się dowiedzą, że jesteś uprzejmą chrześcijanką, znakują twój dom dla następnego koleżki. Powinnaś ich odganiać, Elizo Rose. To niebezpieczne dla ciebie, by się tam szwendali, jesteś wdową i w ogóle.
Abe Walker nie wiedział, że dorastałam z cyrkowcami, bumelantami i robotnikami, więc dość trafnie oceniałam ludzi. Wiedziałam, kogo wpuścić do środka, a kogo odesłać z kwitkiem.
– Czy mogę zamienić słowo z pani mężem? – zapytał nieznajomy, po raz drugi mnie zaskakując.
– Moim… moim mężem?
– Tak, proszę pani. Zastanawiałem się, czy miałby może jakąś pracę, którą mógłbym wykonać w zamian za posiłek. – Włóczęga miał łagodny głos, mówił miękko i uprzejmie. Pomyślałam o tych wszystkich niekończących się zadaniach do wykonania: nieumytych wiadrach na mleko, drewnie do porąbania, węglu, który trzeba przynieść, zwierzętach do wykarmienia, płotach do naprawienia, i poczułam się strasznie zmęczona.
– Może wejdzie pan do środka i coś zje – powiedziałam. – Jest za zimno, by tu stać. Proszę zostawić ten popiół na ganku. – Odwróciłam się i otworzyłam drzwi kuchenne, ale mężczyzna się nie poruszył.
– Nie mam nic przeciwko jedzeniu na zewnątrz. I chciałbym najpierw coś zrobić.
Ciężko było powiedzieć w ciemnościach, ile lat mógł mieć nieznajomy. Jego głos nie był ani młody, ani stary. Mimo to było mi go żal. Pomimo wielu warstw odzieży garbił się na mrozie i trząsł z zimna.
– Właśnie skończyliśmy kolację – odrzekłam. – Jedzenie jest jeszcze ciepłe. Proszę wejść.
Powoli ruszył za mną, po czym stał blisko drzwi kuchennych, podczas gdy ja pokroiłam chleb, przyniosłam talerz na zupę, chochlą nabrałam resztki, a na końcu nalałam mu kawy. Gdy odwróciłam się, żeby poprosić, by usiadł, ponownie mnie zaskoczył: przez ułamek sekundy przypominał mi mojego męża. Był prawie tak wysoki i szeroki w ramionach jak Sam i stał dokładnie tak jak Sam zwykł stawać, z jednym ramieniem odrobinę wyżej i głową przechyloną w bok, jakby nasłuchiwał dźwięku z oddali. Ta chwila jednak minęła i zobaczyłam, jak bardzo jednak różnił się od Sama: miał ciemne włosy, podczas gdy Sam był blondynem, i brązowe oczy, które u Sama były niebieskie jak letnie niebo.
– Nie usiądzie pan? – zapytałam. Postawiłam na stole misę z duszonym kurczakiem, marchewkami i pierogami, po czym podałam mu chleb.
– Dziękuję pani.
Przysięgłabym, że w jego oczach zobaczyłam łzy, gdy usiadł na krześle jak bardzo stary człowiek. Potem zaskoczył mnie tym, że złożył dłonie i schylił głowę do modlitwy, tak jak robili to Sam i jego tata przed posiłkiem.
Po drugiej stronie stołu moja czteroletnia córka wpatrywała się w nieznajomego swoimi wielkimi, szarymi oczami, z zawieszonym w powietrzu widelcem, którym wybierała resztki kolacji. Goła żarówka nad stołem rozświetlała jej miedziane włosy, które wyglądały jak płomienie.
– Przestań się gapić i skończ swoją kolację, Becky Jean – powiedziałam. Nie chciałam cały czas brzmieć tak gniewnie, ale ostatnio moje słowa jakby same wyskakiwały mi w ten sposób z ust. Odwróciłam się do zlewu pełnego naczyń, a gdy zerknęłam na swoje odbicie w kuchennym oknie, zobaczyłam twarz, która była zbyt surowa i zbyt zmęczona troskami jak na trzydziestoletnią kobietę. Z tymi wszystkimi zmarszczkami, wywołanymi zmartwieniami, i słomianymi włosami, które opadały mi na oczy, w ogóle nie przypominałam tej młodej dziewczyny, którą Sam określił kiedyś jako „śliczną jak obrazek”.
– Moja mama nie pozwoli panu odejść od stołu, aż nie zje pan marchewek – powiedziała nieznajomemu Becky. – Ja nie lubię marchewek, a pan?
– Cóż, ja lubię, panienko. Tak naprawdę bardzo lubię marchewki.
– Chce pan moje? – zapytała.
– O nie, moja droga – powiedziałam. – Ty skończ swoją kolację, Becky Jean, i pozwól temu panu skończyć jego. – Oparłam ręce na biodrach, patrząc na Becky jak jastrząb, aż w końcu odgryzła maleńki kawałek marchewki. Ze sposobu, w jaki mężczyzna pochłaniał jedzenie, wywnioskowałam, że nie jadł od jakiegoś czasu. Dałam mu dokładkę.
– Nie chce pan zdjąć swojego płaszcza? – zapytała Becky kilka minut później.
– Nie, dziękuję. Nie warto. Za chwilę znowu wyjdę na zewnątrz. – Mówił łagodnie, jak gdyby niedaleko spało dziecko, którego nie chciał obudzić. Ale nastrój prysł chwilę później, gdy na schodach rozległ się tupot pędzących stóp, które jednym susem znalazły się w przedpokoju, po czym wpadły do kuchni. Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że to mój syn Jimmy. Miał dziewięć lat i wszędzie pędził jak rączy źrebak.
– Mamo, możesz mi pomóc z… – zamarł w drzwiach, gdy zobaczył nieznajomego. Jasnobrązowe włosy Jimmiego znowu były za długie i wpadały mu do oczu jak kępka przerośniętych chwastów. Obcięłabym mu je, gdybym tylko potrafiła go posadzić na tak długo.
– Niegrzecznie jest się gapić, Jimmy – powiedziałam. – Może powiesz naszemu gościowi „dobry wieczór”?
– Dobry wieczór – odezwał się. Nieznajomy miał akurat usta pełne pierogów i mógł tylko kiwnąć głową w odpowiedzi. Chwilę później w drzwiach za Jimmym pojawił się rudowłosy cień, siedmioletni Luke. Wiedziałam jednak, że proszenie go o to, by przywitał się z gościem, jest bezcelowe. Luke był nieśmiały i można go było tak łatwo przestraszyć jak bezdomnego kota.
– Z czym potrzebujesz pomocy, Jimmy? – zapytałam, wycierając dłonie o fartuch.
– Z literowaniem słów. – Okrążył stół szerokim łukiem, tak daleko od nieznajomego jak tylko się dało, po czym podał mi swój zeszyt. Luke schował twarz za połą koszuli. Oczy chłopca, tak niebieskie jak oczy jego ojca, nie przestawały patrzeć na nieznajomego. Próbowałam właśnie rozszyfrować rozmazane pismo Jimmiego, gdy mężczyzna nagle krzyknął. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że pociera wierzch swojej dłoni.
– Mamo! – powiedział zdumiony Jimmy. – Becky właśnie się zamachnęła i dziabnęła go widelcem!
– Dziabnęła go?
– Tak, bez powodu!
– Ale ja miałam powód! – powiedziała Becky. – Chciałam sprawdzić, czy jest aniołem!
Ciemne brwi włóczęgi uniosły się w zdumieniu.
– Czym?
– Aniołem – powtórzyła. Była bliska płaczu. – Mama zawsze karmi nieznajomych, bo mówi, że to mogą być aniołowie. Ale pan nie chciał zdjąć swojego płaszcza, więc nie widziałam, czy ma pan pod nim skrzydła.
Chwyciłam Becky za ramię i delikatnie nią potrząsnęłam.
– Becky Jean! Natychmiast przeproś! – Jednak ona zakryła twarz i rozpłakała się.
– Nie, nie, nic się nie stało – powiedział mężczyzna. Miał ładny uśmiech, a jego zęby były równe i białe. – Chyba wiem, który werset ma na myśli twoja mama. To z Listu do Hebrajczyków, prawda? „Gościnności nie zapominajcie; przez nią bowiem niektórzy, nie wiedząc o tym, aniołów gościli”.
– Tak, zgadza się. – Ten zaniedbany stary włóczęga cytujący Pismo Święte jak niedzielny kaznodzieja, wprawił mnie w takie osłupienie, że nie wiedziałam, co powiedzieć.
Becky otarła łzy, po czym ponownie spojrzała na mężczyznę.
– Przepraszam, że pana dźgnęłam… ale pan jest aniołem?
– Obawiam się, że nie. Jestem tylko zwykłym wędrowcem. – Odsunął krzesło od stołu i wstał. – Jestem bardzo wdzięczny za posiłek, droga pani – powiedział, delikatnie się kłaniając. – Był pyszny. A teraz, jeśli mogę coś w zamian zrobić, chętnie się za to zabiorę.
– Wszystko może poczekać do rana. Może się pan przespać w warsztacie mojego męża w stodole. Jest tam łóżko polowe i koza, w której może pan nagrzać, jeśli chce się panu przynieść drewno. Na półce znajdzie pan latarenkę i kilka zapałek.
– Jeszcze raz dziękuję, droga pani. – Podniósł dłoń, jak gdyby chciał dotknąć nią brzegu kapelusza, ale już zdążył go wcześniej zdjąć z głowy. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Dobrej nocy zatem.
Przez cały wieczór, gdy siedziałam przy stole kuchennym, pomagając Jimmiemu z literowaniem słów i arytmetyką, słyszałam tępe ciosy siekiery. Dźwięk rozłupywanego drewna co i rusz przecinał ciszę, a tuż za nim następowało głuche uderzenie polan, które przewracały się na podłogę ganku.
– Jutro nie będę musiał rąbać drewna – powiedział Jimmy z szerokim uśmiechem.
– Brzmi, jakbyś nie musiał rąbać drewna przez najbliższy tydzień – odrzekłam. – Zastanawiam się, jak on coś widzi w tych ciemnościach.
Nieznajomy nie przestał rąbać drewna aż dzieci znalazły się w łóżkach. Gdy weszłam do kuchni, by zamknąć piec na noc, zobaczyłam, jak jego ciemne kontury pochylają się i poruszają na tle białych zasp. Mężczyzna podnosił i wyrzucał śnieg wysoko w powietrze, odgarniając ścieżkę do stodoły i kurnika.
Gdy weszłam do sypialni i się rozebrałam, drżałam z zimna. Od śmierci Sama nie miałam apetytu i nie potrafiłam zagrzać się w nocy, dopóki nie nałożyłam na siebie dwóch par jego wełnianych skarpet i jego swetra. „Jesteś mizerna jak oskubany kurczak”, powiedziałby na pewno Sam, gdyby zobaczył, jaka byłam chuda.
Wyłączyłam światło i wyjrzałam jeszcze raz przez okno w sypialni. Z kozy w warsztacie wydobywała się strużka dymu, a w stodole jarzyło się światło z latarni. Ale dopiero gdy zwinęłam się w kłębek w zimnym, pustym łóżku, zdałam sobie sprawę, że nawet nie zapytałam nieznajomego o jego imię.
---
Tak bardzo przyzwyczaiłam się do samotnego życia na farmie, że zdążyłam już zapomnieć o włóczędze, ale gdy następnego ranka otworzyłam kuchenne drzwi, żeby nazbierać drewna na opał, zobaczyłam na ganku ogromną stertę polan. Prawie przewróciłam się o kubeł z węglem, który nieznajomy napełnił w stodole i postawił przy drzwiach. Razem z Jimmym mogliśmy iść obok siebie ścieżką, którą ten mężczyzna odśnieżył aż do stodoły. Posypał ją nawet popiołem, żebyśmy się nie pośliznęli i nie upadli z bańkami pełnymi mleka. Ale z komina w warsztacie nie unosił się dym.
– Wygląda na to, że nasz anioł znowu odleciał – powiedziałam.
– Już? – Jimmy wyglądał na rozczarowanego. – On chyba był moim aniołem stróżem, skoro porąbał to drewno. – Weszłam za synem do ciemnej, mroźnej stodoły; nasze oddechy wisiały przed nami w powietrzu. Gdy Jimmy nagle się zatrzymał, prawie na niego wpadłam. – Wow! – powiedział. – Jeden człowiek zrobił to wszystko? Musiał pracować całą noc!
Nieznajomy wyniósł cały gnój z boksów – coś, co sama bałam się zrobić – a potem przyniósł świeże siano z poddasza i ułożył je tak, żebyśmy mieli do niego łatwy dostęp. W stodole był porządek, który wywołał we mnie delikatny dreszcz. To było dzieło człowieka, który czerpał dumę z tego, co robił – tak jak Sam zwykł wykonywać swoje obowiązki – a nie kolejna praca do odhaczenia przez zmęczoną matkę i jej młodych synów.
– Wygląda na to, że wiedział, co zrobić, i po prostu to zrobił – wymamrotałam. Nagle oczy zaczęły mnie palić, jak gdyby dostał się do nich dym. Szturchnęłam Jimmiego. – Dobra, ruszaj. Przestań się gapić i zabierz do pracy, inaczej spóźnisz się do szkoły.
Gdy skończyliśmy doić krowy i karmić konie, posłałam Jimmiego do warsztatu, żeby sprawdził, czy włóczęga zgasił ogień.
– I nie zapomnij zamknąć komin – ostrzegłam go.
Ledwo zdążyłam otworzyć drzwi do kurnika, gdy usłyszałam, jak Jimmy krzyczy do mnie przez całe podwórze.
– Mamo! Mamo, chodź tutaj! Szybko!
– Co się stało? – pobiegłam w stronę otwartych drzwi stodoły, gdzie stał. Jego piegi wyglądały szaro na tle bladej twarzy.
– Ten mężczyzna leży przy piecu – powiedział Jimmy na bezdechu – i nie mogę go obudzić!
Przeszył mnie zimny dreszcz. Tylko nie znowu to samo.
To młody Jimmy znalazł swojego dziadka martwego napodłodze stodoły trzy miesiące wcześniej. W jego przerażonych oczach widziałam wspomnienie tego okropnego popołudnia.
– Och, ten stary włóczęga jest pewnie pijany, to wszystko – powiedziałam i machnęłam dłonią. – Większość z nich jest biedna, a jednak zawsze wpadnie im w ręce jakiś alkohol. Zerknę na niego. A ty się pospiesz do szkoły. I sprawdź, czy Luke się nie guzdra.
Nieznajomy leżał nałóżku w warsztacie, owinięty brudnym kocem. Powolne unoszenie się iopadanie jego klatki upewniło mnie, że żyje. W pomieszczeniu było zimno, ogień wygasł dawno temu. Rozejrzałam się dookoła, ale nie zobaczyłam żadnych pustych butelek po alkoholu. Prawdopodobnie był wyczerpany potej całej pracy, którą wykonał – pracy, która mnie i chłopcom zajęłaby cały dzień. Poczułam współczucie do tego człowieka i ostrożnie przykucnęłam obok, żeby rozniecić ogień przed powrotem do swoich obowiązków. Mięśnie będą go mniej bolały, jeśli je ogrzeje.
– Czy anioł się obudził, mamo? – zapytała Becky, gdy wróciłam do domu. Ciągle siedziała przy kuchennym stole, dłubiąc w owsiance w ten swój powolny, irytujący sposób. Włożyłam kosz z jajkami do zlewu, apotem przez chwilę trzymałam dłonie nad piecem, żeby je ogrzać.
– To tylko zwykły włóczęga, Becky, nie żaden anioł.
– Czy on… nie żyje? – zapytał Luke.
– Oczywiście, że nie. Widziałeś, ile drewna narąbał. Jest wykończony, to wszystko.
– Może zjeść owsiankę, jeśli jest głodny. – Becky ześliznęła się z krzesła i chwyciła miskę wobie dłonie. – Czy mogę mu ją zanieść?
– Nie, nie możesz. Gdy się obudzi, pewnie będzie chciał jajek z bekonem, aowsianka lepiej, żeby wylądowała w twoim brzuchu do tego czasu. Zaczyna mnie okropnie męczyć kłócenie się z tobą przy każdym posiłku, Becky Jean, zwłaszcza że w tym kraju mnóstwo dzieci głoduje.
Posłałam chłopców do szkoły. Szli pod posępnie szarym niebem, które zwiastowało śnieg. Gdy skończyłyśmy z Becky zmywać naczynia pośniadaniu i bańki na mleko, już sypało. Przygotowałam podwójną porcję chleba, z myślą, że nieznajomy będzie chciał zabrać ze sobą świeży bochenek, ale gdy wszystko już rosło w piekarniku, włóczęgi nadal nie było nigdzie widać. Zostawiłam Becky z jej papierowymi lalkami, nałożyłam buty i płaszcz i ruszyłam przez padające płatki śniegu, by sprawdzić, co z nim.
– Proszę pana? – powiedziałam, potrząsając jego ramieniem. – Halo, proszę pana… wszystko w porządku? – Gdy nie odpowiadał, potrząsnęłam mocniej i mocniej, czując, jak narasta we mnie panika, niczym stado przerażonych ptaków. – Halo! Obudź się! – Mężczyzna wkońcu się poruszył, cicho pojękując, i w jego szklanych oczachi zaczerwienionych policzkach zobaczyłam, że to nie mocny trunek czy wyczerpanie go pokonały. To była gorączka.
Szybko odsunęłam się od niego. A co, jeśli czymś zarażał, na przykład polio? Moje dzieci miały z nim kontakt zeszłej nocy, Jimmy był tutaj rano, dotykał go. Szybko wrzuciłam kilka polan do ognia, poczym zamknęłam drzwi warsztatu, żeby dać mu spać.
Po południu padał już gęsty i ciężki śnieg. Chłopcy wrócili wcześnie do domu, strzepując świeży śnieg z butów. Ich policzki i uszy były rumiane od zimna.
– Nauczyciel posłał nas do domu, zanim burza rozszaleje się na dobre – powiedział Jimmy.
– A j-jutro m-może nie być sz-szkoły – dodał Luke. Ta myśl musiała go cieszyć; było to najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział od miesiąca.
Zmierzwiłam jego spocone rude włosy zanim powiesiłam jego czapkę irękawiczki na sznurze nad piecem, by wyschły. Kuchnię wypełniła woń mokrej wełny, zastępując zapach świeżego chleba.
– Dobrze, że anioł porąbałza mnie to drewno – powiedział Jimmy. Starł parę z kuchennego okna i wyjrzał w stronę stodoły. – Czy on poszedł, zanim zaczęła się śnieżyca?
– Nie, gdy ostatnio sprawdzałam, nadal był wwarsztacie – odrzekłam. – Ma gorączkę, więc nie chcę, żebyście się do niego zbliżali, słyszycie mnie? Sama pójdę sprawdzić, co z nim. Pewnie jest już głodny. – Nalałam trochę bulionu z poprzedniego dnia do małej bańki na mleko i owinęłam kawałek chleba posmarowanego masłem w czystą szmatkę, po czym wyszłam na zewnątrz.
Wiatr usypał górki świeżego śniegu, jednocześnie niszcząc ścieżkę do stodoły. Ztrudem brodziłam w zaspach, a ciągle sypiący śnieg i wiatr kłuły mnie w twarz. Znajome kontury podwórza wyglądały jak rozmazany rysunek, a sad za stodołą zupełnie znikł w kłębach szarości.
W warsztacie znowu panował ziąb. Uklękłam przy łóżku nieznajomego izaczęłam nim potrząsać, aż w końcu się obudził. Jego oczy były szkliste od gorączki, a z ich panicznego spojrzenia wyczytałam, że mężczyzna nie ma pojęcia, gdzie jest.
– Już dobrze… jest pan w mojej stodole. Przyszedł pan na moją farmę zeszłej nocy, pamięta pan? – Poruszył ustami, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale wydobył się z nich tylko jęk. Uniosłam jego głowęi pomogłam wziąć kilka łyków bulionu. – Muszę wiedzieć, co panu dolega. Mam troje dzieci, a słyszę, że w obozach włóczęgów jest cała masa chorób.
– Moja noga – wyszeptał.
– Pańska noga? Mogę ją zobaczyć? – Mężczyzna pokiwał głową i znowu zamknął oczy. Położyłam jego głowę i odstawiłam bulion.
Gdy tylko podniosłam nakrycie, zobaczyłam, w którym miejscu jego prawa nogawka jest poszarpana. Materiał był ciemny i sztywny od zaschniętej krwi. Pod nim mężczyzna owinął nogę szmatą. Ostrożnie odwinęłam zakrwawiony materiał i zobaczyłam poszarpaną ranę, która biegła wzdłuż goleni od kolana do kostki. Była spuchniętai zaogniona. W najlepszym razie miał posocznicę, a ja nie śmiałam sobie wyobrażać najgorszego. Raz w życiu doświadczyłam koszmaru związanegoz tężcem – i to mi wystarczyło. Do oczu napłynęły mi łzy gniewu.
– Jak śmiesz! – krzyknęłam, rzucając koc z powrotem najego nogę. – Jak śmiesz przychodzić do mojego domu, by umrzeć, jak jakiś parszywy stary pies! Czy nie dość już przeszliśmy? Dlaczego nie mogłeś zejść z drogi do następnej farmy albo następnego miasta? Do miejsca, w którym anioł śmierci nie zamieszkałna progu domu! Jak śmiałeś wybrać mój dom!
Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie. Nie potrafiłam powiedzieć, czy łzy, które zobaczyłam, były jego czy moje. Zakryłam twarz ze wstydui cicho płakałam.
– Mamo?
Odwróciłam się i zobaczyłam w drzwiachza sobą Jimmiego. Luke stał obok niego przerażony.
– Wydawało mi się, że kazałam wam trzymać się od tego miejsca zdaleka!
– Czy on też umrze, mamo? – zapytał Jimmy.
– Możliwe. – Wstałam, ocierając łzy o rękaw płaszcza. Stara stodoła skrzypiała, gdy podmuchy wiatru uderzały w jedną z jej ścian; grudki śniegu stukaływ szyby. – Nie możemy go tutaj zostawić – powiedziałam. – Nie będziemy przecież przez całą noc biegać tutaj, żeby się nim zajmować. Idźcie po swoje sanki i pomóżcie mi zanieść go do środka.
Chwyciłam mężczyznę pod ramionami, chłopcy złapali za nogi, poczym zanieśliśmy go przez stodołę, niezbyt delikatnie, i położyliśmy nasankach Luke’a. Nieznajomy z całą pewnością ważył więcej niż nasza trójka razem. Przepchnięcie go przez zaspy aż do domu wymagało ogromnego wysiłku. Przez większość czasu zaciskał zęby, ale gdy wciągnęliśmy go na schody ganku, w końcu krzyknął. Przypływ bólu najwyraźniej natychmiast go obudził, bo udało mu się stanąć nazdrowej nodze. Pomogliśmy mu dojść do starego łóżka dziadka Wyatta, które znajdowało się w pokoju obok kuchni. Becky patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak kładziemy go do łóżka.
– Czy on umrze? – zapytała.
Na twarzach dzieci zobaczyłam strach i mój gniew nanieznajomego powrócił.
– Nie wiem. Jest teraz w Bożych rękach. Zrobimy, co w naszej mocy, ale cokolwiek się stanie, będzie Bożą wolą.
Nie znosiłam swojej bezradności. Nie miałam telefonu, a przez burzę śnieżną nie mogłam pojechać do miasta po lekarza. To nie ma znaczenia, powiedziałam sama do siebie, próbując odepchnąć strach. Nawet nie znałam jego imienia. Poza tym to najpewniej jego własna głupota wpędziła go w ten bałagan.
– On śmierdzi – powiedziała Becky, zatykając nos.
– To prawda. Napełnij czajnik, Becky Jean, ipostaw go na piecu, żeby się zagotował. A wy, chłopcy, pomóżcie mi zdjąć z niego te… te szmaty. – Rozebraliśmy go do poszarpanych kalesonów i wystawiliśmy jego ubrania na ganek. Potem oczyściłam ranę na nodze tak delikatnie, jak potrafiłam, i przyłożyłam gorący okład, przygotowany w sposób, który pokazał mi lekarz, gdy leczył ranę Sama. Nieznajomy, półprzytomny, wydawał się nieświadomy tego, co robiliśmy.
– Zostawimy go teraz – powiedziałam, gdy skończyłam. – Mamy dużo obowiązkówi nie będziemy się teraz z nim cackać. – Postanowiłam, żesama się nim zajmę. Im mniej moje dzieci będą wto zaangażowane, tym łatwiej im będzie, jeśli umrze. Mimo to jego stan zdrowia najwyraźniej zaprzątał tego wieczoru ich umysły, bardziej niż burza śnieżna, która ciągle szalała na zewnątrz.
– Proszę, nie pozwól, by anioł umarł – modliła się Becky podczas kolacji. Luke zaskoczył mnie, gdy wyszeptał „Amen”. We mnie nie było żadnej wiary w to, że modlitwa może go uzdrowić. Bóg zrobi to, co chce, bez względu na nasze nieudolne prośby.
Gdy skończyliśmy wieczorne obowiązki, byłam bardziej wykończona niż zwykle przez to, że musiałam się przedzierać przez śnieg i wiatr. Zaczekałam, ażdzieci znajdą się w łóżkach, po czym wróciłam do nieznajomego ze świeżym okładem, bojąc się tego, co zastanę. Oczy miał otwarte i mogłam wyczytać w nich ból, mimo że jedyne światło w pokoju wpadało przez otwarte kuchenne drzwi. Pomimo wszystkich koców, którymi go owinęliśmy, mężczyzna się trząsł. Gdy położyłam najego nodze gorący materiał, mężczyzna znieruchomiał i zassał powietrze przez zęby.
– Przepraszam. Próbuję panu pomóc, a nie ranić.
– Wiem – wyszeptał. – Dziękuję.
– Jest pan głodny? Mogę coś przygotować.
Pokręcił głową.
– Tylko wodę… proszę…
Odwróciłam się, nagle niezdolna, by na niego spojrzeć.
– Proszę posłuchać, przepraszam, że tak na pana nakrzyczałam w stodole. Chodzi o to… – Zacisnęłam mocno powieki. – Chodzi o to, żemój mąż zmarł przez ranę na stopie, która nawet wpołowie nie była w tak złym stanie jak pańska. Lekarz powiedział, że to tężec. Nie mogłam nic zrobić, tylko patrzeć, jak cierpi. I… i to nie była łatwa śmierć.
– To nie pani wina, jeśli umrę – powiedział miękko.
– Wiem. – Powstrzymałam łzyi wróciłam do jego łóżka, żeby przytrzymać mu głowę, gdy będzie pił. – Jak ma pan na imię? – zapytałam. Jego odpowiedzią był słaby szept, którego nie zrozumiałam.
Zamoczyłam szmatkę w miscez wodą i mydłem, którą wcześniej przygotowałam, i obmyłam brudz jego twarzy. Chciałam to zrobić, odkąd wnieśliśmy go do środka. Ciężko było określić jego wiek, ponieważ kudłate, ciemnobrązowe włosyi broda wyglądały, jak gdyby przez długi czas ich nie obcinał. Jego twarz pod warstwą brudu była mocno opalona, ajego oczy, pod grubymi brwiami, miały kolor ziaren kawy. Pokryte odciskami dłonie były duże i silne, choć w dotyku cieplejsze niż woda w misce. Odpięłam górny guzik jego koszuli, żeby przemyć mu szyję i klatkę piersiową, i tuż nad sercem zobaczyłam okropną, poszarpaną bliznę. Zagoiła się dawno temu, ale można było powiedzieć, że już przynajmniej raz uniknął anioła śmierci.
Gdy skończyłam, woda w misce była czarna.
– Niech pan się teraz prześpi – powiedziałam, zanim wyszłam z pokoju.
Zaniosłam miskę na tylny ganek, żeby ją opróżnić, i przy drzwiach zobaczyłam płócienny worek nieznajomego. Jimmy przyniósł go ze stodoły i zostawił. Podniosłam goi poczułam, że na dnie leży coś ciężkiego, a gdy postawiłam go na kuchennym stole, usłyszałam brzęk metalu.
Czułam się jak podglądacz, gdy rozwinęłam węzeł i zaczęłam szperać w worku. Ale jak inaczej miałam się dowiedzieć, jak nazywa się nieznajomyi skąd pochodzi? Na wierzchu leżała para brudnych ogrodniczek iflanelowa koszula. Odłożyłam je na bok, żeby wyprać z jego pozostałymi ubraniami. Pod spodem znajdowała się menażka amerykańskiej armii izużyta Biblia z podartą okładką. W środku przeciwdeszczowej peleryny znalazłam kilka zeszytów – podobnych do tych, które Jimmy i Luke nosili do szkoły. Wszystkie poza jednym były wypełnione notatkami zrobionymi ołówkiem. W ostatnim z nich znajdowały się trzy listy z Chicago Tribune, zaadresowane do pana Gabriela Harpera na skrzynkę pocztową wChicago. Wypowiedziałam imię i nazwisko na głos: Gabriel Harper.
Nie musiałam już więcej grzebać, ale nie mogłam oprzeć się pokusie, by sprawdzić, czym jest ta pękata rzecz na samym dnie worka, owinięta w stary koc. Odwinęłam poły materiału i znieruchomiałam ze zdziwienia.
Ten włóczęga dźwigał nietypową rzecz – maszynę do pisania!
Tytuł oryginału: Hidden Places
Autor: Lynn Austin
Tłumaczenie: Monika Mendroch-Karbowska
Redakcja: Joanna Rączkowiak
Korekta: Agnieszka Luberadzka iDominika Czyż-Kufel
Przygotowanie ebooka: Marta Legierska
Projekt graficzny okładki: Radosław Krawczyk
Polish Translation Copyright © 2019 Szaron Grzegorz Przeliorz
Do dystrybucji na terenie całegoświata:
Wydawnictwo Szaron, ul. 3 Maja 49a, 43-450 Ustroń
tel.: 503 792 766 (503-SZA-RON), e-mail: [email protected]
www.szaron.pl
Wszelkie prawazastrzeżone.
Wydanie oryginalne wjęzykuangielskim:
Copyright 2001 by Lynn Austin
Originally published in English under the title
Hidden Places
by Betheny HousePublishers,
a division of Baker PublishingGroup,
Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.
All rightreserved.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani wjakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana wśrodkach masowego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.
O ile nie zaznaczono inaczej, cytaty biblijne pochodząz:
Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań2003.
Wydanie I, Ustroń 2019
ISBN 978-83-66051-91-1
Książkę możnanabyć:
Księgarnia iHurtownia wysyłkowa Szaron
43-450 Ustroń, ul. 3 Maja 49a, tel.: 503 792 766 (503-SZA-RON)e-mail: [email protected] / www.szaron.pl